XII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2020)

Marianna Patkowska, Paweł Szymański – fot. Anna Szymańska

Pandemia nieźle namieszała nie tylko w naszym codziennym życiu, ale też w kalendarzu imprez kulturalnych. Część z nich nie odbyła się w tym roku w ogóle, część – jak Warszawska Jesień – tylko niektóre koncerty organizowała z udziałem publiczności, a zamkniętą dla niej resztę transmitowała online (co w przypadku tak wymagającej muzyki, jeśli nie ma się w domu fenomenalnego sprzętu nagłośnieniowego, jest rozwiązaniem dosyć średnim). Z ogromną radością przyjęłam więc informację o tym, że XII edycja zakopiańskiej „Muzyki na szczytach” w całości odbędzie się z udziałem publiczności. Niestety nie zdążyłam na jej początek (ponoć znakomity), ale trzy ostatnie dni festiwalu wywarły na mnie ogromne wrażenie!

Perły baroku i surkonwencji
17.09.2020 – czwartek

Tradycją „Muzyki na szczytach” jest Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z artystami odbywające się każdego dnia festiwalu w południe. Publiczność ma wtedy okazję dowiedzieć się trochę więcej o wykonawcach, kompozytorach oraz utworach, które usłyszy wieczorem. Fascynujące w tych rozmowach są nie tylko ciekawostki, jakich nie szczędzą zaproszeni goście, ale przede wszystkim możliwość (dla wielu nieczęsta) zetknięcia się z ich piękną wrażliwością. To świat, w którym się wychowałam i który postrzegam jako swoje środowisko naturalne, ale na przykład dla mojego towarzysza architekta bardzo zaskakującym doświadczeniem było odkrycie, jak bardzo opisywanie malarstwa i architektury przez muzyków różni się od języka architektów i malarzy.
Czwartkowe spotkanie ze znakomitymi instrumentalistami: skrzypkami Szymonem Krzeszowcem, Marcinem Markowiczem i gitarzystą Michałem Nagyem oraz wielkim polskim kompozytorem Pawłem Szymańskim prowadziła Violetta Rotter-Kozera. Dłuższa część rozmowy poświęcona była problemom wykonawczym w utworach Szymańskiego. Kompozytor wyjaśnił też stworzony przez siebie (i Stanisława Krupowicza) termin „surkonwencja” oraz okoliczności jego powstania. (Nie mogę się powstrzymać, by w tym miejscu nie wspomnieć o zażyłej znajomości łączącej moich rodziców i państwa Szymańskich oraz naszych corocznych wspólnych wyjazdach – w czasach mojego dzieciństwa – do fascynującego, opisywanego w światowej architektonicznej prasie domu w Szuminie Zofii i Oskara Hansenów.)
Koncert rozpoczęła Sonata triowa D-dur op. 2 nr 1 Arcangela Corellego i zakończyła Sonata triowa d-moll op. 2 nr 2 tego samego kompozytora. W te barokowe ramy zostały włożone trzy wspaniałe, choć zupełnie od siebie różne utwory Pawła Szymańskiego: Fughetta (dedykowana Michałowi Nagyowi kompozycja na gitarę solo), A due na dwoje skrzypiec i wstrząsający, powalający na kolana A Kaleidoscope for M.C.E. na skrzypce solo, a także Nocturnal after John Dowland op. 70 na gitarę solo Benjamina Brittena. O ile wielbię twórczość tego kompozytora, o tyle to akurat dzieło – nazwane zresztą przez prowadzącą koncert „najwybitniejszym dziełem gitarowym XX wieku” – mocno mnie rozczarowało. Nie tylko wyjątkowo długim cytatem z Dowlanda, bardzo zresztą pięknym, ale samą strukturą i rozplanowaniem czasu i przestrzeni słuchacza.
Perły baroku i surkonwencji
zostały rozsypane przed festiwalową publicznością w najstarszym zakopiańskim zabytku sakralnym – kościółku na Pęksowym Brzyzku. O tym, że trzy lata przed moim narodzeniem udzielał w nim  ślubu moim rodzicom ksiądz profesor Józef Tischner już tu wspominałam. Jakim więc zaskoczeniem było dowiedzieć się od przeuroczego Michała Nagya, że jego rodzice również pobierali się w tym samym miejscu…
Koncert w całości był duchową ucztą, jednak mam nieodparte wrażenie, że na jeszcze wyższy szczyt przeniósł nas na chwilę znakomity Szymon Krzeszowiec (pierwszy skrzypek Kwartetu Śląskiego), wykonując A Kaleidoscope for M.C.E. Szymańskiego. Utwór z 1989 roku, pierwotnie na wiolonczelę solo (kompozytor stworzył wersję na skrzypce w 1997 roku), inspirowany twórczością holenderskiego malarza i grafika Mauritsa Cornelisa Eschera, obezwładnia. Wielka Sztuka jest w moim odczuciu porównywalna jedynie z siłami natury – dopiero w zetknięciu się z nimi uświadamiamy sobie, że istnieje coś dużo większego i ważniejszego niż my sami. Nie sposób też przemilczeć samo wykonanie – Krzeszowiec w swojej grze łączy absolutny perfekcjonizm ze wzruszającą emocjonalnością w najlepszym stylu. Jest to zresztą charakterystyczne dla całego Kwartetu Śląskiego i czyni go tak wyjątkowym – ta gra chwyta za serce i porusza do żywego, ale urzeka też oczarowany nią umysł.
Dostałam tego wieczoru od Szymona piękny prezent – jego płytę „Kaleidoscope”. Oprócz tytułowego dzieła Szymańskiego znajdziemy na niej siedem doskonałych współczesnych utworów na skrzypce solo cenionych polskich kompozytorów – m.in. Krzysztofa Pendereckiego czy Witolda Szalonka, żeby wspomnieć najwybitniejszych. Wszystkim szczerze ją polecam. Jest naprawdę niesamowita.

fot. Marianna Patkowska

Współczesne (re)flexy Beethovena: między eroico
a perpetuum stabile
18.09.2020 – piątek

Piątkowe południowe spotkanie z występującym wieczorem międzynarodowym (japońsko-polsko-holendersko-niemieckim) kwartetem fortepianowym Flex Ensemble, kanadyjskim kompozytorem Gordonem Williamsonem i naszym narodowym dobrem – Pawłem Mykietynem (dyrektorem artystycznym festiwalu) było – jak każde w tym cyklu – niezwykle ciekawe i porywające, a koncert  znakomity!
Dwa utwory: Uwertura i Wariacje Eroica Gordona Williamsona, przedzielone Symfonią nr 3 Eroica Ludwiga van Beethovena, lekkie i dowcipne, równocześnie niezwykle spójne i intrygujące były jak powiew świeżego, kanadyjskiego powietrza.
Następnie usłyszeliśmy najnowsze dzieło Pawła Mykietyna Perpetuum Stabile. Pisałam już o tym kompozytorze i jego geniuszu. Jego wykonywany rok temu II Koncert wiolonczelowy tak mocno otarł się o Absolut, że dalszy kompozytorski rozwój zdawał mi się po prostu niemożliwy. Stąd być może pojawił się we mnie irracjonalny lęk, że żaden kolejny jego utwór nie poruszy mnie nie tyle nawet bardziej, co tak samo. Myliłam się. Intrygujące, kosmiczne Perpetuum Stabile wywarło na mnie wrażenie, z którego nie mogę (i nie chcę) się do tej pory otrząsnąć. W napięciu czekam na płytę…
Ostatnim utworem był piękny Kwartet fortepianowy g-moll op. 25 Johannesa Brahmsa, choć nie ukrywam, że po takiej dawce emocji i kłębiących się w głowie myśli, odebrałam jakąkolwiek muzykę jak atak na swoje prawo do ciszy.
Wyżyny wykonawcze to już od wielu lat norma na tym festiwalu, ale dla przyzwoitości warto wspomnieć, że Flex Ensemble rzeczywiście wspaniały!

Korona Beethovena
19.09.2020 – sobota

Hołd oddany Beethovenowi koncertem finałowym był pięknym i zarazem dosyć oczywistym posunięciem, biorąc pod uwagę przypadającą na ten rok 250. rocznicę urodzin kompozytora. Słynny Belcea Quartet zagrał jego Kwartet smyczkowy nr 7 F-dur op. 59, Kwartet smyczkowy nr 13 B-dur op. 130 oraz Wielką Fugę B-dur op. 133. Choć kompozycja koncertu była jak zwykle fantastyczna, zespół z najwyższej półki a utwory – wiadomo, klasa sama w sobie, miałam pewien problem. I już nawet nie ten, że festiwalowa publiczność ciągle jeszcze nie wie, że po częściach utworów się nie klaszcze. W grze kwartetu Belcea – choć przecież znakomitej – zabrakło mi tego, do czego przyzwyczaił mnie mój ukochany Kwartet Śląski, a o czym pisałam wyżej: namiętności, pasji i serca. Usłyszałam perfekcyjne wykonanie, które było mi niestety całkowicie obojętne. Dosyć zaskakującym zwrotem wydarzeń był więc dla mnie bis: 5. utwór z Pięciu utworów na kwartet smyczkowy Pawła Szymańskiego. O wielkości wykonawców świadczą nie tylko umiejętności techniczne, ale też wrażliwość i wyczucie, które dają o sobie znać właśnie przy wyborze bisu. Tak mocne i piękne zakończenie koncertu, a tym samym całego festiwalu było niesłychanie smaczne. I dopiero w tym utworze usłyszałam nerw i ogień, za którymi tęskniłam przez cały wieczór. (I za ich wcześniejszy brak na pewno nie winiłabym Beethovena, bo i w takim repertuarze znam przecież Kwartet Śląski.)

Podsumowanie

Oprócz całego miodu, jaki mam ochotę sączyć na papier na temat wszystkich tak naprawdę edycji „Muzyki na szczytach”, jest jednak i łyżka dziegciu, którą do tej pory udawało mi się dyskretnie przemilczeć, jednak w tym roku organizatorzy naprawdę przeszli samych siebie. Otóż redakcja książek programowych nigdy nie była mocną stroną tego festiwalu, ale podczas tej edycji koordynatorka wydarzeń towarzyszących swoim słowem wstępnym do oddzielnego programu tychże, wspięła się na prawdziwe szczyty grafomaństwa. Spuszczając zasłonę milczenia na wszystkie błędy logiczne, fleksyjne i składniowe, ujmę to tak: z jednostronicowego tekstu dowiedzieliśmy się trzech rzeczy: że świat niedawno pogrążył się w pandemii, jak dotkliwie nieistotna dla organizatorów festiwalu jest interpunkcja oraz że Beethoven był głuchy.
Tak czy tak, warto kolejny raz na tym blogu wspomnieć osobę, bez której zapału, determinacji i przede wszystkim serca nie byłoby tego festiwalu: prezes Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza w Zakopanem – Danutę Sztencel. „Muzyka na szczytach” to wydarzenie kulturalne na od lat naprawdę światowym poziomie. A Zakopane… no cóż, już dwunasty rok nie zdaje sobie z tego sprawy.

Marianna Patkowska, Zofia Mossakowska, Michał Nagy – fot. Anna Szymańska

P.S. A na deser łączę „A Kaleidoscope for M.C.E.” Pawła Szymańskiego w wykonaniu Szymona Krzeszowca.

Przeczytaj też recenzje dwóch poprzednich edycji:

XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2019)

zdjęcie pochodzi z galerii Muzyki na Szczytach

Tegoroczna „Muzyka na szczytach” była, jak co roku, wydarzeniem bardzo dla Zakopanego ważnym. Na otwierającym festiwal koncercie inauguracyjnym (sobota, 7.09) niestety nie mogłam się pojawić,  nad czym ubolewam. Pozostaje mi więc tylko napisać, że bardzo ceniony Apollon Musagète Quartett przygotował naprawdę piękny program, w którym znalazła się muzyka Wacława z Szamotuł, Roberta Schumanna oraz Franza Schuberta, a także że został wspaniale przyjęty przez publiczność.
Wszystkie koncerty – oprócz „Pejzażu polskiego” Les Femmes – miały miejsce w Hotelu Belvedere, którego sale bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie swoją akustyką.

1. Do trzech razy sztuka

Następnego dnia (niedziela, 8.09) zespół Les Femmes na deskach Teatru Witkacego przedstawił swój autorski spektakl muzyczny „Pejzaż polski”. Choć sam pomysł zebrania dwudziestu dwóch pieśni polskich kompozytorów (m.in. Chopina, Szymanowskiego, Nowowiejskiego, Perkowskiego czy Moniuszki) i stworzenia przy ich pomocy opowieści o losach kobiet w formie scenicznej wydał mi się dość ciekawy, jednak wykonanie było dla mnie pod każdym względem nie do przyjęcia. Zaczynając od poziomu wokalnego każdej z trzech tworzących zespół pań, przez wyczuwalny brak reżyserii, na pozostawiającym również  wiele do życzenia aktorstwie skończywszy. Przedstawienie wprawiło mnie w zażenowanie, jednak za jasne punkty tego wieczoru można uznać samą kompozycję programową oraz pianistę, Sebastiana Godzińskiego.
Kolejnym koncertem (poniedziałek, 9.09) był ten zatytułowany „Moniuszko & Cornelius”. Duże wrażenie zrobił na mnie nie tylko program, ale i cała jego koncepcja. Magdalena Kulig (mezzosopran) i Łukasz Konieczny (bas) w pierwszej części zaśpiewali kilka pieśni Stanisława Moniuszki. Akompaniował im na fortepianie Thomas Cornelius i jako pianista sprawdził się niestety słabo. Jednak w drugiej części mieliśmy okazję wysłuchać jego Czterech sonetów na głos i fortepian do wierszy Adama Mickiewicza i to było rzeczywiście ożywcze. Ciekawostką jest historia towarzysząca powstaniu tego utworu – kompozytor szukał niemieckiego przekładu wierszy Mickiewicza, aż trafił na tłumaczenie… swojego dalekiego przodka, Petera Corneliusa!
Choć ten koncert zaprezentował nam zdecydowanie wyższy od poprzedniego poziom wokalny, prawdziwa rozkosz dla uszu czekała na nas jednak dopiero dnia następnego (wtorek, 10.09), kiedy obejrzeliśmy wspólnie (odtworzoną z DVD) inscenizację „Strasznego dworu” Moniuszki, wystawioną w 2015 roku przez Teatr Wielki – Operę Narodową w Warszawie w reżyserii Davida Poutney’a. Pokaz poprzedził krótki, acz fascynujący i niezwykle barwny wstęp Jerzego Snakowskiego (prowadzącego także koncert dzień wcześniej). Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)
„Straszny dwór”  zna prawdopodobnie każdy. Ja ostatnim razem byłam na nim w operze jako mała dziewczynka i właściwie nie zrozumiałam prawie nic. Drażniła mnie tak duża dawka „ładnej” muzyki tonalnej, nie wciągnęła mnie fabuła, wszystko było za długie i za „normalne” (porównując do warszawsko-jesiennych dźwięków, w których byłam wychowywana). Z podobnym więc nastawieniem przyszłam na pokaz inscenizacji Poutney’a. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy złapałam się na śledzeniu przebiegu zdarzeń z zapartym tchem, na wybuchaniu salwami śmiechu czy nawet pewnym żalu, że opera dobiega już końca. Libretta operowe zazwyczaj są – umówmy się – jakie są, jednak tekst Jana Chęcińskiego jest prawdziwą językową perełką! Nie mam tu na myśli jedynie niesłychanego poczucia humoru autora, ale też jego umiejętność prowadzenia nieustającej zabawy językowej, która absolutnie przetrwała próbę czasu. A Poutney, jako Anglik niemający polskich korzeni i nieuwikłany w to nasze pomnikowe (i – jak się okazuje – krzywdzące) myślenie o Moniuszce, wydobył całą lekkość tej opery, przykrytej do tej pory gruzami polskości i patriotyzmu.  Przede wszystkim umieścił akcję w dwudziestoleciu międzywojennym. Warto tu wspomnieć, że Chęciński w swoim libretcie nie wskazuje dokładnego czasu – fabuła rozgrywa się po prostu między dwiema wojnami (a opera miała swoją prapremierę w 1865 roku). Z dzisiejszej perspektywy dwudziestolecie międzywojenne to czas, który – choć już dość odległy – jest dla nas ciągle zrozumiały. Możemy się z nim utożsamić. To czas młodości naszych – nawet jeśli już nieżyjących – dziadków czy pradziadków, więc nie sucha historia ze szkolnych podręczników, ale tło niektórych rodzinnych opowieści.
Poutney w swojej inscenizacji „Strasznego dworu” urzeka pomysłami tak rozkosznymi, jak tańczenie (do Moniuszki!) charlestona, nieoczywiste i niebywale nowoczesne przedstawienie rodzinnego domu głównych bohaterów czy wreszcie końcową biało-czerwoną rewią – słodką do granic możliwości, choć równocześnie lekkostrawną i przepyszną!

  • Całość można ciągle jeszcze obejrzeć TUTAJ.

2. Wykonawcze szczyty

Na półmetku festiwalu (środa, 11.09) usłyszeliśmy Marcin Zdunik & Aleksander Dębicz Duo (wiolonczela i fortepian), które wykonało  pięć preludiów chorałowych Jana Sebastiana Bacha oraz pieśni renesansowe. Wykonało je jednak w sposób nietypowy, ponieważ preludia Bacha przeplatało ze swoimi własnymi improwizacjami, a renesansowym pieśniom (przedsięwzięcie o wdzięcznej nazwie REnaissance) dało nowe życie, nie tylko aranżując je na wiolonczelę i fortepian, ale również wpuszczając w ich przestrzeń elektronikę.
Pomysł wplatania improwizacji muzyków między utwory Bacha wydał mi się od początku ryzykowny i – jak podejrzewałam – nie do końca się udał. (Warto tu też wspomnieć, że nie były to wcale improwizacje jazzowe, jak w pierwszej chwili może się wydawać.) Nie twierdzę, że powstające na naszych oczach (i uszach) kompozycje nie były dobre, jednak Bach to Bach. Nie wymaga otoczki. To trochę jak dodawanie kostek lodu do najszlachetniejszej whisky. Można, tylko właściwie po co…
Druga część koncertu natomiast bardzo mnie oczarowała. Muzyka renesansowa w ogóle idealnie komponuje się w programach koncertów z muzyką współczesną, więc połączenie jej z delikatną elektroniką wydało mi się wręcz naturalne. Marcin Zdunik i Aleksander Dębicz – o czym opowiadali na spotkaniu w ramach Klubu Rozmów na Szczytach – skupili się na aspekcie postrzegania czasu oraz harmonii w renesansie. Ich REnaissance zatopił słuchaczy w kontemplacyjnym pięknie renesansowych harmonii. A całość była przede wszystkim doskonale zagrana!
Niestety opuściłam bardzo podobno udaną czwartkową prezentację trzech szkół muzycznych, więc następnym koncertem, który mogę opisać, był ten zatytułowany Opera Minima (piątek, 13.09), stanowiący znakomitą okazję do usłyszenia zjawiskowego kontratenora Michała Sławeckiego, który z Wandą Franek (mezzosopran) przy akompaniamencie lutni (Klaudyna Żołnierczyk), harfy (Małgorzata Zalewska) i wiolonczeli (Błażej Goliński) wykonał przepiękne pieśni i arie o miłości z epoki renesansu oraz baroku. Niezaprzeczalna uroda tej muzyki i doskonałe jej wykonanie były przepisem na wspaniały wieczór!
W programie koncertu finałowego (sobota, 14.09) znalazł się II Koncert wiolonczelowy Pawła Mykietyna (mający swoją premierę zaledwie kilka miesięcy wcześniej) oraz trzy poematy symfoniczne z cyklu Moja ojczyzna Bedřicha Smetany. Rozumiem zamysł twórców festiwalu – niepoświęconego przecież w całości muzyce współczesnej – by zakończyć tę edycję Smetaną (nazywanym czeskim Moniuszką). Jednak utwór Pawła Mykietyna (wykonany przez rewelacyjnego Marcina Zdunika i znakomitą, porażającą swoim brzmieniem Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej) wymagał dania czasu i przestrzeni publiczności. Usłyszeliśmy arcydzieło geniusza polskiej muzyki współczesnej (i mówię to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa). Brak przerwy i w pewnym sensie zmuszenie nas zaraz po tak duchowym i głębokim doświadczeniu, jakim była muzyka Mykietyna do wysłuchania najpierw dosyć miałkiej przemowy prowadzącego koncert, a potem skocznego – na swój sposób urokliwego, ale jednak pochodzącego z kompletnie innej estetyki brzmieniowej – Smetany osobiście odebrałam w kategoriach przemocy. Później okazało się, że wcale nie byłam w tym odosobniona.
Warto jednak zaznaczyć, że koncert był na naprawdę najwyższym wykonawczym poziomie, a ja już od dawna pozostaję pod nieustającym wrażeniem Orkiestry Akademii Beethovenowskiej (opisywanej zresztą przeze mnie już rok temu z okazji poprzedniej edycji tego samego festiwalu), która jest naszym prawdziwym narodowym skarbem (tak nie frazuje w Polsce żadna inna orkiestra)!

3. Podsumowanie

Tak samo, jak w latach poprzednich, festiwalowi towarzyszył Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z wykonawcami w dniu ich koncertu o 12.00, prowadzone przez muzykologów i dziennikarzy muzycznych, podczas których można się było dowiedzieć więcej na temat wieczornego koncertu oraz zadać też własne pytania muzykom. Urzekła mnie ubiegłoroczna edycja Klubu, która postawiła naprawdę niezwykle wysoko poprzeczkę tegorocznej. Nie czuję więc dużego zawodu, że w tym roku nie udało się jej przekroczyć. Mogę napisać tylko, że dla mnie, jako językoznawcy, bardzo ciekawe było pewne odkrycie: artysta, który miał najmniej do zaoferowania muzycznie, miał na ogół najwięcej do powiedzenia, choć ilość (liczba!) słów nie przechodziła w językową jakość. Zaobserwowałam tylko jedno odejście od tej reguły, niestety nie na korzyść języka (mianowicie dosyć przeciętne posługiwanie się polszczyzną, które nie stanęło na drodze wybitnemu wykonawstwu muzycznemu). To jednak prawdopodobnie temat na cały odrębny wpis – odchodzenie od sztuki pięknego i ciekawego opowiadania.
Gdybym miała podsumować tę edycję i swoje jej przeżycie dwoma słowami, powiedziałabym bez zastanowienia:

Moniuszko & Mykietyn!

Ten pierwszy, bo odkryłam jego całkiem nową (na szczęście nie seriozną biało-czerwoną) barwę, która naprawdę do mnie przemówiła jakąś swoją uroczą lekkością, a ten drugi, bo choć wielbiłam go od zawsze, zelektryzował mnie swoją wielkością (to też powód, dla którego nie umiem o jego utworze napisać więcej – utworze, który zachwyca, zdumiewa, porusza nie tylko brzmieniem, ale też samą swoją niewiarygodną strukturą).
Zakopane sali koncertowej najprawdopodobniej nie dorobi się nigdy (obym zresztą była złym prorokiem), ale dorobiło się prawdziwego cudu w postaci jednej z najciekawszych imprez kulturalnych tego kraju – Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. Tylko ciągle niestety o tym nie wie…

Kronosi w Zakopanem!

fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]

Zespołu Kronos Quartet prawdopodobnie nikomu przedstawiać nie trzeba. Ten amerykański kwartet założony dokładnie czterdzieści pięć lat temu przez Davida Harringtona (pierwszego skrzypka) jest dziś jednym z najbardziej wszechstronnych i rozpoznawalnych na świecie. W jego repertuarze znajduje się muzyka kompozytorów tworzących bardzo różne gatunki muzyczne – od muzyki poważnej, poprzez ludową, aż po jazzową i ogólnie pojętą rozrywkową. Kronos Quartet współpracował m.in. z Arvo Pärtem, Laurie Anderson, Philipem Glassem, Davidem Bowie czy Nelly Furtado; odcisnął też ogromne piętno na muzyce światowej oraz polskiej, zamawiając u wielu wspaniałych kompozytorów znakomite kwartety, które prawdopodobnie bez uporu charyzmatycznego Davida Harringtona nigdy by nie powstały. My zawdzięczamy Kronosom trzy doskonałe kwartety Henryka Mikołaja Góreckiego – na pierwszy (jeden z moich ulubionych utworów z dzieciństwa) zespół musiał czekać sześć miesięcy, na porażający drugi – dziesięć lat. Czym jest jednak czas wobec wielkości efektów…
Zakopane po raz pierwszy miało niesamowity zaszczyt gościć Kronosów we wrześniu 2009 roku na koncercie inaugurującym I Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” organizowany przez Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza. Dziś, jubileuszową już edycję tego festiwalu znowu otworzył Kronos Quartet, co świadczy o nieprawdopodobnym rozmachu twórców tego fantastycznego i niezwykle ważnego przedsięwzięcia.
W minioną sobotę (1.09.2018) w kościele św. Krzyża (będącym nieustająco najlepszą i ciągle niestety jedyną salą koncertową Zakopanego) usłyszeliśmy utwory napisane w ramach Fifty for the Future (autorskiego projektu zespołu, mającego na celu ułatwienie początkującym kwartetom dostępu do najnowszej muzyki i stworzenie w ciągu pięciu lat pięćdziesięciu nowych kwartetów zamawianych u dwudziestu pięciu kompozytorek i dwudziestu pięciu kompozytorów z całej kuli ziemskiej), światowe prawykonanie najnowszego utworu „means of transport” jednej z najciekawszych polskich kompozytorek młodego pokolenia – Jagody Szmytki, kilka lżejszych aranżacji utworów rozrywkowych oraz klasykę już gatunku, znakomity utwór „Different Trains” pioniera minimalizmu – Steve’a Reicha.
Mimo że nie jestem fanką mieszania stylów, a już tym bardziej łączenia wybitnych dzieł współczesnych z muzyką łatwiejszą i lżejszą w odbiorze, uważam, że program (ustalony przez sam zresztą kwartet) się jednak zdumiewająco obronił, tworząc cudowną klamrę. Zupełnie ponadczasowy, ciągle hipnotyzujący i świeży, choć liczący już ponad trzy dekady, utwór Reicha pięknie zamknął to, co otworzyła doskonała, głęboka, intrygująca i bardzo poruszająca kompozycja Jagody Szmytki „means of transport”.
Wśród dwóch bisów znalazła się aranżacja „Summertime” w wersji Janis Joplin i wtedy już oficjalnie zakochałam się w Davidzie Harringtonie. Jeszcze nigdy nie słyszałam tak seksownych skrzypiec. Kiedy zamykałam oczy, słyszałam Janis – frazował zupełnie jak ona.
Po koncercie miałam ogromną przyjemność spędzić z Kronosami kilka pięknych chwil. Harrington (który pamiętał mojego tatę z czasów, kiedy kwartet występował na „Warszawskiej Jesieni”) okazał się rozbrajająco uroczym, delikatnym, skromnym i niezwykle serdecznym człowiekiem o wyjątkowej aurze. Jednym z tych, z którymi spotkanie coś w nas na zawsze zmienia. Na lepsze.

Z wielką radością załączam pierwszy historii tego bloga wywiad.

WYWIAD Z JAGODĄ SZMYTKĄ

Jagoda Szmytka i David Harrington, fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]

Marianna Patkowska: Jagodo, przede wszystkim jeszcze raz ogromnie ci gratuluję twojego najnowszego fantastycznego, poruszającego utworu. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak znakomicie tematycznie i estetycznie współgrał z kompozycją (już ponad trzydziestoletnią!) „Different Trains” Steve’a Reicha. Czy pisząc „means of transport” specjalnie na tę okazję, miałaś świadomość, że Kronosi postanowili zakończyć swój koncert utworem Reicha na ten sam skład (kwartet z elektroniką) oraz dotykający tej samej problematyki (transportu, ruchu), co Ty?

Jagoda Szmytka: Nie, nie wiedziałam o tym. Gdybym wiedziała, poszłabym w pisaniu swojego utworu w troszkę inną stronę.

M.P.: Jaką?

J.S.: Byłam zupełnie porwana tym wykonaniem Kronosów. Mój utwór byłby inny, gdybym miała możliwość spotkania się z muzykami wcześniej; gdybym mogła z nimi dłużej pracować i gdybym miała okazję przed rozpoczęciem pracy nad „means of transport” usłyszeć to, co zrobili z „Different Trains” Reicha podczas tego koncertu.

M.P.: Mówisz o ich interpretacji czy energii?

J.S.: O jednym i drugim, ale zwłaszcza o energii.

M.P.: Wspominałaś, że twoją ogromną muzyczną inspiracją jest twórczość Mortona Feldmana. Czy cenisz Reicha i przede wszystkim jaki jest twój stosunek do tego konkretnego jego utworu – „Different Trains”?

J.S.: Feldman jest dla mnie tak ważny przede wszystkim z powodu swojej koncepcji ścisłego splatania kultury i sztuki z życiem człowieka. W dzisiejszych czasach ciągle jeszcze koncerty wykonuje się w odgórnie przeznaczanych do tego salach.  Ja sama bardzo często pracuję w przestrzeniach otwartych i poprzez instalacyjne formaty zbliżam się do człowieka i architektury. Z tym, że architektury nie w takim sensie jak u Xenakisa [znakomitego kompozytora i architekta, który zapisywał swoje utwory za pomocą figur geometrycznych – przyp. M.P.], tylko w znaczeniu czegoś, co się zamieszkuje. Nie jestem kompozytorem jednej estetyki – dobieram je w zależności od potrzeb. Lubię się z publicznością kontaktować w różnych formatach. „Different Trains” wspaniale się słucha, ten utwór się właściwie nie starzeje. Jest to zupełnie inna, niż u Feldmana estetyka dźwiękowa, ale to jest ciekawe. Ja lubię bawić się brzmieniowością w różny sposób. W ostatnim czasie, jako twórca, zahaczyłam nawet o techno.

M.P.: Sama wychowałam się na muzyce elektroakustycznej, więc łączenie tradycyjnych instrumentów z elektroniką jest dla mnie oczywiste. Bardzo mnie jednak ciekawi, jak podchodzisz do tego jako kompozytorka tak niesamowicie elektroniki świadoma, zawsze idealnie nią operująca. Czy jest dla ciebie po prostu jednym z wielu instrumentów i traktujesz ją na równi z nimi, czy masz może do jej używania inny stosunek?

J.S.: Bardzo lubię żonglować wszystkimi dostępnymi mediami – nie chcę się ograniczać do jednego. W swojej pracy wykorzystuję nowe i stare media elektroniczne, także z obrazem i z amplifikacją czy spreparowanymi głośnikami, traktując je na równi z każdym innym instrumentem, gdyż są to po prostu kolejne środki wyrazu. Jestem zafascynowana różnorodnością mediów i uważam, że jest to znak czasów, postęp. Wspaniale, że mamy do takiej palety dostęp – chcę z tego garściami korzystać.

M.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę i cudowne emocje, których dostarczasz swoją muzyką za każdym razem.