„Obsesja”

scenariusz: Samy Burch
reżyseria: Todd Haynes
gatunek: dramatthriller
produkcja: USA
rok powstania: 2023
oryginalny tytuł: May December
pełny opis filmu wraz z obsadą

Przy okazji recenzji fantastycznych „Biednych istot” Yórgosa Lánthimosa wspominałam o tym, że wybrałam się do kina również na drugi film znajdujący się niestety na przeciwległym biegunie jakości artystycznej. Mowa o „Obsesji” Todda Haynesa. Jedynym pożytkiem, jaki widzę z tych – w moim odczuciu – zmarnowanych pieniędzy i czasu, jest możliwość napisania o tym.

Fabuła

Będzie to też pierwsza moja recenzja zawierająca spojler, bo tym, którzy filmu nie widzieli, z całego serca oglądanie odradzam. O czym więc jest „Obsesja”? Poznajemy na pierwszy rzut oka typową amerykańską rodzinę. Po drugim rzucie oka dostrzegamy sporą różnicę wieku między panią domu Gracie Atherton-Yoo (doskonała Julianne Moore) a jej młodszym o ponad dwie dekady mężem, Joe Yoo (Charles Melton). Na odbywającego się u nich grilla przyjeżdża Elizabeth Berry (Natalie Portman) – przygotowująca się do swojej roli aktorka. Ma w realizowanym właśnie fabularnym filmie o rodzinie Yoo zagrać Gracie. Widać, że rodzina jest nastawiona do tego pomysłu dosyć sceptycznie. Nie chce utrudniać powstawania filmu, ale też nie bardzo chce więcej krępującego rozgłosu.
Dlaczego „więcej” i co jest w historii tej rodziny tak ciekawego, że ktoś postanowił zrealizować na jej podstawie film? Otóż ponad dwie dekady wcześniej Gracie rodziła ich pierwsze dziecko… za kratami. Jej zdjęcia ilustrowały niemal wszystkie amerykańskie tabloidy, a ona odsiadywała wyrok za pedofilię, gdyż Joe – ojciec dziecka – miał wtedy zaledwie trzynaście lat. Obecność Elizabeth w ich miasteczku, wspólne posiłki, rozmowy, wciąganie jej w codzienne życie domu rozgrzebuje dawne rany. Joe ma dziś trzydzieści sześć lat (czyli dokładnie tyle, ile miała Gracie, wdając się z nim w romans), jego prawie dorosłe dzieci zaraz wyfruną z gniazda, ma długi małżeński staż, sprawia wrażenie ciepłego, kochającego i wspierającego męża. Nie przypomina dziś zmanipulowanego i wykorzystanego trzynastolatka. Podobnie Gracie. Zimna jak lód, antypatyczna, niestabilna, ale ukrywająca się za maską perfekcyjnej i statecznej pani domu nie przypomina dziś trzydziestosześcioletnego wampa, który uwodzi… dziecko, rozbijając swoją rodzinę (nota bene Joe był przyjacielem jej syna). Żadne z nich nie chce wracać do dawnej roli, żadne z nich nie chce też być przez te role przez świat postrzegane, a Elizabeth zapewnia, że film może pokazać światu prawdę. Prawdę o ich ogromnej miłości.
Joe od poznania Elizabeth (swojej rówieśniczki, gdyż film ma opowiadać o początkach ich związku) zaczyna mieć coraz więcej dylematów. Zastanawia się, co by było, gdyby. Od trzynastego roku życia jest wierny jednej kobiecie. Nie zaznał, jak inni jego koledzy, różnych przygód, krótszych i dłuższych relacji podczas dorastania. Nie poznał do końca samego siebie, własnych potrzeb. Pozostał zahukanym chłopcem w ciele dorosłego małomównego mężczyzny, z czego reżyser robi niepotrzebnie groteskę. Trudno nawet powiedzieć, że się w Elizabeth zakochuje, czy nawet że jest nią zauroczony. Jest jej ciekaw, ale przede wszystkim kontakt z nią potęguje jego zagubienie. Przypadkowy krótki jednorazowy seks z nią nie wydarza się bez przyczyny. Coś mu uświadamia i nie jest ani o Elizabeth, ani o nich. Jest o nim. Ta zdrada z jednej strony kompletnie nic dla niego nie znaczy (choć zatapia go w zrozumiałym poczuciu winy), ale z drugiej przewartościowuje jego małżeństwo.

Co się nie udało

Zarys fabuły nie brzmi źle, prawda? To wcale nie jest słaby pomysł na film, a przynajmniej na jego porządne tło. Co więc poszło nie tak? To, co zawsze – łopatologiczna dosłowność. Począwszy od samej pretensjonalnej czołówki z koszmarną, głośną, pompatyczną muzyką rodem z kiepskich filmów z lat 90., która będzie dla nas przez cały czas wskazówką, kiedy mamy być… zaniepokojeni (może dobrze, gdyby nie ona, nie mielibyśmy pojęcia). Widzimy liście, a na nich poczwarki zmieniające się w motyle. Jak się szybko okaże, Joe je hoduje. Jakąż w ten sposób przyciężkawą metaforę przemyca reżyser? Bingo! Zmianę chłopca w mężczyznę. Finezja, że palce lizać!
Dalej jest już tylko gorzej. Kiedy w pierwszej scenie – akcja zaczyna się od szykowania grilla dla gości – Joe sięga do lodówki po piwo,  Gracie upomina go, że „to już drugie”. Widzimy więc dynamikę, w której żona wchodzi w rolę matki. Czy to jednak celowy zabieg, żeby widz zrozumiał różnicę wieku, którą może z powodzeniem sam zaobserwować? Jeśli tak, to nieudany, bo niestety w wielu związkach, bez względu na wiek każdego z partnerów, kobiety przejmują role matek. Jest to bardzo niezdrowe i szkodliwe, ale dosyć powszechne.
Joe jest dla mnie postacią dosyć zagadkową. Nie umiem go czytać, bo nie mam pewności, co jest przyczyną wrażenia, jakie na mnie wywiera. Jego koreańskie korzenie sprawiają, że wydaje mi się kulturowo prawdopodobnie bardziej odległy niż rzeczywiście jest. Niemal w ogóle się nie uśmiecha, do tego jego małomówność i skrytość wywołują pewien dystans. To może nawet dodawać mu męskości, natomiast kiedy już się odzywa, zwłaszcza przy Gracie, słyszę chłopca. Grzecznego, dojrzałego, bardzo dobrze wychowanego, ale… chłopca. Nie może jednak pozostać w niedopowiedzeniu. Nie obyło się więc bez odziania go w krótkie spodnie i najazdu kamery na jego lekko przybrudzone białe skarpety, kiedy Gracie prosi go, by „zabrał swoje robaki z salonu, bo przyjdą goście”. Jego – taka  a nie inna – pasja jest dla żony tym, co dla każdej matki rozrzucone w salonie klocki Lego. Żeby nam przez przypadek nie umknęło, że dzielą ich dwadzieścia trzy lata różnicy. (#Pamiętamy)
Jedyną naprawdę mocną stroną tego filmu jest znakomita gra Julianne Moore. Wykreowana przez nią Gracie jest przekonująca, prawdziwa, przy czym całkowicie odpychająca, ale również, podobnie jak Joe, niejednoznaczna. To kobieta aktywna, która dużo pracuje, dba o dom, pięknie wygląda (przemawia przeze mnie też ogromna słabość do Moore) i jest odbierana jako „miła”, choć są to dopracowane do perfekcji pozory. Maska szybko spada, chociażby w scenie, w której jej córka Mary wybiera sukienkę na graduację. Gracie zaprasza do salonu sukien Elizabeth, z którą wspólnie podziwiają Mary wychodzącą z przebieralni w kolejnych kreacjach. Przy sukience, którą Mary jest wyraźnie zachwycona, Gracie stwierdza z teatralnym uśmiechem, że „zazdrości jej odwagi pokazania takich ramion i nieprzejmowania się obowiązującymi standardami piękna”. Elizabeth jest zszokowana, wdeptana w ziemię Mary ze smutną miną stwierdza, że zmierzy jeszcze inne sukienki, a Gracie zdaje się kompletnie nie pojmować skali swojej pasywnej agresji. Nie do końca wiem, na ile sobie zdaje sprawę ze swojej oziębłości, swojego nietaktu czy tłumionej agresji. Żyje w stworzonym przez siebie świecie jak w bańce i prawdopodobnie Joe jest jedyną osobą, którą do siebie dopuszcza, kiedy się załamuje. A kiedy jest z nim sama, często płacze. Małe rzeczy urastają do rangi potworów. Wychodzi z niej stres i przerażenie, z jakim musi sobie prawdopodobnie radzić każdego dnia.
Mamy więc dwie dość ciekawe, mocno złożone, być może za słabo przez reżysera psychologicznie rozebrane, a równocześnie pokazywane w zbyt dużych i zbyt banalnych skrótach postacie. Pojawia się trzecia – Elizabeth – która mogłaby być dla nich przeciwwagą, a jest… karykaturalną katastrofą. Nie wiem, czy to kwestia fatalnie napisanej roli, czy jej zagrania. (Po „Czarnym Łabędziu”, nad którym zachwytów kompletnie nie rozumiem, i koszmarnym „Vox Lux” mam przykre wrażenie, że Natalie Portman gra w sposób manieryczny, pretensjonalny, przesadzony, a do tego występuje w filmach słabych.) Elizabeth ma być w założeniu taką „dziewczyną z sąsiedztwa”: ciepłą, serdeczną, bezpośrednią. Aktorką, która nie „gwiazdorzy”, tylko przyjeżdża wykonać swoją pracę – przygotować się do roli. I właśnie z powodu wyżej wymienionych cech, trudno się jej odnaleźć przy nieco onieśmielającej Gracie. Jednak kiedy z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu zaczyna jej się chyba podobać Joe (nic mu nie ujmując, po prostu nie czuć między nimi żadnej chemii), zachowuje się jak podlotka. Wyobrażam sobie, że jako aktorka (a taką gra w filmie) mogłaby przynajmniej zagrać profesjonalizm, odwiedzając Joe w pracy, zamiast robić maślane oczy i szeptać zalotnie: „masz niesamowitą pracę”. Znaczy żaden przyzwoity pornol by się nie powstydził takiego podrywu, ale rozumiem że reżyser wyżej mierzył. Elizabeth nie ma żadnej głębi. Jest wydmuszką, a swoją nijakość rekompensuje teatralnością. Nie widzimy ani jej przekonującego zachwytu Joe, ani pasji do swojego zawodu. Jej wnętrze jest płaskie jak naleśnik. Po seksie z nieco przerażonym swoją zdradą Joe, obśmiewa jego poczucie winy. Wykrzykuje mu, że „tak się zachowują dorośli”. Owszem, dorosły człowiek ma absolutne prawo pójść do łóżka z drugim dorosłym człowiekiem (jeśli obie strony wyrażą na to zgodę) kiedy chce, w jaki sposób chce i nie musi się nikomu z tego tłumaczyć. Pełna zgoda. Czy jednak zdradzanie lub spanie z kimkolwiek bez żadnych uczuć jest faktycznie „miarą dorosłości”? Polemizowałabym. Joe, choć pozostaje w kryzysie i wewnętrznym konflikcie między swoją dziecięcą a męską stroną, wydaje się tu dużo od niej dojrzalszy.
Najbardziej żenująca jest jednak ostatnia scena, w której widzimy rezultaty przygotowań Elizabeth. Zostajemy zaproszeni na plan filmu, w którym gra Gracie sprzed lat. Film, który powstaje, jest – choć trudno w to uwierzyć – jeszcze gorszy od „Obsesji”.

Co mogłoby się udać

Historia małżeństwa Gracie i Joe jest oparta na faktach. To, co w „Obsesji” wybrzmiewa, to dewastacja, jakiej uległ Joe pod wpływem gwałtu Gracie. I jest to wątek, w moim odczuciu wart pociągnięcia. Opowieści Gracie, w końcu cytowany w filmie list sprzed lat, jaki napisała do Joe, malują tę sytuację jak potężną, romantyczną miłość o niezwykłej sile rażenia, która połączyła dwoje ludzi, z których „jedno urodziło się za późno, a drugie za wcześnie”. Brzmi pięknie. Teraz odwróćmy sytuację i wyobraźmy sobie, że mężczyzna pod czterdziestkę przeżywa miłość swojego życia z trzynastolatką. Włos mi się na głowie jeży, kiedy sobie przypomnę, że uczyłam dzieci w tym wieku. Miałam wychowawstwo w klasie liczącej zaledwie kilku chłopców tylko dwa lata młodszych. Nigdy nie kastrowałam dzieci w myślach – zawsze miałam pełną świadomość, że są to od narodzin istoty seksualne. Szanowałam ich prywatność, odrębność, intymność. Z niektórymi nad wyraz rozwiniętymi intelektualnie chłopcami rozmawiałam z nieskrywaną przyjemnością i dumą, że są tacy mądrzy, licząc po cichu, że wniosę coś pozytywnego do ich myślenia. Coś, co im w przyszłości pomoże. Jednak nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by traktować ich jak w pełni rozwiniętych, ukształtowanych mężczyzn, a zdrowa heteroseksualna kobieta szuka partnera wyłącznie wśród takich. Interpretowanie zachwytu nad dzieckiem jako romantycznej miłości jest dowodem poważnego zaburzenia. To próba zrekompensowania sobie jakichś deficytów. Romantyzowanie tego, idealizowanie, wychodzenie z założenia, że skoro potem się pobrali i spędzili ze sobą ponad dwadzieścia lat, to to musi być miłość, niestety jest przyklaskiwaniem złu. Po jednej stronie szali jest zaburzona dorosła kobieta, po drugiej skrzywdzone dziecko. I nie mam tu na myśli demonizowania samego seksu. Jestem w stanie uwierzyć, że Joe nie został do niego zmuszony. Problemem jest nierówność w rozwoju emocjonalnym jednego i drugiego.  Efekty wyrządzonej Joe krzywdy widzimy dzisiaj. Jest kompletnie pogubiony. Żadne z dwojga nie przepracowało swoich traum, ale wina za traumy Joe spoczywa wyłącznie na Gracie. Niesterapeutyzowanie w żaden sposób jej nie usprawiedliwia. I mam tu odrobinę wdzięczności dla Haynesa, który próbuje to pokazać. Zwłaszcza w scenie, w której Joe po raz pierwszy podejmuje z Gracie rozmowę na temat początku ich związku i… zaczyna się jąkać. Przemawia do niej mały chłopiec. Pyta: „a co, gdyby się okazało, że to jednak wydarzyło się za wcześnie?” A Gracie, jak każdy przemocowiec przypomina mu, że „to on ją uwiódł”. Joe nie padł ofiarą przemocy dawno temu raz. On żyje z przemocowcem cały ten czas. Przemocowcem przerażonym, że dziś dorosły już Joe, atrakcyjny dla kobiet w swoim wieku i młodszych, może w każdym momencie odejść. Przemocowcem biednym, ale ciągle niebezpiecznym.
Ten film naprawdę mógł się udać. Mógł drapieżnie, bezkompromisowo wtargnąć w to pozornie ułożone życie i rozwalić je na strzępy. Obnażyć kryjące się pod ładnym obrazkiem zło. Pokazać (delikatnie tylko wspomniane) cierpienie pierwszej rodziny Gracie, od której odeszła do Joe. Oddać na dłużej głos jej starszym dzieciom, którym również zniszczyła życie. Tymczasem wszystkie te ważne problemy są zaledwie muśnięte. Złożoność wszystkich trudnych emocji jest sprowadzona do jednej, dwóch czy trzech kwestii starszych dzieci. A przecież tragedią tych dzieci jest nie tylko gigantyczny żal do matki, ale też miłość do niej, poczucie odrzucenia, być może upokorzenia. W zamian za to ekran wypełnia zadowolona z siebie Elizabeth, która nic tak naprawdę z całej tej trudnej sytuacji nie rozumie, co doskonale udowadnia swoją „brawurową” grą w kręconym w „Obsesji” filmie. Szkoda.

P.S. Na deser łączę zwiastun.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Vox Lux”

scenariusz: Brady Corbet
reżyseria: Brady Corbet
gatunek: dramat, muzyczny

produkcja: USA
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Absolutnie zachwycona doskonałym zwiastunem, gdzie Natalie Portman wydaje się grać rolę swojego życia, czekałam na wejście filmu „Vox Lux” na polskie ekrany i kiedy się wreszcie doczekałam, okazał się on jednym z największych filmowych rozczarowań ostatnich lat, bo powiedzieć, że film jest zły, to nic nie powiedzieć.
Na początku poznajemy tragedię młodziutkiej wówczas (dwunastoletniej) Celeste, cudem ocalałej w strzelaninie, która miała miejsce w jej szkole. W trakcie rekonwalescencji, Celeste (Raffey Cassidy/Natalie Portman) wraz z niesamowicie bliską sobie siostrą Eleanor (Stacy Martin) piszą piosenkę, którą wykonują potem razem (Eleanor w roli akompaniatorki) na spotkaniu z rodzinami ofiar tragedii. Ta szybko staje się hitem, a dziewczynki, pod opieką menadżera (Jude Law) podpisują kontrakt z wytwórnią. Celeste staje się gwiazdą, co ją bardzo mocno zmienia. Na niekorzyść. Choć czy przypadkiem zmiana nie nastąpiła lata wcześniej, w dniu tragedii?
Powyższe słowa mogłyby być opisem naprawdę doskonałego, dającego do myślenia filmu. Co jednak poszło nie tak? Bardzo dużo rzeczy. Choć „Vox Lux” rozpoczyna kilka naprawdę fenomenalnych kadrów okraszonych napisami końcowymi (co bardzo ważne przy interpretacji całości) i rewelacyjną muzyką Scotta Walkera, jednak szybko okazuje się, że Brady Corbet nie udźwignął formy, jaką chciał temu filmowi nadać. Właściwie nie do końca wiadomo nawet jaką chciał nadać, czuć natomiast krzyczącą niespójność. Dodatkowo mam wrażenie, że każdy brak pomysłu maskowano tu jednym zabiegiem: użyciem stroboskopu. Za jego sprawą przez większość filmu łączyłam się myślami z wszystkimi cierpiącymi na padaczkę ludźmi.
Celeste jest grana przez dwie aktorki nie do końca do siebie nawet podobne, ale byłby to zabieg zrozumiały, gdyby dwunasto, a potem czternastoletnia Celeste (grana przez Raffey Cassidy) pojawiła się na ekranie tylko na chwilę (ciężko przecież wymagać od prawie czterdziestoletniej Natalie Portman zagrania tak młodej nastolatki). Jednak patrzymy na Cassidy niemal przez pół filmu i widzimy skromną, troszkę zagubioną, schorowaną, lecz całkiem dobrze sobie z chorobą radzącą, mocno wierzącą, kompletnie pozbawioną talentu i głosu dziewczynkę, która jest wdzięczna za szansę kariery dostaną od losu i równocześnie niebywale świadoma i pogodzona z tym, że zarówno sukces, jak i porażka są tak samo realne.
Znikąd wyłania się nam trzydziestotrzyletnia Celeste (Natalie Portman, wyglądająca notabene w filmowej charakteryzacji o dekadę starzej), która jest sztuczną, zmanierowaną, antypatyczną, niewierzącą, pustą „divą”, śpiewającą jeszcze gorzej, niż za młodu, będąca za to u szczytu sławy, koncertując z materiałem ze swojej szóstej studyjnej płyty „Vox Lux”. W bardzo teatralny sposób chwyta się ciągle za bolące ją „od czasu strzelaniny” plecy, mimo że gest ten był zupełnie obcy młodszej Celeste (również przecież już po tragedii). Rozumiem, że show-biznes, otoczenie, nowe doświadczenia, czy w końcu narkotyki zmieniają ludzi, ale film, nie wyjaśniając czemu Celeste zmienia się nagle zarówno fizycznie, jak i psychicznie, robi się mało wiarygodny. Dodatkowo kiedy zrozumiemy, że wszelkie zabiegi narracyjne (narrator opisując kolejne etapy jej życia, podaje jej wiek słowami: „Celeste miałaby 14 lat”, „Celeste miałaby 33 lata”) mają nam uświadomić, że jej życie nie jest do końca realne od momentu wypadku, szybko wyczujemy, że coś w którymś momencie produkcji nie poszło tak, jak miało.
Choć nie powinno się kopać leżącego, trudno tu przemilczeć absolutnie koszmarny repertuar głównej bohaterki i jej ukazany na końcu filmu groteskowy koncert z tymże. (Piosenki zostały napisane do filmu przez Się, która jest doskonałą kompozytorką, potrafiącą pisać zarówno naprawdę przepiękne, poruszające piosenki dla siebie, jak i sprzedający się chłam dla innych wykonawców.) Wyglądająca na cztery dekady Natalie Portman w kabaretowej charakteryzacji i obcisłym, kuriozalnym kombinezonie (a, umówmy się, w obcisłym kuriozalnym kombinezonie dobrze wyglądał tylko Freddie Mercury), podskakująca w jakimś naprawdę ubogim układzie choreograficznym do fałszowanych (z playbacku) piosenek dla nastolatków, to widok żenujący. (Choć od razu nasuwa się tu na myśl pewne skojarzenie z Madonną, jednak tej – przez wzgląd na hipnotyzującą osobowość, współpracę z Williamem Ørbitem oraz kilka znakomitych płyt w karierze – można naprawdę wiele wybaczyć.)
Reasumując, do tej pory „Czarny łabędź” wydawał mi się filmem złym, jednak po obejrzeniu „Vox Lux”, jawi mi się jako arcydzieło…
Zdecydowanie odradzam!

ZWIASTUN: