Rozstania, asertywność i przyjaźń, czyli sierpień

fot. Bożena Szuj

Sierpień był gorący i słoneczny. W dodatku miałam pracę, którą uwielbiałam i w której czułam się coraz pewniej. Dość elastyczny grafik pozwolił mi dopasować godziny pracy do pomagania Partnerowi w sprzątaniu apartamentu. Jeździłam na Stogi sześć razy w tygodniu: pięć do pracy, a szósty (w sobotę lub niedzielę – w zależności od pogody i pracy w apartamencie), na najpiękniejszą trójmiejską plażę trochę się poopalać i popływać. Woda była obłędna, w dodatku w porównaniu z innymi miejskimi plażami, całkiem czysta. Dwie, trzy, maksymalnie cztery godziny tych słoneczno-wodnych kąpieli ładowały moje akumulatory na cały tydzień. Wygrałam życie! Niemal regularnie raz w tygodniu spotykaliśmy się z naszą gdańską przyjaciółką u niej. Na piwko (ja bezalkoholowe), pyszności, w których przygotowywaniu jest mistrzynią, ploteczki i gry planszowe. Braliśmy ze sobą Żulinkę, dla której nasza przyjaciółka szybko stała się Ciocią Chipsikową, rozpieszczając rzeczonymi niezdrowościami naszą sunię. W okolicach września mała dała się jej już nawet pogłaskać, co było ogromnym osiągnięciem. Cierpliwość, systematyczność i życzliwość okazały się w tej kwestii kluczowe.
Cotygodniowe wypady do Boto przestały być dla mnie cotygodniowe z kilku powodów. Często byłam po prostu zmęczona, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – lęk separacyjny dotknął nie tylko Żuli, ale również mnie. Mnie może nawet w większym stopniu. Dłuższa rozłąka z psem była dla mnie torturą. Ciągle myślałam tylko o małej. Kiedy zorientowałam się, że już lepiej sobie radzi w domu sama, wychodziłam do Boto czasem wręcz na siłę. Nie ma w końcu nic zdrowego w całkowitym uzależnieniu od siebie psiórki, a ja chcę być mądrą adopcyjną matką. Matką kochającą z całego serca, ale mającą też swoje życie (i pozwalającą podopiecznej mieć swoje, beze mnie). Zawsze zresztą okazywało się, że umalowanie się i wyjście chociaż na dwie godziny – jak bym z początku nie wolała zostać w domu w dresie – było dobrym pomysłem. Partner i tak grał na kongach na scenie (to dla niego przede wszystkim rehabilitacja ręki), a ja mogłam przy wodzie z cytryną i sokiem imbirowym pospędzać jeszcze trochę czasu z naszą przyjaciółką i coraz większą grupą botowych znajomych, śmiejąc się do łez.
W sierpniu miałam też ogromną przyjemność – poszliśmy na koncert Kur z materiałem z „Polovirusa”. Byłoby więc niemal idealnie, gdyby nie to, że niedużym, ale jednak cieniem, położył się na to wszystko jeden wyczytany w pewnym memie, boleśnie prawdziwy tekst:

Sierpień to taka niedziela wśród miesięcy. Niby odpoczywasz, ale wiesz, że zaraz wszystko się skończy.

Nie byłam gotowa na koniec lata.

fot. Bożena Szuj

Rozstania 

fot. Bożena Szuj

Sierpień w całości upłynął mi pod znakiem rozstań. Wspomniane już zbliżające się i nieuniknione rozstanie z wakacjami i latem oraz drugie, z cudowną, dającą mi mnóstwo satysfakcji i spełnienia pracą były oczywiste. I wiadome na długo wcześniej. Do tego jedną z moich sierpniowych lektur była długo wyczekiwana książka Natalii Tur „I po związku. Jak zrozumieć i przeżyć rozstanie”. Po lekturze literackiego debiutu autorki („Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”) cieszyłam się na zapowiedź kolejnej części. Cudownie było wrócić do tego bezpretensjonalnego i przystępnego języka, którym autorka wyjaśnia mnóstwo zagadnień współczesnej psychologii, powołując się na badania oraz autorytety ze świata psychologii i filozofii. (Recenzja pojawi się wkrótce.) Teoretycznie temat nie dotyczył bezpośrednio mojego życia; jestem przecież w związku, o który wspólnie dbamy i którego kończyć nie chcemy (choć rozstajemy się średnio raz w tygodniu, na ogół w mojej własnej głowie). Szybko musiałam jednak zweryfikować pułapkę myślową, w którą wpadłam. Temat rozstań dotyczy nas wszystkich. Zawsze. Za każdym razem coś lub kogoś tracimy, albo się czegoś lub kogoś pozbywamy. Niemal na każdym etapie swojego życia coś lub kogoś zmuszeni jesteśmy odrzucić, ale też przez coś lub kogoś jesteśmy odrzucani. Rozstania nie są zarezerwowane dla kochanków. Rozstajemy się z przyjaciółmi, pracą, środowiskiem, jakimś miejscem, nałogiem, zdrowiem, dziećmi, kiedy przestają nimi być, młodością, pojmowaną w jakiś sposób urodą, własnymi wyobrażeniami, złudzeniami czy bliskimi, którzy umierają. Całkiem tego sporo. Słowo „rozstanie” ma pejoratywny wydźwięk, choć powinno być neutralne. Przywołuje na myśl nierzadko porażkę, choć czasem może stać się naszym największym sukcesem. Oznaką pokory i dojrzałości jest wszak zrozumienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a kończąc jakiś rozdział, automatycznie zaczynamy następny.
Właśnie w sierpniu też zupełnie niezależnie od siebie, kilka bliskich nam osób doświadczyło rozstań z partnerami. Wspieraliśmy i byliśmy obecni. Nic więcej niestety nie można zrobić, ale wbrew pozorom to nie jest wcale mało. Ten czas jest zawsze trudny, związany z bólem i żałobą, ale też odkrywaniem na nowo siebie i swojej drogi. Z jednej strony obserwowałam rozdzierającą serce rozpacz, znikanie i zapadanie się w mroku własnych demonów i lęków bez ukochanej osoby; walkę o relację z nią, o nową szansę, nowy początek. Nie uważam, że istnieje jakaś jedna rada czy mądrość, której należy się w takich sytuacjach trzymać. Rozstanie nie jest ani dobre, ani złe – czasem bywa nieuniknione i pewnie dobrze umieć rozróżnić, kiedy takie właśnie jest. Wiem jednak, że nawet jeśli po rozstaniu ludzie się ze sobą schodzą i uczciwie pracują nad swoim związkiem, to jest to właśnie wspomniany „następny rozdział”. Rozstanie pomaga nam uświadomić sobie kruchość wszystkiego, co nas spotyka i czyni nas mimo wszystko silniejszymi. Czy swoją nową drogą podążymy już samotnie, z inną osobą, czy z tą samą, z którą się kiedyś rozstaliśmy – nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że się na niej w końcu znaleźliśmy. A jak mawiał Heraklit z Efezu:

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki,

co jest niestety tak nagminnie błędnie używane i rozumiane, że czuję się w obowiązku łopatologicznego wyjaśnienia jego słów. Wszystko płynie, a naturą świata materii jest ciągła przemiana. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona co chwilę staje się już inną rzeką. Schodząc się więc z byłym partnerem, nie stworzymy nigdy po raz drugi tego samego związku, co wcześniej. (Oczywiście w przypadku osób uzależnionych i odmawiających leczenia, powtarzać się będą wcześniejsze schematy, bo nie mają one związku z samą osobowością czy charakterem konkretnego człowieka, lecz naturą jego choroby, o czym należy pamiętać.)
Z drugiej strony byłam świadkiem innego rozstania, w którym ktoś, z nie do końca nawet własnej woli, ucinając relację niezdrową i przytłaczającą, odblokował w sobie ogromne pokłady siły. Przecierałam oczy ze zdumienia, odkrywając na nowo bliską mi osobę, która jakby nagle znalazła w sobie włącznik do poczucia własnej wartości. Zaczęła świecić nieznanym mi dotąd blaskiem, zdając sobie w jednym momencie sprawę z tego, że wszystko dobre i piękne, co w niej widzimy, nie jest żadną kurtuazją czy grzecznością, tylko niezaprzeczalnym faktem. Możesz znać i uwielbiać jakieś pomieszczenie, w którym nie ma światła, więc oświecasz je mocną latarką, ale kiedy zobaczysz je wreszcie w jego własnym oświetleniu, rozumiesz, że dokładnie tego mu brakowało do całkowitego bycia sobą. (Tak, Kochanie, to była aluzja do braku światła w naszej łazience.) Tym włącznikiem okazało się oderwanie od osoby, która nie tylko światło odbierała, ale jeszcze rzucała duży, przytłaczający cień. Potem niespodziewanie życie ruszyło z kopyta, przyspieszając jak szalone i obsypując naszego Człowieka z Włącznikiem szczęściem, na które naprawdę zasługiwał. Przyglądanie się temu z bliska było dla mnie zaszczytem i niezwykle wartościową lekcją.
Z boku często wydaje nam się dziwne to, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli tkwi w jakimkolwiek układzie, który nie jest dla niego dobry, podkopuje jego poczucie własnej wartości, nie pomaga się rozwijać, czy uzależnia. Łatwo jednak oceniać cudze życie z kanapy i ferować proste wyroki typu: „przecież nie mają dzieci” lub „dzieci już są dorosłe”, więc w domyśle „może bez problemu odejść”. Tymczasem ludzi wbrew pozorom łączy bardzo dużo mechanizmów. Jednym z nich jest trzymanie się za wszelką cenę schematów, które znamy. Nasz mózg podpowiada nam: „może i zdradza/pije/bije/mną gardzi/mnie nie kocha, ale przynajmniej już to znam, wiem jak się z tym obchodzić; dużo gorsze jest nieznane w samotności lub z kimś nowym”. To oczywiście nie jest prawda – nasz mózg nas okłamuje, ale faktycznie nie wiemy, co czeka na nas poza tym, co już znamy, czyli poza słynną strefą komfortu. Wyjście z relacji nie tylko przemocowej, ale również już nam niesłużącej jest nie lada wyzwaniem i wymaga ogromnej odwagi m.in. dlatego, że dopiero z miejsca, w którym się po wyjściu z niej znajdziemy, widać, że była dla nas nieodpowiednia. Będąc w środku, nie jesteśmy w stanie tego dostrzec.
Oczywiście czym innym jest rozpad związku toksycznego, a czym innym rozpad relacji, która była kiedyś bardzo udana, a po czasie coś się zmieniło, wypaliło, ewoluowało w kompletnie inną niż romantyczna stronę. To trudne do zaakceptowania i bardzo smutne, niezależnie, czy to my już nie chcemy w tej relacji być, czy druga osoba. Niełatwo się po czymś takim poskładać. Myślę, że nie ułatwia tego również narracja, w której rozstanie z partnerem czy rozwód ze współmałżonkiem określane są jako porażka lub wygodnictwo wynikające z braku podjęcia walki o relację. Sami w środku czujemy najlepiej, czy jest o co walczyć, czy już nie. Porażką jest brak rozwoju, a ten czasem nie jest możliwy, jeśli utkniemy w czymś, co oddala nas od esencji nas samych. Każdego dnia się zmieniamy. I my, i nasz partner. (Wszystko płynie…) Związki są nam dane na określony czas. Bywa, że jest nim większość naszego życia, bywa, że kilka lat, miesięcy, tygodni czy nawet dni. I nie ma w tym nic złego, czy niewłaściwego, choć jeśli przywiążemy się do myśli, że mamy być ze sobą do końca życia (równocześnie nic w tym kierunku nie robiąc), uświadomienie sobie innego terminu ważności naszej relacji straszliwie boli. Jeśli coś nas kiedyś wzbogacało, a dziś odbiera nam nas samych, musimy zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Nikt za nas tego nie zrobi.
Wydaje mi się, że zbyt mało rozmawiamy o tym z dziećmi. Nie przygotowujemy ich na rozstania z ich miłościami, przyjaciółmi, wymarzoną pracą, zwierzętami, z nami. Nie mówimy im o kruchości życia. Nie mówimy im także o niestałości i nietrwałości, a jeśli tak, to raczej w kontekście obwiniania „młodych, co to się teraz ciągle rozwodzą”. Tymczasem tworząc temat tabu z tego, co naturalne, urządziliśmy sobie świat niezgodny z jego i naszą naturą. Również tą niemonogamiczną. Nie mówimy o codziennych wyborach, wyrzeczeniach, codziennej pracy czy terapii. Oczekujemy, że ze wszystkim, co raz sobie wybierzemy rozłączy nas dopiero śmierć. Gdzie w tym miejsce na rozwój? Rozstania każdego rodzaju mogą być realnymi końcami świata. Ale na ogół są też początkami zupełnie nowej, bardziej dla nas odpowiedniej drogi, na którą wkraczamy silniejsi.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Ważnym punktem mojej psychoedukacji była nauka asertywności oraz komunikacji bez przemocy, a sierpień miał mi pokazać w praktyce, jak z niej korzystać. Mniej przyjemne sytuacje czy spory, które jeszcze rok temu by mnie załamały, urastając w mojej głowie do nieadekwatnych rozmiarów i skłaniając mnie do wyciągania kuriozalnych wniosków,  teraz stały się dziwnie… nieistotne. Jestem wrażliwcem, biorę wszystko do siebie, przeżywam każdą bzdurę i to się pewnie nigdy nie zmieni. Jednak po emocji, jaką jest smutek czy złość zawsze nadchodzi moment wyboru, co z nią dalej zrobimy. Kiedyś wybierałam działania histeryczne, dziś okazuje się, że wystarczy trochę poprzeklinać, ponarzekać z tymi, którzy mają podobny punkt widzenia, a potem razem z nimi obrócić wszystko w nieraz złośliwy żart i zdrowo się ze wszystkiego pośmiać. A potem pobawić się z psem i wziąć go na długi spacer. Podzieliłam się z prowadzącą moją (nareszcie dobrą) psychoedukację panią psycholog wątpliwością, że:

właściwie wcale nie wiem, czy to asertywność lub komunikacja bez przemocy, bo przecież nie zawsze nawet podejmowałam merytoryczną rozmowę o tym, co mnie zabolało lub było wobec mnie nie fair. Wiele rzeczy, uczciwie mówiąc, po prostu przemilczałam.

Pani psycholog kompletnie zbiła mnie z tropu, słowami:

najwyraźniej była pani przyzwyczajona do wybierania w trudnych sytuacjach walki, ale ucieczka wcale nie jest złym wyborem. Powiem coś być może mało popularnego, ale w świecie zwierząt ucieczka jest wybierana dużo częściej niż u ludzi. Dla zwierząt walka jest raczej ostatecznością.
– Czy ucieczka chroni je przed niepotrzebnym zużywaniem energii? – zapytałam, zaintrygowana.
– Tak – odparła.

Oczywiście jestem rebeliantką. Walkę ze złem, uciskiem czy niesprawiedliwością mam wpisaną w DNA. Stąd moja – opisana w recenzji książki „Sclavus” Tymona Tymańskiego – niezgoda na umniejszanie zła komunizmu, czy jakiegokolwiek totalitaryzmu. Stąd czynne uczestnictwo w Strajku Kobiet Podhale, skarga na przemocowe zachowanie OLZON-u (skoro wobec mnie, to też wobec innych – o czym zresztą, dzięki Czytelnikom, doskonale wiem i zapewniam, że to nie koniec mojej batalii) czy reagowanie na zachowania haniebne, nawet jeśli dopuszcza się ich osoba znajoma, z tzw. środowiska. Pod tym względem jesteśmy z Partnerem identyczni i uważam to za naszą największą supermoc. Obyśmy nigdy nie przeszli obojętnie wobec zła, które należy najpierw wskazać, a potem sukcesywnie eliminować.
Słowa pani psycholog uświadomiły mi, że po prostu nie wszystko jest walki warte. Póki jakaś sytuacja dotyczy wyłącznie mnie samej, mam pełne prawo zadecydować, że nie stanę się jej ofiarą; że podniosę się, obśmieję ją i pójdę dalej. Nie muszę ani „rozumieć wszystkich wokół” (przekleństwo, z którym przyszłam na terapię). Nie muszę rozkładać na czynniki pierwsze, czemu jeden jest złośliwy, drugi antypatyczny, a trzeci niesprawiedliwy. Nie muszę tego „wyjaśniać”, albo „oczyszczać atmosfery”. Mogę, jeśli będzie mi to w danym momencie potrzebne, ale do niczego nie jestem zobligowana. Zobaczyłam, że równie fajnie jest czasem zwyczajnie odpuścić. Robić swoje, nie żywić do nikogo urazy, ale nie dać się też nikomu stłamsić. „Ucieczka” nie brzmi dobrze, ale jak zadałam sobie pytanie:

Od czego?

a potem uczciwie sobie na nie odpowiedziałam, wszystko nabrało sensu. Bo nigdy nie uciekałam przed trudnymi czy nieprzyjemnymi rozmowami (choć często się ich bałam). Zaczęłam w końcu uciekać od nadawania głupotom (średnio fortunnym odzywkom, irytującym nierealnym oczekiwaniom, niemiłym docinkom) rangi wyższej niż ta, na którą zasługują. Czy to nie rozsądniejsze?
W sierpniu zdarzyło się też coś dosyć nieoczekiwanego. Ktoś pozwolił sobie na zbyt dużo, uderzając niestosowną odzywką w mój najczulszy punkt, w dodatku w bardzo trudnym tygodniu i jeszcze gorszym dla mnie dniu. Zareagowałam w sposób uwzględniający mój komfort (pierwsza nowość) – opisując problem jako szersze zjawisko, którego od dłuższego czasu doświadczam i mam już serdecznie dość. Sytuacja koniec końców przerodziła się w słowną jatkę, która obnażyła bardzo wiele, jaskrawo pokazując mi, że moja intuicja od początku była słuszna, tylko jak zwykle jej nie posłuchałam. Stało się, ale po kłótni należy posprzątać, do czego czułam się zobowiązana. Zobaczyłam wtedy, z jaką łatwością przychodzi mi wycofywanie się z własnych przekonań, żeby tylko… „było dobrze”. Dla kogo „dobrze”? Z przerażeniem zauważyłam, że naprawdę gdzieś w środku wierzę w to, że gdybym nie zareagowała, nie byłoby problemu. Naprawdę? A moje poczucie krzywdy? Dlaczego to moja reakcja ma być zła, a już to, na co reaguję lepiej puścić w niepamięć? Jasne, można wybrać ucieczkę, ale nie przy tak silnej emocjonalnej reakcji. Tu chodziło o coś innego – o zaznaczenie swoich granic, mówiąc szumnie, światu.
Więc już spokojniejsza siadłam, zastanowiłam się, za co mogę szczerze przeprosić (w kwestii treści wątpliwości nie miałam, w kwestii formy – to nie był mój dzień) i listownie przeprosiłam. Szczerze. Bez tłumaczenia się i usprawiedliwiania. Nie pozwoliłam jednak sobie samej posłuchać tego zbyt dobrze znanego głosu grzecznej poukładanej dziewczynki, która się przymila, wije, wstydzi i przeprasza za wszystko, błagając, by ktoś o niej źle nie pomyślał. Zdenerwowałam się, bo ktoś mnie zdenerwował. Dlaczego miałabym mu to odbierać? Z pewnością mój list spełniał wszelkie wymogi komunikacji bez przemocy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu to jest takie trudne. Czemu bycie sobą, stawanie za sobą przysparza tylu lęków? Czy dlatego, że staję się wreszcie widzialna?

fot. Bożena Szuj

Przyjaźń

fot. Bożena Szuj

Nie obserwowałam jako dziecko kobiecej przyjaźni. Jedyny wzór przyjaźni, jaki miałam w zasięgu, był wzorem przyjaźni męskiej (stąd tak mnie wzruszają opowieści mojego Partnera oraz opisy Tymona). Jednak… byłam dziewczynką. Potrzebowałam przyjaciółek. Nie umiałam budować przyjaźni, bo nie wiedziałam, na czym one polegają, więc już od podstawówki wchodziłam w dziwne i często toksyczne układy. (Dopiero po latach okazało się, że istniał tylko jeden od tego wyjątek i – z pewną nieistotną przerwą – trwa do dziś.) Myliłam przyjaźń z fascynacją, a umiejętność dobrego sprzedania się z powodem do zaufania. W dodatku byłam straszliwie naiwna, więc łatwo było mnie wykorzystać.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu jestem w naprawdę właściwym miejscu. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej rozpoznaję fałsz i go ze swojego ogródka wypleniam. Mam trzy wspaniałe przyjaciółki, które stają mi się coraz bliższe i pokazują mi też, kim dziś jestem, czego potrzebuję, ile mogę z siebie dać. Po jedenastu latach wyniszczającej przyjaźni (przypadającej na mój okres dojrzewania), w ciągu których wszystkie moje sekrety były przekazywane dalej, nie mam już potrzeby zwierzania się. Wolę słuchać, niż „się wygadywać”, choć może to nieuczciwe i niewłaściwe. Skąd miałabym wiedzieć? Czasem oczywiście zrzucam jakiś zalegający na barkach ciężar. Nigdy też nie kłamię, choć mam gigantyczny problem z zaznaczaniem, kiedy moje granice są przekraczane i przy wsparciu jednej z przyjaciółek, próbuję go rozwiązywać. Odkrywam też przyjemność w mówieniu o błahostkach. Każda z tych przyjaźni i kobiet jest inna, jednak we wszystkich relacjach czuję się szanowana, co po pięciu latach innej przyjaźni (już w dorosłym życiu) z osobą, która – jak się na końcu okazało – liczyła, że mnie „nawróci”, jest bardzo miłą odmianą. Nie z każdą przyjaciółką dzielę światopogląd, jednak szacunek jest tu właśnie rozwiązaniem. Nikt nikogo nie „nawraca” i nie zmienia. Przyjmujemy siebie takimi, jakie w danym momencie życia jesteśmy i nie musimy nikogo przed sobą udawać. Może po prostu… wreszcie zaprzyjaźniłam się też ze sobą?

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość sierpnia – „Marching Band” Natalii Kukulskiej.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

„Miłość to pies” Paulina Młynarska

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2023

Każdy, kto obserwuje mojego bloga wie, jak cenię pióro i wrażliwość Pauliny Młynarskiej. Dlatego, choć jej najnowszą książkę przeczytałam tuż po ukazaniu się (a więc w czerwcu), długo biłam się z myślami, czy w ogóle tu o niej pisać. Zastanawiałam się, ponieważ niestety nie uważam, że jest dobra. Dziś wreszcie pomyślałam, że nie chcę udawać, że jej nie czytałam (zwłaszcza, że w tym okresie będę zamieszczać na blogu sporo recenzji książek), a tym bardziej, że nie zawiodła moich oczekiwań. Nie chcę jej przemilczeć. Choćby w ramach pracy nad starymi przyzwyczajeniami wynikającymi z wieloletniej tresury, jakiej została poddana kobieca część mojego pokolenia. Piszę tu o niepodejmowaniu żadnych działań, które w jakikolwiek sposób mogłyby sprawić komuś przykrość. Nie ma we mnie złych intencji, co powinno definitywnie zamknąć temat.
Ci, którzy obserwują w mediach społecznościowych profil Pauliny Młynarskiej, wiedzą, że mieszka na przepięknej Krecie z uroczą gromadką czworonogów – z trzema psami i czterema kotami, które zrządzeniem losu po prostu stanęły na jej drodze. Wykonuje fantastyczną robotę, przygarniając bezpańskie zwierzęta. Oprócz postów wojujących oraz zaangażowanych społecznie i politycznie, wstawia też co jakiś czas zdjęcia swoich futrzastych pociech, czasem odkrywając przed obserwatorami ciekawe, urokliwe historie z nimi związane. Prawdopodobnie tak właśnie zrodził się pomysł na książkę „Miłość to pies”. Książkę przez wielu – w tym mnie! – bardzo wyczekiwaną. Książkę zdobioną pięknymi ilustracjami Gosi Kulik i wypełnioną nie tylko ciekawymi opisami specyficznego życia na greckiej wyspie (coś o tym wiem) i trudnego na niej losu bezdomnych zwierząt, ale też baśniowymi historiami; zmyślonymi urzekającymi mitami na temat ich alternatywnego życia, co miało być pomysłem na wciągnięcie do grona czytelników również dzieci. W samym założeniu pomysł świetny, tym bardziej, że jego realizacja spadła na barki naprawdę dobrej i doświadczonej pisarki. Co więc poszło nie tak? Zbyt dużo naraz? To na pewno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zdecydowane uproszczenie języka, które kwalifikuje książkę do bardzo poprawnej, ale jednak literatury młodzieżowej. To być może nie jest nawet zarzut, dobra literatura młodzieżowa jest też przecież potrzebna, niemniej jednak po kampanii promocyjnej myślałam, że jedynie zwierzęce mity będą napisane z myślą o najmłodszych, a cała reszta nie odbiegnie zbyt mocno stylem od poprzednich książek Młynarskiej.
Zarzut zdecydowany mam natomiast do (już czuję, że rozpętuję nieuniknioną jatkę)… pretensjonalnego, a przede wszystkim zaburzającego podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, wciskania rodzaju żeńskiego liczby mnogiej wszędzie tam, gdzie nie jest to potrzebne. Przykład znajdziemy już w dedykacji:

Wszystkim tym, które i którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I teraz chciałabym się dowiedzieć, kto (która i którzy…) z myślących, czytających i poprawnie władających polszczyzną czytelników tak z ręką na sercu zdanie:

Wszystkim tym, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

zrozumie w następujący sposób:

Wszystkim mężczyznom, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I proszę o uczciwą odpowiedź tych, którym język polski naprawdę nie nastręcza żadnych trudności. Już w pierwszym rozdziale kolejny kwiatek:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

Tak już będzie niestety do końca. W nagromadzeniu uniemożliwiającym spokojne czytanie, a przynajmniej odbierającym całą z niego przyjemność. I ja znam na pamięć wszystkie argumenty zwolenników takiego pisania. Najbardziej lubię, kiedy osoby, które nie zajmują się językiem zawodowo robią mi długi wykład o tym, że „język buduje świadomość”. Zwłaszcza internet pełen jest takich samozwańczych specjalistów. Dzięki za przypomnienie, wiem to – studiowałam filologię polską u najlepszych językoznawców w kraju (miałam to niebywałe szczęście i zaszczyt), coś niecoś mi tam przekazali. Odrobinę liznęłam zagadnień uznawanych za skomplikowane, zaliczyłam na bardzo dobre oceny kilka ważnych egzaminów. Obserwując i badając język od lat wiem, że chwilowe językowe mody, jeśli kolidują z funkcją komunikacyjną, dość szybko zanikają. Czekam więc cierpliwie. Nie mam pretensji do Pauliny Młynarskiej aktywistki i feministki, że wpada w irytującą językową manierę w imię wyznawanych wartości. Mam pretensje do Pauliny Młynarskiej pisarki (i nie piję tu do braku kierunkowego wykształcenia – autorką jest znakomitą, a dorobek ma imponujący!) oraz do Wydawnictwa Prószyński i S-ka o zaśmiecanie tekstu, który staje się przez to nieczytelny. I zanim ktoś spróbuje włożyć mi w usta tezę, której nie wypowiedziałam, mianowicie, że śmieceniem są feminatywy, doprecyzuję, że śmieceniem jest tu nawarstwienie słów niepotrzebnych, zaburzających sens całości i kolidujące z ekonomizacją języka. Zdanie:

Przypomnę tylko, choć zapewne każdy to wie […].

czytam bez problemu. Rozumiem je. Autorka odrobinę asekuracyjnie zaznacza, że być może napisze oczywistość, coś, co my – czytelnicy już wiemy, ale to dla niej ważne, by dany fakt został w jej książce odnotowany. Kiedy natomiast napotykam na:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

muszę stanąć na krótkie:

Wait! Whaaaat???!

bo automatycznie pod słowem „każdy” rozumiem „każdy człowiek” (czyli inaczej „wszyscy ludzie”) i dopiero nieoczekiwana „każda” wcześniej przypomina mi o innym znaczeniu „każdego” w rodzaju męskim. Czyli „każdy mężczyzna” (co byłoby z kolei domyślne np. w sformułowaniu „każdy, kto cierpi na problemy z prostatą” lub innym, odnoszącym się do cech lub doświadczeń typowo męskich, albo też gdyby zostało wypowiedziane w męskim gronie). To nazywam zubażaniem języka, bo rodzajowi męskiemu w liczbie mnogiej odbiera się jedno z jego dwóch znaczeń, jakim jest określenie większej liczby ludzi i zostawia mu się tylko znaczenie określające większą liczbę mężczyzn, „bo to rodzaj MĘSKI” (nie będą nam tu jacyś mężczyźni określać wszystkich, w tym kobiet!). I nie naśmiewam się z próby wyrugowania patriarchatu z miejsc, w których się zagnieździł. Wystarczy przeczytać kilka moich przypadkowych tekstów, żeby zobaczyć, za jak bardzo opresyjny i zły go sama uważam; jak wiele cierpienia wyrządził w moim życiu. Jestem zdania, że w języku można z nim walczyć na bardzo wielu polach, ale wybranie do tej walki właśnie rodzaju męskiego liczby mnogiej to akurat strzał w kolano. Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która widzi w tym dosyć prymitywne uproszczenie i odebranie językowi fantastycznej możliwości, jaką dotąd dawał. Wieloznaczność polega właśnie na tym, że wszyscy (i wszystkie?) od razu wyczuwamy w zależności od kontekstu, które znaczenie ma na myśli nadawca komunikatu. Stąd moje trudności w przyswajaniu takich tekstów, bo po wzmiance np. „i wszystkie” muszę zweryfikować słowo „wszyscy” i zrozumieć je jeszcze raz. Pojąć, że nie chodziło – jak pierwotnie je odebrałam – o „wszystkich ludzi”, ale „wszystkich mężczyzn”. (Tak samo w zacytowanych wyżej fragmentach książki, kiedy rodzaj żeński liczby mnogiej zostanie umieszczony wcześniej – kolejność nie ma tu znaczenia, utrudnienie jest to samo.) Mózg zaczyna mi się buntować, a czytanie staje się męczące i wydłuża się tam, gdzie nie musi. Proste kwestie się komplikują. Jeśli to ma być żeński wkład w budowanie równego świata w polskim pisaniu, to nie o takie feminizmy walczyłam. Jeśli chodzi o używanie feminatywów – spór na ten temat uważam za bezzasadny, bo reguły językowe są w tym względzie akurat jasne. Istnieje dowolność – feminatywów można używać, albo nie, w zależności od preferencji. Co z założenia zamyka dyskusję. Niech każda kobieta zadecyduje, co jej pasuje, co najlepiej ją wyraża i tyle. I niech nikt nie waży się narzucać żadnej kobiecie ani używania, ani nieużywania feminatywów! Niech nie karci za częściowe ich używanie! W znakomitym zbiorze esejów „Okrutna jak Polka”, ale też w wielu swoich wpisach w mediach społecznościowych Młynarska wewnętrzny przymus Polek szastania na prawo i lewo zawsze dobrą (i nieproszoną) radą nazywa „kompulsją”. Myślę, że próba zaznaczenia kobiecej obecności poprzez nieustanne zubażanie bogatego języka w niemal każdym akapicie jest również kompulsją. Oby równie możliwą do terapeutycznego przepracowania.
Przy okazji recenzji książki „Związek na zakręcie. Rozstać się, czy być razem?” Natalii Tur pisałam, że słuchanie audiobooków było mi wcześniej obce, ale zaszalałam wtedy, kupując pakiet: książka papierowa + audiobook. I że śledzenie tekstu podczas słuchania kojącego, niewiarygodnej urody głosu Nishki było fantastycznym doświadczeniem. Postanowiłam i tym razem zdecydować się na taki pakiet (choć żadnego pakietu tak naprawdę nie było – kupiłam oddzielnie książkę, oddzielnie audiobooka), wiedząc wszak, że Paulina Młynarska ma miły głos. A ponadto kiedy sam autor czyta to, co napisał, to wszystko razem nabiera jakiejś dodatkowej głębi. Niestety, zawiodłam się. Może intonacja, może sposób czytania, może w końcu dwa rozdziały dwunaste, w których mieścił się jeden właściwy, a drugi szósty przy tym, że cena audiobooka znacznie przewyższała cenę wersji papierowej, dosyć mnie zdegustowały.
Jednak, żeby nie kończyć zbyt gorzko, „Miłość to pies” ma swój urok. Są tam fragmenty, które niezwykle ze mną rezonują (autorka wspomina nawet moje Thassos). Wzmiankę o towarzyszącej jej całe życie nieumiejętności zakotwiczenia się gdziekolwiek i wreszcie o nowym, poruszającym doświadczeniu zapuszczenia korzeni z wyboru na Krecie czytałam, przeżywając dokładnie to samo, tylko że z Gdańskiem. (Zarówno na Podhalu, na którym od lat mieszkam, jak i na Thassos, gdzie pomieszkiwałam, nie umiałabym żyć dłużej właśnie przez niemożliwy do wyplenienia patriarchat. Trzeba go w tych miejscach przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – o czym Młynarska również pisze, – a ja jestem tym już zmęczona.) Nie ukrywam, że zakręciła mi się w oku łza. Ładnych i mądrych sformułowań znajdziemy w książce zresztą sporo. Problem w tym, że znakomitą „Moją lewą jogą” Paulina Młynarska wywindowała samej sobie poprzeczkę tak wysoko, że ładne sformułowania czy smakowite zwierzęce mity (które na pewno warto przeczytać dzieciom, by rozbudzić ich wyobraźnię) to jednak za mało. Za mało od autorki takiej klasy.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sprawy materialne

fot. Bożena Szuj

Kiedy pięć lat temu założyłam blog oczami nNi, moja pewność siebie wahała się między minus sto a minus nieskończonością. Po jakimś mikro sukcesie Jednopalnikowej (mojego kulturalnego bloga kulinarnego) postawiłam na inNy trochę format – osią nie był już konkretny temat, taki jak kulinaria, psychologia, filozofia, językoznawstwo, film, literatura, muzyka, sztuka, podróże czy kryminalistyka (nie wystarczało mi już to, plus nie umiałabym się zdecydować na tylko jeden), ale… ja sama. Świat widziany moimi oczami (oczami nNi, bo ja jestem nNi – manNi), przefiltrowany przez moją wrażliwość, która – jak z biegiem lat zauważyłam – jest nieco inNa. Nieraz podstawiała mi nogę, ale równocześnie też zawsze była moim największym sprzymierzeńcem, kiedy fotografowałam albo tworzyłam muzykę, opowiadania, recenzje i wszystkie pozostałe teksty. Pomagała mi nawet w przelotnych romansach z produkcją biżuterii czy szyciem. Głównym powodem, dla którego się zdecydowałam na założenie bloga oczami nNi była potrzeba pisania. To w jakiś nadzwyczajny sposób stało się dla mnie najlepszą terapią. Z zawodu jestem językoznawczynią, nauczycielką i kulturoznawczynią (o moim stosunku do feminatywów jeszcze napiszę, ale nie jest on radykalny – w żadnym zresztą kierunku). Tłumaczę swoje wykształcenie, niejako usprawiedliwiając, po co w ogóle prowadzę blog, w którym opisuję świat widziany swoimi oczami. Czyli pewność siebie nadal nie doszła do zera, ale jestem już na lepszej drodze niż te pięć lat temu, kiedy błądziłam jeszcze na manowcach.

fot. Marianna Patkowska

💸 Co mi dało prowadzenie bloga?

fot. Bożena Szuj

Wbrew tytułowi tego rozdziału, ani bloga nie zawieszam, ani nie zamykam. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Dziś raczej podsumowuję swoją pracę. Co więc mi prowadzenie bloga dało? Na pewno lepszy warsztat, bo to jednak pięć lat praktyki i ponad czterysta napisanych tekstów. To dużo, dużo więcej niż napisałam podczas całych swoich polonistycznych studiów, z tym że na tychże studiach otrzymałam z kolei doskonałe narzędzia – m.in. od mojego literackiego mentora Jerzego Sosnowskiego, pod którego (surowym!) okiem ostrzyłam, tzn. szkoliłam swoje pióro. Od pierwszych blogowych publikacji moją ambicją było tworzenie treści wartościowych nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim językowo.
W tym miejscu chciałabym wyjaśnić, że choć pracowałam w swoim życiu jako redaktor i korektor tekstów cudzych, jednak redakcja i korekta tekstów własnych nigdy nie wychodzi tym tekstom na dobre. Przede wszystkim dlatego, że sprawdzając własny tekst wiemy, co mieliśmy na myśli i bardzo trudno nam wychwycić wszelkie w nim nielogiczności i niejasności, kiedy głowa nam dopowiada sens właściwy. Z kolei praca korektorska wymaga całkiem innego czytania – m.in. nastawienia się na literówki, niepotrzebne spacje czy niewłaściwie postawione przecinki. Jeśli tekst się rozumie i zna zbyt dobrze, percepcja potrafi płatać figle. Mam wsparcie mamy, która pracując przez lata w tej profesji, nie umie nie wyłapać oczami redaktora chropowatości, literówek i wpadek, które mi z sumiennością regularnie wytyka, a ja je – pąsowa ze wstydu – poprawiam. I rzeczywiście z biegiem lat jest ich coraz mniej, ale się oczywiście zdarzają. Zmierzam do tego, że o ile blog oczami nNi można traktować jak moją pisarską wizytówkę, o tyle nie dowiemy się z niego, jak sprawdzam się w roli redaktora i korektora. Inną kwestią jest łamanie tekstu, na które niestety nie mam żadnego wpływu, bo WordPress ma swoje ograniczenia. Dostałam w tej sprawie nawet kiedyś maila od oburzonego czytelnika, który nie omieszkał kilka razy powtórzyć, że od tego łamania to go bolą oczy (jednak najwyraźniej nie na tyle, by nie napisać). Założyłam, że spośród wielu kompromisów, na które muszę, działając na bezpłatnej domenie, pójść, brak możliwości prawidłowego złożenia tekstu będzie najmniej odczuwalny. Po pierwsze dlatego, że przy zapoznaniu się z moją dbałością o inne detale nietrudno dojść do wniosku, że słabe łamanie nie wynika z mojego zaniechania, a po drugie dlatego, że wiele zależy od urządzenia, na którym blog będzie czytany i ustawień samych czytelników. Jednak założenie to było, jak widać, błędne. Cóż, muszę z tym ciężarem żyć i tworzyć dalej.
Kiedy dziś przeglądam swoje pierwsze teksty, widzę drogę, jaką przebyłam, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem. Czy mam na myśli zapierające dech w piersiach statystyki lub jakieś blogowe zarobki? Nic z tych rzeczy! (Nawet SKLEP – wbrew pierwotnym przypuszczeniom – pełni tu rolę atrapy, na której spełniałam się przede wszystkim fotograficznie.) Mam na myśli to, że piszę sprawniej. Widzę dziś, które spośród wielu kategorii utworzonych na początku są najbliższe mojemu sercu. Zauważam, że równie wielką radość, jak samo pisanie, sprawia mi wymyślanie swoich sesji fotograficznych i stylizacji do nich. Widzę, jaką przyjemność daje mi pozowanie. Rozumiem, jak bardzo lubię nagrywanie coverów do piosenek, które mi do wpisu pasują – im więcej przygotuję do wpisu sama, tym mam większą satysfakcję.
Prowadzenie bloga nauczyło mnie koncentracji, dyscypliny, systematyczności i samozaparcia. Spotykam się czasem z zarzutem, że blog jest dla mnie ważniejszy od relacji. Od niektórych z pewnością tak. Z drugiej jednak strony to właśnie pisanie tutaj pomogło mi się otworzyć na ludzi. Paradoksalnie, bo jest to przecież bardzo samotnicze zajęcie. Blog stał się dla mnie papierkiem lakmusowym w relacjach – jeśli ktoś oczekuje od mnie, że postawię go w swojej hierarchii wyżej od bloga (a pisanie to alienacja – często dla ludzi trudna), nie rozumiejąc, że blog to moja komunikacja ze światem, może być pewnie znakomitym kumplem… ale raczej nie moim. Moje serce i miejsce na podium powyżej bloga otrzymują jedynie ci, którzy rozumieją, że muszę pisać i szanują sposób, w jaki to robię.
Pisanie ośmieliło mnie też trochę i zdecydowałam się na całkiem nową drogę – własny podcast ustami nNi. Na razie ma tylko dwa odcinki, w dodatku ostatni umieszczałam bardzo dawno temu. Jednak jest to dla mnie tak fantastyczna przygoda, również (o ile nie przede wszystkim) terapeutyczna, że zamierzam się zdyscyplinować również podcastowo, choć to technicznie dla mnie nieco trudniejsze.

fot. Bożena Szuj

💸 Czemu nie zarabiam na blogu?

fot. Bożena Szuj

Jeśli na sali jest ktoś, kto wie, niech powie teraz albo zamilknie na wieki. Na reklamy, które pojawiają się pod każdym moim wpisem nie mam niestety wpływu, jednak celowe umieszczanie reklam, z których czerpie się profity, czy tworzenie wpisów sponsorowanych jest sprzeczne z moją wizją prowadzenia tego bloga. Poruszam tu tematy często trudne, przez niektórych uważane nawet za kontrowersyjne. Za każde swoje słowo i umieszczone zdjęcie biorę całkowitą odpowiedzialność. Uczciwość i bezgraniczna szczerość w pisaniu są dla mnie priorytetem. Do nich od pięciu lat tutaj dążę. Reklama w swoim założeniu zmierza do innego celu – sprzedaży produktu. Czy niczego tu nie reklamuję? W pewnym sensie reklamuję dzieła twórców, pisząc recenzje ich prac (dostałam zresztą przemiły, uskrzydlający mnie feedback od recenzowanych tu: Pauliny Młynarskiej, Natalii Tur czy Sylwii Parol). Reklamuję kosmetyki Mary Kay, bo sama ich od kilku lat używam i jestem nimi zachwycona. Jednak takie bezpłatne polecajki (a raczej płatne, bo nikt mi tych książek, płyt czy kosmetyków nie wysyła przecież za darmo, czy też za recenzję) koło reklamy z prawdziwego zdarzenia nawet nie stały. Recenzując, staram się dotrzeć do tego, jak na mnie dane dzieło wpłynęło. Zrozumieć, czemu widzę w czymś pierwiastek geniuszu, a w czymś innym miałki bełkot, który tylko na pierwszy rzut oka brzmi mądrze. Próbuję rozebrać i rozczłonkować dzieło, zdrapać to, co na wierzchu, dostać się do trzonu, a potem rozgryźć to, co inni bezwiednie połykają. Recenzowanie dzieł przyjaciół i znajomych niezwykle mnie spina (choć czasem muszę), bo nigdy do końca nie wiem, gdzie się pod koniec pisania znajdę. Rozpoznaję, kiedy mnie coś zachwyca, a kiedy wręcz przeciwnie, ale sęk w tych niuansach właśnie, w tym wszystkim, co głębiej. Jeśli kogoś znam i lubię, nie chcę sprawiać mu przykrości, a bycie miłym czasem wyklucza bezkompromisową szczerość. Nauczyłam się jednak podczas pisania bez względu na wszystko wybierać to drugie. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recenzowani właśnie to cenią w moich tekstach najbardziej.
Wracając jednak do zadanego w temacie rozdziału pytania czemu nie zarabiam na blogu, brak konieczności zabiegania o reklamodawców, martwienia się, czy trafię w gust większości oraz unikania tematów „kontrowersyjnych” (XXI wiek, Europa Środkowa) daje mi całkowitą wolność. Wolność, z której nie chcę rezygnować.

fot. Bożena Szuj

💸 Rzeczy jakie są

fot. Bożena Szuj

Jednym z podstawowych aspektów mojej terapii i zdrowienia jest widzenie rzeczy takimi, jakie są. Bez fantazjowania, idealizowania, upiększania, ale też demonizowania. Dotychczas umniejszałam swoją blogową pracę, pozwalając innym nazywać ją „zabawą”. Owszem, sprawia mi ogromną frajdę, ale ta „zabawa” nie tylko zajmuje mi bardzo dużo energii i czasu (na wymyślaniu i przygotowywaniu wpisów, czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu płyt oraz koncertów, które tu recenzuję, a potem samym pisaniu, o przygotowywaniu podcastu nie wspominając, spędzam miesięcznie niemal etat), ale też wiąże się z realnymi wydatkami: od prądu, przez programy do zdjęć i filmów, po elementy stylizacji do fotograficznych sesji, mimo że domena, z której korzystam, jest darmowa. (Do wydatków mniejszych za chwilę dojdzie kolejny, większy – mój obecny stary, kupiony już jako używany laptop ledwo dyszy, a najmocniej eksploatuje go właśnie moja blogowa praca.) Oczywiście mam świadomość, że zarówno pomysł prowadzenia niezależnego bloga, jak i kompletna nieporadność w kwestiach finansowych są moje. Dziś jednak uczę się ujarzmiać swoją nieśmiałość i niekoniecznie zdrowe przekonanie, że o trudniejszych materialnych sprawach się nie mówi. Może pora zacząć mówić.

fot. Bożena Szuj

💸 Kawa na ławę

fot. Bożena Szuj

Proszenie o wsparcie jest całkowicie poza strefą mojego komfortu. Jednak kiedy zrozumiałam, że ponoszę nie tylko pewne regularne koszty, ale też oddaję Czytelnikom niemal cały etat swojej darmowej pracy, odważyłam się założyć konto na buy coffe toBuy coffe to jest platformą, na której odbiorcy (w wypadku bloga czytelnicy) mogą wesprzeć twórcę symboliczną kawą jedno lub wielorazowo. Będzie mi niesamowicie miło, jeśli zechcecie zadbać o odpowiednie stężenie wirtualnej kofeiny w mojej krwi.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

💸 Co mogę zaoferować

fot. Marianna Patkowska

Buy coffe to to propozycja dla tych, którzy chcieliby w taki właśnie sposób docenić i wesprzeć to, co robię na blogu i do czego wszyscy mają nieograniczony darmowy dostęp. Jednak zaczęłam się zastanawiać, jak zmienić swoją ścieżkę kariery niesatysfakcjonującą mnie już ani intelektualnie, ani finansowo, by móc oddać się pisaniu w stu procentach. I temu najbliższemu sercu – blogowemu, i pisaniu dla innych. Podsumowanie moich dotychczasowych prac, a także wszystkich swoich sukcesów oraz porażek utwierdziły mnie w poniższych przekonaniach.

  • W jakiejkolwiek pracy z ludźmi najistotniejsza jest dla mnie dobra atmosfera i wzajemny szacunek – bez względu na to, czy jest to praca w szkole (przez rok byłam nauczycielką polskiego w szkole podstawowej), w sprzedaży wycieczek jednodniowych, w szkółce narciarskiej, restauracji, hotelu czy sex shopie. Nie umiem ani pracować, ani funkcjonować, kiedy odczuwam wrogość i niezrozumienie. Za to prawdziwa serdeczność i życzliwość natychmiast mnie otwierają i wydobywają ze mnie wszystko, co najlepsze. (Nie mylić z byciem miłym i przez to nie zawsze szczerym.)
  • Pisanie mnie podnosi i nadaje mojemu życiu sens, stymuluje mnie intelektualnie, obniża lęki i jest jedyną aktywnością, którą potrafię wykonywać podczas depresji, więc chcę dążyć do tego, by przestało być „zabawą” wykonywaną gdzieś pomiędzy zarobkowymi pracami sezonowymi niezwiązanymi z moim zawodem, bo właśnie w tym obszarze mogę dać światu najwięcej. Dodatkowo gdybym mogła się poświęcić wyłącznie pisaniu, byłoby ono zdecydowanie lepsze, bardziej dopieszczone i zadbane.
  • Moje zdiagnozowane testami osobowości OCD (o którym szykuję wpis) charakteryzuje się nie tylko obsesyjnym myśleniem i kompulsywnym pisaniem, ale też perfekcjonizmem. Ten ma dwie strony medalu – albo działam na sto procent, albo kiedy coś mi to utrudnia, nie działam wcale (lub działam, ale się bardzo przy tym męczę). Pisząc, sama jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem – nic mnie nie hamuje i nie podcina mi skrzydeł. Spotykam się wtedy ze swoją najbardziej surową, apodyktyczną i wymagającą częścią, którą… całkiem lubię.

Oczywiście blogowe pisanie z trzewi na tematy ważne dla mnie, ilustrowane własnymi sesjami fotograficznymi i czasem opatrzone wyśpiewywanymi piosenkami to jedno, a pisanie tekstów użytkowych na zamówienie to zupełnie co innego, jednak nic nie ćwiczy warsztatu lepiej niż konieczność mierzenia się z różnymi formami, a tego mi właśnie zaczęło brakować.

✍️ Co więc mogę zaoferować Wam odpłatnie?

👉 pisanie: artykułów, esejów, listów, opisu produktów, przemów i wszelkich innych tekstów (mój trigger to prace dyplomowe – nie polecam nawet pytania o takie usługi) – rozgość się na blogu i zobacz, czy odpowiada Ci to, jak piszę

👉 pisanie recenzji: książek, filmów lub płyt – zajrzyj do kategorii „Z życia recenNzenta” i przejrzyj moje recenzje; na różnych etapach pisałam je w trochę inny sposób – sprawdź, który podoba Ci się najbardziej, ustalmy, czego potrzebujesz i czy będzie to zgodne ze mną; no i rzecz jasna, gdzie by się miało docelowo znaleźć

👉 redakcję i korektę gotowych tekstów – jeśli masz już napisany tekst, ale chcesz go podrasować, uładzić, a przede wszystkim mieć pewność, że nie pozostaną w nim żadne błędy (których popełnianie przy pisaniu jest nieuniknione), chętnie służę redaktorską i korektorską parą oczu nNi

👉 korepetycje z języka polskiego – tu na razie potrzebuję czasu, żeby się przygotować, ale wszystko jesteśmy w stanie omówić; uwielbiam kontakt z dziećmi i zagadnienia językowe, a do tego jestem dyplomowanym nauczycielem z bardzo krytycznym stosunkiem do polskiego szkolnictwa

👉 a może jesteś wydawcą i interesuje Cię wydanie opowiadania lub książki – chętnie podejmę takie wyzwanie, jeśli okaże się, że patrzymy w tę samą stronę

Jeśli jesteście zainteresowani powyższymi propozycjami lub też macie jakieś własne, piszcie do mnie:

 oczaminni@gmail.com
oczami nNi

W ramach na razie działalności niezarejestrowanej mogę wystawiać rachunki oraz faktury bez VAT.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę cover okolicznościowy, dziękując wszystkim swoim Czytelnikom za to, że jesteście.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur

fot. Bożena Szuj

rok wydania: 2023

Natalią Tur – socjolożką, mediatorką rodzinną, a także przyszłą terapeutką, znaną większości internautów jako Nishka, – zachwyciłam się już dawno temu, trafiając na prowadzonego przez nią  vloga i stając się wierną fanką jej kanału. Zostałam absolutnie oczarowana jej niesamowitym radiowym głosem, ale też tym, ile merytorycznych i mądrych treści (przede wszystkim z zakresu psychologii) potrafi w swoich krótkich i lekkich filmikach zmieścić.
Kiedy dowiedziałam się, że napisała książkę… moje uczucia – jak zwykle w tego typu sytuacjach – były mieszane. Z jednej strony oczywiście przepełniała mnie ciekawość i intuicja, że będzie to pozycja wartościowa, a z drugiej (i to też powód, dla którego nie czytuję zbyt wielu blogów) obawiałam się, czy zadowoli mnie językowo, bo czytelnikiem jestem niestety wybrednym. Koniec końców zwyciężyła intuicja i nabyłam książkę zarówno w wersji papierowej, jak i w formie audiobooka. Ten zresztą polecam wszystkim szczególnie, bo czyta go sama Autorka ze wsparciem Patryka Ołdziejewskiego, a jak już wspominałam, głos Nishki jest jej ogromnym atutem.
Dziś, po lekturze (głównie odsłuchiwanej, ale nie tylko), mogę się tylko uderzyć w piersi, że przed zakupem na chwilę się zawahałam. Książka jest rzeczywiście znakomita, i to na wielu poziomach.

  • W stopce nie zostało wyszczególnione nazwisko redaktora i korektora, ale czuć tu obecność specjalistów z obu tych dziedzin, z czym niestety różnie dziś bywa, nawet kiedy wydaje się książki w cenionych wydawnictwach.
  • Projekt graficzny, sam na niego pomysł (o czym za chwilę), font, jego wielkość, czy w końcu format i wielkość całej książki zachwycają!
  • No i the last but not least, sam styl pisania Natalii jest wciągający, lekki. Autorka nierzadko wywoła na twarzach czytelników uśmiech (żeby wspomnieć moje ulubione „bielinki zakochanielinki” czy „Dolcze & Zakochana” ze strony dwudziestej), a pisze przecież o sprawach niełatwych i – jeśli podejdziemy do lektury poważnie i zechcemy pod jej wpływem coś w sobie zmienić – niewygodnych.

Na 231 stronach (samego tekstu) o formacie (mniej więcej) B6 Nishka upchnęła tony merytorycznej wiedzy, w żadnym miejscu – mówiąc kolokwialnie, – nie lejąc wody. To, co wymagało powtórzenia, umieściła w podsumowaniu każdego rozdziału, porządkując przekazywaną wiedzę. W bardzo rozbudowanej bibliografii znajdują się tak ważne nazwiska, jak: Eric Berne, Erich Fromm, John M. Gottman, Pia Mellody, Jürg Willi czy Bogdan Wojciszke, żeby wymienić tylko kilka. Mottem książki są dwa cytaty: Ericha Fromma i Carla Gustava Junga, z których ten drugi wydaje mi się najlepszym wyjaśnieniem, czemu warto odłożyć na półkę stare romansidła i sięgnąć po „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”:

Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem.

– Carl Gustav Jung

Jak książka jest zbudowana

fot. Bożena Szuj

Autorka zdradziła, że pierwotnie jej książka miała być dostępna wyłącznie w wersji elektronicznej, a więc w formie audiobooka i e-booka, jednak pod wpływem próśb swoich obserwatorów zdecydowała się też na trudniejszą w dystrybucji wersję papierową. Rozczulił mnie (widoczny na powyższym zdjęciu) pomysł ukrycia tytułu na wewnętrznym skrzydełku:

skrzydełko ukrywa tytuł, by dać komfort osobom, które nie chcą eksponować zawartego w nim dylematu.

– wyjaśnia Natalia

Bardzo podoba mi się projekt okładki (autorstwa Bartka Goldyna).

Kłębek symbolizuje chaos myśli i emocji, których często doświadczamy, i który lektura książki może pomóc rozplątać.

– pisze dalej w swoich mediach społecznościowych Natalia

i podkreśla, że kolor fioletowy również jest nieprzypadkowy, gdyż stanowi połączenie niebieskiego symbolizującego rozum (książka naszpikowana jest wiedzą) oraz czerwonego symbolizującego emocje, „które Autorka chce w nas wzbudzić”. Ja bym się jednak pokusiła o jeszcze inną interpretację: z lektury dowiadujemy się bardzo wiele o ludzkich emocjach, o tym, jak sobie z nimi radzić zdrowo, ale też jak próbujemy sobie z nimi radzić niezdrowo. Nishka nie tylko stawia pytanie, kto jest odpowiedzialny za nasze emocje, ale przede wszystkim bardzo konkretnie i rzeczowo na to pytanie odpowiada. A to, oczywiście, może w czytelnikach wzbudzić przeróżne emocje.

fot. Bożena Szuj

O czym jest ta książka
i do kogo jest skierowana?

fot. Bożena Szuj

We Wstępie Autorka wyjaśnia tytuł w następujący sposób:

Tytuł „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” ma podwójne znaczenie. Z jednej strony odnosi się do dylematu związanego z dalszymi losami związku. Z drugiej strony nawiązuje do rozstania się z dziecięcymi strategiami funkcjonowania, które wpędzają i nas, i nasz związek w chorobę. Tymczasem do zbudowania zdrowego związku potrzebne są dwie dorosłe osoby.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

I w tym prostym wyjaśnieniu mieści się odpowiedź na pytanie, dlaczego czasem jest nam w relacjach z innymi trudno. Dziecięce strategie funkcjonowania stosowane w dorosłym życiu (bez względu na to, czy bezwiednie sami się nimi posługujemy, czy posługują się nimi nasi bliscy) unieszczęśliwiają nas wszystkich i generują relacyjne problemy. Kiedy dorastałam (a jesteśmy z Nishką prawie równolatkami), panowało przekonanie, że dzieci to dzieci, a dorośli to dorośli. Zupełnie jak by z biegiem lat wszystko to, co było w nas dziecięce, automatycznie zamieniało się w dorosłe i nie było już do poprzedniego stanu rzeczy żadnego powrotu. Jak by wszystkie deficyty naszego dzieciństwa z latami wyparowywały bez konieczności przepracowania. Tymczasem nie da się wyrosnąć z dzieciństwa jak z za małych spodni, które oddajemy komuś bez żalu. Wszystko to, co poszło w naszym dzieciństwie nie tak, pozostanie w nas do końca, jeśli nie przepracujemy tego terapeutycznie sami lub z pomocą fachowca. Dorosłości, rozumianej jako umiejętność wzięcia za siebie odpowiedzialności, musimy się dziś nauczyć. W tym miejscu warto też zaznaczyć, że nasze pokolenie (osoby urodzone w latach 80.) było wychowywane przez pokolenie, które swoje wychowanie otrzymało z kolei od osób dotkniętych traumą wojny. Brak zdrowych wzorców w poprzednich pokoleniach oznacza, że wszystko to, co do tej pory uznawaliśmy za naturalne, może – zwłaszcza w świetle najnowszych psychologicznych badań i odkryć – się okazać niezdrowe. I nie chodzi tu ani o czyjąkolwiek winę, ani o złe intencje (ten rodzaj myślenia również należy do „dawnego świata”).
Przeczytałam całkiem sporo cenionych psychologicznych książek, obserwuję znakomite zagraniczne naukowe kanały internetowe, odbyłam kilka terapii (z czego za najważniejszą i najbardziej otwierającą oczy uważam terapię grupową), ale tak naprawdę dopiero dzięki lekturze „Związku na zakręcie”, który znakomicie uporządkował moją wiedzę, widzę, że wiele osób, które przez lata odbierałam jak poważne, surowe i budzące posłuch, używa w gruncie rzeczy dziecięcych strategii funkcjonowania. Widzę też drugą, równie ważną, o ile nie ważniejszą rzecz – sama wpadam czasem w dziecięce strategie funkcjonowania. Wpadam w nie w bardzo konkretnych sytuacjach. Kiedy zmierzenie się z życiem, stanięciem z nim twarzą w twarz jak dorosła osoba, mnie przerasta. Żeby cokolwiek w sobie zmienić, żeby nad czymkolwiek pracować, musimy to sobie najpierw uświadomić. To najbardziej bolesna część terapii, bo nasz mózg się broni. Nie po to używał tyle lat wszelkich mechanizmów obronnych (które były adekwatne np. wtedy, kiedy byliśmy dziećmi, ale potem zaczęły nam utrudniać życie), żeby teraz się z nimi bez walki rozstać. Nie chcemy przyznać przed terapeutą (lub/i grupą), a przede wszystkim sami przed sobą, że jest w nas część niezdrowa, część do naprawy, bo utożsamiamy tę część z naszą osobowością. I niestety poniekąd mamy w tym rację (co również dość boleśnie uświadomiły mi terapeutki). Jednak – jak pisałam wyżej – kluczem do wszelkich zmian jest świadomość.
Książka „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” w wielu miejscach przypomina terapię, więc też może być dla czytelników czasami niewygodna. Sama łapałam się na tym, że póki w jakimś opisie widziałam zachowania bliskich, czułam się pewnie, a kiedy olśniło mnie, że sama podlegam podobnym mechanizmom czy strategiom funkcjonowania, moja pewność siebie diametralnie malała. Jednak pewną cudowną mądrością kilkukrotnie przez Natalię powtarzaną, jest ta, że zdrowym jest widzenie rzeczy takimi, jakie są, a nie zaklinanie ich (jak to mają w zwyczaju… dzieci).

O czym jest ta książka?

Najkrócej mówiąc, „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalii Tur jest o zdrowych relacjach. Autorka odnosi się do współczesnej psychologii, podaje też wiele znakomitych przykładów w formie scenek rodzajowych, rozkładając na czynniki pierwsze sytuacje konfliktogenne i pokazując, jak zdrowo i bez niepotrzebnych napięć rozmawiać o tym, co nas uwiera. Przede wszystkim jednak, jak nie przerzucać odpowiedzialności za nasze samopoczucie na drugą osobę, tylko wziąć ją na siebie.

Książka zawiera głównie przykłady z obszaru relacji romantycznych: związków partnerskich lub małżeństw, ale można na nią spojrzeć również pod kątem innych bliskich relacji, na przykład przyjacielskich lub rodzicielskich.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

Do kogo jest skierowana?

Wbrew być może pozorom, adresatami książki nie są wyłącznie osoby, których związek przechodzi kryzys. Zabrzmi to, jak banał, ale jestem przekonana, że każdy powinien po nią sięgnąć i nawet, jeśli wyniesie z niej niedużo (bo nie będzie na więcej w danym momencie gotowy), to korzyści z jej lektury będą w jego życiu odczuwalne.
Sama jestem czytelnikiem na pewno jeszcze nie do końca sterapeutyzowanym, ale ciągle w terapeutycznym procesie. Czytelnikiem, który poznał już swoją diagnozę, który wkłada wraz z partnerem sporo pracy w swój związek, czytelnikiem, który mimo że nie studiował psychologii, miał jej na swoich studiach bardzo dużo (SWPS, wiadomo). W końcu jestem też czytelnikiem otwartym na nowe, mocno zaciekawionym psychologią i posiadającym pewną całkiem niezłą intuicję, o czym za chwilę. Ogromną siłą tej książki jest to, w jaki sposób Autorka pomaga czytelnikom uporządkować zdobytą już wiedzę. Chociaż równocześnie nie mogę napisać, że z książki Natalii Tur nie dowiedziałam się niczego nowego. Dlatego na pewno polecam ją nie tylko laikom, ale też tym, którzy mają jakąś lub też całkiem rozległą psychologiczną wiedzę.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego z całego serca ją polecam?

fot. Bożena Szuj

Jak pisałam wcześniej, jesteśmy pierwszym pokoleniem, które wychodzi z przekazywanych pokoleniowo m.in. wojennych traum. Pokoleniem, dla którego z całą pewnością jest ratunek. (W starszych pokoleniach to oczywiście kwestia indywidualna jednostek, ale skostniałość poglądów często niestety uniemożliwia już skuteczną terapię.) Oznacza to, że nierzadko musimy odciąć się grubą kreską od wszystkiego, co wtłaczano nam w dzieciństwie, zrozumieć przemoc, jakiej być może doświadczaliśmy (nie wypierać jej!)  i wyleczyć rany, przez które w naturalny sposób, podświadomie, możemy ranić dalej kolejne pokolenia. Każda książka, która w sposób merytoryczny i bez egzaltacji tłumaczy, na czym polegają zdrowe relacje międzyludzkie jest nam dziś bardzo potrzebna. Nishka nie dość, że taką właśnie pozycję wydała, ma wyjątkowy dar pisania o sprawach trudnych z ogromną empatią (która tak mnie poruszyła już w samym pomyśle ukrycia tytułu w wewnętrznym skrzydle okładki) i delikatnością. Wstrzymuje się od ocen, a poprzez przykłady w formie scenek pokazuje czytelnikom, jak można w spokojny sposób komunikować się ze sobą bez przemocy. Do odpowiednich wniosków mogą dojść sami.
Mam gdzieś w środku cichą satysfakcję, że wiele rzeczy intuicyjnie czułam, zanim o nich przeczytałam u mądrzejszych od siebie. Od powstania mojego bloga, począwszy od pierwszego walentynkowego tekstu „Czy bycie połową jest jednostką chorobową?”, piszę właśnie o tym, jak krzywdząca jest dawna romantyczna wizja miłości, ale też jak bardzo to, co przyjęliśmy jako normalne czy naturalne, nie jest zdrowe.  (Przypomniałam też sobie o wpisie „Stara baśń”, w którym powołuję się na pewien niezwykle inspirujący filmik Nishki.)
Dziś lektura książki „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” poskładała mi wiele elementów w jedną całość i mam ochotę wykupić cały nakład (na co mnie niestety nie stać) i porozdawać wszystkim ludziom, uważnie ich potem z lektury odpytując!

Osobiście nie jestem zwolenniczką audiobooków, jednak „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” jest naprawdę wyjątkowy, więc z całego serca polecam nabycie zestawu wersja papierowa + audiobook. Śledzenie wzrokiem tekstu i równocześnie słuchanie czytającej go kojącym głosem Natalii przenosi przyjemność czytania w jakiś całkiem nowy, lepszy wymiar.

Na wszelki wypadek zaznaczę, że – jak zwykle – nie jest to wpis sponsorowany.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser serwuję dziś dostępny w sieci fragment tegoż audiobooka.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to