ADHD – mam i ja!

fot. Marianna Patkowska

Partner wybył mi w Polskę (nie, nie w takim sensie!) i zostałam na kilka tygodni słomianą wdową. A jak najlepiej uczcić samotnie spędzane Walentynki? Otóż to! Wizytą u psychiatry marzeń i diagnozą, która ostatecznie rozwikła najtrudniejsze zagadki naszego życia i sprawi, że wszystko połączy się ze wszystkim. (Czyli tak, jak mój nadwydajny mózg lubi najbardziej!) Mam ADHD. To już nie domysły, dreszcze przy oglądaniu wykładów dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka wywołane wrażeniem, że mnie opisuje, silna intuicja, że „to to”, kiedy natknę się na jakikolwiek filmik o tym zaburzeniu czy podskórne przekonanie, że „chyba to mam”. To medyczna diagnoza poprzedzona testem z psychologiem i długim wywiadem z psychiatrą. Ale zacznijmy od początku.

fot. Marianna Patkowska

Moda na ADHD

fot. Marianna Patkowska

Chociaż to w sumie nie będzie sam początek. Do początku jeszcze przejdziemy. Nie będzie to początek, ale bardzo istotny punkt zwrotny. Kiedy słyszę o „modzie na ADHD”, to aż mną telepie. To coś równie mądrego jak „moda na depresję”, o której swego czasu w mediach wypowiadała się pani Magdalena Środa. Nawet, kiedy panuje wirus i ludzie tłumnie zapadają na przeziębienia, nikt nie wspomina o „modzie na anginę”. Pamiętam, jak chyba w okolicach przełomu wieków, niemal wszystkie przypadki śmierci wśród znajomych w kwiecie życia były spowodowane nowotworem. Kiedy ktoś bliski chorował (a dużo bliskich chorowało), łączyło się to z gigantycznym lękiem o jego życie. Czy było to spowodowane zbyt późną wykrywalnością raka? A może zbyt małą świadomością, jaką można stosować profilaktykę? Z pewnością duża zachorowalność łączyła się ze stanem wiedzy medycznej. Już nigdy później nie spotkałam się z tak dużą liczbą chorych w tak krótkim czasie, a z kolei tym, których nowotwór dotknął, częściej udawało się wyzdrowieć. Jednak czy komukolwiek wpadłoby do głowy coś tak absurdalnego, jak stwierdzenie, że ludzie chorzy na tę ciężką i niebezpieczną, często śmiertelną, chorobę są „modni”? Że jest ona „modna”? To niesłychanie niestosowne, co chyba wszyscy czują. Natomiast ADHD, które śmiertelne nie jest (za to towarzyszy nam od urodzenia do śmierci) jest zaburzeniem niezwykle utrudniającym, a czasem wręcz uniemożliwiającym tzw. normalne życie. Bez gruntownej psychoedukacji wspomaganej odpowiednimi lekami, pacjenci dotknięci ADHD są bezradni i często skazani na ogromne cierpienia i porażki w swoim życiu. A przede wszystkim… skazani na niezrozumienie.
Tak więc owszem, temat zdrowia psychicznego, a wraz z nim ADHD wykrywanego późno, bo u ludzi już dorosłych jest rzeczywiście popularny. Mówi się i pisze o nim znacznie więcej niż kiedyś. W związku z tym osoby dotknięte tym zaburzeniem coraz liczniej zgłaszają się na testy i badania, a co za tym idzie, otrzymują diagnozę: stwierdzenie lub wykluczenie ADHD. Jednak owa popularność tematu nie sprawia, że zdrowi ludzie szturmują gabinety psychologów i psychiatrów w celu zrobienia testów, a te – magicznym zrządzeniem losu – wykazują u nich zaburzenie, którego w rzeczywistości nie mają. Popularność tematu sprawia, że ludzie, którzy czują się jak nieogarniający własnego życia odmieńcy, nagle mają możliwość zetknięcia się z tekstem, wykładem czy krótkim filmikiem w mediach społecznościowych wskazującym przyczyny, czemu może być im tak trudno. Kiedy zaczynają zgłębiać temat, okazuje się, że to nie życie ich boli, a raczej konieczność dostosowania się do zasad skrojonych z myślą o mózgu działającym inaczej niż ten, który mają. Oczywiście, że po latach cierpień pójdą za tym głosem. Wszystkie rozsądne i merytorycznie wartościowe źródła (a do takich łatwo dotrzeć) szybko podpowiedzą im, że powinni zrobić testy i dowiedzieć się, czy intuicja, że „to ADHD” ich nie zawodzi.
Jeszcze do niedawna moja wiedza na temat ADHD była zbliżona do wiedzy ogółu. Jak każdy ignorant myślałam, że jest to przypadłość małych biegających chłopców. Potem w dosyć niedługim odstępie czasu, niezależnie od siebie, trzy obserwowane przez mnie instagramerki ogłosiły, że mają ADHD i że ta diagnoza zmieniła ich życie. Niezwykle mnie to zaintrygowało, bo choć dziewczyny są od siebie całkowicie inne i mają odmienny content, wszystkie łączy: duża wrażliwość, dbałość, by przekazywany temat był umieszczony w szerszym kontekście oraz podpieranie się źródłami i odsyłanie do specjalistów w danej dziedzinie. Jedna z nich poleciła zobaczenie wykładu dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka na temat ADHD u kobiet i był on dla mnie przełomowy. Od czasu jego pierwszego odtworzenia zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie znalazłam wreszcie odpowiedzi na dręczące mnie przez całe życie pytanie:

Co mi jest?

Zaczęłam więc regularnie do wykładu wracać i robić notatki. Solidnie przygotowałam się do wizyty z moją panią psychiatrą, zadowolona, że wykonałam za nią całą pracę, znajdując zaburzenie pasujące do tego, z czym się borykam i dowiadując się, jak się je leczy. Pomyślałam nawet, że zasługuję na część jej pensji (na wypłatę za ćwierć etatu, które wyrabiam na kasach samoobsługowych w Biedronce ciągle czekam). W końcu to, co powinno być dla niej – z uwagi na jej wykształcenie – proste, mnie kosztowało całkiem sporo, łącznie z trzema latami brania leków nie na to, co trzeba. Poprosiłam więc o skierowanie na testy na ADHD w ramach NFZ-u. Skierowania nie dostałam. W odpowiedzi dowiedziałam się, że

na oko pani doktor nie mam ADHD, a nawet gdybym miała, to nie da mi amfetaminy.

Zrozumiałam, że mój entuzjazm związany z nowotarskim leczeniem musiał być najwyraźniej lekko na wyrost, prawdopodobnie ze względu na doskonałą terapię, na którą dzięki pani doktor trafiłam. (Inna sprawa, że po trzech miesiącach intensywnej obserwacji żaden terapeuta ani lekarz nawet się nie zająknął, że moje objawy mogą być wynikiem ADHD i że warto to sprawdzić.) Leczenie „na oko” mnie osłabiło, radykalne odmówienie amfetaminy przy uznaniu, że być może będę jej potrzebować i przy całkowitym braku mojej jakiejkolwiek używkowej historii sprawiło, że zgłupiałam. Nie wiem, co zawierają leki na ADHD. Nie proszę o żaden ich składnik, lecz o pomoc w problemach, których od trzech lat nie jesteśmy w stanie rozwiązać. Jednak pani doktor ostatecznie wykluczyła się z grona lekarzy mnie prowadzących słowami:

No, ADHD jest ostatnio bardzo modne.

fot. Marianna Patkowska

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Dzięki wsparciu najbliższych mogłam sobie pozwolić na test w najlepszym wg mojej wiedzy w Polsce ośrodku zajmującym się pacjentami z ADHD, mianowicie w Centrum Terapii ALMA, w którym przyjmuje właśnie wspominany dr hab. n. med. Jarosław Jóźwiak (z zapisami dopiero na lipiec, więc niestety nie udało mi się do niego dostać). Do ustalenia diagnozy potrzebne są dwie wizyty, które można odbyć również w trybie online. Pierwszą stanowi test DIVA w postaci rozmowy z psychologiem, a drugą konsultacja z psychiatrą w oparciu o wyniki testu DIVA (osobą diagnozującą, co ważne, musi być psychiatra).
To właśnie na dziś przypadła moja wizyta u psychiatry. I dziś odebrałam diagnozę, a także plan dalszego działania. Ulga i radość, jakie poczułam, były ogromne. Zdaję sobie sprawę z tego, że z boku może to wyglądać nieco dziwnie. Dostaję diagnozę całkiem poważnego zaburzenia, a cieszę się jak dziecko. Jednak… do objawów ADHD przez trzydzieści osiem lat zdążyłam przywyknąć. Uprzykrzają mi życie, odbierają czasem do niego chęć, blokują mnie przed robieniem tego, co znacznie polepszyłoby jego jakość, ale je znam. Natomiast pierwsza w życiu psychiatryczna diagnoza, z którą się całkowicie zgadzam, i z którą przede wszystkim specjaliści wiedzą, co dalej robić (a na takich w końcu trafiłam), to naprawdę pełnia szczęścia!

fot. Marianna Patkowska

Psychiatrzy

fot. Marianna Patkowska

O psychiatrach, jakich spotkałam w swoim życiu, mogłabym napisać książkę, ale z szacunku do własnego zdrowia, poświęcę im tylko ten krótki rozdział. W sumie – nie licząc dzisiejszej wizyty – miałam konsultacje z siódemką różnych lekarzy. Troje z nich prowadziło mnie przez dłuższy czas. Podstawowym problemem wszystkich było diagnozowanie. Jedna pani doktor miała zasadę, że nie mówi swoim pacjentom, jaką mają diagnozę, bo się nią później usprawiedliwiają. I ja wcale nie twierdzę, że w każdym przypadku jest to założenie błędne. Uważam jednak, że pacjenci się między sobą różnią, więc mają też różne potrzeby. Ja należę do osób, które odczuwają spory niepokój, kiedy nie wiedzą. Byłam więc długi czas utrzymywana w mglistym przeświadczeniu, że choruję na depresję. Ba, byłam nawet leczona na depresję, lecz pani doktor stwierdziła, że „mi tego nie powie”. Potem trafiłam do przemiłego lekarza, który przyjechał na rodzinne Podhale po latach pracy za granicą. Ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Gorzej było… z leczeniem. Stwierdził, z rozbrajającą szczerością, że właściwie „mogę brać antydepresanty, ale mogę też ich nie brać”, nie zaproponował jednak niczego w zamian. W terapię również niespecjalnie wierzył. Nie odważyłam się wtedy na całkowite ich odstawienie, bo panicznie bałam się powrotu myśli samobójczych i stanów lękowych. Jednak już sam pomysł, że to ja mogłabym podjąć taką decyzję – zupełnie, jak byśmy mówili o Rutinoscorbinie – dziś przyprawia mnie o dreszcze. Wtedy… nie umiałam lekarza zmienić, bo był miły, a ponadto zwierzył mi się kiedyś, że „bardzo lubi, jak przychodzę, bo tu na Podhalu, to tylko ze mną może sobie tak fajnie ponarzekać na PiS”. Czy chodziłam przez prawie dwa lata do kiepskiego lekarza, żeby… miał z kim sobie narzekać na PiS? Tak. (Co zabawne, ma to pewien związek z ADHD, którego u mnie nie wykrył.)
Są też czasem sytuacje, kiedy naszego lekarza akurat nie ma, albo kiedy jesteśmy w innym mieście, a potrzebujemy kolejną receptę lub przedłużenie zwolnienia. W takich okolicznościach poznałam najstarszą chyba psychiatrkę świata, której każdy swój objaw musiałam powtarzać po kilka razy, gdyż miała zaawansowane problemy ze słuchem. Powiedzieć, że to sytuacja niekomfortowa, to nic nie powiedzieć!
Dysponuję też doświadczeniem z pewnym panem doktorem, który miał mnie zakwalifikować (lub nie) na terapię w ramach NFZ-u dla osób współuzależnionych. (Kwalifikację psychiatryczną przeszłam, ale koniec końców się nie dostałam – najwyraźniej z NFZ-em mi nie po drodze.) Kiedy zapytał, czy ktoś z mojej najbliższej rodziny był alkoholikiem, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że „żadne z moich rodziców i nikt z bliskiej rodziny, ale większość moich partnerów była uzależniona”. Na co on spojrzał na mnie w jeden z najbardziej obleśnych sposobów i, z rechotem, spytał:

„Większość”? To ilu ich było, chłe, chłe?

Odpowiedziałam coś w stylu, że „nie jego zas…ny interes”, tylko grzeczniej, a on mi zaczął robić wykład, że to „istotne dla konsultacji”. Stwierdziłam tylko, że „nie sądzę” i nie odpowiedziałam. Natomiast po chwili się rozpłakałam, co w sumie wyszło mi na dobre, bo doktor stwierdził, że jestem niestabilna i bez problemu wypisał mi receptę, z prośbą o którą również przyszłam. Jednak wszyscy wiemy, że wizyta nie powinna tak wyglądać.
A skoro już jesteśmy przy tym, jak wizyta nie powinna wyglądać, to na wspomnienie zasługuje oczywiście rozkoszna dwójka z piekła rodem, znaczy, przepraszam, ze Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie z moją ulubioną jego panią kierownik OLZON-u na czele. (Kto nie czytał, niech łapie tekst.) Koniec końców trafiłam na moją obecną, a właściwie już byłą, panią doktor, której zawdzięczam terapię. Tym razem na NFZ.
Co uderzyło mnie podczas dzisiejszej wizyty w Almie? To, że byłam nareszcie traktowana poważnie. Rozmawiałyśmy z panią doktor o ADHD, jak o zaburzeniu, które u siebie podejrzewam. Przede wszystkim nie czułam się – jak to bywało wcześniej – ustawiona, że „od diagnoz to jest lekarz, a nie pacjent” (to oczywiste, ale nie wyklucza przecież wiedzy pacjenta na temat swoich objawów; nawet wiedzy obszernej). Pani doktor, w oparciu o wyniki testu, chciała się dowiedzieć, w których objawach ADHD się odnajduję i wyjaśniała mi krok po kroku, z czego biorą się moje trudności. Czułam się traktowana przez lekarza jak partner, co mi uświadomiło, że nigdy wcześniej nie miałam takiego doświadczenia. Czyli da się.

fot. Marianna Patkowska

Wysoka wrażliwość

fot. Marianna Patkowska

Obiecany początek. Kiedy niecałe pięć lat temu przeczytałam książkę „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, mój świat na chwilę zamarł. Nawet nie wtedy – zamarł już podczas czytania. Po latach wrażenia, że spadłam z Księżyca, że jestem całkowicie inna od ogółu, latach osamotnienia i poczucia bycia niezrozumianą, wreszcie okazało się, że… jest nas więcej i że to ma nazwę. Wysoka wrażliwość, od której zdecydowanie wolę określenie „nadwydajność mentalna” to – jak to pięknie ujęła autorka – „inne okablowanie mózgu”. Osoby dotknięte taką przypadłością są w zdecydowanej mniejszości, ale nadal jest ich całkiem sporo. I muszą codziennie mierzyć się ze światem zaprogramowanym przez „normalnie myślących” (czyli tych pozostałych) dla „normalnie myślących”. Lektura pozwoliła mi się na nowo zbudować. Zrozumiałam, jak ważne jest trafić na swoją reprezentację. Nigdy dotąd nie czytałam o ludziach jakoś do mnie podobnych. Przez pewien czas dopatrywałam się w wysokiej wrażliwości własnej tożsamości. Moja radość nie trwała jednak długo. Szybko okazało się, że nie jest to termin medyczny, że lekarze i psychologowie są dosyć podzieleni w tej kwestii, że termin wzbudza sporo kontrowersji. Choć intuicyjnie czułam, że czytam o sobie (przeczytałam później cztery kolejne książki Petitcollin poświęcone tej tematyce), jednak trudność w zbadaniu i zaklasyfikowaniu takiej urody mózgu, nie dawała mi spokoju. W książce „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” autorka pisze m.in. o krzywdzących w jej odczuciu etykietach związanych z błędnym diagnozowaniem autyzmu lub ADHD wtedy, kiedy dzieci są tylko wysoko wrażliwe. O ile miałam świadomość, że pewne cechy związane z wysoką wrażliwością mogą przypominać spektrum autyzmu, o tyle o ADHD w takim kontekście usłyszałam po raz pierwszy.
Dziś, po zaznajomieniu się ze swoją diagnozą, wszystko zaczyna mi się łączyć w całość. Czy żałuję, że nie wiedziałam wcześniej o przebiegu ADHD u dorosłych kobiet? Bardzo. Natomiast zorientowanie się, że opisywane wcześniej przez Petitcollin cechy są charakterystyczne dla ADHD, pomogło mi szybciej zareagować. To akurat można zbadać.

fot. Marianna Patkowska

Co mi jest?

fot. Marianna Patkowska

Nie chcę tu streszczać wykładu dra Jóźwiaka. Jestem też niemal pewna, że z biegiem czasu zrozumiem lepiej, co w moim funkcjonowaniu wynika z ADHD, a co z niego nie wynika. (Nie wszystkie wymienione dziś przeze mnie pani doktor objawy okazały się mieć z nim związek.) Tu – oprócz farmakoterapii – lekarze kliniki zalecają psychoedukację. Czyli naukę obsługi swojego nieco inaczej działającego mózgu. Mogę jednak wymienić kilka problemów, za które odpowiedzialne jest – dzisiaj to wiem – ADHD.

  • Koncentracja jest tym podstawowym. Bardzo trudno mi się nad czymkolwiek skupić… dopóki nie jest to związane z moją pasją. Innymi słowy mogę rzeczywiście utknąć w nieciekawej książce i nie być w stanie ruszyć dalej, mogę nie dać rady wykonać prostej, acz żmudnej czynności typu układanie czegoś, segregowanie, zdejmowanie naczyń z suszarki czy prania z suszarki do ubrań, jednak równocześnie jestem w stanie skoncentrować się na tyle, by napisać długi i wymagający tekst, nagrać i zrealizować piosenkę albo podcast, czy uszyć lalkę. Z wykładu wiem już, że ten stan skupienia nazywa się hiperfokusem. Moim pamiętnym na niego przykładem był dzień, kiedy siedząc sama w domu, pisałam blogowy tekst. Po jakimś czasie poczułam, że potrzebuję do toalety. To uświadomiło mi, że właściwie jestem też straszliwie głodna. Spojrzałam na zegarek – okazało się, że pisałam dziewięć godzin bez przerwy. I najczęściej jestem oazą spokoju, ale niech ktoś spróbuje mnie podczas takiego skupienia dotknąć. Wtedy naprawdę potrafię być agresywna.
  • Moja pamięć nigdy nie była wybitna. Co prawda moi byli partnerzy śmiali się ze mnie, że mam pamięć słonicy, ale byli toksyczni („większość”, chłe, chłe) i już ich w moim życiu nie ma, więc to ja się śmieję ostatnia. Owszem, pamiętam swoje krzywdy, więc to, jakie ktoś przede mną odkrywa karty (i nie wyciągam z tego niestety wniosków), ale nieustająco zapominam o małych rzeczach, takich jak konieczność wykonania jakiegoś telefonu, napisania maila czy wyjścia do sklepu. Zdarza mi się zapomnieć, że pozostawiłam coś na palniku. Do tego nie pamiętam niemal żadnych dat. Daty urodzin rodziców sprawdzam w Wikipedii w haśle o tacie (mama ma urodziny dwa dni po nim… albo przed nim, w każdym razie 15. i 17. tego samego miesiąca). Nauczenie się na pamięć słów piosenki, której słucham w zrozumiałym języku non stop, jest dla mnie absolutnie nierealne. Równocześnie, kiedy jakiś czas temu włączyłam swoją starą kasetę (!!!) Elektrycznych Gitar po ponad dwudziestu latach, okazało się, że wszystkie te najbardziej odjechane i abstrakcyjne teksty śpiewam wraz z Kubą Sienkiewiczem bez najmniejszych problemów. Podobnie jest z abstrakcyjnymi wierszykami, które czytał mi tata. Dowiedziałam się dziś, że moje pamiętanie nie ma związku z abstrakcyjną naturą tych tekstów, lecz z ładunkiem emocjonalnym, jaki mi towarzyszył, kiedy je poznawałam. I że z ADHD związane jest tylko to, że nie pamiętam.
  • Energia, a raczej jej częste spadki, to coś, co przez lata myliłam (wraz z kolejnymi lekarzami) z depresją. Dr Jóźwiak użył dokładnie mojego określenia w swoim wykładzie. Powiedział o wrażeniu, że ktoś nam wyłącza wtyczkę z prądu. Dokładnie w ten sposób opisywałam wszystkie moje depresyjne zjazdy. Całkowity brak zasilania. Równocześnie dla równowagi są też zwyżki energii, ale zdarzają się rzadziej. Łączę to z silną potrzebą snu. Gdybym tylko mogła, spałabym po szesnaście godzin dziennie i nie byłoby mi mało.
  • Impulsywność włączają we mnie tematy dla mnie ważne, dotyczące przede wszystkim społecznej odpowiedzialności. One mnie podnoszą i sprawiają, że nie potrafię być spokojna. Ale równocześnie w bardzo wielu momentach swojego życia czułam też całkowity brak zainteresowania jakimkolwiek tematem rozmowy. Czasem nawet odrętwienie.
  • „Śnienie na jawie” to termin, którym mogłabym nazwać całe swoje dzieciństwo i młodość. Dziś bardziej rozumiem, że to ucieczka od bycia tu i teraz. I choć bardzo się staram świadomie praktykować osławione tu i teraz, to jednak… ono mnie rozczarowuje. W życiu potrzebuję ekscytacji, magii, niesamowitości. To daje sztuka. I konsumowanie jej, i tworzenie. Natomiast szarość zwyczajnego życia, lub po prostu… życia, jest dla mnie przeważnie niesłychanie trudna do udźwignięcia. Dlatego piszę, dlatego stwarzam piosenki i płyty, dlatego szyję, fotografuję, wymyślam własne sesje i stylizacje, dlatego pozuję. Czuję obsesyjną potrzebę stwarzania sobie przestrzeni, którą dam radę znieść.
  • Lęk jest irracjonalny, a strach odczuwamy przed czymś konkretnym. Lęki nie są mi obce, jednak nie jest mi obcy też strach. Za każdym razem, kiedy na jakiejkolwiek grupie w social mediach cokolwiek skomentuję, a potem widzę powiadomienie, że obca osoba skomentowała mój komentarz, odczuwam strach. Strach przed krytyką, przed niemiłymi słowami, a nawet przed… wyrażeniem innego niż moje zdania. To strach przed odrzuceniem. Podobno bardzo przy ADHD typowy.
  • Niezależnie też, czy gdzieś się spóźnię, czy też przyjdę punktualnie, wybieranie się gdziekolwiek, a przede wszystkim szacowanie czasu, jaki jest mi potrzebny do przygotowania się do wyjścia, jest dla mnie niesłychanie stresujące. Od dawna już mało gdzie się spóźniam, natomiast kiedy się nie spóźniam, to jestem dużo za wcześnie. I to również dostarcza mi stresu. Nie potrafię rozsądnie zarządzać czasem. (Znaczy… nie potrafię nigdy.)
  • Uwielbiam porządek. Rzadko jednak udaje mi się go zrobić, a jeszcze rzadziej – jak twierdzi mój Partner – udaje mi się go utrzymać. Trudno mi się zmobilizować do sprzątania, bo tworzę w głowie jakieś niedoścignione wzory porządków z myciem okien i karniszy (prawdopodobnie, żeby było ekscytująco). Tymczasem zwykłe przyzwoite sprzątanie jest… zwyczajne, nudne, odpychające. Rozprasza mnie wtedy absolutnie wszystko. Ale jeśli już posprzątam – co samo w sobie może być spektakularne, – to trudno mi ten stan rzeczy utrzymać. Utrzymywanie porządku z całą pewnością spektakularne nie jest.
  • Przerywanie wypowiedzi rozmówcy jest niebywale niegrzeczne. Bardzo nie lubię, kiedy mi się przerywa, ale… trzeba to w końcu powiedzieć głośno: sama to robię. Karcę się w myślach i ganię, ale jest to silniejsze ode mnie. Mam wrażenie, że przerywając, jestem faktyczną częścią rozmowy, a kiedy muszę czekać na swoją kolej (kolejki w urzędach… następna rzecz, na którą mam zerową tolerancję), tracę chęć na uczestnictwo w rozmowie w ogóle.
  • Wykład dra Jóźwiaka uświadomił mi też, że jeśli mam ADHD, to kwestia moich tajemniczych bóli głowy z dzieciństwa, wreszcie się wyjaśni. Od piątego roku życia właściwie niemal do mojego wyjazdu z Warszawy cierpiałam na silne bóle głowy. W wieku siedmiu lat byłam z rodzicami u wszystkich możliwych lekarzy wszystkich możliwych specjalizacji, a badania wychodziły mi dobrze. Lekarze rozkładali ręce. Nikt nie stwierdził też nigdy migreny. To był przegląd bóli głowy wszelakich, a mnie dzień bez bólu przydarzał się z taką częstotliwością, jak dziś dzień z bólem – był zauważalny. Otóż zagadka rozwiązana – to było ADHD.
  • Myślenie rozgałęzione, któremu sporo miejsca poświęca w swoich książkach Christel Petitcollin, samo w sobie nie jest problemem. Problemem jest wynikająca z niego niezborność myśli. Dziś po raz pierwszy w życiu usłyszałam, że kogoś (pani doktor) absolutnie nie dziwi, że łatwiej mi się pisze niż mówi, bo mówienie i myślenie równocześnie ma prawo nastręczać mi trudności i że są to w dalszym ciągu problemy z koncentracją, o których pisałam wyżej. Partner powtarza mi, jak mantrę:

kiedy proszę Cię o listę zakupową, idąc do sklepu, potrzebuję dostać prostą informację typu „pięć pomidorów”, a nie całą historię, że obudziłaś się i wstałaś, i poszłaś do kuchni, i tam już były trzy pomidory, i generalnie nie prosiłabyś o kupienie kolejnych pięciu, ale pomyślałaś sobie, że zjesz na śniadanie jednego, a chętnie zrobiłabyś zupę, więc nie wystarczy, chociaż w sumie nawet gdybyś nie zjadła na śniadanie jednego, to i tak by nie wystarczyło!

I liczba razy, jaką wygłosił ten tekst świadczy o tym, że kompletnie nad tymi opowieściami nie panuję. Że to silniejsze ode mnie. Wydaje mi się, że muszę mu to wszystko opowiedzieć, bo to jest ważne. Nie umiem zrobić selekcji, stwierdzić, co ma jaki priorytet. Łatwiej mi już czasem nic nie powiedzieć, niż wydusić z siebie to nieszczęsne „pięć pomidorów”, w którym przecież czai się tyle niedopowiedzeń.
Ale nie tylko mówienie jest problemem. Przyswajanie wiedzy również. Kiedy w szkole, a potem na studiach, miałam się nauczyć jakiegoś zagadnienia, nie umiałam go zamknąć. Stwierdzić, że mam się nauczyć od do. Im więcej przyswajałam wiedzy, tym bardziej istotny wydawał mi się kontekst oraz tło i gubiłam esencję.

  • Prokrastynacja to coś, co w tym momencie stanowi chyba mój najpoważniejszy problem. Z daleka może wydawać się czymś niegroźnym, jednak zamieranie w przerażeniu swoją bezproduktywnością jest naprawdę straszne i wyniszczające.
  • Brak umiejętności czytania między wierszami doskwiera mi… wyłącznie w relacjach. Recenzuję przeróżne formy sztuki. Jestem swoistym mistrzem doszukiwania się w niemal wszystkim drugiego, trzeciego i sześćdziesiątego ósmego dna. Autor zdoła ze zgryzoty zejść z tego świata i pięć razy przekręcić się w grobie, a ja mu to dno odnajdę!  Jeśli cokolwiek da się z czymkolwiek jakkolwiek powiązać, ja to zrobię! Puszczanie do Czytelników oczek też mi obce nie jest. Piszę czasem między wierszami i wierzę, że mój przekaz do Czytelników dociera. Jednak niech sobie tylko przypomnę swoich partnerów (nie „większość” – wszystkich, mój obecny również nie jest wyjątkiem!) – z całkowitą powagą mogę oznajmić, że nie mam zielonego pojęcia, skąd się wie, że ktoś chce z tobą iść do łóżka, jeśli się z nim w tym łóżku nie wyląduje. Ponoć to się czuje, są jakieś znaki, symptomy. Nie czytam ich. Nie mam pojęcia, czy ktoś uważa mnie za ładną czy brzydką, póki mi tego nie powie. Jeśli nie mówi, nie drążę tematu i zakładam, że ma mnie za brzydulę. Mój nieromantyczny Partner skomplementował moją urodę dopiero po dwóch tygodniach. Przez cały ten czas myślałam więc, że mu się nie podobam. Kiedy to zrozumiał, załamał się i oznajmił, że powinnam to wyczuć. Niby jak? Nie zgrywam się. Naprawdę tego nie wiem.

Jak pewnie widać, ADHD to zaburzenie, w którym występuje sporo sprzeczności. Że niby bardzo coś, ale czasami zupełnie coś odwrotnego. Że trochę tak, ale raczej wręcz przeciwnie. Uczę się siebie. Nie jestem i nie zamierzam być specjalistką od ADHD (większa wiedza przyjdzie wraz z psychoedukacją i doświadczeniem). Zamierzam jednak być specjalistką od siebie samej.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wspomniane Elektryczne Gitary z piosenką oczywistą, bo rozpiera mnie… radość! Wreszcie wiem, co mi jest. I wreszcie jestem na właściwej drodze, żeby sobie z tym poradzić.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Natalia Wiśniewska
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Mon enfant pense trop: Comment l’accompagner dans sa surefficienceo

Kiedy już wydawało mi się, że przeczytałam wszystkie książki Christel Petitcollin na temat nadwydajności mentalnej (nazywanej też prawopółkulowością, ponadprzeciętną zdolnością czy wysoką wrażliwością), przypomniałam sobie, że jest jeszcze jedna pozycja z tej serii – chronologicznie przedostatnia, ale pominięta przeze mnie – „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują”. Pomyślałam, że jest skierowana do rodziców nadwydajnych dzieci, więc nie jestem jej adresatem. Był to błąd, z którego miałam szybko zdać sobie sprawę.

fot. Bożena Szuj

🍀 Od dziecka

fot. Bożena Szuj

Jak wiadomo, wszystkie nasze najgłębsze traumy, problemy z socjalizowaniem się czy wręcz zaburzenia na ogół mają swój początek w bardzo wczesnym dzieciństwie. Książkę Petitcollin można więc traktować nie tylko jak praktyczny poradnik dla rodziców i opiekunów dzieci nadwydajnych (którym niewątpliwie jest), ale też jak doskonałe uzupełnienie dwóch pierwszych książek z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” oraz „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. W końcu dorośli nadwydajni byli kiedyś nadwydajnymi dziećmi i wrócenie pamięcią do tego czasu, zwłaszcza do trudnych momentów, pomoże nam wiele w głowie uporządkować. W dzieciństwie wszystko się nie tylko zaczyna, ale też kształtuje. Nie wiem nic o wychowywaniu prawopółkulowych dzieci. Wiem natomiast wszystko o byciu prawopółkulowym dzieckiem. No, „wiem” w praktyce, bo wiedzę teoretyczną zdobyłam dopiero podczas lektury omawianej książki.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajność – co to takiego?

fot. Bożena Szuj

We wszystkich pozostałych recenzjach książek Petitcollin podejmuję próbę odpowiedzi na pytanie czym jest nadwydajność mentalna. Te książki również dosyć obszernie i w szerzej zarysowanym kontekście na to pytanie odpowiadają. Równocześnie ciągle z tym terminem (funkcjonującym w mainstreamie jako wysoka wrażliwość) jest pewien problem, gdyż nie jest to kategoria medyczna. Nie funkcjonuje jako zbadana, opisana i sklasyfikowana jednostka ani w psychiatrii, ani w psychologii. Z tym, że – choć wielu uważa ten fakt za argument popierający tezę, że „wysoka wrażliwość nie istnieje” – nie może funkcjonować, bo nie jest ani chorobą, ani zaburzeniem. Stanowi pewien zbiór cech związany z „innym okablowaniem mózgu”, czyli specyficzną neurologiczną urodą zainteresowanych.

Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

– pisałam w tekście „Obsesyjno-kompulsywnie”, wspominając swój test osobowości

Zdania i wśród laików, i wśród specjalistów na ten temat są oczywiście podzielone, natomiast najprostszym testem jest przeczytanie pierwszej książki z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Prawopółkulowcy oddychają z ulgą podczas lektury, wiedząc, że to książka o nich. Że nie są z kosmosu, nie mają niezdiagnozowanego ADHD, zespołu Aspergera czy wręcz autyzmu. Mają pewną inność, z którą nie tylko można żyć, ale z której można też czerpać wiele dobrego. Warto jednak zrozumieć, jak widzi świat reszta, czyli normalnie myślący/lewopółkulowcy, by umieć się efektywniej komunikować ze światem. Tego we wszystkich książkach z ogromną empatią i cierpliwością uczy nas autorka.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajni i nienadwydajni
rodzice nadwydajnych dzieci

fot. Bożena Szuj

Jako nadwydajne dziecko dwojga nadwydajnych rodziców (i jako nadwydajny potencjalny rodzic potencjalnie nadwydajnego dziecka) żywiłam w sobie przekonanie, że niezrozumienie nadwydajności swojego dziecka ma źródło w niezrozumieniu swojej własnej nadwydajności. I po części tak faktycznie jest. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że niektórym nadwydajnym dorosłym tak bardzo może ciążyć ich własna odmienność (a przede wszystkim nieumiejętność dostosowania się do tego, czego świat – a więc normalnie myśląca większość – od nich oczekuje), że całą tę niechęć i frustrację przelewają na swoje nadwydajne dzieci. Była to dla mnie informacja wstrząsająca, uświadamiająca mi, że wychowywanie nadwydajnego dziecka jest gigantycznym wyzwaniem nie tylko dla nienadwydajnego rodzica, ale może nim być też dla rodzica, który teoretycznie powinien takie dziecko rozumieć znacznie lepiej, torując mu (poprzez własne doświadczenie) drogę.
Choć książka dotyka bardzo konkretnego zagadnienia, jest w niej jednak pewna cudowna uniwersalność. Nie trzeba bowiem ani opiekować się wysoko wrażliwym dzieckiem, ani samemu być prawopółkulowcem, żeby lektura rozszerzyła nasze horyzonty i zwyczajnie pokazała nam inną, być może zaskakującą perspektywę. Jeśli zaś rzecz się tyczy nauczycieli, pedagogów i wszystkich, którzy zajmują się zawodowo pracą z dziećmi, jest to dla nich lektura absolutnie obowiązkowa, bo prędzej czy później będą się musieli zmierzyć z opisanymi w książce problemami!

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje inNych książek tej autorki:

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Marianna Patkowska

„Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Łukasz Musiał
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: J’ai pas les codes! Comprendre enfin le monde qui nous entoure

Dostawanie książek Christel Petitcollin o nadwydajności mentalnej (lub też wysokiej wrażliwości) z okazji imienin oraz urodzin powoli zaczęło stawać się u mnie nową świecką tradycją. Tym razem upatrzyłam sobie w księgarni tuż przed swoimi urodzinami najnowsze dzieło tej autorki zatytułowane „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie” i… po prostu zażyczyłam je sobie od Partnera.
Christel Petitcollin jest dla mnie już od kilku lat jak przyjaciółka, która najlepiej rozumie, nie ocenia i nie doradza. Z którą można od czasu do czasu usiąść wygodnie na kanapie z trunkiem alkoholowym lub niealkoholowym i porozmawiać o wszystkim. Przyjaciółka, która trochę matkuje oraz dużo lepiej ogarnia mnie rozumem (i praktyką terapeutyczną) niż ja sama. Przyjaciółka, do której mogę się przytulić i poczuć bezpiecznie; przed którą nie muszę się z niczego tłumaczyć.
Przyjaźń jest jednak zawsze pewnym wyzwaniem i prędzej czy później przychodzi moment, w którym zaczyna nas zwyczajnie irytować, że przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych zaletach przyjaciółka kładzie swoją torebkę na naszym stole, notorycznie się spóźnia, czy woli koty od psów. Dla mnie ten moment w mojej jednostronnej relacji z Christel Petitcollin przyszedł na początku lektury książki „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że byłam w bardzo specyficznym momencie swojego życia – tuż po przemocy, której padłam ofiarą w krakowskim szpitalu, dochodziłam do siebie, koiłam nerwy i łapałam się wszystkiego, co mogło dać mi chociaż ułudę normalności i spokoju. To z pewnością wywindowało moje oczekiwania wobec tej książki. (Choć, żeby była jasność – ona nie jest, przynajmniej językowo, gorsza od pozostałych z tej serii.) Tymczasem najpierw autorka spuściła bombę w postaci informacji, że… sama również jest osobą nadwydajną mentalnie, a potem pokusiła się o kilka stwierdzeń (być może skrótów myślowych), które mnie zaniepokoiły. Ale po kolei.
Petitcollin wyjaśniła, że było dla niej oczywiste, że domyślimy się, że rozumie nas tak dobrze właśnie dlatego, że jest jedną z nas. Jednak wielu czytelników – o czym napisała w tej książce – było wręcz zdruzgotanych faktem, że i ona jest prawopółkulowcem, bo oznacza to, że nasze wyobrażenie (tak, moje też), że jakiś empatyczny neurotypowy terapeuta z czułością zajął się naturą naszych neuroatypowych mózgów legło właśnie w gruzach. Naszą neurologiczną urodą zajmujemy się wyłącznie my sami, różnice między neurotypowym a neuroatypowym światem chcemy zgłębiać tylko my, a choć wszyscy wiemy jak ważny jest dialog, otwartość i umiejętność pójścia na kompromis, w sytuacji prawopółkulowości to my musimy zrozumieć lewopółkulowy świat i nauczyć się w nim jakoś funkcjonować. On nami w najmniejszym nawet stopniu zainteresowany nie jest. (Taką przynajmniej wizję przedstawia nam autorka.) Ta informacja przy ciągłym wylizywaniu ran zadanych mi przez panią kierownik krakowskiego OLZON-u to było dla mnie trochę za dużo. Oczywiście – z właściwą dla nadwydajnych skłonnością do nadinterpretowywania faktów – szybko wyciągnęłam z tego wniosek, że jesteśmy niesłyszalni, irytujący dla bliźnich oraz musimy się godzić na całe zło, które się nam przydarza. (Wielką przesadą było towarzyszące mi wtedy przekonanie, że na opisywanym oddziale spotkałam się z „niemiłą normalnie myślącą osobą” – spotkałam się z podłym, przemocowym manipulatorem, który – jak wiemy z innej książki tej autorki – jest dla nas największym zagrożeniem.)

Kiedy napisałam: „Otóż lejka nie wciśniesz do rury”, wydawało mi się, że aluzja jest jasna: lejek da się wcisnąć tylko do lejka. Dla jednych nie ulegało wątpliwości, że ponieważ tak dobrze was rozumiem, stanowię część rodziny nadwydajnych; dla innych absolutnie nie było to oczywiste. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Pisaliście, że – „jak na normalnie myślącą” – odwaliłam kawał dobrej roboty. Wasze niezasłużone peany były dla mnie szalenie krępujące, ale tak naprawdę dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z rozmiaru szkód, jakie wyrządziłam swoim nieumyślnym oszustwem: zmyleni moją pseudoneutralnością, uwierzyliście, jak Simon, że ktoś normalnie myślący mógł w pełni was zrozumieć. Gorzej, że studiowanie waszego przypadku mogłoby być dla niego pasjonujące. Niestety, dzisiaj już wiem, że to mrzonki. Czytając tę książkę, niejeden raz będziecie mieli okazję przekonać się dlaczego.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 16

Dziś myślę, że to bez znaczenia, czy autorka serii dobrych i niesłychanie trafnych książek o wysokiej wrażliwości sama również jest wysoko wrażliwa, czy nie. Będąc wysoko wrażliwa (prawopółkulowa, nadwydajna mentalnie), widzi więcej, głębiej, cechuje ją większa dociekliwość, empatia. Jedynym ewentualnym minusem może być opisywanie problemu od środka, więc mniejszy być może dystans. Z drugiej strony, gdyby była normalnie myśląca (lewopółkulowa), może i miałaby potrzebny dystans do tematu swojej książki, ale pewnie brak tak charakterystycznego dla prawopółkulowców analitycznego podejścia i potrzeby zagłębiania się we wszystko w nieosiągalny dla lewopółkulowców sposób skutkowałoby dużo gorszym efektem. Trzeciej możliwości (czegoś pomiędzy neurotypowością a neuroatypowością) nie ma!

🧿 O czym jest ta książka?

Najprościej rzecz ujmując, autorka rozkłada w niej na czynniki pierwsze wszystko to, czego nie wiemy o świecie, ale boimy się zapytać, bo dla większości (normalnie myślących, rzecz jasna) to oczywiste. Dowiemy się z niej więc, czym jest opowieść zbiorowa, dlaczego podczas small talku lepiej nie poruszać tematów egzystencjalnych (np. śmierci), po czym poznać, że ktoś z nami flirtuje (albo że my flirtujemy z nim), czemu normalnie myślący nie lubią prawdy za wszelką cenę (i przed czym chroni to społeczność, poza której nawias na ogół czujemy się wyrzucani), a także jak nieprawdziwą wizję naszych intencji często mają normalnie myślący. Jest to w pewnym sensie praktyczny poradnik dla prawopółkulowców jak nie zrażać do siebie ludzi i tym samym ograniczyć liczbę wykluczeń, jakich na co dzień doświadczamy. Sama w kilku momentach przyjrzałam się sobie przez pryzmat przeczytanych rozdziałów i udało mi się w krytycznych momentach ugryźć w język, co znacząco poprawiło jakość relacji, w jakie weszłam.
Bardzo poruszyły mnie słowa Petitcollin zdające się obserwacją boleśnie prawdziwą:

Aż wreszcie, przyjrzawszy się problemowi z bliska, zrozumiałam, jak dalece nadwydajny może być uciążliwy. Radośnie rozprawia o śmierci, wolności, autonomii czy sensie życia. Wytrąca rozmówców z równowagi, mówiąc nie to, co trzeba. Gardzi udawaniem, z którego normalnie myślący są tak dumni. Nigdy nie wczuwa się w klimat. Uprawia mało subtelny podryw, ale zupełnie nieświadomie. Burzy konwenanse. Uwielbia kontrowersje. Nigdy nie jest tam, gdzie się go oczekuje. Wymaga wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie – również te prowokujące – pytania. A przede wszystkim, sądząc, że jest mądrzejszy od całej reszty, twierdzi, że potrafiłby rozwiązać każdy problem świata. Musiałam przyznać, że to dość trudne do zniesienia – nawet dla kogoś wybitnie cierpliwego!
Potem odkryłam, że osoby neurotypowe noszą w sobie pasywno-agresywny pierwiastek, który sprawia, że za fasadą ich uprzejmości kryje się wrogość – bardziej realna, niż mi się do tej pory wydawało. Fasada ta zaczyna pękać, gdy zaczynamy poruszać temat nadwydajności. Jean-Paul Brighelli mówi o prawdziwej „nienawiści wobec intelektu” i zauważa, że już w szkole podstawowej dobrzy uczniowie są systematycznie nękani.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 196

Oczywiście widzę tu jak na dłoni swoje krakowskie przejścia. Nasuwa mi się jednak pytanie:

Czy naprawdę mamy skulić uszy po sobie i zgadzać się na wspomnianą ukrytą wrogość, albo przynajmniej przyjąć, że tę po prostu będziemy wzbudzać?

Mnie taki pomysł nie odpowiada. Alternatywą jest – tak mi przez wielu serdecznych znajomych odradzana – walka i nazywanie agresji po imieniu. Niezgoda na nią. Nawet, jeśli to walka z wiatrakami, wolę głupio walczyć niż zasilić liczne już przecież szeregi mądrych tchórzy.

🧿 Zastrzeżenia

fot. Bożena Szuj

Muszę się przyznać, że jest to pierwsza z czterech przeczytanych przeze mnie książek Christel Petitcollin z tej serii (po „Jak mniej myśleć”, „Jak lepiej myśleć”, „Jak nie dać sobą manipulować”), co do której moje uczucia są mieszane. Moje bardziej krytyczne podejście do tej pozycji może mieć przeróżne powody. Mam jednak pewność, że jednym z nich wcale nie jest zmiana tłumacza (poprzednie książki tłumaczyła Krystyna Arustowicz) – językowo nie mam do niej żadnych zastrzeżeń.

  • Po pierwsze początkowy szok wywołany wyznaniem autorki, że również jest nadwydajna mentalnie, nie opuszczał mnie przez lekturę co najmniej połowy książki, z pewnością utrudniając mi przyswajanie zawartych w niej informacji. Ściślej, nie umiałam czytać jej bez – co, znowu, charakterystyczne dla nadwydajnych – jednej natrętnej myśli. Mianowicie, że może ta cała prawopółkulowość to też szuryzm. Ludzi patrzących na świat znacznie głębiej charakteryzuje przecież doszukiwanie się sensu niemal wszędzie. Może doszukujemy się go również tam, gdzie go nie ma? Równocześnie wiem przecież każdą cząstką siebie, że – jak by tego nie nazwać – jest pewna rzeczywiście mała grupa ludzi, z którą postrzegamy rzeczy w niezwykle zbliżony sposób. Wiem też, że druzgocąca większość postrzega je w sposób dla nas z kolei nieosiągalny. Sposób, którego ani nie rozumiem, ani nie bardzo lubię. Czy faktem jest „inne okablowanie mózgu” i to, że u 80 – 85% populacji głównodowodzącą półkulą mózgową jest półkula lewa, a u nas jest to półkula prawa? Nie wiem tego. Ufam Christel Petitcollin, której nie sposób przecież odmówić imponującej wiedzy, zaangażowania w badanie wysokiej wrażliwości, ogromu przeczytanych na ten temat specjalistycznych książek i długoletniej praktyki w zawodzie terapeuty.
  • Po drugie, albo nie zwróciłam na to uwagi wcześniej, albo dopiero w tej książce pojawiały się czasem dość niepokojące uproszczenia. Zirytowała mnie na przykład opowieść o wirtualnej naturze pieniądza (str. 57). Streszczając, anegdotka opowiada o tym, jak jednym banknotem turysta zapłacił za hotel z góry, hotelarz za pranie, właściciel pralni  mechanikowi, a mechanik piekarzowi, a na końcu hotelarz musiał zwrócić nowy banknot o tym samym nominale turyście, który jednak musiał z noclegu zrezygnować.

Historia ta ma za zadanie obnażyć wirtualny aspekt pieniądza. Przypuszczam, że ekonomista z łatwością wytknąłby nieścisłości logiczne takiego myślenia, ale mam to w nosie; księgowość to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię, tak jak uwielbiam świadomość, że lis w moim ogrodzie obchodzi się bez karty kredytowej.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 57

No ja ekonomistą nie jestem. Więcej, powiedzieć, że się na ekonomii nie znam, to nic nie powiedzieć! Jednak również z łatwością mogę wytknąć nieścisłości logiczne takiego myślenia. To, że księgowość nie jest działką autorki, widzimy, nie rozumiem jednak, czemu przytoczona opowiastka ma służyć. Mój bunt rodzi podejście „nie znam się, nie mam pojęcia, fachowcy to na pewno wytłumaczą, ale pozostanę przy swoich oderwanych od rzeczywistości bajkach, bo je lubię”, gdyż łudząco przypomina właśnie każdy szuryzm. Nieważne, że antycovidowe szczepionki są bezpieczne, przebadane i bazują na tym, co już od dawna istnieje. Nieważne, że mówią o tym do znudzenia wirusolodzy i lekarze. Hasła „spisek koncernów farmaceutycznych”, czy „eksperymenty na ludziach” dla niektórych ciągle brzmią nie dość idiotycznie, by nie powtarzać ich głośno. Parafrazując autorkę: „mam to w nosie; wirusologia to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię”. No nie. Bądźmy odpowiedzialni i tępmy głupotę w zarodku. Pani Petitcollin, przywołuję Panią do porządku!

  • W końcu po trzecie – teza postawiona w książce jest następująca: świat jest wyraźnie podzielony na prawo i lewopółkulowców. Z tym, że ci pierwsi są niedostosowanymi do twardych społecznych norm patologicznymi wrażliwcami czującymi zbyt mocno, liczącymi zaledwie niecałe 20% populacji, a ci drudzy to głupkowata większość niezainteresowana niczym, co inne od banalnych reguł, którymi się kierują. Spójrzmy na to z zewnątrz. Tak przecież nie jest. Linia podziału jest nieoczywista, nie zawsze uchwytna. Nadwydajni mogą być w swojej cudownej przypadłości (a tak naprawdę, po prostu neurologicznej urodzie) niesamowicie pogubieni, a mogą też – zwłaszcza po terapii – znakomicie w społeczeństwie funkcjonować, kiedy zrozumieją, ile mogą światu zaoferować, ale też jakie są ich ograniczenia odróżniające ich od normalnie myślącej większości. Tak samo w drugą stronę. Normalnie myślący mogą być nadwydajnymi zmęczeni i zirytowani, ale mogą się też intrygującą umiejętnością postrzegania świata nadwydajnych zwyczajnie zachwycić. (Wiem co mówię, bo mam jeden taki bardzo wyjątkowy normalnie myślący Egzemplarz w domu!) Kluczem jest tu świadomość zarówno u jednych, jak i drugich. I tu nie zgodzę się, że przytaczaną przeze mnie wyżej obserwację autorki, którą nazwałam „boleśnie prawdziwą” można uznać za reprezentatywną dla 80% (!!!) populacji. Owszem, ponieważ czujemy mocniej, każdy przejaw odrzucenia interpretujemy jak „zdanie całego świata na nasz temat”.  Jednak naprawdę potrafimy fascynować swoją zauważalną innością. Pytanie, co z tym zrobimy. Pytanie, co zrobią z tym normalnie myślący.
    Reasumując, idźmy wszyscy na dobrą terapię (oczywiście omijając krakowski OLZON szerokim łukiem)!

P.S. A na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek, w których charyzmatyczna Selah Sue opowiada o niełatwych relacjach ze światem.

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

Duchowy triathlon

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Na ogół, idąc, decydowałam się na wyboistą drogę, mam jednak wrażenie, że trzy ostatnie lata mojej wędrówki przez życie zaczęły przypominać nieoczekiwany triathlon. Przez ten niespecjalnie długi czas udało mi się:

  • wbrew czyjemukolwiek zrozumieniu zakończyć bezpieczny związek (a właściwie rozpocząć zupełnie inny jego, równie dla mnie ważny, przyjacielski etap),
  • zachorować na depresję,
  • odkryć w sobie powołanie, jakim jest praca z dziećmi,
  • poznać z bliska wyrachowanych manipulatorów, padając ofiarą mobbingu z ich strony,
  • zrozumieć dwa terminy definiujące moją inNość: cyklotymia oraz nadwydajność mentalna,
  • stracić dwudziestkę siódemkę ukochanych istot, co uświadomiło mi, że jednak nie tylko umiem tęsknić (o co się nigdy nie podejrzewałam), ale też że dojmujące cierpienie duszy potrafi wpędzić w całe mnóstwo psychosomatycznych dolegliwości, w które kiedyś nie bardzo wierzyłam,
  • zostać odtrąconą przez przyjaciółkę z powodu różnic światopoglądowych (agnostycy jednak kiepsko się wpisują w uporządkowany religijny krajobraz),
  • stanąć na nogi, dzięki wszechogarniającej życzliwości osób, które wyciągnęły do mnie rękę w potrzebie,
  • odkryć duchową jedność z przepiękną Kobietą – znajomą od lat, ale tak bliską dopiero od niedawna,
  • poznać kogoś, kto przewrócił moje życie do góry nogami, uświadamiając mi, jak ważne jest stanie się swoim własnym punktem odniesienia,
  • zacząć chcieć być do końca życia samą i w tym momencie uświadomić sobie, że przydarzyła mi się nieoczekiwanie Miłość.

Czy wybrałabym tę (lub tak naprawdę jakąkolwiek) dyscyplinę sportu samodzielnie? Oczywiście nie! Czy mam wrażenie, że dotarłam w ten sposób w najciekawsze zakamarki siebie samej? Jak najbardziej tak!

🏅 Pod wodą

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Do nie tak bardzo dawna miałam dosyć znikomą świadomość siebie. Pozwoliłam światu wmówić sobie jedną z największych i najbardziej niebezpiecznych bzdur, mianowicie że oczekiwania innych ludzi są ważniejsze od nas samych. Nie są. Byłam tak zajęta przejmowaniem się, co (jakikolwiek) ktoś sobie o mnie pomyśli i gimnastyką akrobatyczną, żeby przypadkiem nie pomyślał sobie o mnie źle, że nie starczało mi już ani czasu, ani energii na wnikliwe zastanowienie się, czego sama potrzebuję do prawidłowego rozwoju, co mi służy, a przed czym powinnam się bronić, bo jest dla mnie niebezpieczne. Straciłam niesamowicie dużo czasu na ludzi, którzy nie byli go warci. Pozwoliłam złej energii się całkowicie zdominować, co praktycznie przekreśliło moje szanse na poznawanie wartościowych osób, bo te są na ogół świadome zagrożeń i trzymają się od nich  z daleka. Jak mieliby mnie niby znaleźć, skoro ja w zagrożenia wchodziłam jak ćma w ogień?
Wchodziłam jak ćma w ogień, ale równocześnie znajdowałam się głęboko pod wodą i tonęłam. Dziś już wiem, jak ważna jest umiejętność zanurzenia się w sobie. Nauczyło mnie tego chyba przede wszystkim spotkanie z Drapieżnikiem. Chaos – który ma prawo przerażać – należy do świata zewnętrznego i nad nim ani nie możemy, ani nie powinniśmy chcieć zapanować. Jedyne, nad czym mamy kontrolę, to nasze wnętrze. Kiedy doszłam do punktu, w którym poczułam to całą sobą (a, biorąc pod uwagę moją wrodzoną niechęć do sportu, było czym poczuć!), zaczęłam w coraz większej liczbie sytuacji odpuszczać światu. Oczywiście, że bywają jeszcze momenty, w których wiem, że powinnam – jak mawiał mój dziesięcioletni wychowanek – mieć wywalone, a porusza mnie do żywego coś, na co nie mam wpływu. Wiem jednak, że nie powinno i mam wrażenie, że ta wiedza przybliża mnie do kolejnego zwycięstwa nad swoimi słabościami.
Jeśli nauczymy się, że jedynym obszarem, w którym nie tyle można, ale nawet trzeba wprowadzić porządek, jest nasze wnętrze, zaczniemy doceniać zewnętrzny, niedający się ogarnąć, nieład. Zwłaszcza ci z nas, którzy są artystami, cenią nieprzewidywalność tego, czego nie mogą kontrolować. Nie mogą tego kontrolować zresztą jedynie pozornie, bo filtrując przez swoją wrażliwość i umiejętność unikalnego odbioru wszystko, czego doświadczają, malują całkowicie własny obraz świata. (Tak, uważam artystów za nadludzi i myślę, że to małe zboczenie jest ciągle lepsze od nacjonalizmu.)
Tonęłam, zapominając, że dryfować w czymkolwiek obcym można bezpiecznie tylko, jeśli spuści się wcześniej kotwicę. Kotwicą w życiu jest na pewno jasno sprecyzowana moralność i świadomość, co nas rozwija, a co w rozwoju cofa. Tego nie wolno nam przerzucać na nikogo – zadbanie o siebie jest tylko i wyłącznie naszym obowiązkiem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Z kijem w szprychach

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jadąc rowerem, zdecydowanie lepiej nie mieć kija w szprychach. (Z tego, co mgliście pamiętam, gdyż moja przygoda z tą dyscypliną sportową zakończyła się dwadzieścia jeden lat temu, w momencie – prawdopodobnie nadal pozostającym w żywej pamięci naocznych świadków – w którym spektakularnie przelatywałam nad swoim bicyklem na żwir). W życiu, wspomnianym kijem w szprychach są najczęściej właśnie opisywane wcześniej oczekiwania innych, nie zawsze jednak wynikające z ich wrogiego nastawienia czy złej woli. Ostatnio zrozumiałam, że życząc innym dobrze, nie mamy prawa przy okazji układać dla nich naszym zdaniem dobrych scenariuszy. Na przykład, jeśli przy najlepszych intencjach życzymy komuś: znalezienia idealnej pracy, związku, który nie okaże się niewypałem kosztującym sporo łez czy zdania jakiegoś ważnego egzaminu, próbujemy zaspokoić swoje potrzeby względem tej osoby. Brzmi to może trochę kontrowersyjnie czy przewrotnie (aka niedorzecznie), ale każdy ma do przerobienia jakieś konkretne lekcje. Dla jednego będzie to fatalna praca, która pomoże zrozumieć, jakiej powinien szukać (i z którymi prawnikami prawa pracy warto podjąć współpracę), dla innego kolejny nieudany związek, po którym łzy wreszcie w pełni go oczyszczą i pomogą mu zrozumieć popełniane latami błędy, a komuś potknięcie się na ścieżce kariery być może uzmysłowi, że kilka lat wcześniej pomylił drogi, ale ciągle nie jest za późno na radykalną zmianę (nigdy nie jest!). Można powiedzieć, że

przesadzam, bo słowa nie mają przecież aż takiej mocy, a ludzie chcą na ogół dla bliźnich tego, co ucieszyłoby ich samych.

– to, co można powiedzieć, chociaż nie mając racji

Jestem jednak absolutnie pewna, że mądre życzenie dobrze zakłada, że nie chcemy dla bliźniego jedynie chwilowej i powierzchownej przyjemności, tylko prawdziwego, bezgranicznego szczęścia. To bywa trudne, kiedy koliduje ono z naszym. Żal związany z koniecznością całkowitej lub częściowej utraty bliskiej osoby (rozstanie z partnerem, zmiana miejsca zamieszkania przyjaciela czy dorastanie i usamodzielnianie się dzieci) jest jak najbardziej naturalny. Równocześnie nie zniszczy nas tylko, jeśli przypomnimy sobie, że domeną tego, co zewnętrzne, jest zmienność i chaos. Zanurkujmy w głąb siebie. To jedyne miejsce, w którym odnajdziemy spokój i harmonię. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z określonych powodów na określony czas. Bywa, że na wiele lat; bywa, że na zawsze. Sęk w tym, że nigdy nie wiemy, co jest nam pisane. Pewne jest jedno: im szybciej nauczymy się tego, czego jeszcze nie umiemy, tym mniej nas będzie czekało przykrych lekcji. To niestety nie historia, gdzie można z powodzeniem przespać oblężenie Malborka i nadal brylować z rozbiorów Polski. To matematyka. Jak nie ogarniemy funkcji liniowej, nie ruszymy z wykładniczą.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Na właściwej trasie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Bez względu na to, czy punkt ciężkości postawimy na jakimś konkretnym, zaplanowanym wcześniej celu (w sporcie będzie nim meta), czy na samym pokonywaniu do niego drogi, przede wszystkim musimy się upewnić, że jesteśmy na właściwej trasie. Nie ma nic złego w pomyleniu dróg, złe jest dopiero kurczowe trzymanie się tej nieodpowiedniej. Nie bójmy się więc wielkich życiowych rewolucji, nawet jak nikt wokół nie będzie rozumieć ich sensu. Jeśli coś w środku podpowiada nam, że musimy zawrócić – po prostu to zróbmy. Jedyną osobą, wobec której naprawdę mamy zobowiązania i której nie wolno nam zawieść, jesteśmy my sami.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover piosenki Boba Marleya „Turn your lights down low”. Wszystkie nasze relacje z bliźnimi są odzwierciedleniem naszej relacji z sobą. Zadbajmy więc o to, żeby dawać sobie jak najwięcej miłości! 💙

„Jak nie dać sobą manipulować; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2020
oryginalny tytuł: Pourquoi trop penser rend manipulable:
Protéger votre mental de l’emprise

Ostatnio mój przyjaciel śmiał się ze mnie, że w ogóle obchodzę imieniny, bo co to niby za powód do świętowania, że wraz z resztą polskich Mariann posiadam  imię? W samym założeniu byłabym skłonna się z nim zgodzić i nawet zrezygnować z traktowania drugiego czerwca w sposób szczególny, ale tylko pod warunkiem, że zamiast tego raz w roku – oprócz urodzin i Świąt Bożego Narodzenia – dostanę jakiś upominek. Tak bez okazji. Głupia nie jestem! Co więcej, nie dość, że nie jestem, to jeszcze myślę dużo za dużo (co doczekało się wśród moich znajomych cudownej nazwy mariankowanie). Jakąż więc cudowną niespodzianką był dla mnie tegoroczny imieninowy właśnie prezent… kolejna, trzecia już, część biblii dla mariankujących (inaczej nadwydajnych mentalnie) autorstwa Christel Petitcollin pod tytułem „Jak nie dać sobą manipulować”! Książka poświęcona jest ogólnie pojętej asertywności i radzeniu sobie z ludźmi, na których zagrania – jako prawopółkulowcy – jesteśmy mocniej narażeni.
(Tak, budowa tego wstępu jest przykładem na typowe dla nas – adresatów tej książki – myślenie rozgałęzione.)

fot. Marianna Patkowska

Autorka, za którą zdążyłam się już stęsknić, bezceremonialnie rozprawia się z manipulatorami, którym się zazwyczaj wydaje, że mogą bezkarnie wykorzystywać neurologiczną odmienność prawopółkulowców. Petitcollin zna ich jak zły szeląg, więc nie z nią te numery! Wzruszającą matczyną troską otacza nadwydajnych mentalnie – swoje małe życiowe nieporadki, wznosząc się na wyżyny cierpliwości, tak przy nas rzeczywiście czasem potrzebnej. (Tłumaczenie nam, po raz kolejny, że niektórzy ludzie mają po prostu złe intencje budzi w nas zawsze tak samo duże zdumienie.) Nie ma jej jednak za grosz dla manipulatorów. Ich inteligencję, wbrew powszechnej opinii, uważa za zdecydowanie przereklamowaną, a źródła chwilowo sprawowanej przez nich nad prawopółkulowcami władzy doszukuje się w niepewności siebie i nieumiejętności stawiania granic, które nadwydajnych mentalnie charakteryzują. W tej sytuacji ofiary pozostają nimi tylko do momentu, w którym nie przejrzą (w gruncie rzeczy prymitywnych) gierek swoich oprawców. Petitcollin nie ma dla manipulatorów litości, porównując ich do niesfornych dzieci uprzykrzających życie swoim rówieśnikom z czystej złośliwości. Co więcej, uważa, że umysłowo i emocjonalnie pozostali oni na poziomie dwunastolatków, podczas gdy brak wiary w siebie i podatność na słowa każdego, kto ma jej w nadmiarze sprawiają, że prawopółkulowcom bardzo trudno zrozumieć, że często przewyższają manipulatorów intelektualnie. Autorka zwraca też uwagę na to, że – jakkolwiek nie byłoby to trudne – brak wyraźnego postawienia się manipulatorowi jest swoistego rodzaju „współudziałem w zbrodni”. Ta teza budzi dużą niezgodę u większości nadwydajnych mentalnie czytelników, jednak warto stanąć ze sobą w prawdzie – złu należy się sprzeciwiać. Ale do tego trzeba je najpierw umieć nazwać po imieniu.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover utworu „Grave” z repertuaru Summer Walker. Jego doskonały tekst traktuje co prawda o niezwykle przydatnej umiejętności spuszczania irytujących adoratorów na drzewo, ale w szerszym znaczeniu może stanowić też przepis na rozprawienie się z wszelkimi pozostałymi uciążliwymi bliźnimi (manipulatorów nie wyłączając). Jeśli ktoś koniecznie musi podzielić się mądrością, o którą go nie prosiliśmy, najlepiej zaproponować mu, żeby po prostu umieścił ją na naszym nagrobku. Będzie nam równie przydatna co za naszego życia, a bzdury pisane zawsze znajdą jakiś krąg odbiorców.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

 

nNie mariankuj!

fot. Marianna Patkowska

1. Wewnętrzna integralność,
czyli zrozumieć siebie

fot. Marianna Patkowska

Przez wiele lat, wchodząc w nowe środowisko, próbowałam być neutralna, dostosować się i pozostawać w miarę możliwości niezauważona. Wychodziło mi to fatalnie, bo mam alergię na fałsz i śliskość, od razu je wyczuwając, a kiedy już je wyczuję, moją neutralność od razu trafia szlag, bo jestem urodzonym wojownikiem i bez mrugnięcia okiem ruszam (niczym na tego Bolszewika, wymachując szabelką, jak prawdziwa Polka nieomal) do boju. Ponieważ fałsz rzadko kiedy idzie w parze z inteligencją, czuję palącą potrzebę dosadnego zaznaczenia, że go widzę i że się na niego w swoim pobliżu nie godzę.
Odłóżmy jednak na bok mój absolutny brak skuteczności i zastanówmy się dlaczego tyle lat ciągle próbowałam bywać neutralna i dopasowana? Otóż dawno temu uwierzyłam w dwa społeczne mity, oba powtarzane małym dziewczynkom od pokoleń. Pierwszy taki, że kobiety na cudzą serdeczność muszą sobie zasłużyć, będąc grzeczne i posłuszne; drugi taki, że jeśli będą grzeczne i miłe, wszyscy będą je lubić. (Nie, te zasady nie dotyczą chłopców. Nigdy nie dotyczyły.) Choć wierzę swojemu mózgowi dużo bardziej niż wszelkim mądrościom ludowym, te mity wdrukowały się w (nie tylko) moje kobiece DNA.
Zrzuciłam z siebie ogromny ciężar, kiedy zrozumiałam w końcu, że nie muszę próbować zasługiwać na niczyją serdeczność. Przede wszystkim dlatego, że wcale jej nie potrzebuję. Każdy z nas odpowiada tylko (albo aż) za siebie samego; jest odrębnym Wszechświatem. Podczas zetknięcia z drugim odrębnym Wszechświatem, jakim jest inny człowiek, mogą wydarzyć się cuda (zadziać się w nas kosmiczne zmiany), ale może też nie wydarzyć się nic. I to też jest ok. Serdeczność bliźnich jest bardzo miła, ale nie jest wcale konieczna do prawidłowego funkcjonowania i rozwijania się. Od kiedy nie oczekuję od innych, że będą dla mnie mili, po prostu sama traktując ich tak, jak chcę być traktowana, jest mi lepiej. Im szybciej uwierzymy komuś, kto wyraźnie daje nam do zrozumienia, że nas nie polubił, tym dla nas lepiej. Nigdy nie będzie tak, że polubią nas wszyscy. Oczywiste jest dla mnie to, że szybkie wchodzenie w intelektualne bójki, kiedy coś wzbudzi mój sprzeciw, nie przysparza mi zwolenników (ja z kolei nie przepadam za ludźmi, którzy wykazują się tchórzostwem, więc w takich sytuacjach niechęć jest obustronna). Jednak nie lubić można mnie też zupełnie bez powodu. Przestałam się nad tym zastanawiać w momencie, w którym uświadomiłam sobie, że to sprawa jedynie osoby, która podejmuje decyzję o tym, jakie uczucia w niej wzbudzam. Wspaniale, jeśli mogę jej udowodnić, że w ogóle ma jakiekolwiek!
Reasumując, oderwanie się od tej pozornej zależności od tego, co myślą o nas inni ludzie, pomogło mi się ze sobą zintegrować i zrozumieć siebie jako całość. Na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to Drapieżnikowi.

2. Dawanie się poznać inNym
w prawdziwym świetle

fot. Marianna Patkowska

Kiedy odrzuciłam nieudolnie podejmowane próby bycia neutralną, okazało się jak wielkim ułatwieniem życia jest wysyłanie ludziom prostych komunikatów o tym, kim się tak naprawdę jest. Początek tego roku obfitował w zupełnie przełomowe dla mnie wydarzenia. Zarówno lektura drugiej książki Christel Petitcollin o osobach nadwydajnych mentalnie, jak i niesłychanie intensywny intelektualnie kontakt z Drapieżnikiem pomogły mi zrozumieć siebie jako kobietę, która nie tylko może, ale nawet powinna mieć i wskazywać innym swoje granice oraz którą na pewno definiuje jej prawopółkulowość. Zostałam też niezwykle szybko i ciepło przyjęta przez grupę fantastycznych osób w nowej pracy. Okazało się, że wystarczyło jedynie być sobą, by szybko usłyszeć (w ich rozmowie ze sobą) jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie:

– Nie mariankuj!

– jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie, utworzony przez moich znajomych z pracy

3. Myślenie rozgałęzione i overthinking
czyli czym jest mariankowanie

fot. Marianna Patkowska

Kiedy przez przypadek weszłam w sam środek gorącego (nomen omen) sporu i koledzy zadali mi jednogłośnie pytanie:

– Czy lepsze są małe czy duże piersi?

– pytanie moich kolegów

nie umiałam udzielić odpowiedzi bez zadania im pytania pomocniczego, mianowicie:

 

– Ale u kobiet, czy u mężczyzn?

– pytanie pomocnicze, które musiałam zadać przed udzieleniem odpowiedzi

Nie dlatego, żebym miała coś przeciwko dużym męskim piersiom, ale o ile u mężczyzn wcale nie muszą one być lepsze od małych, o tyle duże kobiece piersi są lepsze od większości rzeczy na tej planecie, więc w co najmniej kilku sensach mogę z czystym sumieniem nazwać je „lepszymi”.
To jeden z wielu przykładów na typowe mariankowanie. W mojej głowie uruchamia się maszyneria i rozkładam każdą usłyszaną rzecz na czynNiki pierwsze, próbując ogarnąć problem równocześnie i w ogóle, i w szczególe. Mózg wysyła mi faksem obszerną bazę danych, czyli zestawienie wszystkich prawdopodobieństw. Każde z nich biorę na warsztat. Potrafię równocześnie rozpatrywać kilkanaście ewentualnych intencji nadawcy komunikatu i, w drugiej otwartej karcie, wszystkie możliwości interpretacji każdej z tych potencjalnych intencji. Potem pozostaje mi przefiltrowanie tych interpretacji przez siebie samą, bo przecież fakt, że ktoś skrajnie ode mnie inny zareagowałby jakoś (i w swoich obliczeniach muszę to uwzględnić!), nie oznacza wcale, że moja moralność, mój światopogląd i doświadczenia na taką reakcję mi w ogóle pozwolą. Najbardziej się zawsze boję tego, że mogłam cokolwiek na jakimś etapie pominąć.
Lawina myśli, która mnie zalewa za każdym razem, kiedy rozmówca stymuluje mój mózg, na ogół wzbudza w nim pozytywne emocje; czasami rozbawienie, czasami troskę, że mój umysł pewnego pięknego dnia po prostu eksploduje, czasami chęć zaopiekowania się mną (tu doradzałabym dużą ostrożność). Na pewno nie jestem przez to łatwym partnerem, ale z drugiej strony na pewno też odróżniającym się od wszystkich potencjalnych innych. (Przeszłych, ewentualnych teraźniejszych i przyszłych…)
Odkryłam jednak sytuację, w której moje myślenie rozgałęzione (to, o czym pisałam wyżej to jeden z jego aspektów, ale nie jedyny), overthinking czy właśnie mariankowanie sprawdza się znakomicie – to praca z dziećmi! Jeśli w porę nie przewidzę wszystkich realnych możliwości interpretacyjnych, wiadomo, że ubiegną mnie dzieci. I często – mimo moich skłonności – ubiegały, pokazując mi, gdzie w moim myśleniu są jeszcze jakieś luki. Jednym z cudowniejszych przykładów jest ten:

Moje cudowne chłopaki z piątej klasy, w której miałam wychowawstwo.
Na lekcji polskiego mówiliśmy o wierszu „Noc”, którego podmiotem lirycznym jest tytułowa noc. Podręcznik stawia dość dziwaczną tezę, że „noc nie poznała autora wiersza”, więc pytam:

– Zgadzacie się z tym? Możemy w jakikolwiek sposób udowodnić, że noc nie poznała autora wiersza? Bo że autor – jak każdy inny człowiek – poznał noc, to raczej jasne.
– Proszę pani, a ja znam przykład dziecka, które nie poznało nocy.
– Jaki?
– No takie dziecko, co się urodziło rano i nie dożyło nocy.
– Masz oczywiście, przy całej dramatyczności tego przykładu, rację! No dobra, więc każdy człowiek, który przeżył dobę, poznał noc, prawda?
– Nie, jeszcze nocy nie poznało dziecko, które urodziło się latem na Antarktydzie i zmarło po kilku miesiącach!

No przecież! Myślałam, że spalę się ze wstydu, że na to w porę nie wpadłam. Na szczęście moje uczucie do chłopców było odwzajemnione i oni wybaczali mi moje wolniejsze czasem działanie mózgu, w pełni rozumiejąc, ze mam po prostu już nie te lata

4. Destrukcyjność obsesyjności

fot. Marianna Patkowska

Choć zaprzyjaźniłam się ze swoim umysłem i bardzo lubię obserwować sposób, w jaki pracuje, widzę jedno, ale za to ogromne, niebezpieczeństwo myślenia za dużo. Jest nim wszelka obsesyjność. Zapętlenie myśli, zwłaszcza, kiedy przydarzy się na jakimś grząskim, mulistym gruncie, z którego trudno się wydostać, jest szalenie destrukcyjne. Rzadko kiedy jesteśmy pustelnikami, więc destrukcyjność naszej wewnętrznej obsesyjności na ogół nie ogranicza się jedynie do autodestrukcji, ale niszczy też nasze relacje z innymi. Im są nam bardziej bliscy, tym mocniej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja samoświadomość jest naprawdę duża. (Wynika to pewnie trochę z mojej osobowości, ale włożyłam – i nadal wkładam – naprawdę ogrom pracy w to, żeby ją powiększać.) A mimo wszystko mam czasem słabsze chwile, w których atakują mnie przerażające obsesyjne myśli. Umiem już to odróżniać od rzeczywistości, podobnie jak leczący się schizofrenicy, którzy wiedzą, kiedy głosy są jedynie wytworem ich głowy. Uczę się w takich momentach opiekować sobą bardziej. (Bywam wtedy bezbronNa i biedna, ale wiem już, że nie ma to nic wspólnego z brakiem siły, której mam akurat w sobie mnóstwo.) Mogę się jedynie domyślać, że osobom, które nigdy nie doświadczyły terapii, może przyjść do głowy radzenie sobie z obsesjami w najbardziej niebezpieczny sposób, czyli poprzez szukanie ich źródła na zewnątrz. Ofiarami tego sposobu mogą padać najbliżsi (obsesja często łączy się z podświadomą potrzebą chorobliwej kontroli).
W ramach deseru łączę dziś swój cover piosenki „In my head” zespołu No Doubt, której tekst (tak, jasne że się w nim pomyliłam!) idealnie obrazuje to, o czym pisałam wyżej. Obsesyjność, kiedy schowa się pod płaszczykiem zazdrości, jest niestety ciągle społecznie akceptowalna, bo kolejnym powielanym mitem jest ten, że nie ma miłości bez zazdrości. Tymczasem miłość jest dawaniem wolności, a zazdrość wiąże się z jej ograniczaniem. Jedno drugie wyklucza. Jeśli ktokolwiek w to wątpi, odsyłam do znakomitego i do bólu prawdziwego tekstu Kasi Nosowskiej:

Są chwile
gdy wolałabym martwym widzieć Cię
Nie musiałabym
Się Tobą dzielić nie nie

Gdybym mogła schowałabym
Twoje oczy w mojej kieszeni
Żebyś nie mógł oglądać tych
Które są dla nas zagrożeniem

Do pracy
Nie mogę puścić Cię nie nie
Tam tyle kobiet
Każda w myślach gwałci Cię

Złotą klatkę sprawię Ci
Będę karmić owocami
A do nogi przymocuję
Złotą kulę z diamentami

„Zazdrość” Hey

To opis zazdrości w swojej najbardziej toksycznej odmianie. Jeśli kochamy (siebie i drugą osobę), musimy z tej drogi szybko zawrócić. Jeśli nie umiemy jeszcze kochać, ona będzie nas intrygować. Uwaga, to pułapka!!!
Nasze mózgi są fascynującymi, pięknymi narzędziami, jednak wytwarzane przez nie myśli nie są nami. Warto się im przyglądać, sprawdzać, kiedy są najbardziej wartościowe (jaka literatura, sztuka, filozofia pozytywnie je kształtuje), a kiedy obniżają swoje loty (w ciemno polecam ograniczenie oglądania telewizji). Jednak czasami nas oszukują. Pamiętajmy o różnych perspektywach i o tym, że jeśli do głosu dopuścimy przez przypadek nasze lęki, obraz, który pojawi się w naszej głowie nie będzie w żaden sposób odzwierciedlał rzeczywistości, a jedyne, co naprawdę może nas wyzwolić, to prawda.

„Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Je pense Mieux

Lekturą, która z pewnością odmieniła moje życie, porządkując mi raz na zawsze wiele rzeczy w głowie, była fantastyczna „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” autorstwa mówczyni oraz trenerki w zakresie komunikacji i rozwoju osobistego, a także terapeutki – Christel Petitcollin. Dzięki niej zrozumiałam w pełni swoją inNość, a dokładnie nadwydajność mentalną, jak nazywa tę przypadłość Petitcollin, pracująca z takimi pacjentami już prawie dwie dekady. Cechuje ich „źródło dowodzenia” ukryte w prawej, a nie – jak u 85% populacji – lewej półkuli mózgowej.
Jakaż była więc moja radość, kiedy… dostałam w prezencie część drugą tej cudownej książki – „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”! Przyznam, że po przeczytaniu „Jak mniej myśleć” miałam dosyć mieszane uczucia. W trakcie jej lektury byłam zachwycona tym, że ktoś mnie nareszcie tak trafnie zdiagnozował, ale potem, kiedy zetknęłam się z reakcjami lewopółkulowców nazywanych przez Petitcollin normalnie myślącymi (osobiście podchodzę do tego akurat terminu ze sporą rezerwą) na mój entuzjazm, poczułam się nieco zbita z pantałyku. Dzielili się oni bowiem na ogół na dwie grupy: albo uważali się również za prawopółkulowców, którymi ewidentnie nie byli, albo kompletnie nie potrafili zrozumieć tej neurologicznej przypadłości (naszego „innego okablowania mózgu”). Grupą, która traktowała książkę poważnie, umiejąc w pełni przyswoić jej sens, było wąskie grono prawopółkulowców właśnie, a także nieliczne przypadki bardzo otwartych, wrażliwych i ciekawych świata lewopółkulowców. Kiedy wzięłam do ręki „Jak lepiej myśleć” i zaczęłam w pierwszym rozdziale czytać opinie o pierwszej części, jakie docierały w niesamowicie obszernej korespondencji do autorki (która niewielki wycinek przytoczyła, resztę streszczając), zamarłam. Znowu okazało się, że nie byłam w swojej najpierw ekscytacji, a potem zagubieniu jedyna. Dzieliliśmy to doświadczenie wspólnie. Takie odczucie kosmicznej jedności zawsze nas, prawopółkulowców, wzrusza.
O ile pierwsza część wyjaśniała samo zjawisko nadwydajności mentalnej, o tyle w drugiej autorka bierze nas (trochę czasami takie zagubione dzieci we mgle) za rękę i objaśnia krok po kroku otaczający świat. Wie, jak go widzimy, wie też, jak widzą go lewopółkulowcy. Rozumie więc doskonale, skąd biorą się wszelkie nieporozumienia między nami i radzi jak najskuteczniej ich unikać. Wraca też do ważnych zagadnień z części pierwszej, których nie zdołała w niej rozwinąć. Nie szczędzi nam swoich cudownych uszczypliwości podszytych jednak ogromną życzliwością i sympatią dla tych różnych specyficznych głupotek, które lęgną się czasami w naszych umęczonych ciągłym analizowaniem głowach. Wie, że otrzeźwi nas dopiero przeczytanie ich na głos. Jest idealną matką i terapeutką w jednym!
Lektura „Jak lepiej myśleć”, niesamowitym zrządzeniem losu, przypadła na bardzo ważny czas w moim życiu, w którym wyruszyłam najdalej od siebie, by zanurkować w sobie najgłębiej. (Była jednym z opisywanych w moim tekście spadochronów.) Pojęcie w pełni tego, że jestem nadwydajna mentalnie i że to w znacznym stopniu wpływa i będzie wpływać na moje codzienne życie, dodało mi ogromnej siły. Zrozumiałam, że to nie przypadłość, lecz prawda o mnie. (Z niej wynikały granice, które w przytaczanym wpisie postawiłam i przez złamanie których byłam zmuszona całkowicie zakończyć swoją nNiesamowitą podróż.) To otworzyło przede mną zupełnie nową perspektywę, pomogło zaakceptować się w pełni i dać się ponieść mózgowi, który oprócz nadprodukcji myśli, umie też – jak się okazało – całkiem sprawnie wykrywać w zarodku zagrożenie i od razu mnie o tym alarmować.
Jasna też dla mnie stała się nareszcie przewrotność tytułu pierwszej części „Jak mniej myśleć” – jakby z nas nie drwili lewopółkulowcy, wcale nie o to chodzi (autorce, Wszechświatowi), żebyśmy myśleli mniej (ktoś przecież musi myśleć więcej, żeby normalnie myśleć mógł ktoś)! Chodzi o zminimalizowanie wynikającego z tego zbędnego bólu dla nas samych. To my się męczymy (zadręczając się po cichu), nie wy, obserwując kosmiczną szybkość naszych umysłów, kiedy zaczynamy mówić!
Obie książki są więc właściwie o tym, jak lepiej myśleć, z tym, że tytuł pierwszej miał prawdopodobnie przyciągnąć uwagę naszą i naszych bliskich, którzy od razu rozpoznali w nim nas, a z kolei jej treść zapoznała czytelników z opisywanym zjawiskiem.

fot. Marianna Patkowska

W „Jak lepiej myśleć”, mając już narzędzia, wchodzimy dużo głębiej. Fantastyczne jest w tej książce to, że w całości jest odpowiedzią autorki na wszystkie listy czytelników po lekturze pierwszej części, z których wyodrębniła powtarzające się prośby i problemy, rozkładając je teraz na czynniki pierwsze.
Gorąco wszystkim „Jak lepiej myśleć” polecam i choć oczywiście lepiej przeczytać obie części, jednak nieznajomość pierwszej nie utrudnia zrozumienia drugiej.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

Wycieczka na planetę Dyskomfort

fot. Marianna Patkowska

Początek roku przyniósł mi jedną z najbardziej nNiesamowitych przygód. Odbyłam ryzykowną podróż poza swoją strefę komfortu, która nie okazała się wycieczką jednodniową – jak to czasami w życiu bywa – lecz kilkoma turnusami obozu survivalowego. Powiedzieć jedynie, że przetrwałam, to nic nie powiedzieć; przy okazji tego przyspieszonego kursu samorozwoju dowiedziałam się o sobie więcej niż przez kilka ubiegłych dekad!
Na mojej drodze pojawił się człowiek, który – przynajmniej na pierwszy rzut oka – uosabiał wszystko to, czym na ogół gardzę, co mnie przeraża, odstręcza i napawa litością. Ponieważ nie lubię w sobie takich uczuć, naturalnym było go minąć i pójść dalej. W mojej głowie jednak pojawiła się bardzo nieoczekiwana refleksja (być może zresztą pod wpływem niesamowitego wrażenia, jakie zrobił na mnie film „Dwóch papieży”) – płeć, wiek i światopogląd tego człowieka wydały mi się wręcz idealne do tego, by móc… zmierzyć się przy jego pomocy z sobą samą (także tą sprzed lat, która, nie znając się, nie potrafiła się bronić). Nieetyczne wydaje mi się rozpisywanie na temat osoby, która ma prawo sobie tego nie życzyć, więc skupię się na najważniejszym dla mnie elemencie tej relacji, czyli sobie samej. Jego zaś nazywać będę na potrzeby tego wpisu Drapieżnikiem (co prawda wyliniałym i z mocno zatraconym instynktem łowcy, ale niech już będzie – licentia poetica). Od razu rozwieję wszelkie moralne wątpliwości moich wnikliwych Czytelników – tak, od początku do końca relacji wykorzystywałam Drapieżnika wyłącznie do swoich celów. Nie byłam w tym jednak cyniczna, bo wyjawiłam swoje zamiary od razu (przypominając o nich od czasu do czasu potem), a sens tego eksperymentu opierał się na bezwzględnej uczciwości. Ta zakładała zrozumienie i przyjęcie swojej skrajnej inności, wyraźne zaznaczenie granic każdej ze stron i wzajemny (choć nie zawsze było łatwo…) szacunek. Reguły gry – nawet jeśli ustalone przeze mnie – zostały zaakceptowane przez obydwie strony.
Relacja, w którą weszłam z Drapieżnikiem, była niesłychanie intensywna intelektualnie, a czasami wręcz wyczerpująca energetycznie. Ponieważ czułam, że nasze różnice mnie chronią przed całkowitym zaangażowaniem się emocjonalnym (czy też może romantycznym, bo i emocje odegrały tu ważną rolę), a równocześnie też wiedziałam, że z biegiem czasu mam szansę Drapieżnika nawet polubić (co się rzeczywiście stało), zdołałam się utrzymywać na linie rozwieszonej między swoją racjonalną a emocjonalną stroną, równocześnie przyglądając się wszystkiemu także z boku (być może stąd też to wyczerpanie).
Czy miałam jakiś sprecyzowany cel? Chyba nie. Chciałam się wzmocnić, a żeby to zrobić, czułam że muszę się dogłębnie poznać. Pamiętając relacje toksyczne, które przez wiele lat z powodzeniem budowałam, jak również uwzględniając swoją terapię i samodzielną pracę nad sobą, domyślałam się, że dziś działam pewnie według trochę innych mechanizmów. Bardzo byłam ich ciekawa.
Warto też zaznaczyć, że kluczem do zrozumienia mojego postępowania (także dla mnie samej) jest moja nadwydajność mentalna. Jestem książkowym przypadkiem prawopółkulowca i wreszcie odczułam to w pełni. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla 85% populacji opisane przeze mnie doświadczenie nie będzie możliwe do pojęcia. (Co nadal nie oznacza oczywiście, że nie jest obiektywnie ważne.)

1. Bycie swoim własnym punktem odniesienia

Fundamentem tej przygody była całkowicie mi kiedyś obca w relacjach świadomość, że… nie jestem bezpieczna. Albo jeszcze inaczej – że powierzenie swojego bezpieczeństwa drugiemu człowiekowi, a potem dziwienie się, że nie dopilnował, żeby nic mi się nie stało, jest irracjonalne. Oczywiście trudniej byłoby mi to dostrzec, gdybym spotkała się z kimś z mojej strefy komfortu. Jednak tu to chyba oczywiste – żadna potencjalna ofiara nie pozwoli drapieżnikowi się sobą zaopiekować. Jaka jest jednak druga – oprócz oczywistej, czyli ucieczki – możliwość przetrwania? Znalezienie opiekuna, któremu będzie można zaufać. I który nas na pewno obroni, bo jest – w przypadku ludzi niekoniecznie nawet silniejszy (ta kategoria wydaje mi się z założenia ryzykowna), lecz przede wszystkim – stabilny i spójny. Kto to taki, kto to taki? Otóż… my sami! Głębokie prawdy mają to do siebie, że brzmią upokarzająco (dla tych, którzy je przytaczają) banalnie, ale… zrozumienie w praktyce tego, że źródła swojego spokoju i szczęścia możemy szukać jedynie w sobie, zajęło mi naprawdę bardzo wiele lat. Rozumiem więc doskonale, że można to wiedzieć w teorii i… nadal gubić się w meandrach stosunków międzyludzkich.
Jako wyjątkowo nadgorliwa studentka tego kursu samorozwoju, cisnęłam mocniej. Najłatwiej byłoby się przecież obronić, wchodząc w relację powierzchowną, obudowując się grubym murem. Ja jednak uznałam, że funkcję muru mogą spełnić dwie rzeczy: ewidentne różnice między mną a Drapieżnikiem, a także wyraźnie zarysowane przez każde z nas (choć mocniej chyba przeze mnie jednak) granice, na których szanowanie się umówiliśmy. Zaskakująca była dla mnie obserwacja czegoś, co z takich fundamentów muru bezpośrednio wynikło: po raz pierwszy nie zlałam się z osobą, którą tak bardzo zaabsorbowałam swój czas i energię, w jedno! To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Dotychczas większość wszelkiego typu bliskich związków bolała mnie tak mocno na jakimś ich etapie dlatego, że nie umiałam w nich wyszczególnić siebie jako nieintegralnego z relacją elementu. Po rozstaniu czułam więc na ogół przede wszystkim ulgę (w pewnym momencie wierząc nawet, że być może jestem od rozstań uzależniona). Oczywiście, że sztuczność tego doświadczenia znacznie mi to odkrycie umożliwiła, ale wierzę, że ponieważ zobaczyłam, że to mi służy, nauczę się dążyć do takiego wzorca także w naturalnych warunkach.

2. Otwartość na drugą osobę

Z punktu pierwszego wynika automatycznie punkt drugi. Jeśli źródło swojego bezpieczeństwa usadowimy w samych sobie, zdejmiemy z drugiego człowieka ciężar naszych (często nierealnych) oczekiwań, przez co jego obraz w naszej głowie będzie mniej zafałszowany. W zdrowych relacjach paradoksalnie łatwiej rozmyć granice. Obserwując swojego Drapieżnika takim, jakim faktycznie mi się ukazał, niejednokrotnie wolałam uciec jednak do swoich oczekiwań. One były miękkie, wygodne i bezpieczne. Tymczasem rzeczywistość była taka, że tu coś przeciekało, tam grzyb, jeszcze gdzie indziej ślisko – złamanie nogi lub choćby nabawienie się srogiego kataru wydawały się być kwestią jedynie niedalekiej przyszłości. Wtedy przypominałam sobie, że przecież nie o to mi w tym wszystkim chodzi, żeby mi było miło (od tego mam już swoje miejsca).
Oczywiście zupełnie inną kwestią jest wola drugiego człowieka i to, na ile pozwoli nam się poznać. Nie twierdzę, że mój eksperyment był idealny i pozbawiony wad. Zakładał wiele rzeczy, które być może błędnie oszacowałam (a być może nie). Nie ma to jednak zbyt dużego znaczenia. Znaczenie miało coś innego – otóż zobaczenie człowieka z jego zbyt trudną dla nas często niedoskonałością (tym się m.in. różni przebywanie w swojej strefie komfortu od przebywania w nieswojej) i oddzielenie tego człowieka jako przedstawiciela gatunku, do którego się samemu należy, od jego wyborów, o których możemy mieć jak najgorsze zdanie, wydaje mi się istotą człowieczeństwa właśnie. Jeśli dodamy do tego nić sympatii i nieuchronnie pojawiające się emocje, możemy osiągnąć Himalaje miłosierdzia, ale… z tym też trzeba być ostrożnym…

3. Nieuchronnie pojawiające się emocje

Jeśli dwie osoby spędzają ze sobą (niekoniecznie nawet fizycznie) mnóstwo czasu, zaprzęgając w ten kontakt niemal całą swoją intelektualną energię, nie mogą chyba zupełnie niczego do siebie nie poczuć. Nawet jeśli będą to na początku odczucia negatywne, to prędzej czy później pojawi się szacunek do wytrwałości adwersarza. (Jeśli się nie pojawi, a nas nie cechuje masochizm, relacja szybko zgaśnie.) Od szacunku już tylko jeden krok do sympatii, nawet jeśli dosyć chłodnej.
I tu znowu zaobserwowałam u siebie po raz pierwszy coś zdumiewającego. Być może przez uprzednie zrozumienie, że tylko ja mogę się w razie czego obronić, zwróciłam się ku sobie i… zauważyłam, że mam nieprawdopodobnego sprzymierzeńca i kompana w postaci… swojego mózgu! Wcześniej go nie doceniałam a regularnie dominowana, nie dawałam mu nawet dojść do słowa we wszelkich kontaktach, w których pojawiały się emocje lub nawet – nie bójmy się tego słowa! – uczucia. Tym razem, pozwalając mu działać, zaznałam… ukojenia. Ze wzruszającą precyzją rozkładał na czynniki pierwsze wszystko, co się dzieje i wyjaśniał mi, co i czemu czuję. Odwoływał się zawsze do racjonalnych argumentów. Nie wszystko, co mi przekazywał rozumiałam od razu. Jednak kiedy traciłam umiejętność obiektywnego osądu sytuacji (przez sympatię czy współczucie dla Drapieżnika, a czasem też lęk o siebie samą), on po prostu konfrontował mnie z danymi.
Studzenie emocji rozumem na zmianę z kontrolowanym poddawaniem się im, było dla mnie absolutną nowością. Zupełnie fascynującą. Jakbym odnalazła w sobie jakąś niesłychanie cenną umiejętność, o której istnieniu nawet nie wiedziałam.

4. Niesienie pomocy

Podstawową moją bolączką było to, że doskonale widząc problemy Drapieżnika a także możliwe warianty ich rozwiązań (które jednak wykraczały poza z kolei jego strefę komfortu), długi czas nie umiałam zrozumieć, że nie wolno pomagać ludziom, którzy nas o pomoc nie proszą. Uznałam, że skoro ktoś stał mi się trochę bliski i widzę, że właśnie tonie, a tuż obok niego unosi się na wodzie wielkie koło ratunkowe (którego prawdopodobnie ze swojej perspektywy po prostu nie widzi), moim obowiązkiem jest mu je wskazać. I nawet jeśli tak faktycznie było, to tu się niestety kończyła moja rola. Ta lekcja była najtrudniejsza. Bo kiedy słyszysz na to:

– Ale to koło jest nieistotne, bo ja przecież tonę!

– to, co na to słyszysz

to przecież nic dziwnego, że cię trafia! Od razu widzisz przed oczami tekst księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie” i czujesz bezsilność. Ale… nic nie możesz zrobić. Nie wolno ci!
Nadal mam głębokie przekonanie, że zetknięcie się ze sobą tak kompletnie różnych światów, możliwość podotykania swoich ran, a przede wszystkim zlokalizowania ich, przynosi możliwość wyleczenia obydwu stronom. Jednak nikogo nie można leczyć na siłę. Czasem mi przykro, kiedy pomyślę, że Drapieżnik mógł tę szansę wykorzystać w moim rozumieniu lepiej, ale tego z drugiej strony nie mogę przecież wiedzieć. I tutaj z pewnością przydałoby mi się więcej pokory.

5. Balansowanie na dwóch płaszczyznach, w tym
jednej podwójnej

Do tej pory w każdą relację skakałam bez spadochronu, a kiedy już się roztrzaskałam o ziemię, obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie skoczę. Schemat się powtarzał, dopóki nie odkryłam, że… przecież można skakać ze spadochronem! Uświadomienie sobie tej oczywistej (z pewnością oczywistej dla lewopółkulowców) prawdy zajęło mi całe moje dotychczasowe życie, ale też równocześnie niewiarygodnie poprawiło nagle jego jakość!
Moim spadochronem okazywali się – na ogół niestety w podobnych sytuacjach mocno spychani na dalszy plan – przyjaciele, na których miłość, życzliwość i troskę mogłam naprawdę liczyć. Zrozumiałam, że w każdego typu intensywnym związku dwojga ludzi istnieją tak naprawdę dwie płaszczyzny: zewnętrzna i wewnętrzna, z czego ta druga dzieli się na to, co dzieje się wewnątrz nas samych i to, co dzieje się wewnątrz drugiej osoby. I prawdopodobnie ochronić przed utratą zmysłów może jedynie szukanie za każdym razem równowagi między nimi.
Przy skrajnie odmiennych światopoglądach z Drapieżnikiem, przed walką i ranieniem się chroniło nas oboje częste spotykanie się na płaszczyźnie zewnętrznej i dyskusja oparta na starej, dobrej, wypróbowanej (również przeze mnie w szkole) metodzie majeutycznej – wygrywały argumenty logiczne, a więc… Prawda. (Niech pytanie, kto z nas obojga wychodził z większości takich rozmów zwycięsko, pozostanie retorycznym.)
Gdyby moje uczulenie na relatywizm moralny zderzyło się z niepewnością i zakrzykiwanymi ranami Drapieżnika, oprócz bólu i rosnącej  frustracji nic by z tego nie było. Co dowodzi, że płaszczyzna wewnętrzna (któregokolwiek z nas) nie byłaby miejscem odpowiednim.
Z kolei do jakiegoś odsłonięcia się, które też jest przecież ważne, potrzebujemy się odwiedzać w swoich wnętrzach. Tym jest troska – leży nam na sercu, jak druga osoba się z czymś poczuje, próbujemy zrozumieć motywy jej zachowania. Trzeba jednak mimo wszystko uważać. Pamiętać, że czyjeś wnętrze nie jest tożsame z naszym i nigdy się w nim zbyt długo nie zasiedzieć. Relacja może być wręcz idealna, jeśli będziemy się po tych w sumie trzech płaszczyznach sprawnie przemieszczać.

6. Zły i dobry człowiek

Jako nadwydajna mentalnie jednostka uznałam kiedyś, że wszyscy ludzie są z założenia dobrzy (zaraz po okresie buntu, kiedy wydawało mi się, że wszyscy są źli). Tymczasem moja nNiesamowita przygoda uświadomiła mi, że jest jeszcze inaczej. Ludzie rodzą się z pewnym potencjałem, a wybór czy będą dobrzy czy źli, należy do nich samych. Więc tak, istnieją ludzie źli (z własnego wyboru) oraz nie, nie dzierżą w dłoniach informującego o tym transparentu. Dobro i zło objawia się w małych rzeczach. A że ludzie nie są czarno-biali, mogą nas urzec wieloma naprawdę obiektywnie pięknymi cechami i równocześnie być źli (choć, zupełnie słusznie, widzimy w nich namiastki dobra). Czy nie są przez to nieszczęśliwi, to już całkiem inne zagadnienie, jednak – podobnie jak z pomaganiem na siłę – nie wolno nam w to ingerować.
Relacja z Drapieżnikiem przez swoją niewiarygodną intensywność, od samego początku była obliczona na krótkoterminowość (przynajmniej przeze mnie). Koniec okazał się jednak rozczarowująco banalny – Drapieżnik złamał wyraźnie ustalone na początku zasady, świadomie przekraczając moje granice. Być może nawet celowo, co zahaczałoby o manipulację (również wbrew regułom tej znajomości). I… wtedy mnie olśniło! Ludzkiej wolności wcale nie ograniczają ustalane prawa! Ludzką wolność ogranicza dopiero egzekwowanie ich. Czy można powiedzieć, że klient banku nie może nie wywiązać się z umowy z nim podpisanej? Ależ – jako wolny człowiek – oczywiście, że może! Jednak… podpisując dokument, zapoznał się z grożącymi mu za to sankcjami, zgadzając się, by były właśnie takie. Ten przykład pomógł mi zrozumieć bezsensowność zadręczania się, czemu Drapieżnik postąpił tak, a nie inaczej. Postąpił tak, bo jako wolny człowiek mógł. To po mojej stronie leży trzymanie się swoich zasad (czyli w tym wypadku uznanie znajomości za niebyłą).

7. Kto ja jestem?

Czego się o sobie dowiedziałam? Kim jestem? Jestem na pewno silną kobietą. Każde z tych słów oddzielnie, jak również oba razem określają, kim się (już pewnie jakiś czas temu) stałam i kogo w lustrze tej nNiesamowitej przygody po raz pierwszy zobaczyłam. Człowieka w pełni zintegrowanego z samym sobą.

P.S. Na deser łączę jedyną odpowiednią w tym miejscu piosenkę, którą… dedykuję Drapieżnikowi.

fot. Marianna Patkowska

Wszystkich zainteresowanych dalszym ciągiem tej opowieści zachęcam do lektury wpisu:

„Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Je pense trop: Comment canaliser ce mental envahissant

Półtora miesiąca temu, z okazji swoich urodzin, dostałam od przyjaciela książkę, która okazała się jednym z najlepszych prezentów, jakie otrzymałam w życiu!
Po zapoznaniu się z jej tytułem (i okładką!) czy pobieżnym przejrzeniu książki rzeczywiście moim bliskim może nasunąć się na myśl moja osoba (i że ciągle wszystko rozpamiętuję, i mielę w umyśle, i że ten leniwiec), jednak uważna lektura przerażająco trafnie rozkłada mnie na czynNiki pierwsze. Bo tak naprawdę jest to książka o mnie.
Każdy człowiek (choć w niektórych przypadkach naprawdę ciężko w to uwierzyć) posiada mózg składający się z lewej – odpowiedzialnej za logiczne myślenie i racjonalność – oraz prawej – odpowiedzialnej za emocje i uczucia – półkuli. Innymi słowy, w mózgu każdego z nas mieszka rozum (lewa półkula) i serce (prawa półkula).  Równocześnie półkula lewa dominuje u większości ludzi, a ściślej… u 80 – 85% populacji (tzw. „normalnie myślących”). Pewną neurologiczną anomalią jest, jak to ładnie nazywa autorka książki, Christel Petitcollin „inne okablowanie mózgu”, czyli dominacja półkuli prawej. Prawopółkulowcy, nieprzeciętnie zdolni, czy też nadwydajni mentalnie (takiej terminologii trzyma się Petitcollin) to osoby o niesamowicie rozwiniętej empatii, ogromnej wrażliwości (na skraju przewrażliwienia) i ponadprzeciętnie rozwiniętych wszystkich pięciu zmysłach, których mózgi pracują dzień i noc na pełnych obrotach. Z tego lakonicznego opisu może wynikać, że to dość nieskromne, że tak szybko zaliczyłam się do grona prawopółkulowców, bo przecież ich charakterystyka to właściwie same pozytywy, każdy chciałby się do niego zaliczać! Otóż w praktyce właśnie niekoniecznie. Warto pamiętać, że opisane w książce dylematy, problemy i rozterki będą dla lewopółkulowców kosmiczną abstrakcją, a prawopółkulowcy właśnie odnajdą w nich swoją codzienność. Zrozumieją też szybko neurologiczne uwarunkowania swojej dręczącej ich i mocno odczuwalnej odmienności, a czasem też jakiegoś osamotnienia.
Natręctwo myśli, hiperestezja, epizody depresyjne mimo wrodzonej radości życia, rozbudowany do granic możliwości idealizm, duża (czasem uporczywa) kreatywność, myślenie rozgałęzione, silna potrzeba pogłębionych, wręcz intymnych kontaktów z bliźnimi przy niemal całkowitym braku potrzeby podtrzymywania kontaktów powierzchownych, duży problem w adekwatnym podejściu do krytyki, którą – niezależnie od intencji nadawcy – jednoznacznie utożsamiamy ze sobą, nie zaś z naszym postępowaniem, to tylko kilka pierwszych z brzegu typowych dla prawopółkulowców cech, które równocześnie doskonale mnie charakteryzują.
Jedyna różnica, którą widzę między sobą a większością opisywanych przez autorkę przypadków, jest taka, że przestałam wątpić w swój intelekt i swoją wartość, choć – jak każdym prawopółkulowcem – miotają mną skrajności, więc miewam oczywiście i pod tym względem gorsze chwile. Jednak nie wątpię już (nie zawsze tak przecież było!) po pierwsze dlatego, że bardzo dużo udało mi się przepracować na terapii, a po drugie miałam niebywałą przyjemność obserwować umysły osób mających ponadprzeciętny iloraz inteligencji (150 IQ, które lokowało ich wśród zaledwie 2% populacji), co z jednej strony niesłychanie stymulowało mój mózg, a z drugiej pomogło mi też odkryć jego własną potęgę. Christel Petitcollin ostrzega jednak na ogół chętnych nadwydajnych mentalnie przed zrobieniem sobie testów IQ, gdyż są one jej zdaniem „pisane przez lewopółkulowców dla lewopółkulowców” i w przypadku osób, którymi „zawiaduje półkula prawa”, nawet jeśli są one nieprzeciętnie inteligentne, testy mogą wykazać nieadekwatne do rzeczywistości wyniki, co albo wpędzi nadwydajnych mentalnie we frustrację, albo utwierdzi ich w niesłusznym przekonaniu, że są gorsi lub głupsi niż reszta społeczeństwa.
Lektura książki, której autorka jest mówczynią i trenerką w zakresie komunikacji i rozwoju osobistego, a także terapeutką, która już od siedemnastu lat pracuje z nadwydajnymi mentalnie, uświadomiła mi również, że nietypowość mojego rodzinnego domu polegała na tym, że skupiał on nie jedną, nie dwie, ale aż trzy osoby nadwydajne mentalnie! Każde z nas było nadwydajne w odrobinę inny sposób (w sensie ja z tatą w inNy, a mama w inny), ale niewątpliwie każde z nas było prawopółkulowcem, co z pewnością mogłoby zainteresować genetyków.
Mam też przekonanie, że ludzie odbierają mnie najczęściej w dość skrajny sposób – albo obdarzając mnie pokładami niesamowitej życzliwości, wyrozumiałości i uczucia, na które zawsze wydaje mi się, że nie zasłużyłam (tak reagują na mnie wszystkie dzieci, przez co czuję się największą szczęściarą na świecie) albo wielkiej, nieskrywanej wrogości i zniecierpliwienia. Jeśli ktoś przyjmuje mnie zupełnie neutralnie, to tylko wtedy, kiedy włożę sporo pracy w to, by mnie zbyt dobrze nie poznał. Książka „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” pomogła mi wreszcie zrozumieć, że tzw. „normalnie myślący”, czyli lewopółkulowcy, siłą rzeczy nigdy nie zrozumieją mojej potrzeby wchodzenia głębiej, tak jak i ja nigdy nie zrozumiem, jak można się zadowalać jedynie powierzchownością (w moim rozumieniu oczywiście i wg tylko moich standardów), choć i jedna, i druga optyka ma swoje plusy i nie jest gorsza czy lepsza od pozostałej. Co jednak ważniejsze, możemy się nauczyć żyć koło siebie, rozumiejąc, że nasze mózgi są po prostu inaczej skonstruowane, co samo w sobie jest przecież piękne. Najważniejsze jednak, by odróżniać przeciętnych lewopółkulowców od manipulatorów i dręczycieli, bo ci ostatni stanowią dla osób nadwydajnych mentalnie realne zagrożenie. Dobrze sobie z tego zdawać sprawę i odcinać się emocjonalnie od takich jednostek.
Pewnym olśnieniem było dla mnie przeczytanie, że jedną z lepszych metod na poskromienie rozgałęzionych myśli jest sporządzenie mapy myśli i uświadomienie sobie, że właściwie mój blog zarówno przez formę, jaką mu nadałam, jak i przez swoją klikalną strukturę jest sam w sobie rodzajem mapy myśli właśnie.
Ogromnie polecam tę lekturę zarówno tym, którym wydaje się, że ich umysł za chwilę eksploduje i że być może przybyli z odległej planety, jak i tym, którzy chcieliby mnie lepiej poznać.
A kiedy tak na nią patrzę, próbując zredukować wszystkie zbyteczne myśli, pojawia mi się jednak ta jedna, wiodąca… czy tytuł nie powinien przypadkiem brzmieć „Jak myśleć mniej”? W końcu punkt ciężkości jest tu postawiony na zbyt dużo myśli, a nie na sam proces myślenia… 😉

fot. Marianna Patkowska/Zofia Mossakowska

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki: