Porozumienie z granicami

fot. Marianna Patkowska

Pisząc, jakiś czas temu, swój „List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej”, oberwałam – co było do przewidzenia – od obydwu stron. „Lewa” (czyli ponoć moja) zarzuciła mi, że „w ogóle gadam z tymi ciemnymi fanatycznymi homofobami pełnymi nienawiści i pogardy do ludzi” i że moje pisanie do nich to „perły przed wieprze”. Zabolało mnie to, bo znając ludzi, do których pisałam, wiedziałam, że musi być gdzieś jakaś neutralna przestrzeń, na której możemy się spotkać i porozmawiać z czułością i życzliwością. Przecież się lubimy. Przecież to istotniejsze niż jakikolwiek populista w źle skrojonym garniturze. Nie ma we mnie zgody na wkładanie wszystkich do jednego wora. Nie uwierzę, że wybitny kompozytor muzyki współczesnej zaciera ręce w zachwycie na wieść, że obecny rząd pokazuje całemu jego środowisku środkowy palec, odbierając mu dotacje, równocześnie przyznając ogromne pieniądze wyrobnikom disco-polo. Nie chciałam też wierzyć, że ktoś, dla kogo LGBTQ to z założenia nie pomiot szatana i przy okazji skrót, którego nie umie rozwinąć, tylko ŻYWI LUDZIE, których spotyka na każdym festiwalu muzycznym i których muzykę ceni, może dać się uwieść złu w czystej postaci, jakim jest homofobia. Pisząc swój list, czułam, że dla wyborców partii obecnie rządzącej musi istnieć w niej jakaś niedostrzegana przeze mnie wartość, dla której są w stanie nieść na swoich barkach poczucie obciachu i oddawać w kolejnych wyborach swoje głosy na takich ludzi.
„Prawa” strona z kolei oskarżyła mnie o „podjęcie nieoryginalnej próby oświecenia upośledzonych intelektualnie wyborców partii obecnie rządzącej, brak wystarczającej wiedzy i zapożyczenie tytułu od Jana Pawła II” (choć kwintesencją nieoryginalności był przecież właśnie tytuł mojego wpisu), obnażając równocześnie ogromną, przygniatającą pogardę i poczucie wyższości wobec wszystkich ludzi myślących odmiennie i wręcz histeryczne obrzydzenie związane ze środowiskiem LGBTQ.
Cóż – okazuje się, że każda ze stron miała jakąś swoją rację. „Lewa” w tym, że homofobia nie musi się brać z niewiedzy, lecz można się nią po prostu w jakimś momencie życia zarazić. „Prawa” natomiast w tym, że – choć nie jest prawdą, że z takim nastawieniem pisałam swój tekst, bo nie przyszło mi to nigdy wcześniej do głowy – popieranie partii obecnie rządzącej jest faktycznie rodzajem upośledzenia, z którym trudno dyskutować merytorycznie.
Czy żałuję, że napisałam swój list? Ani trochę! Nie zdarza mi się żałować swoich tekstów. Ćwiczenie warsztatu, to ćwiczenie warsztatu. Zawsze. A poza wszystkim – jestem zwyczajnie z tego wpisu dumna.

Patrząc w inNą stronę

fot. Marianna Patkowska

Wierząc w potrzebę i siłę dialogu, podciągnęłam nogawki i ugrzęzłam po kostki we wspomnianych pogardliwych homofobicznych fanatycznych wynurzeniach pokrytych warstwą jadu, próbując się doszukać powodu, dla którego wrażliwy człowiek decyduje się przyjąć tak upadlającą i przy okazji niewiarygodnie niebezpieczną filozofię. Chciałam zrozumieć, co jest w jego odczuciu warte płacenia tak wysokiej ceny. Skrawki sensów, jakich się doszukałam, jednoznacznie wskazywały na „obronę wartości cywilizacji łacińskiej”. Biorąc pod uwagę to, że tzw. cywilizacja łacińska wywodzi się również ze starożytnej Grecji, wszyscy mieliśmy ostatnio szansę przekonać się, jak dzielnie węgierski europoseł Jozsef Szajer próbuje ocalić od zapomnienia starożytny grecki zwyczaj uczestnictwa w analnych orgiach.
Uświadomiłam sobie, że problem z porozumieniem tkwi w tym, że by uwierzyć w potrzebę obrony czegokolwiek, najpierw trzeba mieć poczucie zagrożenia tegoż. To zresztą działa w obydwie strony. Ja widzę zagrożoną Konstytucję, demokrację i wolność, ktoś inny widzi zagrożoną cywilizację łacińską. Dla mnie szczytem hipokryzji jest twierdzenie, że ktokolwiek dziś „atakuje” kościół przy całkowitym pominięciu sposobu, w jaki przeprowadzał on onegdaj krucjaty, dla kogoś innego hipokryzją wykazuję się ja, oburzając się na łamanie Konstytucji w naszym kraju, a nie oburzając się tym, że prywatny portal banuje łamiącego jego jasno określone zasady byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Próbując być grzeczna oraz postępować jak trzeba, zastałam się w brudnych i nieciekawych rejonach, próbując dogrzebać się czegoś, co byłabym w stanie zrozumieć, aż zadałam sobie pytanie kluczowe:

Co ja tu w ogóle robię?

– pytanie kluczowe, jakie sobie zadałam

Nie muszę rozumieć. Chciałam, ale nie pisałam się na takie atrakcje. Ostatnim razem dyskryminujący tekst (akurat dla odmiany antysemicki) miałam w rękach na studiach, kiedy musiałam kupić pewien narodowy dziennik na ćwiczenia z profesorem Bralczykiem, na których mieliśmy interpretować najgorsze aktualnie wydawane gazety. Kupowałam tego szmatławca dwie dzielnice od swojej, żeby nikt mnie przypadkiem nie rozpoznał w kiosku. I do dziś pozostaje we mnie niesmak, że coś tak ohydnego przyniosłam do swojego domu. Czy można mnie oskarżyć o pogardę do antysemitów i homofobów? Wszystko można, choć to uproszczenie. Nie gardzę ludźmi – brzydzi mnie natomiast zarówno świadomy wybór dyskryminacji, jak i brak reakcji na nią. Moje drzwi są otwarte dla ludzi – nie wpuszczam za nie jedynie niektórych ideologii. Wiem, że skrajna niechęć do wszelkich mniejszości bierze się z kompleksów, niepewności siebie i bycia nieszczęśliwym. Po ludzku współczuję, nie jest to jednak wystarczający powód, by pozwolić komukolwiek w swoim towarzystwie obrażać jakąkolwiek mniejszość. Każdy proces zdrowienia można rozpocząć dopiero od odstawienia tego, co toksyczne. Zaproponowałam spokojną życzliwą rozmowę, licząc się z tym, że nie każdy może jej chcieć. Jeśli proponujesz komuś walca, a on nie odmawia, ale zaczyna od kroków capoeiry, to najwyraźniej woli tańczyć sam.

Nie mogę w tym miejscu nie przywołać pewnej cudownej anegdoty o moim tacie. W ostatnich latach swojego życia dosyć regularnie odwiedzał lekarzy. Pewnego razu w kolejce zaczepił go jakiś rozmowny pan i oblał od stóp do głów antysemickimi pomyjami. Tata cierpliwie wysłuchał do końca, po czym łagodnie spytał (a warto w tym miejscu zaznaczyć, że miał przeszywająco niebieskie oczy i typowo wręcz aryjskie rysy):
– Ale czemu mi pan to wszystko mówi? Przecież pan widzi, że jestem Żydem!
Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu i lekarz osobiście wezwał tatę:
– Profesor Patkowski!
Więc, jeśli komukolwiek tak będzie łatwiej, to zanim otworzy usta, mając mi do przekazania jakąkolwiek homofobiczną, antysemicką, rasistowską, seksistowską, szowinistyczną, ksenofobiczną treść, niech sobie po prostu wyobrazi, że jestem tymi wszystkimi znienawidzonymi przez niego grupami społecznymi naraz!

„Nie z każdym”

fot. Marianna Patkowska

Tuż po podjęciu decyzji, by grzecznie, acz stanowczo naszkicować swoje granice przekraczającym je bliźnim i nie katować się dociekaniem tego przekraczania powodów, trafiłam na doskonały tekst „Nie z każdym…” swojego nauczyciela i literackiego mentora – Jerzego Sosnowskiego. Bardzo zależałoby mi na tym, żeby dotarł on do jak najliczniejszej grupy czytelników, nie śmiałabym więc go  streszczać. Zdradzę jedynie, że autor zmierza się z tematem, który od dłuższego czasu mocno we mnie rezonuje – mianowicie gdzie są granice relatywizmu. I czy rzeczywiście wszystko (jak chcę często wierzyć) jest względne?
Osobiście wydaje mi się, że operujemy coraz większymi skrótami, przez co – mocniej chyba niż kiedykolwiek wcześniej – szufladkujemy innych. Ten sam wybór w przypadku każdego człowieka będzie powodowany czymś innym, a my często nie chcemy tego widzieć (pisior zawsze będzie dla nas pisiorem, a lewak lewakiem). Mimo, że zaprosiłam „drugą stronę” na spacer po bezpiecznym, neutralnym gruncie, a ona wolała jednak pozostać w swoich okopach (do czego, nawiasem mówiąc, miała przecież pełne prawo),  nie oznacza że się „wobec kogokolwiek pomyliłam”. Myliłam się wcześniej, wierząc w potrzebę i siłę dialogu. Nie z każdym…

P.S. Na deser nie mogłabym nie zamieścić wyjątkowego Freddiego Mercury’ego i piosenki o pasującym do dzisiejszego wpisu tytule.

fot. Marianna Patkowska

Trudna sztuka rozmowy

fot. Bożena Szuj

W początkowych latach swojego życia, jeśli rozwijamy się prawidłowo, co jakiś czas wyrastamy ze starych ubrań i butów. I to jest naturalne. Kiedy zaczynamy samodzielne życie, odcinając pępowinę łączącą nas ze wszystkim, co kiedyś odbieraliśmy bezkrytycznie, może się okazać, że wyrośliśmy też z mechanizmów, które jednak nam nie służą. I to również jest naturalne. Uparcie będę twierdzić, że każdy człowiek potrzebuje psychoterapii, bo ta otwiera oczy i pomaga spojrzeć na siebie i otaczającą nas rzeczywistość znacznie szerzej. Jednak ona sama na niewiele się zda, jeśli nie uruchomimy w sobie gotowości na dotarcie do esencji samego siebie i przeświadczenia, że wszystko, co nam utrudnia życie, jesteśmy w stanie zmienić, bo nigdy nie pochodzi z zewnątrz.
Jeszcze rok temu uważałam, że moja praca nad sobą i akceptacją otaczającej rzeczywistości idzie mi znakomicie… dopóki na horyzoncie nie pojawią się ludzie. Dziś – choć nadal nie jestem jakąś przesadną entuzjastką przedstawicieli naszego gatunku – myślę, że trochę się już nauczyłam chłodnej obserwacji, do której nie angażuję niepotrzebnie swoich emocji. Jako osoba wysoko wrażliwa (lub jeśli kto woli nadwydajna mentalnie aka prawopółkulowa) przeżywam wszystko bardzo mocno, więc dla higieny staram się eliminować to, co nie jest warte mojej uwagi. (A – umówmy się! – mało rzeczy, oprócz Sztuki i nauki w ogóle wartych jest uwagi.)
Najtrudniejszy jest jednak moment, w którym nasz osobisty rozwój „obraca się przeciw nam”. Czyli, kiedy zaczniemy rozmowę w gronie ludzi, z którymi rozmawialiśmy w określony sposób zawsze i nagle zorientujemy się, że… wyrośliśmy już z rządzących nią mechanizmów, które nas męczą, których niewłaściwość widzimy nader wyraźnie. Moment, w którym uświadomimy sobie, że w stosunkowo niedługim czasie zrobiliśmy milowy krok w naszym samorozwoju nie będzie tryumfem, lecz chwilą dojmującego poczucia wyalienowania. Od ludzi, z którymi może nie idealnie, ale jednak jakoś szło nam dogadywanie się, dziś odgradza nas gruba szyba. Bo jakoś przestaje nam już wystarczać.
Jak pogodzić swoją osobistą niezgodę na pewien narzucony z góry rodzaj rozmowy z dawaniem wolności bliźnim, którzy mogą przecież rozmawiać, jak chcą? Ciągle szukam odpowiedzi na to pytanie. Chyba złotym środkiem jest zajęcie się sobą i wyrysowanie swoich granic bez rozpisywania w głowie scenariuszy, kto co może poczuć czy pomyśleć. Komunikat ja („wolałabym o tym nie mówić”, „przykro mi, że tak uważasz”, „nasza rozmowa wywołuje mój dyskomfort”) z założenia nie może nikogo skrzywdzić, bo odnosi się jedynie do moich odczuć i potrzeb. Warto też pamiętać, że nie mamy obowiązku brać udziału w niczym, co obniża nasze samopoczucie i co wpływa na nas negatywnie.
Dziwnym doświadczeniem jest mierzenie tych dawnych niepasujących już ubrań i butów, bo z jednej strony doskonale czujemy, jak bardzo są dziś niewygodne, a z drugiej pamiętamy, jak wygodne były kiedyś. Wejście w stare mechanizmy jest o tyle trudne, że zderzamy się z kimś, kim byliśmy, a kogo nawet nie umieliśmy polubić. Widzimy naganność zachowań, które były kiedyś naszymi zachowaniami i… wstydzimy się. Czasem chcielibyśmy potrząsnąć naszymi rozmówcami, pokazując im PRAWDĘ, a równocześnie zapominamy, że dojście do punktu, w którym się właśnie znaleźliśmy, zajęło nam dobrych kilka lat intensywnej autoterapii. Kilka lat naszej ogromnej, tytanicznej pracy. No i – to NASZA PRAWDA. Wcale nie musi sprawdzić się w życiu kogoś innego.
Nieustające dystansowanie się od wszystkiego, co widzimy, pomaga znaleźć właściwe proporcje i poczynić wnikliwe obserwacje. Postanowiłam zrobić ze swoich użytek, opisując je dziś na blogu.

Kto ma rację, czyli jedna prawda

fot. Marianna Patkowska

Jeden mówiący jak jest Mariusz Max Kolonko to już naprawdę – jak sama nazwa wskazuje – maks na skalę tej planety. Tymczasem przy ilu rodzinnych stołach zasiadają całe rzesze mówiących jak jest naraz? Znacie te rozmowy obarczone ciężarem konieczności dojścia do jakiejś jednej prawdy? Z góry jesteś przegrany, niezależnie czy będziesz akurat rację mieć (najwytrwalsi zawodnicy ci ją przyznają, uznając się za sprawiedliwych i elastycznych), czy nie – przegrany, bo bierzesz udział w wojnie, chociaż wojny nie lubisz. (Jako pacyfistkę średnio pociesza mnie fakt, że ją „wygram”.)
Na pewno dziś bardziej niż kiedykolwiek męczy mnie narracja, w której trzeba komukolwiek cokolwiek udowadniać. W większości sytuacji ludzie po prostu myślą inaczej, wychodzą z innych założeń. Niepisana zasada, że podczas rozmowy mamy dojść do jednej prawdy zamyka każdego z rozmówców w bronieniu własnych przekonań, a jego otwartość ogranicza jedynie do przyznania racji interlokutorowi w sytuacji, w której tamten ma mocniejsze argumenty. Tymczasem wysłuchanie z zaciekawieniem tego, w jaki sposób ktoś myśli, nie powinno wpływać na nasze przekonania.
Często, kiedy przypominam rozmówcy, że coś owszem, jest, ale jego zdaniem, spotykam się z wypowiedzianym w zniecierpliwieniu: „no przecież wiadomo, że skoro ja to mówię, to moim zdaniem!”. Otóż… no właśnie nie do końca. Istnieją przecież rzeczy, które są prawdą obiektywną: dwa plus dwa to cztery, Thomas Mann napisał „Czarodziejską górę”, Ziemia jest kulista, a Słońce jest gwiazdą. Podejmowanie dyskusji z faktami oznacza niewiedzę. Z drugiej strony istnieje cała masa preferencji. Pierwszy z brzegu wymyślony przykład. Porównajmy dwa zdania, które teoretycznie znaczą to samo:

Swetry wkładanie przez głowę są mniej wygodne od tych rozpinanych.

– przykład numer 1

Swetry wkładane przez głowę są dla mnie mniej wygodne od tych rozpinanych.

– przykład numer 2

Pierwszy komunikat wpisuje się w mówienie, jak jest. Jeśli też nas drażni wkładanie swetrów przez głowę (mi psuło to fryzurę, nawet jak miałam milimetrowego jeżyka), skwitujemy słowa naszego rozmówcy przyznaniem mu racji. Jeśli marzniemy i wolimy takie swetry od wszelkich rozpinanych, poczujemy się wywołani do tablicy, by „obronić” system, który odpowiada nam bardziej. Dlaczego to niedobrze? Bo nie ma jednej racji! Istnieją różne swetrowe rozwiązania, każde dla innej grupy ludzi i nie ma tu niczego do rozstrzygania.
Co się stanie, jeśli powiemy to samo w sposób zaproponowany w drugim przykładzie? Poinformujemy rozmówców o własnych preferencjach – w biegu rozmowy okaże się, czy się one pokrywają z ich preferencjami, czy nie. Będziemy mogli opowiedzieć sobie, co wolimy w różnych rozwiązaniach – nie wygenerujemy jakiegoś sztucznego przymusu bronienia i udowadniania czegokolwiek.
Oczywiście, że przykład jest miałki i na pierwszy rzut oka bezsensowny. Mogę jednak zapewnić, że te dwa sposoby komunikacji da się przełożyć na każdą rozmowę i że rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że pierwszy wymaga od nas bez przerwy podniesionej gardy. To męczy. Fizycznie.

Co u inNych?

fot. Marianna Patkowska

Pytanie:

Co u Ani/Janka? Nadal ma tego samego partnera?

– pytanie, które za każdym razem zdumiewa mnie tak samo

za każdym razem zdumiewa mnie tak samo. Trudno mi sobie wyobrazić temat, który ciekawi mnie mniej niż romantyczno-erotyczne pożycie innych osób. (Wyjątek stanowią moi aktualni partnerzy, ale tu akurat jestem na ogół na bieżąco.) Powyższe pytanie wydaje mi się złe na wielu poziomach – po pierwsze buduje mylne przekonanie, że bycie w związku w jakikolwiek sposób kogokolwiek określa, po drugie w inwazyjny sposób narusza prywatność osób, które mogą sobie nie życzyć, by rozmawiać za ich plecami o ich sprawach osobistych, po trzecie stawia pytającego w niekorzystnym świetle plotkarza. Czy da się w ogóle uniknąć rozmawiania o osobach trzecich? Na ogół jeśli spotykamy kogoś, kto ma kontakt z naszym dawno niewidzianym znajomym, jesteśmy zwyczajnie ciekawi, co u tego znajomego słychać. To prawdopodobnie naturalne. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że rozmawianie o innych:

  • po pierwsze  niesie za sobą niebezpieczeństwo pozwalania sobie na swobodną ich ocenę, do której nie mamy prawa,
  • po drugie  jest doskonałą ucieczką od mówienia o sobie.

Jeśli mamy podobne poglądy i tematy polityczne nie stanowią pola minowego, paradoksalnie łatwiej jest poświęcić całą rozmowę na utyskiwanie na polityków (bo to przecież również rozmowa o innych), niż opowiedzieć o swoich emocjach, spostrzeżeniach, pasjach. Dlaczego próbujemy uciekać od mówienia o sobie? Jeśli nie z powodu braku zaufania do rozmówcy (czasami popartego złymi doświadczeniami), to najczęściej dlatego, że niewystarczająco lubimy samych siebie. I tu wracamy do punktu wyjścia, czyli konieczności przejścia wnikliwej autoterapii.

„Nie można tak powiedzieć”

fot. Marianna Patkowska

Mało co irytuje mnie podczas rozmowy tak, jak słowa:

No tak to nie można powiedzieć!

– słowa, które wyjątkowo mnie irytują

Można powiedzieć absolutnie wszystko, co się czuje! Już pomijam dwuznaczność czasowników modalnych (w końcu najlepszym dowodem na to, że można coś powiedzieć jest fakt, że się to właśnie powiedziało), ale każdy ma prawo do swobodnej wypowiedzi. Naszym obowiązkiem jest chronienie własnych granic, jeśli zostały przekroczone, ale w sposób, który nie przekracza cudzych granic. Czyli znowu wracamy do komunikatu ja. Zamiast zabraniać komuś czegokolwiek, możemy powiedzieć na przykład:

Nie czuję się komfortowo, kiedy tak mówisz.
Nie lubię takiego sformułowania, ujmij to proszę w inny sposób.
Takie słowa zamykają dla mnie możliwość prowadzenia dalszej rozmowy.

– przykładowe sformułowania, którymi informujemy o tym, że nie chcemy, by nasz rozmówca mówił określone rzeczy (w określony sposób) i które równocześnie odnoszą się do nas samych

Pamiętajmy też o tym, że nieświadome przekroczenie granic może się czasem zdarzyć i nie jest końcem świata – nie musimy się w rozmowie ze sobą zgadzać. Nie czujmy się więc nigdy w obowiązku, by przyznawać rację komuś, z kim się nie zgadzamy tylko po to, by nadal było miło. Jeśli nasz rozmówca przestaje być miły tylko dlatego, że myślimy inaczej niż on, jest to dla nas informacja zwrotna o naszej relacji. Sama staram się dawać każdemu drugą szansę, staję się jednak konsekwentnie bezwzględna, stykając się z umysłami zaczadzonymi ksenofobią, homofobią, antysemityzmem, rasizmem i każdą formą dyskryminacji (ochoczo promowanymi przez partię obecnie rządzącą). Tata powtarzał, że za niektóre zachowania nie podaje się ręki – pogarda do losowo wybranej grupy społecznej sprawia, że ów gardzący przestaje być dla mnie partnerem do jakiejkolwiek rozmowy – przynajmniej do czasu, kiedy nie odzyska trzeźwego myślenia. Wszystko to, co niezgrabnie staram się tu przekazać, znakomicie ujął w swoim doskonałym tekście „Nie z każdym…” jeden z moich najważniejszych nauczycieli pisania – Jerzy Sosnowski.
Reasumując, każdy ma prawo powiedzieć wszystko, licząc się jednak z konsekwencjami (takimi jak np.: natychmiastowe zakończenie relacji czy nawet sądowy proces). Każdy ma też prawo odgradzać się od treści, które są dla niego nie do przyjęcia. Sęk w tym, żeby stawiać swoje mury na własnej ziemi – nie cudzej.

Nieustające narzekanie

fot. Marianna Patkowska

Narzekanie jest niesamowicie destrukcyjnym nawykiem. Pewna mądrość głosi, że to, na czym się skoncentrujemy, urośnie. Coś, co karmimy naszą uwagą i energią, staje się coraz większe. Jeśli skupiamy się na pozytywach i wdzięczności za to, co mamy – nawet jeśli z początku bez przekonania – z biegiem czasu dostrzeżemy mocniej i wyraźniej to, co dobre. Tak samo sprawa ma się z narzekaniem. Im mocniej uwypuklamy to, co negatywne, tym mniej widzimy możliwość zmiany danego stanu rzeczy. Warto też pamiętać, że rzeczywistość rzadko kiedy jest negatywna lub pozytywna. Na ogół jest neutralna. To my swoim nastawieniem zabarwiamy ją w określony sposób. Przypomina mi to sytuację sprzed lat, kiedy zostałam przez kogoś zapytana w towarzystwie mojej mamy, jak tam u mnie z pracą i z niezrozumiałych przyczyn równolegle ze mną zaczęła odpowiadać mama. W tym samym momencie padły z naszych ust dwie skrajnie rozbieżne odpowiedzi: moje „Wspaniale!” i mamy „Fatalnie!”. Tymczasem fakty były następujące: miałam znakomicie płatną pracę, ale nie przez cały rok. Jej minusami były: rodzaj umowy, całkowita dyspozycyjność przez całe wakacje oraz wszystkie święta i to, że nie była związana z żadnym z moich zawodów. Natomiast plusy stanowiły: świetne zarobki, względnie dobra atmosfera, znakomita szefowa, możliwość rozprawienia się z moją społeczną fobią poprzez kontakt z klientem, odkrycie w sobie zupełnie nieznanej mi umiejętności sprzedawania i przełamanie nieśmiałości.
Czy złotym środkiem jest przemilczanie sytuacji trudnych i bolesnych? Oczywiście nie. Istnieje jednak spora różnica między braniem się za bary z przeciwnościami losu (np. poprzez zwierzanie się bliskim osobom) a narzekaniem, którego celem nigdy nie jest polepszenie jakiegoś stanu rzeczy. Zwłaszcza osoby nadwydajne mentalnie powinny mieć się na baczności, słysząc narzekanie, bo ze swoją wysoką wrażliwością chłoną energię i atmosferę rozmowy jak gąbka. Bardzo łatwo wymalować im cały krajobraz na czarno i kiedy narzekający sobie ulży i poczuje się lepiej, oni nadal będą przeżywać stres związany z roztoczonymi przed nimi strasznymi wizjami. Oczywiście większość narzekających robi to nieświadomie, ale ponieważ trudno na pierwszy rzut oka rozpoznać manipulatora, najlepiej uciekać od każdego przejawu narzekania. Niech nam rośnie tylko to, co dobre!

P.S. Na deser łączę swoją piosenkę z ostatniej swojej, ponad już dziesięcioletniej, płyty „Schizotymik” – „Potokiem słów”. Tak wygląda niestety całkiem sporo rozmów…