„Landfall” Laurie Anderson

fot. Marianna Patkowska

płyta z autografami członków Kronos Quartet: “For Marianna with warmest wishes” 😉

wytwórnia: Nonesuch Records
rok wydania: 2018

Kiedy kilka miesięcy temu udałam się do EMPIK-u, nabyć najnowsze dzieło Laurie Anderson, trochę zaskoczona wysoką ceną, zapytałam (myśląc, że może jest też do niej dołączona jakaś część wideo):

– Czy na tej płycie jest tylko muzyka?
Na co pan sprzedawca odparł:
– Nie, jest jeszcze Kronos.

– dialog w EMPIK-u

Co prawda oprócz muzyki – pomijając Kronosów, rzecz jasna – żadnego dodatku wideo się nie doszukałam, jednak „Landfall” jest zdecydowanie krążkiem wartym każdych pieniędzy.
O tej przepięknej płycie wspominałam już niejednokrotnie na blogu, nigdy jednak nie poświęciłam jej odrębnego wpisu, co nadrabiam teraz, bogatsza o spotkanie z członkami Kronos Quartet. Przede wszystkim została wydana równolegle z uzupełniającą ją książką „All the things i lost in the flood”. Dotyka tej samej tematyki – huraganu Sandy szalejącego w 2012 roku, skutkiem którego Laurie Anderson straciła dorobek całego życia (jej piwnica została zalana ogromną falą powodziową, doszczętnie niszczącą obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty i książki artystki). Na temat niesamowitego podejścia artystki do swojej osobistej tragedii pisałam szerzej w recenzji „All the things i lost in the flood”, więc dziś skupię się przede wszystkim na warstwie muzycznej „Landfall”.
Kiedy w 2012 roku, David Harrington (założyciel i pierwszy skrzypek Kronosów) zaproponował Laurie Anderson napisanie huraganowej suity na kwartet i głos, Laurie była przerażona. Mimo że jest świetną skrzypaczką i doskonale zna możliwości swojego instrumentu, jednak nie była do pomysłu napisania utworu na kwartet do końca przekonana.

Parę razy próbowałam orkiestracji, co było katastrofalne. Fagoty grały to, co powinny grać wiolonczele, wszyscy byli w złym rejestrze. To był chaos. Orkiestracja jest formą sztuki, o której wiedziałam, że nigdy jej nie opanuję.

– Laurie Anderson

Harrington pozostał jednak niewzruszony i jako człowiek niewiarygodnie uparty i dążący do obranych przez siebie przepięknych muzycznych celów, postawił na szczęście na swoim. Suita już w 2013 roku została wykonana przez muzyków publicznie, a rok później dokonano nagrania (choć oficjalnie płytę wydano dopiero w 2018 roku).
Jest bardzo melancholijna i – choć styl Anderson jest oczywiście mocno wyczuwalny – bardzo różni się od wszystkich poprzednich krążków artystki. Muszę przyznać szczerze, że nie była to dla mnie miłość od pierwszego wysłuchania. Od kilku lat jestem wyznawcą innego dzieła Laurie – „Homeland”, do tego „Landfall” dołączył do mojej płytoteki w dosyć intensywnym dla mnie zawodowo momencie, a płyta niewątpliwie wymaga skupienia i wysłuchania w całości. Dlatego podejść robiłam kilka, aż w końcu mogłam z nią wreszcie pobyć sam na sam podczas długiej podróży do Hagi na koncert artystki i wtedy, po kilkukrotnym wysłuchaniu, byłam już zupełnie kupiona, urzeczona i zafascynowana wielkością tej muzyki. Przede wszystkim jej prostotą i jakąś taką nienachalną podniosłością. Kwartet brzmi tu znakomicie i jest bardzo tylko nieznacznie przetwarzany, od czasu do czasu mieszając się z subtelną elektroniką. Wszystko się cudownie splata i przenika. Kojący, tym razem dosyć smutny głos Laurie z jednej strony uzależnia, a z drugiej – mocno porusza.
Od czasu wyjazdu do Hagi, wysłuchałam „Landfall” już chyba trzycyfrową liczbę razy i nadal mi się nie nudzi. Jest to krążek zdecydowanie magiczny i wyjątkowy.
Kiedy podczas niedawno odbywającego się tu Klubu Rozmów na Szczytach w ramach festiwalu „Muzyka na szczytach” zobaczyłam i usłyszałam Davida Harringtona po raz pierwszy, od razu zrozumiałam jak znakomite porozumienie z Laurie Anderson musi mieć. Wydał mi się niemal jej męskim odpowiednikiem – cudownie delikatny, wrażliwy, o ogromnej wiedzy, przepięknie posługujący się językiem. Miałam, po koncercie Kronosów w Zakopanem, ogromny zaszczyt i przyjemność zapytać go osobiście o jedną, intrygującą mnie rzecz:

Marianna Patkowska: Dlaczego zaprosił pan do współpracy właśnie Laurie Anderson? 

David Harrington: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na żywo koncert Laurie Anderson, od razu wiedziałem, że musimy z nią coś stworzyć i nagrać. To było… trzydzieści lat temu, w 1988 roku. Tak więc wybór Laurie był dla mnie oczywisty, bo urzekła mnie absolutnie wszystkim, jednak na sprzyjające okoliczności musieliśmy trochę poczekać.

Tak na marginesie, trzydzieści lat to ⅔ istnienia tego zespołu. Wszyscy członkowie, którym dałam tę płytę do podpisania i którym uścisnęłam dłoń, dziękując za piękne przeżycia, których mi dostarczyli, z ogromną czcią i szacunkiem wypowiadali się o Laurie Anderson, wspominając wspólne nagrywanie. Każdy z nich mówił, że jest niesamowitą, cudowną osobą i że praca nad tą płytą przyniosła im mnóstwo radości. To było naprawdę wzruszające usłyszeć, jak pięknie o tym mówili, z jak żywymi emocjami.
Wśród muzyków jazzowych pokutuje przekonanie, że im bardziej oni sami się cieszą ze swojego wykonania, tym mniej się z niego cieszą słuchacze. Na szczęście w najmniejszym nawet stopniu nie przekłada się to na zadowolenie Kronosów z płyty „Landfall” 😉

Spis utworów:

  1. CNN Predicts a Monster Storm
  2. Wind Whistles Through the Dark City
  3. The Water Rises
  4. Our Street Is a Black River
  5. Galaxies
  6. Darkness Falls
  7. Dreams
  8. Dreams Translated
  9. The Dark Side
  10. Built You a Mountain
  11. The Electricity Goes out and We Move to a Hotel
  12. We Learn to Speak Yet Another Language
  13. Dawn of the World
  14. The Wind Lifted the Boats and Left Them on the Highway
  15. It Twisted the Street Signs
  16. Then It Receded
  17. The Nineteen Stars of Heaven
  18. Nothing Left but Their Names
  19. All the Extinct Animals
  20. Galaxies II
  21. Never What You Think It Will Be
  22. Thunder Continues in the Aftermath
  23. We Blame Each Other for Losing the Way
  24. Another Long Evening
  25. Riding Bicycles Through the Muddy Streets
  26. Helicopters Hang Over Downtown
  27. We Head Out
  28. Everything Is Floating
  29. Gongs and Bells Sing
  30. Old Motors and Helicopters

Kronosi w Zakopanem!

fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]

Zespołu Kronos Quartet prawdopodobnie nikomu przedstawiać nie trzeba. Ten amerykański kwartet założony dokładnie czterdzieści pięć lat temu przez Davida Harringtona (pierwszego skrzypka) jest dziś jednym z najbardziej wszechstronnych i rozpoznawalnych na świecie. W jego repertuarze znajduje się muzyka kompozytorów tworzących bardzo różne gatunki muzyczne – od muzyki poważnej, poprzez ludową, aż po jazzową i ogólnie pojętą rozrywkową. Kronos Quartet współpracował m.in. z Arvo Pärtem, Laurie Anderson, Philipem Glassem, Davidem Bowie czy Nelly Furtado; odcisnął też ogromne piętno na muzyce światowej oraz polskiej, zamawiając u wielu wspaniałych kompozytorów znakomite kwartety, które prawdopodobnie bez uporu charyzmatycznego Davida Harringtona nigdy by nie powstały. My zawdzięczamy Kronosom trzy doskonałe kwartety Henryka Mikołaja Góreckiego – na pierwszy (jeden z moich ulubionych utworów z dzieciństwa) zespół musiał czekać sześć miesięcy, na porażający drugi – dziesięć lat. Czym jest jednak czas wobec wielkości efektów…
Zakopane po raz pierwszy miało niesamowity zaszczyt gościć Kronosów we wrześniu 2009 roku na koncercie inaugurującym I Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” organizowany przez Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza. Dziś, jubileuszową już edycję tego festiwalu znowu otworzył Kronos Quartet, co świadczy o nieprawdopodobnym rozmachu twórców tego fantastycznego i niezwykle ważnego przedsięwzięcia.
W minioną sobotę (1.09.2018) w kościele św. Krzyża (będącym nieustająco najlepszą i ciągle niestety jedyną salą koncertową Zakopanego) usłyszeliśmy utwory napisane w ramach Fifty for the Future (autorskiego projektu zespołu, mającego na celu ułatwienie początkującym kwartetom dostępu do najnowszej muzyki i stworzenie w ciągu pięciu lat pięćdziesięciu nowych kwartetów zamawianych u dwudziestu pięciu kompozytorek i dwudziestu pięciu kompozytorów z całej kuli ziemskiej), światowe prawykonanie najnowszego utworu „means of transport” jednej z najciekawszych polskich kompozytorek młodego pokolenia – Jagody Szmytki, kilka lżejszych aranżacji utworów rozrywkowych oraz klasykę już gatunku, znakomity utwór „Different Trains” pioniera minimalizmu – Steve’a Reicha.
Mimo że nie jestem fanką mieszania stylów, a już tym bardziej łączenia wybitnych dzieł współczesnych z muzyką łatwiejszą i lżejszą w odbiorze, uważam, że program (ustalony przez sam zresztą kwartet) się jednak zdumiewająco obronił, tworząc cudowną klamrę. Zupełnie ponadczasowy, ciągle hipnotyzujący i świeży, choć liczący już ponad trzy dekady, utwór Reicha pięknie zamknął to, co otworzyła doskonała, głęboka, intrygująca i bardzo poruszająca kompozycja Jagody Szmytki „means of transport”.
Wśród dwóch bisów znalazła się aranżacja „Summertime” w wersji Janis Joplin i wtedy już oficjalnie zakochałam się w Davidzie Harringtonie. Jeszcze nigdy nie słyszałam tak seksownych skrzypiec. Kiedy zamykałam oczy, słyszałam Janis – frazował zupełnie jak ona.
Po koncercie miałam ogromną przyjemność spędzić z Kronosami kilka pięknych chwil. Harrington (który pamiętał mojego tatę z czasów, kiedy kwartet występował na „Warszawskiej Jesieni”) okazał się rozbrajająco uroczym, delikatnym, skromnym i niezwykle serdecznym człowiekiem o wyjątkowej aurze. Jednym z tych, z którymi spotkanie coś w nas na zawsze zmienia. Na lepsze.

Z wielką radością załączam pierwszy historii tego bloga wywiad.

WYWIAD Z JAGODĄ SZMYTKĄ

Jagoda Szmytka i David Harrington, fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]

Marianna Patkowska: Jagodo, przede wszystkim jeszcze raz ogromnie ci gratuluję twojego najnowszego fantastycznego, poruszającego utworu. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak znakomicie tematycznie i estetycznie współgrał z kompozycją (już ponad trzydziestoletnią!) „Different Trains” Steve’a Reicha. Czy pisząc „means of transport” specjalnie na tę okazję, miałaś świadomość, że Kronosi postanowili zakończyć swój koncert utworem Reicha na ten sam skład (kwartet z elektroniką) oraz dotykający tej samej problematyki (transportu, ruchu), co Ty?

Jagoda Szmytka: Nie, nie wiedziałam o tym. Gdybym wiedziała, poszłabym w pisaniu swojego utworu w troszkę inną stronę.

M.P.: Jaką?

J.S.: Byłam zupełnie porwana tym wykonaniem Kronosów. Mój utwór byłby inny, gdybym miała możliwość spotkania się z muzykami wcześniej; gdybym mogła z nimi dłużej pracować i gdybym miała okazję przed rozpoczęciem pracy nad „means of transport” usłyszeć to, co zrobili z „Different Trains” Reicha podczas tego koncertu.

M.P.: Mówisz o ich interpretacji czy energii?

J.S.: O jednym i drugim, ale zwłaszcza o energii.

M.P.: Wspominałaś, że twoją ogromną muzyczną inspiracją jest twórczość Mortona Feldmana. Czy cenisz Reicha i przede wszystkim jaki jest twój stosunek do tego konkretnego jego utworu – „Different Trains”?

J.S.: Feldman jest dla mnie tak ważny przede wszystkim z powodu swojej koncepcji ścisłego splatania kultury i sztuki z życiem człowieka. W dzisiejszych czasach ciągle jeszcze koncerty wykonuje się w odgórnie przeznaczanych do tego salach.  Ja sama bardzo często pracuję w przestrzeniach otwartych i poprzez instalacyjne formaty zbliżam się do człowieka i architektury. Z tym, że architektury nie w takim sensie jak u Xenakisa [znakomitego kompozytora i architekta, który zapisywał swoje utwory za pomocą figur geometrycznych – przyp. M.P.], tylko w znaczeniu czegoś, co się zamieszkuje. Nie jestem kompozytorem jednej estetyki – dobieram je w zależności od potrzeb. Lubię się z publicznością kontaktować w różnych formatach. „Different Trains” wspaniale się słucha, ten utwór się właściwie nie starzeje. Jest to zupełnie inna, niż u Feldmana estetyka dźwiękowa, ale to jest ciekawe. Ja lubię bawić się brzmieniowością w różny sposób. W ostatnim czasie, jako twórca, zahaczyłam nawet o techno.

M.P.: Sama wychowałam się na muzyce elektroakustycznej, więc łączenie tradycyjnych instrumentów z elektroniką jest dla mnie oczywiste. Bardzo mnie jednak ciekawi, jak podchodzisz do tego jako kompozytorka tak niesamowicie elektroniki świadoma, zawsze idealnie nią operująca. Czy jest dla ciebie po prostu jednym z wielu instrumentów i traktujesz ją na równi z nimi, czy masz może do jej używania inny stosunek?

J.S.: Bardzo lubię żonglować wszystkimi dostępnymi mediami – nie chcę się ograniczać do jednego. W swojej pracy wykorzystuję nowe i stare media elektroniczne, także z obrazem i z amplifikacją czy spreparowanymi głośnikami, traktując je na równi z każdym innym instrumentem, gdyż są to po prostu kolejne środki wyrazu. Jestem zafascynowana różnorodnością mediów i uważam, że jest to znak czasów, postęp. Wspaniale, że mamy do takiej palety dostęp – chcę z tego garściami korzystać.

M.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę i cudowne emocje, których dostarczasz swoją muzyką za każdym razem.

„Björk: Biophilia Live”

reżyseria: Peter Strickland,
Nick Fenton
gatunek: dokumentalny, muzyczny
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2014

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nigdy nie rozumiałam fenomenu filmów uwieczniających trasy koncertowe. Po pierwsze dlatego, że uczestnictwo w koncercie wydaje mi się przeżyciem wyjątkowym, w którym kluczową rolę odgrywa przekazywana sobie wzajemnie przez nadawcę i odbiorcę energia, co na ogół strasznie trudno jest przekazać jedynie poprzez ekran. Po drugie dlatego, że jestem słuchowcem i efekty wizualne podczas słuchania muzyki mogłyby dla mnie właściwie w ogóle nie istnieć – na ogół mnie irytują i rozpraszają. Na film „Björk: Biophilia Live” trafiłam więc do kina zupełnie przypadkiem – ktoś zrobił mi niezapomniany prezent, kupując bilety i nie zdradzając, co będziemy oglądać. W kinie już będąc, kiedy dowiedziałam się, na co przyszłam, cieszyłam się na ten seans jak dziecko – jak już pisałam wcześniej„Biophilia” to jedna z ważniejszych płyt w moim życiu. Znając Björk, wiedziałam też, że zarówno sam koncert, jak i jego filmowa rejestracja nie będą typowe czy przewidywalne. Nie myliłam się.
„Björk: Biophilia Live” to wyreżyserowane i opracowane przez Petera Stricklanda i Nicka Fentona nagranie koncertu, który odbył się w Alexandra Palace w Londynie 3 września 2013 roku i był ostatnim w ramach trasy promującej „Biophilię”, rozpoczętej w czerwcu 2011 roku.
Jak już pisałam, mam na ogół pewien problemy ze wszystkim, co rozprasza moją skupioną na muzyce uwagę, jednak po pierwsze „Biophilia”, to coś znacznie więcej niż doskonały muzycznie krążek – to bardzo starannie dopracowany album koncepcyjny, w którym łączą się ze sobą elementy nie tylko foniczne, ale również wizualne (ponoć Björk wpadła na pomysł takiego skonstruowania płyty znacznie wcześniej, jednak musiała poczekać aż dekadę, aż ktoś – akurat firma Apple – zaprojektuje aplikację, której mogłaby użyć w wymyślony przez siebie sposób); a po drugie elementy wizualne nie są tutaj (ani na koncercie, ani w aplikacjach, ani teledyskach), jak to często bywa – zwłaszcza na koncertach muzyki współczesnej – jakąś niezrozumiałą zapchajdziurą, tylko integralną częścią bardzo przemyślanej całości. Wynikają z siebie. Muzyka rzeczywiście dopełnia obraz, obraz dopełnia muzykę. Nie ma przypadku, nie ma elementów nieuzasadnionych logicznie. Nagle to, czy jest się słuchowcem czy wzrokowcem przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo gigantyczne przedsięwzięcie, jakim jest „Biophilia”, wymyka się jakimkolwiek normom i chłoniemy je różnymi zmysłami.
Sam koncert (którego nota bene oglądanie na ekranie kinowym robi porażające wrażenie) rozpoczyna
Oskasteinnwprowadzająca narracja wygłoszona przez nieocenionego Davida Attenborough’a przy akompaniamencie islandzkiej pieśni ludowej. Całość ilustrują wyświetlane w tym samym czasie na wielkim ekranie za sceną obrazy związane z myślą przewodnią całości – kontaktem człowieka z przyrodą i Kosmosem. Potem pojawia się na scenie Björk i zaczynają dziać się cuda. „Biophilia” jest opowieścią nie tylko o Wszechświecie jako takim, ale także o tym, że każdy z nas jest idealną jednością, ponieważ w każdym z nas w środku istnieje odrębny wszechświat, w którym wszystkie najbardziej pozornie sprzeczne rzeczy się łączą, przeplatają, stanowią całość i nie mogę bez siebie istnieć (co symbolizuje choćby złożenie ze sobą natury/tradycji i technologii/nowoczesności). To, co mnie najmocniej chyba w tym filmie uderzyło, to odzwierciedlenie tego samą formą koncertu – jego reżyseria i scenografia to majstersztyk. Wszystko się przenika i idealnie do siebie pasuje (od wyglądu sceny w poszczególnych piosenkach po strój i włosy samej Björk). Warto też wspomnieć o zapierającym dech w piersiach (przynajmniej mnie) scenograficznym rozwiązaniu – zawieszeniu w pewnym momencie bardzo nisko, nad samą artystką „chmur” (widoczne w załączonym niżej zwiastunie).
Na koncercie (my – publiczność koncertowa oraz my – widzowie w kinie) mieliśmy okazję podziwiać też niesamowite, zbudowane od podstaw (lub przebudowywane) specjalnie na „Biophilię” instrumenty, o których wspominałam w recenzji płyty (TUTAJ). Ogromne wrażenie zrobił na mnie żeński chór islandzki, zwłaszcza w jednej z moich ulubionych piosenek – Mutual Core (szczerze mówiąc, wzięłam go na płycie za efekt elektroniczny).

Oprócz wszystkich, choć wykonanych w inne trochę kolejności, piosenek z tytułowego albumu, Björk zaśpiewała też kilka swoich starszych piosenek, idealnie wplatając je w klimat koncertu.
Prawdopodobnie jako fanka Björk nie powinnam się do tego przyznawać, ale bardzo pozytywnie zaskoczył mnie sam wokalny poziom wykonawczy tej artystki. Koncerty na żywo rządzą się niestety swoimi prawami (ich zmorą są średni realizatorzy dźwięku i wszelkie problemy z tym później związane) i można znaleźć w sieci sporo nagrań wokalistów ciekawych, którzy jednak śpiewając na żywo, mocno rozczarowują. Tymczasem Björk, której nigdy nie oceniałam przez pryzmat dobrej lub niedobrej wykonawczyni, lecz bardziej artystki totalnej, która nie musi śpiewać fantastycznie warsztatowo, okazała się muzyczną żyletą! Ani razu nie zdarzyło jej się zafałszować czy w jakikolwiek inny sposób zbłądzić. Była od początku do końca wokalnie absolutnie rewelacyjna!
Większość filmu przepłakałam – tak bardzo mnie wzruszyło, jak wielkie artystycznie rzeczy może osiągnąć człowiek. Jestem prawie pewna, że film poruszy nie tylko fanów „Biophilii” czy Björk, ale po prostu wszystkich wrażliwych ludzi o otwartych głowach i kochających piękno.

ZWIASTUN:

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

„Biophilia” Björk

gif ze strony gudmundsdottirbjork

Nawet nie podejmę próby wybrania swojej                   wytwórnia: One Little Indian
ulubionej płyty spośród wszystkich                                               
rok wydania: 2011
nagranych przez Björk  – każda jest inna,
ma inną myśl przewodnią, inną energię, inny klimat. Jednak opisywana dziś „Biophilia” jest w moim odczuciu płytą zdecydowanie wyjątkową. Zajmuje – dość górnolotnie rzecz ujmując – bardzo szczególne miejsce w moim sercu.
Cała twórczość
Björk jest mi niesłychanie bliska. Artystka od swojego chronologicznie drugiego albumu Debut” zachwyciła mnie – wtedy małą dziewczynkę – swoją innością, dzikością, oryginalnością i absolutną bezkompromisowością, którą tak u artystów cenię. Bardziej zresztą od oryginalności Björk zaskoczyła mnie jej popularność. Na dziwnych dźwiękach się wychowałam – były dla mnie oczywistością. Oczywistością też stała się szybko odkryta trudność większości społeczeństwa w przyswajaniu piękna wymagającego myślenia i wyjścia z jakiegoś szablonu (lekkości, łatwości i przyjemności). A jednak świat fenomen tej artystki dość szybko docenił, co było dla mnie niesłychanie budujące.
Od lat z uwagą przyglądam się jej muzycznej karierze (szybko się zresztą okazało, że fantastyczny Debut” jest najbardziej popowym wcieleniem tej artystki) i niezwykle cenię to, że nie wszystko podoba mi się w równym stopniu, nie wszystko rozumiem. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że jest ona kwintesencją tego, czym prawdziwy artysta powinien być – nie przymila się, nie spoufala, nie zabiega o moje (słuchacza) zrozumienie i poklask. Robi swoje, a ja albo się na ten rejs załapię, albo nie – ze mną czy beze mnie on się odbędzie. I tym zyskała sobie mój dozgonny szacunek.
„Biophilia” jest niesamowitą, bardzo poetycką muzyczną opowieścią o Wszechświecie. Björk już od dawna interesowały powiązania między naturą, muzyką i technologią, ale na tej płycie dała temu wyraz najmocniej, także samą formą  – ten album jest pierwszym w historii, którym zarządza aplikacja na urządzenia mobilne (iPad, iPhone). Słuchacz ma możliwość fizycznego aktywnego uczestnictwa w muzyce. Całość wykracza poza ramy zwykłej płyty – artystka zabiera nas w (również
multimedialną) podróż po świecie muzyki, nauki i filozofii. Znajdziemy tu zarówno nowatorskie myślenie o instrumentach jako środku przekazu, wnikliwą obserwację Kosmosu, a nawet odwołania do Pitagorasa (muzyka sfer).

Zależało mi na zjednoczeniu muzykologii z przyrodą.

– mówi o swojej płycie Björk

Jak zwykle w przypadku tej artystki, udało się jej zrealizować swoje założenia aż z nawiązką! Promocji „Biophilii” towarzyszyła też seria warsztatów edukacyjnych, odbywających się na czterech kontynentach. Miały one na celu przekonanie słuchaczy, że każdy może stać się twórcą.
„Biophilia” składa się z dziesięciu piosenek (i równocześnie dziesięciu oddzielnych aplikacji, które są podpięte do tej głównej). Wszystkie charakteryzuje z jednej strony ogromna głębia i bogactwo brzmień, a z drugiej pewien ascetyzm. To nie jest łatwa płyta, trzeba się w nią wgryźć – wymaga od odbiorcy dużego skupienia, jednak niesamowicie wciąga i oczarowuje swoją innością, świeżością i pięknem. Jest to album koncepcyjny i każda z piosenek tworzy integralną część pewnej całości. Rozpoczynający „Biophilię” utwór Moon jest bardzo hipnotyzujący, transowy i przepięknie się rozwija. Jego konstrukcja odnosi się do faz księżyca i ich wpływu na Ziemię. Opiera się
na czterech różnych powtarzających się sekwencjach, przypominających cykle księżycowe, granych przez czterech różnych harfistów. Kolejny utwór, Thunderbolt, jest pierwszym na płycie, w którym artystka łączy instrumenty tradycyjne i towarzyszący jej w większości piosenek znakomity islandzki chór żeński z elektroniką. W piosence został też użyty transformator Tesli – skonstruowany w formie instrumentu specjalnie na potrzeby płyty. Niezwykle słodka i urokliwa Crystalline była głównym singlem promującym album. Drugim singlem był kolejny utwór – Cosmogony. Prosty, ładny, patetyczny, różniący się w warstwie tekstowej od pozostałych, które mówią o naturalnych zjawiskach z perspektywy technicznej lub metaforycznej, a tu mamy do czynienia z ujęciem filozoficznym, nawiązującym do mitów o powstawaniu wszechświata – utwór składa się z czterech zwrotek, z których każda to odrębny mit (indiański, sanskrycki, aborygeński i o wielkim wybuchu). Muzycznie jest to  mój najmniej ulubiony numer, choć sama Björk mówi o nim jak o pewnego rodzaju żarcie, gdyż uważa teorię wielkiego wybuchu za mit stwórczy XX wieku, a teorię strun za mit stwórczy wieku XXI i przypomina, że wszystkie mity stwórcze były w momencie ich ogłoszenia traktowane jako naukowo uzasadnione. Kolejne dzieło, Dark Matter, jest w moim odczuciu najpiękniejszym utworem na tej płycie, choć z pewnością też najtrudniejszym i wymagającym największego skupienia. Cudownie się rozwija, odkrywa przed słuchaczem zapierające dech w piersiach harmonie. Björk znów udowadnia, że może zrobić absolutnie wszystko, poza jakimikolwiek ramami czy ograniczeniami. Hollow w cudowny sposób nawiązując do poprzedniej kompozycji, wchodząc jeszcze głębiej i łącząc dosyć klasyczną muzykę współczesną z ekspresyjną elektroniką. Następna piosenka, Virus, brzmi jak żywcem wyjęta z płyty „Vespertine” (którą uważam za płytę dobrą, ale nie fenomenalną, jak choćby wydana trzy lata później „Medúlla“). Był to trzeci singiel promujący „Biophilię”. Artystka uważa tę piosenkę za

rodzaj historii miłosnej między wirusem a komórką. Oczywiście wirus kocha komórkę tak bardzo, że ją niszczy.

Björk o piosence Virus

Kolejna zupełnie magiczna i nieprawdopodobnej urody kompozycja Sacrifice, powstała na sharpsichord – ogromną, beczkowatą harfę skonstruowaną przez Henry’ego Dagga w latach 2006-2010. Do Mutual Core mam ogromną słabość. Uwielbiam energię tego utworu, ekspresję wykonawczą i nietypowe połączenia, które jednak tworzą zaskakująco spójną całość. Płytę zamyka Solstice na głos i specjalnie zmodyfikowaną harfę wahadłową (stworzoną z wykorzystaniem fenomenu wahadła Foucaulta), która ucieleśnia ideę grawitacji. Autorem wiersza (pod tym samym tytułem) wykorzystanego w tej pieśni jest islandzki poeta Sjón – długoletni współpracownik i przyjaciel Björk, która się w jego Solstice, jak sama mówi, od razu zakochała. Wiersz powstał z okazji Świąt Bożego Narodzenia i jest w zasadzie kolędą. Ta informacja bardzo mnie poruszyła, bo przez wszystkie te lata nie miałam tej świadomości, a tak się składa, że swoją ostatnią płytę (wydaną rok przed „Biophilią”) kończę… zdeformowaną wersją kolędy.
Dzieło Björk oprócz tego, że imponuje swoim rozmachem, formą i technicznym zaawansowaniem, jest po prostu doskonałą muzycznie płytą. Nawet nie korzystając z załączonych aplikacji, wystarczy zamknąć oczy i przenieść się w bogaty, intrygujący świat artystki, która po raz kolejny udowodniła, że zasługuje w pełni na takie właśnie miano.

źródło: boomkat.com

Spis utworów:

  1. Moon
  2. Thunderbolt
  3. Crystalline
  4. Cosmogony
  5. Dark Matter
  6. Hollow
  7. Virus
  8. Sacrifice
  9. Mutual Core
  10. Solstice

 

P.S. Warto też posłuchać co o tym imponującym przedsięwzięciu ma do powiedzenia sama Björk 😉

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

O prawie do ciszy

fot. Jan Lewandowski

Jako muzyk jestem szczególnie wrażliwa nie tylko na muzykę, ale na całą sferę dźwięku jako takiego. Fascynują mnie naturalne odgłosy większych i mniejszych miast, wpisane w ich foniczny krajobraz. Lubię je nagrywać, wsłuchiwać się w ich rytmy. Jednocześnie wszelki przymus słuchania tego, czego słuchać nie chcę i co zaburza ów krajobraz, odbieram jako przemoc. Wiem, że nie jestem w tym odosobniona.
Do największych przeciwników narzucania hałasu i orędowników prawa do ciszy należał wybitny kompozytor – a prywatnie, często bywający u nas w domu przyjaciel mojego taty – Witold Lutosławski.

Jako członek Międzynarodowej Rady Muzycznej przy UNESCO spowodował, że w 1969 z jego inicjatywy przyjęto pierwszą ustawę potępiającą nadużywanie muzyki w miejscach publicznych i prywatnych, jako naruszenie prawa człowieka do spokoju i ciszy. Do problemu tego powracał wielokrotnie, uważając, że muzyka dobiegająca zewsząd i ciągle nie tylko męczy, ale także tępi wrażliwość na prawdziwą muzykę.

Wikipedia

Dziś, niemal pół wieku później, nie tylko nic się w tej kwestii nie polepszyło, ale i całkiem sporo pogorszyło. Sama mieszkam w mieście nastawionym na bardzo specyficzny rodzaj turysty (turysty prymitywnego), które niestety nie szanuje ani swoich mieszkańców, ani tym bardziej ich ustawowego prawa do ciszy.

1. Cisza. Nocna?

W powszechnej opinii (także policjantów i strażników miejskich) prawo do ciszy przysługuje nam tylko w nocy między 22.00 a 6.00. I choć zakłócanie spokoju podczas dnia jest w myśl prawa wykroczeniem, to jednak każdy, kto podjął próbę walki o swoje prawo do ciszy, wie, jaka to trudna i wyboista droga.
Skoro trudno egzekwować przestrzeganie prawa ogólnego, nie dziwi też fakt, że równie trudno egzekwować przestrzeganie przepisów poszczególnych miast. Na przykład moje miasto ustaliło wspaniały, przybliżający nas w kierunku zachodniej strony przepis, w myśl którego lokale usługowe położone przy głównym deptaku nie mogą mieć głośników na zewnątrz. Jednak… równocześnie można się o takie pozwolenie postarać i je dostać. Tym samym nikt już, łącznie z władzami miasta, nie wie dokładnie, które lokale mogą, a które nie mogą nagłaśniać wspólnej przestrzeni publicznej, jaką jest ulica (lub taka jest tylko wersja dla namolnych interesantów, do których się zaliczam).

2. Taksówki

Z taksówek korzystam najczęściej w Warszawie, kiedy przemieszczam nieprzyjazne szpilkom odległości między jednym a drugim miejscem koncertu podczas festiwalu „Warszawska Jesień”, w godzinach nocnych. Każde wejście do taksówki muszę rozpocząć prośbą o wyłączenie lub znaczne ściszenie muzyki. I zastanawiam się, czy to dziwne, że mam głowę pełną skomplikowanych i ważnych dźwięków, które jakoś przeżywam, które muszę przemyśleć, przetrawić, lub do których przyjęcia chcę się dopiero przygotować, a zdecydowanie nie pomaga mi w tym najnowszy numer wiecznie żywego Bajmu czy innego Pitbulla (zakładając, że mam szczęście i kierowca słucha tradycyjnego komercyjnego radia, a nie takiego, które specjalizuje się w popularyzacji disco-polo). A potem zadaję sobie pytanie,

czy ja naprawdę muszę się nawet sama przed sobą z czegokolwiek tłumaczyć?

– pytanie, które sobie zadaję

Mam po prostu prawo do ciszy. Mogę chcieć się skupić przed koncertem, przed egzaminem, mogę być w żałobie, pogrążona w jakimkolwiek bólu, wreszcie mogę nawet po prostu nie lubić muzyki ze szczególnym uwzględnieniem tej, która nie przeszkadza panu kierowcy. Nie muszę się z tego tłumaczyć. Usługą świadczoną przez taksówkarzy jest przewiezienie klienta z punktu A do punktu B, a nie uświetnianie tego czasu jakąkolwiek niekonieczną oprawą muzyczną.

3. Punkty gastronomiczne

No dobrze, umówmy się, że w punktach gastronomicznych istnieją znacznie gorsze efekty dźwiękowe, niż te wyprodukowane przez Pitbulla i tło w postaci neutralnej, nienachalnej i nieagresywnej ściany dźwięku bywa wręcz wskazane. Jednak kluczem jest tu nienachalność właśnie i odpowiednia, czyli minimalna, głośność. No i dobór muzyki. Cicha i spokojna muzyka instrumentalna zawsze będzie elegancka. Zmorą natomiast jest – niestety często praktykowane w lokalach o mniejszym prestiżu – włączone radio. Nie ma chyba niczego bardziej odpychającego podczas jedzenia od konieczności słuchania polityków, a także o hemoroidach, wydzielinach z pochwy i lekkim nietrzymaniu moczu.
(Temat apetyczności reklam doskonale przedstawił Marek Koterski w „Dniu Świra”.)

4. Słuchawki naszych bliźnich

Słuchawki – przewodowe, bezprzewodowe, nauszne, duże, małe, dokanałowe, itd. – są fantastycznym cudem techniki, mającym za zadanie, cytując za Wikipedią:

przekształcenie sygnału elektrycznego w słyszalną falę dźwiękową, podobnie jak czyni to głośnik; od głośnika jednak odróżnia ją sposób w jaki jest wykorzystywana: słuchawka służy do indywidualnego odbioru dźwięku, najczęściej umieszcza się ją w bezpośredniej bliskości ludzkiego ucha, a nawet w jego przewodzie słuchowym.

Wikipedia

Kluczowe w tej definicji wydają się być: różnica między nimi a głośnikiem oraz wspomnienie o bliskości ludzkiego ucha. Tymczasem w przestrzeni publicznej (np. transporcie miejskim) zaobserwować można bardzo dużo słuchawek, których używanie niczym nie różni się od korzystania z głośników – odbiorca danej muzyki narzuca jej słuchanie wszystkim swoim bliźnim w promieniu kilometra, podkręcając głośność do maksimum. Osoby starsze często zwracają uwagę tego rodzaju melomanom, zasłaniając się „troską o ich słuch”.
Mnie z powodu głuchnięcia jednostek w narodzie jest całkowicie wszystko jedno, jednak zmuszanie ludzi do przyjmowania dźwięków wbrew swojej woli i bez wyrażonej na to zgody uważam za drażniące.

5. Telefony w mojej głowie

Sama jednak, kiedy wypuszczam się w miejską dżunglę, nie wyobrażam sobie, by nie wziąć ze sobą słuchawek, na wypadek gdybym musiała trafić do jakiejś przestrzeni zamkniętej (np. poczekalni, czy wspomnianej komunikacji miejskiej). Tam przeważnie mamy do czynienia z czymś jeszcze gorszym, niż narzucona nam z góry muzyka. Tam mamy… ludzi z telefonami, prowadzących długie telefoniczne debaty. Dowiemy się z nich między innymi, że rozmawiająca tuż przy nas młoda i zadbana pani „właśnie ma okres, więc w piątek nie będzie mogła iść na basen”, przedwczorajszy pan „się na***ał i ciągle go trzyma”, a jeszcze ktoś inny ma dokładnie taki adres, taki pesel i taki numer telefonu, „podam, dla pewności, jeszcze raz”.
Cudze głośne rozmowy na tematy, które w najmniejszym nawet stopniu mnie nie obchodzą, ale które wchodzą w bardzo mocną interakcję z moimi myślami – a tak mam, że idąc, czy jadąc gdziekolwiek bardzo lubię myśleć – uważam za przemoc jeszcze brutalniejszą, niż narzucanie mi słuchania jakiejkolwiek muzyki.
Oczywiście u podstaw tych wszystkich rzeczy, o których dziś piszę, leży niezmiennie jedno: brak kultury. A tę się wynosi głównie z domu, choć solidna edukacja w zakresie dobrych manier podjęta przez szkołę, też nie byłaby złym rozwiązaniem.
Nie mam złudzeń, że ten apel trafi do tych ludzi, do których trafić powinien, jednak zaapeluję – szanujmy swoje prawo do ciszy.