Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤

fot. Marianna Patkowska – Piet Mondrian „Szachownica kompozycja”

Główny powód swojego niedawnego przyjazdu do Hagi opisywałam już TUTAJ, a także – bardziej szczegółowo  – TUTAJ.
Niekwestionowaną jego atrakcją była jednak nie opisana przeze mnie jeszcze szerzej wizyta w Muzeum Miejskim tego miasta (Gemeentemuseum Den Haag), gdzie mieści się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.

1. Piet Mondrian

Tego niezwykłego artysty nikomu przedstawiać pewnie nie trzeba, ale czuję, że z kronikarskiego obowiązku, powinnam przypomnieć tu pokrótce kilka istotnych faktów na jego temat.
Piet Mondrian (Pieter Cornelis Mondriaan), holenderski malarz, żyjący na przełomie XIX i XX wieku, a także współzałożyciel grupy De Stijl, zainicjował neoplastycyzm, czyli odmianę abstrakcji geometrycznej, nawiązującej do kubizmu.

Neoplastycyzm zmierzał do wyeliminowania z obrazu form przedmiotowych i przedstawienia istotnej, „wewnętrznej” struktury rzeczy w abstrakcyjnych układach linii prostych, przecinających się pod kątem prostym, tworzących pola wypełnione kolorem; ograniczał paletę do 3 kolorów podstawowych (żółty, czerwony, niebieski) oraz do 3 „niekolorów” (czarny, szary, biały); neoplastycyzm znalazł odbicie w architekturze, zbliżając się w swych założeniach do zasad funkcjonalizmu (m.in. J.J.P. Oud, G. Rietveld); wywarł wpływ na sztukę międzywojenną (m.in. na Bauhaus).

Encyklopedia PWN

2. Piet Mondrian oczami nNi

źródło: thecharnelhouse.org

Moja osobista przygoda z Pietem Mondrianem zaczęła się bardzo dawno temu, kiedy miałam trzy, cztery lata (no dobrze, uściślając, to nie było aż tak dawno temu, tym bardziej, że czas jest przecież względny). W moim pokoju na półce nad łóżkiem stała, od kiedy pamiętam, pocztówka z reprodukcją Kompozycji z czerwonym, niebieskim i żółtym Mondriana. Oczywiście bardzo ją lubiłam, bo była kolorowa, wysmakowana estetycznie i abstrakcyjna.
Właśnie kiedy miałam te trzy, cztery lata, pojechaliśmy z rodzicami do Berlina. Z wyjazdu nie pamiętam prawie nic, oprócz wizyty w jakimś muzeum sztuki współczesnej – te wspomnienia są bardzo mgliste i urywkowe, więc bazuję raczej na sprawozdaniu moich zaskoczonych sytuacją rodziców.

źródło: allposters.es

Chodziłam sobie beztrosko po salach, ciesząc oczy coraz to nowymi obrazami, i nagle przybiegłam niezwykle podekscytowana do rodziców, mówiąc im, że:

– Tam wisi podobny obrazek
do tego, który jest na pocztówce nad moim łóżkiem!
– Nie taki sam? – zapytał zaciekawiony tata.
– Nie, podobny – odparłam z pełnym przekonaniem.

– mój dialog z tatą w bliżej
niesprecyzowanym berlińskim
muzeum sztuki współczesnej kilka dekad temu

Kiedy rodzice poszli do sali, do której ich zaprowadziłam, zobaczyli dzieło Mondriana – również z serii Kompozycji – zawierającą te same kolory, co nasza reprodukcja, ale rzeczywiście nie była to ta sama praca.
Myślę, że właśnie wtedy narodziła się między mną a Mondrianem silna więź, której na szczęście nie zepsuło ani dorosłe życie, ani studiowanie kulturoznawstwa.

3. Piet Mondrian i grupa De Stijl
w Gemeentemuseum Den Haag

De Stijl (co po niderlandzku oznacza „styl”) to zarówno nazwa grupy artystycznej, której współtwórcą był Piet Mondrian, pisma wydawanego przez holenderskiego malarza, pisarza, architekta i teoretyka sztuki – Theo van Doesburga (w latach 1917-1931), jak i alternatywny termin dla neoplastycyzmu. Kierunek ten – datujący się od lat 20. XX wieku – nawiązywał do pozytywnej mistyki Mathieu Hubertusa Josephusa Schoenmaekersa, którym Mondrian był zafascynowany. (Więcej na ten temat przeczytamy TUTAJ.)
W zbiorach Gemeentemuseum Den Haag, wielokrotnie przeze mnie wspominana, największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana wyeksponowana jest wraz z dziełami reszty artystów z grupy De Stijl.
Nie mogłam się niestety w wielu momentach oprzeć – być może prostackiemu – wrażeniu, że te prace, które należały do nurtu neoplastycyzmu (czyli, upraszczając, były geometryczne i wykorzystywały opisywane wyżej kolory) najcudowniej wychodziły tylko Mondrianowi, że był on niedoścignionym wzorem dla pozostałych artystów. Być może przemawiał przeze mnie urok, który Mondrian na mnie rzucił w mojej wczesnej młodości, trudno więc z tym dziś racjonalnie dyskutować.
Żeby jednak oddać sprawiedliwość pozostałym członkom De Stijl, nie mogę tu nie wspomnieć o ogromnym, rzeczywiście nieczęsto wśród artystów spotykanym, poczuciu humoru Vilmosa Huszára (węgierskiego malarza i projektanta), które objawiało się przede wszystkim w fenomenalnie przez niego dobranych tytułach.

fot. Andrzej Kwieciński – Bart van der Leck, „Jewel”, c. 1949
źródło: ar.pinterest.com

Nie mogę też nie wspomnieć o pracy, która wywarła na mnie piorunujące wrażenie, które zostanie ze mną już na zawsze – „Jewel” Barta van der Lecka. Można ją było podziwiać w wystawionym w muzeum katalogu.
Wracając jednak do twórczości Pieta Mondriana, sama wystawa w Gemeentemuseum Den Haag, jak i – co najistotniejsze – wizja jej kuratora, w przepiękny sposób pokazała mi również to oblicze tego artysty, którego wcześniej, wstyd przyznać, nie znałam.

 

Pokazała mi wczesnego Mondriana pastelowego, Mondriana niegeometrycznego, Mondriana z pietyzmem odwzorowującego przyrodę i piękne krajobrazy, w którym nadal – bez względu na moją osobistą trudność odbioru sztuki nieabstrakcyjnej – bardzo wyraźnie dało się odczuć to napięcie, które w jego pozornie poukładanych i symetrycznych dziełach tak mnie urzeka.
Wszystkich, którzy mają taką możliwość, gorąco zachęcam do zobaczenia tej wystawy, bo jest to naprawdę ogromne przeżycie.

Piet Mondrian „Czerwone drzewo”, źródło: posterlounge.de
fot. Marianna Patkowska – Piet Mondrian „Kompozycja IV”

Haga: Rewire, Piet Mondrian i Laurie Anderson ❤

fot. Marianna Patkowska
[Laurie Anderson fot. Juri Hiensch – zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Pomysł

Dziś opiszę historię mojego spontanicznego wyjazdu do Hagi, podczas którego przeżyłam jedno z najintensywniejszych i najważniejszych artystycznych wydarzeń życia! ❤
Otóż pod koniec lutego rozmawiałam z kimś przez telefon, a konwersacja zahaczyła o ubiegłoroczną Warszawską Jesień i moje wielkie rozczarowanie, że figurująca w festiwalowym programie Laurie Anderson w rzeczywistości była jedynie kompozytorką jednego utworu, a nie jego wykonawczynią. Ten zaś w praktyce został wykonany przez kogoś innego, więc moje ogromne pragnienie zobaczenia jej na żywo znowu nie miało się ziścić. (Chociaż po wysłuchaniu tego wykonania „Langue D’amour” poczułam ulgę, że przynajmniej jej uszom zostało ono zaoszczędzone.)
Nagle i mnie, i mojemu rozmówcy to samo zaczęło chodzić po głowie i dosyć szybko znaleźliśmy się oboje na stronie internetowej Laurie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie planuje ona przyjechać w najbliższym czasie do Polski. Okazało się, że jakoś między jednym występem w Nowym Jorku a drugim w Los Angeles, Anderson odwiedzi holenderski festiwal Rewire w Hadze, co w porównaniu jawiło się jako bardzo łatwa do zorganizowania i odbycia wycieczka.
Termin doskonale się wpisał i w mój prywatny grafik, więc dzień później miałam już przemiłe zaproszenie od znakomitego polskiego kompozytora mieszkającego w Hadze, a także kupione przez siebie bilety: na występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, autobusowy do Berlina, drugi z Berlina do Hagi, a potem powrotny autobusowy do Eindhoven i samolotowy do Krakowa.
W ogromnej ekscytacji jakoś nie zwróciłam uwagi na to, że czekają mnie w sumie dwadzieścia dwie godziny w autobusie, przedzielone czterema godzinami w Berlinie. Nie wiedziałam też wtedy jeszcze, że od momentu wstania na pierwszy autobus z Polski (notabene po trzech godzinach snu tylko), następne spanie będzie mi dane dopiero za czterdzieści cztery godziny (i to też tylko przez cztery godziny, bo wcześnie rano miałam autobus do Eindhoven).

2. Haga

Mój pierwszy raz w Holandii i Hadze był z pewnością niezapomniany. Byłam tam oczywiście zbyt krótko, żeby móc powiedzieć o tym miejscu cokolwiek z sensem, ale Haga zauroczyła mnie swoją urodą, architekturą, zapachem morza, spokojem, co jakiś czas zaburzanym przez przelatujące nad miastem rybitwy, i mocno wyczuwalną kulturą swoich mieszkańców. Odebrałam to wszystko jak powiew świeżego powietrza, którego bardzo mocno potrzebowałam. Właśnie dlatego tak kocham podróżowanie – zawsze pomaga nabrać odpowiedniej perspektywy.

3. Wystawa prac Pieta Mondriana

Przyjechałam – po wspomnianych łącznie dwudziestu sześciu godzinach – w niedzielę 8.04 z samego rana, więc do koncertu Laurie (o godzinie 21.15) zostało jeszcze ponad pół doby. Jakoś trzeba je było zagospodarować, więc po oporządzeniu się i pysznym śniadaniu oraz pogawędce z moim gospodarzem, mogłam się udać tylko w jedno miejsce – do Muzeum Miejskiego w Hadze (Gemeentemuseum

Gemeentemuseum Den Haag, fot. Marianna Patkowska

Den Haag), gdzie znajduje się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.
Zobaczenie tej wystawy było naprawdę ogromnym wydarzeniem – została przepięknie skomponowana jako całość. A poza wszystkim innym zawsze dobrze się znaleźć w przestrzeni, w której jest dużo oryginalnego Mondriana. (Szczegółowy opis tej wystawy znajdziemy TUTAJ – zachęcam do lektury.)
Nawiasem mówiąc, amatorom kofeiny mogę gorąco polecić kawę w kawiarni obok muzeum. Wszystkie, które tam wypiłam, były naprawdę fantastyczne!

4. Występ Laurie Anderson

Dokładnie w trzydziestej ósmej godzinie od ostatniego spania wyruszyłam z domu, w którym się zatrzymałam, na najdłużej oczekiwane wydarzenie mojego życia, czyli występ Laurie Anderson. W biurze festiwalowym, w którym w trakcie dnia wymieniałam bilet na bransoletkę upoważniającą do wejścia, powiedziano mi, że jeśli chcę zaczepić Laurie po koncercie (a taki oczywiście miałam plan) – czego nikt mi nie może zagwarantować, zwłaszcza że jest rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy – najlepiej, żebym była godzinę przed koncertem na miejscu. Wtedy mam szansę zająć miejsce bliżej sceny. Oczywiście nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Stanie w wieczornym chłodzie równo godzinę pod kościołem Grote Kerk oprócz bólu gardła przyniosło także wyczekiwaną korzyść w postaci zajęcia miejsca… W PIERWSZYM RZĘDZIE!
Zobaczenie tej artystki z bliska, usłyszenie jej kojącego, cudownego głosu, oczyszczające krzyczenie z nią, a także przypomnienie sobie, jak wygląda technicznie idealnie przygotowany koncert (od wykonania, przez reżyserię dźwięku, po wideo i światło) było niesamowicie poruszające.
Sam ten zresztą występ, podobnie jak wystawę Mondriana, opiszę szczegółowo w najbliższych dniach i również załączę tutaj link do wpisu.
(OPIS WYSTĘPU LAURIE ANDERSON JUŻ DOSTĘPNY TUTAJ!)
Teraz mogę jedynie napisać – a po dwudziestu dziewięciu latach chodzenia rok w rok na Warszawską Jesień oraz wyjazdach na wiele innych festiwali i koncertów muzyki współczesnej w kraju i za granicą jestem siłą rzeczy dosyć osłuchana – że to był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam w życiu. I nie mówię tak dlatego, że kocham Laurie Anderson bez pamięci i jestem okrutnie nieobiektywna. Jej wyobraźnia, wrażliwość i kompozycja całości dosłownie wbiła mnie w niewygodne krzesło. Ta godzina w artystycznym niebie warta była nawet roku niespania.
Ale ciągle jeszcze wisiało nade mną jedno utrapienie – potwornie się bałam, że nie uda mi się powiedzieć jej w twarz, jak bardzo jest dla mnie ważna i ona, i jej twórczość, bo holenderski „rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy” traktowałam śmiertelnie poważnie. I nagle okazało się, że wraz z wejściem w czterdziestą godzinę bez snu uwolniły się w moim działaniu jakieś nowe, nieznane, dosyć pewnie nawet animalistyczne instynkty. Zobaczyłam, że ona znika za kulisami właśnie. Podeszłam nawet dość nieporadnie w okolice jakiegoś pochłoniętego kablami pana, niemal prosząc go o pomoc (że ona taka za kulisami, a ja taka niełamiąca zazwyczaj holenderskich rygorystycznych zakazów), aż nagle… spostrzegłam grupkę jej – sądząc z rozmowy – przyjaciół, która udawała się pewnym krokiem za kulisy zupełnie legalnie. I choć przeważnie jestem osobą, która, kiedy się ją popchnie, potrafi jeszcze przeprosić, że ktoś się o nią uderzył w łokieć, nagle poczułam, że teraz albo nigdy, i zaczęłam widzieć w swojej głowie bardzo wyraźny i jasny cel, jakim było zawalczenie o spełnienie jednego z moich największych marzeń. Za (dosyć symboliczną) kotarą nie było żadnej holenderskiej zakulisowej policji, była za to Laurie – piękna, delikatna, krucha, zmęczona po koncercie, ale pełna ciepła i cudownej życzliwości dla swoich znajomych. Patrzyłam na nią, cała się trzęsąc, i nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pozostało jeszcze wytłumaczenie jej, co właściwie robię wśród jej znajomych, nie będąc jedną z nich, i dołożenie starań, by obraz mnie w jej głowie nie kojarzył się jej dożywotnio ze słowem „psychofan”.
Zaczęłam więc od wyznania jej, jak bardzo kocham i ją, i jej sztukę, jak bardzo jestem poruszona jej dzisiejszym występem, oraz od prezentu, który dla niej przywiozłam. To dość prywatne, więc nie zdradzę, co jej dałam – ma teraz bardzo ważną część artystycznej mnie i sama ta świadomość wiele dla mnie znaczy. Sprawiała wrażenie zaciekawionej. Było w niej dużo wyrozumiałości dla mojej nieporadności w wyrażaniu słowami emocji. Na końcu poprosiłam ją o autograf na jej książce „Język przyszłości”, którą specjalnie w tym celu ze sobą przywiozłam. Żegnając się, zrobiłam coś, co być może naruszyło trochę jej przestrzeń – mam nadzieję, że mi to wybaczy – ale zapytałam, czy mogę… i przytuliłam ją ❤
To było absolutnie niesamowite i przepiękne doświadczenie – cały ten koncert i te kilka minut z nią twarzą w twarz.

P.S. Poniżej zamieszczam krótki filmik, który nagrałam, wychodząc na koncert (trzydzieści osiem godzin bez snu), a potem z niego wracając (prawie czterdzieści jeden godzin bez snu). Nie zapisze się z pewnością w annałach kinematografii polsko-holenderskiej, ale jest pewnym odnotowaniem chwili, a właściwie dwóch chwil, które opisałam szczegółowo powyżej.

P.S.2 Nie przegapcie dwóch kolejnych wpisów dotyczących tego wyjazdu:

  1. Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤
  2. Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤