Łańcuch siostrzeństwa

artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

W piątek 12 listopada, odbył się milczący protest pod nazwą Łańcuch siostrzeństwa zainicjowany przez Strajk Kobiet Podhale. Związaliśmy się wszyscy (Strajk Kobiet Podhale tworzą nie tylko kobiety) czerwoną wstążką, trzymając w milczeniu transparenty oraz zbierając podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”. Głównym powodem naszego wyjścia na ulicę była oczywiście tragiczna historia Izy z Pszczyny oraz wszystkich pozostałych kobiet, które straciły życie w wyniku zaniedbań sparaliżowanych zmieniającym się prawem lekarzy.

#AniJednejWięcej

Nie wszyscy zdają sobie chyba sprawę z tego, że zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza nie tylko w kobiety, które chcą usunąć niechcianą ciążę. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza także w kobiety, które pragną w ciążę zajść i nie mieć utrudnionego dostępu do niezbędnych przecież badań prenatalnych. Wreszcie uderza też w kobiety noszące w sobie płód uszkodzony i chory. Przez „zaostrzenie prawa aborcyjnego” rozumiem nie tylko dążenia polityków do wprowadzenia nieludzkiego i bestialskiego całkowitego zakazu aborcji, ale również gigantyczną presję, jaką wywierają na lekarzy, którzy, będąc pod nią, popełniają błędy. (Tym przypadkiem była m.in. tragiczna historia Izabeli z Pszczyny.) Ta sytuacja to paraliż polskiej ginekologii, w związku z czym żadna kobieta nie powinna czuć się w tym kraju bezpieczna nawet, jeśli uważa, że problem jej nie dotyczy. Niestety dotyczy.
W swoim ostatnim tekście „Złe wychowanie” napisałam, że umiem zrozumieć rozterki moralne ginekologa, który będąc, jako człowiek, zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, musi ją wykonać. (Napisałam równocześnie też, że jeśli nie potrafi swoich przekonań oddzielić od wynikających z wyboru specjalizacji obowiązków – do czego są zdolni tylko nieliczni – nie powinien zostawać ginekologiem.) Absolutnie jednak nie ma we mnie zgody na narzucanie swoich przekonań innym ludziom. Trudność, którą rozumiem, widziałam w konieczności wykonania tego zabiegu komuś, a nie w konieczności pogodzenia się z tym, że inni ludzie mają odmienne przekonania i chcą postępować zgodnie z nimi. Osobiście znam wielu przeciwników aborcji i ani jednej osoby, która byłaby jej zwolennikiem – ludzie opowiadający się za prawem do legalnej aborcji są zwolennikami prawa do wolnego i świadomego wyboru.
Na przestrzeni lat moje podejście do tematu aborcji (czysto zresztą teoretyczne, bo nigdy nie dotyczył ani mnie, ani moich najbliższych) się zmieniało. Dziś, przy całkowitym zrozumieniu dla tych, którzy powtarzają, że problem jest złożony i bardzo trudny, podpisuję się pod wszystkimi postulatami ustawy obywatelskiej „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, która zapewniłaby „prawo do bezpiecznego przerywania ciąży do 12. tygodnia, a w szczególnych przypadkach także po 12. tygodniu”. Obszarem, który mamy do zagospodarowania naszymi przekonaniami religijnymi i światopoglądowymi (w wyniku których np. personifikujemy płód) jest tylko i wyłącznie nasze własne życie. Legalna aborcja to przede wszystkim wolność wyboru (a nie nakaz aborcji dla tych, którzy chcą rodzić, w tym też bardzo chore dzieci). Legalna aborcja to również zmniejszenie szarej strefy i zwiększenie bezpieczeństwa kobiet, które z przeróżnych, na ogół bardzo dramatycznych powodów się na aborcję decydują.
Historia kołem się toczy i znamy z niej nie tylko pomysły segregacyjne Adolfa Hitlera (co niestety wyborcom partii obecnie rządzącej ciągle nie zapala w głowie czerwonej lampki), ale również rządy Nicolae Ceaușescu. Dyktator i prezydent Rumunii (1967 – 1989) wprowadził w połowie lat 80. całkowity zakaz i aborcji, i antykoncepcji, a dodatkowo nakaz urodzenia najpierw czwórki, a potem już piątki dzieci. Dostęp do antykoncepcji, a ściślej wyłącznie prezerwatyw, miały kobiety po czterdziestym piątym roku życia (bo mogłyby urodzić dzieci chore) oraz te, które „wyrobiły normę”, rodząc najpierw czworo, a potem pięcioro dzieci. Jaki był efekt zmuszania kobiet do rodzenia? Jedne się okaleczały, żeby poronić, ryzykując oczywiście swoim zdrowiem, często też życiem oraz karą pozbawienia wolności, a inne karnie rodziły tyle dzieci, ile było trzeba, po czym… oddawały wszystkie. To dosyć wyraźnie pokazuje, że nie da się zmusić kobiety do urodzenia, zatrzymania i pokochania dziecka, którego nie chce. Domy dziecka w Rumunii były w tym czasie przepełnione, a warunki w nich panujące – tragiczne. Dzieci w pewnym momencie zamiast imion dostawały numery. Nie wszystkie miały nawet jakiekolwiek szanse, by przeżyć. Efektem tej zbrodniczej polityki było całe pokolenie niechcianych ludzi obarczonych ogromnymi traumami.

Od 2000 roku amerykańscy i rumuńscy naukowcy związani z Bucharest Early Intervention Project badali mózgi u 136 dzieci w 30. miesiącu życia, 42. miesiącu, a następnie w wieku 4, 8, 12 i 15 lat. Według wyników u dzieci dorastających w placówkach państwowych iloraz inteligencji był średnio o 2-3 odchylenia standardowe niższy od dzieci wychowanych w normalnych rodzinach.

– „Effect of Early Institutionalization and Foster Care on Long-term White Matter Development”  jamanetwork.com, 2015

Skoro partia obecnie rządząca obiera podobny kierunek (choć Ceaușescu za poddanie się aborcji przywidywał maksymalnie „tylko” dwa lata więzienia), niech przypomni sobie jedyny jasny punkt tej historii, czyli to, jak Ceaușescu skończył. Rozliczymy was!

Mężczyzn zapraszamy –
seksizmowi dziękujemy

jeden z wielu transparentów, które Strajk Kobiet Podhale rozwiesił przy Oczku Wodnym w Zakopanem 8 marca, przedstawiających internetową wymianę uprzejmości z okazji Dnia Kobiet

Kiedy zbieraliśmy podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, wielu mężczyzn pytało z pewną nieśmiałością, czy – mimo że to Łańcuch siostrzeństwa i sprawa dotycząca przede wszystkim kobiet – również mogą się podpisać. Po pierwsze naturalnie, że tak! Po drugie odrobinę zaniepokoiło mnie to, że jeszcze nie dla wszystkich jest to oczywiste. Kwestie zarówno bezpiecznego prowadzenia ciąży, jak i możliwości jej usunięcia nie dotyczą wyłącznie kobiet. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza przede wszystkim w nie, ale mają na ogół w swoim otoczeniu kochających, wspierających i martwiących się o nie partnerów, ojców, braci, przyjaciół. Oni też mają przecież prawo głosu w tej sprawie! Jako feministka wyznaję równość i myślę, że wbrew pozorom niewiele jest problemów dotyczących tylko kobiet albo tylko mężczyzn. Współistniejemy ze sobą. Jeśli jest w nas choć odrobina empatii, problemy ludzi innej płci, orientacji czy rasy nie powinny być nam obojętne.
Choć sytuacje, które chcę opisać, wydarzyły się tylko dwa razy i prawdopodobnie nie wynikały ze złej woli (dodatkowo obaj ich bohaterowie podpisali projekt, co mogłoby się wydawać najistotniejsze), jednak wydają mi się warte poruszenia, bo pokazują, że jest jeszcze trochę do zrobienia w kwestii uwrażliwiania społeczeństwa na problem seksizmu. Myślę, że prawienie komplementów komuś, kogo nie znamy, jest zawsze dosyć ryzykowne. Sama akurat nie mam problemu z przyjmowaniem komplementów od obcych (jeśli nie przekraczają moich granic), jednak kiedy nieznajomy mężczyzna informuje nas, że podpisze się pod czymś tak ważnym, jak projekt ustawy dotyczącej dostępu do aborcji „bo takie ładne panie podpisy zbierają”, to po pierwsze ogarnia mnie panika, kogo do zbierania podpisów wytypuje Ordo Iuris i czy pan nie znajdzie się kiedyś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie,  a po drugie… to jeden z gorszych powodów. Drugi pan wszedł z nami w dyskusję, tłumacząc, że podpisuje się z pełnym przekonaniem, ale że przyciągnięcie jego uwagi naszą aparycją jest jak dobry chwyt marketingowy i on to szanuje. Od razu przypomniała mi się moja niedawna wizyta w jednym ze sklepów z artykułami budowlanymi, gdzie gładź szpachlową czy inną szlifierkę stołową reklamował plakat z panią w bikini, zupełnie jak w czasach, kiedy miałam lat siedem. Sęk w tym, że posiadanie seksapilu jest niezależne od płci. Mężczyźni nie pociągają może heteroseksualnych mężczyzn, ale pociągają heteroseksualne kobiety i również mogliby z powodzeniem być uprzedmiatawiani i sprowadzani do swojej nieraz kuszącej aparycji przez kobiety na ulicach, a jednak (przynajmniej w większości) nie są. Jeśli nie mamy pewności, czy coś jest seksistowskie, czy nie jest – zamieńmy płcie rolami. Jak odebralibyśmy kobietę, która dołoży się do zbiórki na chore dziecko, bo taki przystojny pan zbiera pieniądze? Mam nadzieję, że źle, bo jedno i drugie zachowanie jest zwyczajnie nie na miejscu.
(Inna sprawa, że nasze strajki są dla mnie jedyną okazją, kiedy mogę usłyszeć, że jestem brzydka oraz seksualnie odpychająca, więc nie dam sobie tego tak łatwo odebrać!)

Dobra zmiana

fot. Strajk Kobiet Podhale

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej – śpiewał Czesław Niemen, a ja podchodziłam do tych słów zawsze ze sporą rezerwą (zresztą nie bez powodu – 60% Polaków popiera haniebną politykę partii obecnie rządzącej wobec osób na białoruskiej granicy). W piątek jednak moje serce urosło, kiedy patrzyłam na zapał, z jakim ludzie – dowiadując się, czego dotyczy projekt ustawy – rzucali się do składania swoich podpisów. Jeszcze rok temu spotykaliśmy się z dużym oporem, jaki wywoływał w społeczeństwie postulat Ogólnopolskiego Strajku Kobiet o dostęp do aborcji w każdym przypadku. Nierzadko słyszeliśmy, że choć nasza działalność na Podhalu bardzo się ludziom podoba, to jednak kwestie aborcyjne sprawiają, że nie mogą nas oni w pełni wspierać. Dziś słowo „aborcja” wypowiadane przez nas z lekkim niepokojem o to, jak zostanie przyjęte, uruchamiało w większości przechodniów ogromną życzliwość i chęć zmienienia czegoś w tym kraju. To niesłychanie budujące.
Do tego, by projekt ustawy został przyjęty pod głosowanie potrzeba 100000 podpisów. Te już dawno zostały zebrane. Zbieramy teraz kolejne, żeby zrobić wrażenie liczbą. Czy mamy nadzieję, że ustawa wejdzie w życie? Chyba już nie mamy. Czy wierzymy w sens naszych działań? Tak. Nawet najgorsze rządy kiedyś przeminą (te, zostawiając całe społeczeństwo z gigantycznymi długami i tragicznymi konsekwencjami wszystkich fatalnych, podejmowanych beztrosko decyzji), a budowę społeczeństwa obywatelskiego trzeba zacząć już teraz. Oddolnie.

transparent z piątkowego strajku

Relację z Łańcuchu siostrzeństwa znajdziecie tutaj.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę.

Strajk Kobiet Podhale

Nazywam się Niebo

fot. Marianna Patkowska

Posłużyłam się tytułem piosenki Natalii Przybysz, bo to właśnie ona jako pierwsza przychodzi mi do głowy, ilekroć poruszam temat miłości własnej oraz zwracania się ku sobie. Niech więc, ze swoim fantastycznym tekstem, stanowi pewne wprowadzenie do dzisiejszego wpisu.

Nie krytykuj masturbacji. To seks z kimś, kogo naprawdę kochasz.

– „Annie Hall”  Woody Allen

Tę piękną kwestię wypowiedział w filmie „Annie Hall” do tytułowej bohaterki Alvy Singer grany przez Woody’ego Allena. Ten tekst śmieszy (tych, których śmieszy) na wielu różnych poziomach, jednak nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak jest głęboki i mądry. „Pokochaj siebie” to przecież fraza płaska jak naleśnik. Dodatkowo ostatnio dosyć modna, więc jeśli się ma alergię zarówno na pretensjonalne, jak i modne slogany, to trudno wyobrazić sobie gorszą formułę do brania na warsztat i przyswajania z mozołem jej prawdziwego znaczenia. Cóż, jak śpiewał Zenon Martyniuk, los bywa przekorny.
Przed koniecznością rozpoczęcia wnikliwych studiów nad zjawiskiem miłości własnej stanęłam już kilka lat temu. Byłam nieszczęśliwa i zagubiona; nie pamiętam nawet dokładnie od kiedy. Odpowiedzi na wszystko szukałam zawsze poza sobą. Tak byłam nauczona, z takiej kultury się wywiodłam, nie miałam świadomości, że można inaczej. Szukanie potwierdzenia swojej wartości w opiniach innych ludzi (choćby najbardziej nam życzliwych) sprawia, że zaczynamy dryfować i uzależniać się od tych, których pochwały pomagają nam stworzyć pozytywny obraz samych siebie, a stronić od tych, których krytyka (rzadko kiedy, notabene, konstruktywna) odbiera nam wiarę w siebie. Czasem zresztą uzależniamy się właśnie od tych drugich, jeśli mamy autodestrukcyjne skłonności, co niestety znam z autopsji. Kontakty z bliźnimi przestają być wielką szansą na wzrastanie i rozwój poprzez poznawanie całkiem nieraz odmiennych od naszego światopoglądów. Przestają nią być, dlatego że zamiast poświęcić całą swoją energię i uwagę drugiemu człowiekowi (co jest konieczne, by móc w pełni jego filozofię zarówno przyjąć, jak i odrzucić), skupiamy się w znacznej mierze na sobie, obarczając go naszymi obowiązkami względem siebie, powierzając mu odpowiedzialność za nasze samopoczucie. Uszczęśliwianie siebie jest tylko i wyłącznie naszą rolą, nikt – nawet gdyby chciał – jej za nas nie wypełni, bo nie ma do tego narzędzi. Druga strona medalu jest natomiast taka, że pozwalając komukolwiek wpływać na to, co sami o sobie myślimy, oddajemy mu władzę nas sobą, co jest toksyczne, a może się też okazać niesamowicie niebezpieczne. Dla obu zresztą stron…

Ale siebie bardziej

fot. Marianna Patkowska

Kobieta, którą uważam za swoją mentorkę duchową, czyli wspaniała i niewiarygodnie mądra Iyanla Vanzant często powtarza, że każda nasza relacja z drugim człowiekiem jest odbiciem relacji, jaką mamy sami ze sobą. Jasno stąd wynika, że im lepiej poznamy siebie, im bardziej się ze sobą zintegrujemy, tym lepszą i zdrowszą relację mamy szansę zbudować z właściwą osobą (bo warto pamiętać, że nie musimy jej budować z każdym). Ogromny bunt budzą we mnie bajki dla dzieci zasiewające w małych dziewczynkach pomysł, że jakiś książę na białym koniu przyjedzie i odwali za nie całą robotę – to nie jest prawda. Prawdą jest to, że każdy swojego księcia czy swojej księżniczki powinien szukać w sobie – mamy w środku wszystko, co jest nam potrzebne do bycia szczęśliwym. Brak nam jednak tego, co mogłoby uszczęśliwić kogokolwiek innego. Działa to rzecz jasna w obydwie strony. Wiem, że ta prawda w wielu budzi sprzeciw i niezgodę. Przecież każdy z nas jest w stanie wymienić co najmniej kilka osób, które są dla niego niesłychanie ważne, cenne i na których mu zależy. Oczywiście, ale są one jedynie lustrami dla nas samych.
Kiedy mój partner pół żartem pół serio wyznał, że na pierwszym miejscu stawia siebie, a dopiero na drugim mnie, doświadczyłam dojmującego poczucia ulgi i radości. Dotarło do mnie, że spadł ze mnie (narzucany przez siebie samą) ciężar zadbania o jego szczęście, co z opisanych wyżej powodów jest od początku skazane na niepowodzenie. Odetchnęłam, bo poczułam, że jest w najlepszych z możliwych rękach – swoich własnych. Nie muszę ani rozumieć jego metod radzenia sobie z przeciwnościami, ani też się z nimi zgadzać. Ufam natomiast, że ma większą od mojej wiedzę o sobie, więc wybierze zawsze to, co będzie mu najlepiej służyć. Czyż to nie wspaniałe, że zamiast tracić energię na podejmowanie zakończonych fiaskiem prób uszczęśliwiania ukochanej osoby, mogę spożytkować ją na skazane na sukces uszczęśliwienie siebie samej? Po co obarczać drugą stronę czymś, czemu nie sprosta, przy okazji hodując w sobie gorycz i frustrację? Być może paradoksalnie, ale skupiając swoją uwagę na sobie (a drugą stronę przyjmując taką, jaka jest) możemy być dla siebie nawzajem najlepszymi partnerami. Im mocniej kochamy samych siebie, tym więcej w nas łagodności i akceptacji dla wszelkiej inności, bo tylko naprawdę przyjmując i rozumiejąc siebie, możemy zrozumieć innych.
Oczywiście relacje międzyludzkie mają to do siebie, że nie sposób uniknąć nieporozumień czy konfliktów. Jednak ich rozwiązywanie jest znacznie łatwiejsze, jeśli na samym początku uda się nam ustalić, co jest czyje. W przytłaczającej większości przypadków to, co nas w kimś drażni, to odbicie nas samych: naszych lęków, traum, wszystkiego, czego w sobie nie akceptujemy. Nauczyłam się wdzięczności za wszystko, co wywołuje moje niezadowolenie – rozumiem, że to informacja zwrotna dla mnie, nad czym powinnam w sobie popracować. Dlatego tak ważne jest w rozmowach posługiwanie się komunikatem ja – nie wyrzuty, broń Boże nie zakazy (będące zresztą formą przemocy), nie kontrola cudzych zachowań, z którymi mamy problem, lecz czułe przyjrzenie się sobie i opowiedzenie swojej prawdy: kiedy mówisz to i to (lub w taki i taki sposób), czuję się smutny/przerażony/niepewny/rozdrażniony – postaram się temu uważnie przyjrzeć, jednak póki jestem w procesie, wypracujmy, proszę, inny rodzaj komunikacji. Im większą świadomość siebie ma każdy z partnerów (uważam, że każdy dorosły człowiek powinien przejść przynajmniej jedną terapię w życiu), tym piękniejszą i zdrowszą relację mogą ze sobą nawzajem zbudować. Prawdziwym cudem jest natomiast to, że piękna, zdrowa relacja między ludźmi może też wzmacniać naszą własną relację z sobą samym.

Zaopiekuj się… sobą

fot. Marianna Patkowska

Jakie mamy pierwsze skojarzenie, kiedy usłyszymy frazę „miłość rodzicielska”? Czy wyobrażamy sobie pozwalanie dziecku na jedzenie słodyczy od rana do wieczora i całkowite zniesienie limitów na czas spędzany przed ekranem telewizora/komputera/komórki czy może raczej zadbanie o jego poczucie bezpieczeństwa, zapewnienie mu stabilizacji i bezwarunkowej miłości oraz zaopatrzenie go w narzędzia, które pomogą mu poradzić sobie w każdej sytuacji? Prawdopodobnie przytłaczająca większość wybierze odpowiedź drugą. Dlaczego więc tylu osobom sformułowanie „miłość własna” ciągle przywodzi na myśl folgowanie sobie, skupienie na przyziemnych przyjemnościach, egoizm, hedonizm? To dla mnie jedna z większych zagadek. Mądra miłość zakłada troskę i skupienie się nie tyle na tym, czego w danym momencie chcemy, ale czego faktycznie potrzebujemy, co nas rozwija. Jeśli nie jesteśmy ze sobą zintegrowani, nie mamy do tej podstawowej o sobie wiedzy dostępu.
Wyobraźmy sobie taką abstrakcyjną sytuację, choć wbrew pozorom uważam, że to naprawdę świetny przykład. Dwie kobiety – siostry lub przyjaciółki, w dodatku sąsiadki – łączy niezwykle silna więź. Spędzają ze sobą dużo czasu, a każda z nich ma maleńkie dziecko. Załóżmy na potrzeby przykładu, że są samotnymi matkami. Wspólnie wychodzą na spacery z wózkami, dzielą się doświadczeniami, wspierają w trudnych chwilach. Niekiedy jedna podrzuca swojego maluszka drugiej, by móc przez chwilę odetchnąć. Druga też może zawsze liczyć na rewanż. I teraz pytanie, które zapewne większości wyda się (mam nadzieję) niedorzeczne:

  • Skoro są ze sobą tak blisko, a czasem nawet wymieniają się opieką nad niemowlakami, to właściwie czemu się nie zamienią dziećmi na stałe? W sumie niewiele się zmieni, nadal będą mieć dużo kontaktu z własnym dzieckiem; właściwie wyjdzie prawie na to samo.

Chyba nikomu taki pomysł nie przyszedłby do głowy. Nawet nie będziemy się trudzić, by znaleźć logiczne argumenty przemawiające na jego niekorzyść. Nasze dziecko to tylko i wyłącznie nasza (i jego drugiego rodzica) odpowiedzialność. Czemu więc tak szybko i łatwo oddajemy samych siebie innej osobie w relacjach romantycznych? Osobie, która mimo najszczerszych chęci nie ma ani kompetencji, ani wiedzy, by wykonywać za nas naszą pracę. Czemu też tak ochoczo wchodzimy w role, które nie są nasze? Partnerstwo to nie matkowanie, kontrolowanie i zmienianie drugiej osoby na własną modłę – partnerstwo to zaufanie i dawanie wolności. A – jak powtarzam i będę powtarzać do znudzenia – zdrowy związek to dwie całości.

fot. Marianna Patkowska

Stawanie się lepszym sobą

fot. Marianna Patkowska

Pewnym paradoksem jest to, że na ogół obserwując ludzi, za punkt wyjścia bierzemy to, kim człowiek do tej pory był, a kiedy pod wpływem jego pracy nad sobą dostrzeżemy w nim pozytywne zmiany, na ogół myślimy: „zmienił się na lepsze”. Tymczasem jest na odwrót – im więcej dobra w sobie odkrywamy, tym bardziej się nie tyle zmieniamy, co przybliżamy do najprawdziwszej esencji siebie samych. Esencja każdego z nas jest inna, ale im bardziej ją odkryjemy, tym bardziej będziemy szczęśliwi zarówno my sami, jak i całe nasze otoczenie. Jednak wybór należy tylko i wyłącznie do nas.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser zaserwuję dziś właśnie wcale nie piosenkę tytułową, ale „I Am Light” Indii.Arie. To pozornie bardzo prosty utwór, będący rodzajem modlitwy i afirmacji (poniżej zamieszczam swoje tłumaczenie tekstu).

Jestem światłością
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Nie jestem tym, co zrobiła moja rodzina
Nie jestem głosami w swojej głowie
Nie jestem kawałkami, na które się rozpadam
Jestem światłością
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Nie jestem błędami, które popełniłam,
ani niczym, co sprawiło mi ból
Nie jestem cząstkami snu, który zostawiłam za sobą
Jestem światłością
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Nie jestem kolorem swoich oczu
Nie jestem swoją skórą
Nie jestem swoim wiekiem,
nie jestem swoją rasą
Moja dusza w środku

jest wypełniona światłem
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Jestem zdefiniowanym bóstwem
Jestem mieszkającym we mnie Bogiem
Jestem gwiazdą,
częścią tego wszystkiego
Jestem światłością

fot. Marianna Patkowska

P.S.2 Wszystkich żywo zainteresowanych tym tematem odsyłam do zobaczenia przynajmniej tych trzech filmów:

„Jak malować ogień” Natalia Przybysz

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Kayax
rok wydania: 2019

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w całości „Siłę Sióstr” Sistars, Natalia Przybysz stała się dla mnie objawieniem – wokalno-wizualnym zjawiskiem, w którym zakochałam się bez reszty. Każda kolejna jej solowa płyta zachwycała mnie coraz bardziej (no, prawie każda, o czym za chwilę): od odjechanego soulowo-jazzowo-funkowego debiutanckiego anglojęzycznego krążka „Maupka Comes Home” przez jego rozwinięcie w postaci znakomitego albumu „Gram duszy” (gdzie dominowały już intrygujące polskie teksty artystki), a potem fantastyczną woltę, czyli doskonały „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” (zmierzenie się z piosenkami Janis Joplin otworzyło w Natalii jakieś kompletnie nowe wokalne przestrzenie), utrzymany w tym samym klimacie, ale już autorski „Prąd”, aż po nieszczęsne (nie z powodu jakości muzycznej, ale swojej nadbudowy filozoficznej) „Światło nocne” i w końcu opisywaną dziś przeze mnie płytę „Jak malować ogień”. Uważam też Natalię Przybysz za jedną z niewielu wokalistek (obok m.in. Brodki), które, umiejąc śpiewać znakomicie, nie boją się poszukiwań na nieznanych i często ryzykownych niwach, na których nie zawsze chodzi o ładne wokalne brzmienie.
Pamiętny wywiad Natalii dla „Wysokich Obcasów” w 2016 roku wystawił moją miłość do niej na poważną próbę. Ludzie podzielili się wtedy na dwa skrajne obozy. Pierwszy, liczniejszy, uznał Przybysz za niedojrzałą, głupiutką i wygodnicką osobę bez sumienia i serca, zasługującą na potępienie i przynoszącą swoim wyznaniem więcej szkody niż pożytku ważnemu ruchowi, jakim był wówczas #CzarnyProtest, którego celem nie była wcale walka o aborcję na życzenie. Drugi, mniej liczny, stwierdził, że macica Natalii należy tylko do artystki (co byłoby być może jakimś argumentem, gdyby nie zaczęła opowiadać o niej na łamach prasy) i wara wszystkim od niej, jak również że ci, którzy ją krytykują, są zacofanym ciemnogrodem, a ona sama wykazała się, otwarcie przyznając się do swojej aborcji, wielką odwagą (za co zresztą – co może się wydawać kuriozalne, ale jednak – wygrała nawet nagrodę „Superbohaterki 2016”).
Myślące osoby dorosłe od razu odrzuciłyby argumenty drugiej strony, jednak z tymi pierwszego obozu również trudno mi się było w pełni zgodzić. Nie ukrywam, że sam wywiad bardzo mocno mnie poruszył i bardzo długo trudno mi się było z niego otrząsnąć. Po latach wydaje mi się, że nie z powodu jej wyboru, którego prawdopodobnie w swoim własnym życiu nie uznałabym za słuszny, ale z powodu oblania mnie jakimś brudem, na który nie byłam gotowa. Nie wierzę w to, że fakt mówienia prawdy usprawiedliwia przerzucanie swoich własnych (na pewno ciężkich, czego nie kwestionuję i czego po ludzku współczuję) obrzydliwości na innych ludzi, których nie dotyczą. Czy wolałabym żyć w kłamstwie? Nie, wolałabym nie znać wszystkich intymnych szczegółów z życia prywatnego artystki, którą, owszem cenię, ale której przyjaciółką nie jestem. Nie lubię też być przymuszana do oceniania, a od niego trudno się powstrzymać, kiedy piosenkarka tak często podkreślająca swój weganizm, ekologiczne podejście do życia i miłość do otaczającej natury twierdzi (głośno, w wywiadzie), że ciążę co prawda niechcianą, ale która przydarzyła się parze z wieloletnim stażem i dwójką dzieci, można po prostu usunąć z powodu „zbyt małego mieszkania”. Gdyby sprawa nie była aż tak poważna, powiedziałabym nie mój cyrk, nie moje maupki.
Po dłuższym czasie wysłuchałam jednak całego „Światła nocnego” i choć jest to naprawdę intrygująca muzycznie i bardzo poważna płyta (kilka piosenek naprawdę znakomitych), jednak już od pierwszej „Vardo” (protest song?), w której Natalia wyśpiewuje imiona wszystkich kobiet, które usunęły swoje dzieci w słowackiej klinice, w której była, robiąc z nich niejako bohaterki, nasilało się we mnie poczucie, że nie chcę w tym uczestniczyć, nawet wyłącznie jako słuchacz.
Kiedy niedawno przez przypadek trafiłam na premierę teledysku, który mnie mocno poruszył, do piosenki „Ogień”, promującej najnowszą płytę Przybysz – w ten sposób dowiadując się też o całym krążku – od razu pobiegłam do sklepu ją kupić. Przesłuchałam ją od tej pory chyba ze sto razy i choć nie była to miłość od pierwszego usłyszenia, mogę dziś z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem nią zachwycona. Uderzyło mnie przede wszystkim brzmienie głosu Natalii, które jest przeraźliwie smutne. I choć właściwie już od „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” Przybysz zdecydowanie bardziej skupiła się na swoich cudownych, głębokich dołach, przez co może sprawiać wrażenie, że ogólnie śpiewa smutniej niż kiedyś, jednak na „Jak malować ogień” to z niezwykłą siłą rzuca się w uszy.
Nie będę ukrywać, że choć nie bardzo chcę wracać myślami do wspomnianego wywiadu, nie umiem niestety słuchać „Jak malować ogień” – płyty poruszającej problem ekologii, natury i rodziny – nie przez jego pryzmat.
Kilka tekstów zrobiło na mnie duże wrażenie, m.in. te:

Namaluj mój portret
Spalonym kawałkiem drewna
Światło to biel papieru
Światła jestem pewna
Myślę że cała sztuka
Leży w czułości dla cieni
Dla śladów i ran z przeszłości
Których nikt już dziś nie zmieni

„Cienie”

Pamiętam stałam w oknie
I zimno było w Polsce
I twoje ciepłe słowa
Że wkrótce wyjdzie słońce
Ta przestrzeń jest dla mnie święta
I wiatr co niesie ją do mnie
Nigdy nie będę przeklęta
Powracam tu po nadprzyrodzone

I to subtelne i smaczne nawiązanie do hitu Jacka Cygana:

A ja
Papierowa marionetka
Na dnie wrak
fot. Marianna Patkowska

Muzycznie na wspomnienie zasługuje na pewno przedziwny i klimatyczny „Ciepły wiatr” z niesamowitymi rozstrojonymi gitarami oraz cover piosenki Maanamu „Krakowski spleen”, której nigdy dotąd nie lubiłam i, jak się okazuje, chyba też nie rozumiałam. Mam wrażenie, że utwór ten – choć nie bardzo zmieniony – zabrzmiał wreszcie tak jak powinien.
Płyta jest bardzo spójna – i tekstowo, i muzycznie. Jej ciepłe brzmienie idealnie wpasowało się też w aurę cudownej, złotej polskiej jesieni, na którą przypadła jej premiera. Krążek jak mało który oddaje klimatem tę magiczną porę roku!

Spis utworów:

  1. Ogień
  2. Kochamy się źle
  3. Cienie
  4. Ciepły wiatr
  5. Wyspa
  6. Że jestem
  7. Po naszej stronie
  8. Przestrzeń
  9. Krakowski spleen
  10. Słodka herbata z cytryną

P.S. Polecam też zobaczenie krótkiego filmiku, na którym Natalia opowiada o tym, w jakim sensie płyta i winyl „Jak malować ogień” są ekologiczne.