Jak zostałam konsultantką firmy Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Niniejszym otwieram na blogu nową kategorię „WyglądanNie jak przez okno”, do śledzenia której serdecznie zapraszam!
💄
💄💄💋💋💋💅💅💅👠👠👠👗👗👗

Na początku chciałam oświadczyć, że nie jest to tzw. wpis sponsorowany. Posiadam niezwykłą umiejętność nie tylko niezarabiania na tym, na czym udaje się zarabiać innym ludziom, ale również dokładania do tego wielokrotności ich zarobków. Więcej na ten temat pisałam w tekście „Jak nie osiągnąć sukcesu”.

Kilka miesięcy temu pojawiła się w mojej pracy konsultantka firmy Mary Kay, oferując wszystkim pracownicom mojej placówki swój czas i wiedzę dotyczącą dbania o skórę oraz konsultację z zakresu pielęgnacji twarzy. Byłam trochę sceptycznie nastawiona, głównie dlatego, że nie spotkałam jeszcze nikogo (dermatologów nie wyłączając), kto doradziłby mi naprawdę sensownie. Jednak pasja, niesamowita wiedza o skórze i ogromna kompetencja tejże konsultantki sprawiły, że dziś… sama jestem konsultantką Mary Kay!

1. Z pamiętnika młodej chemiczki

Doradzanie w kwestiach kosmetycznych wiąże się jednak chciał nie chciał z chemią, a moja historia z tą piękną dziedziną nauki skończyła się w szkole średniej w sposób następujący: nauczycielka tegoż przedmiotu – bardzo zresztą poczciwa – z pewnym wahaniem, wpisując mi do dziennika zaliczenie, zastrzegła:

– Zaliczam, ale proszę mi obiecać, że nigdy nie zwiąże pani swojego zawodowego życia z chemią.

– moja nauczycielka chemii

Kiedy skończyłam się śmiać i spostrzegłam, że jej twarz nawet nie drgnęła w jakimkolwiek grymasie, choćby z grubsza przypominającym uśmiech, zaczęłam nabierać podejrzeń, że być może mówiła poważnie. Wszelkie wątpliwości rozwiał jej błagalny szept:

– Proszę obiecać…

Przez wszystkie te lata żyłam z brzemieniem złożonej onegdaj obietnicy – niezbyt zresztą, mówiąc szczerze, odczuwalnym. Aż do momentu, w którym stałam się konsultantką Mary Kay, teoretycznie posiadającą wszelkie prawa do opowiadania o składzie i działaniu kosmetyków tej firmy, a także doradzania w doborze odpowiednich. Zrozumiałam wtedy, że nie tyle w obietnicy pies jest pogrzebany, lecz w mojej, wstyd przyznać, kolosalnej niewiedzy. Choć nieraz na potrzeby wpisów musiałam się zagłębić w dziedzinę dotąd mi nieznaną i choć moi cudowni wychowankowie (zachwyceni tym, że im czasem pomagam w matematyce i namawiający mnie ciągle, bym „zrobiła papiery” i uczyła jej w szkole oprócz polskiego) twierdzą, że „jeszcze przez dwa lata mój mózg będzie bez problemu przyswajał nowe rzeczy”, jednak mam przeczucie graniczące z pewnością, że chemia już na zawsze niestety pozostanie dla mnie w przybranym onegdaj kształcie wielkiego znaku zapytania.
Jasnym punktem bycia konsultantką jest to, że – mimo samej nazwy – nie jestem zobligowana do organizowania spotkań, opowiadania o kosmetykach i sprzedawania ich innym. (Mogę to robić, ale nie muszę.) Mam natomiast spory rabat, który umożliwia mi zrobienie większych zakupów niż te, na które normalnie mogłabym sobie pozwolić. Czyli, reasumując, na to, na czym inne konsultantki zarabiają (zamawiając dla swoich klientek taniej, a sprzedając im po wyższej, katalogowej cenie), ja… wydaję, ale mniej, niż wydawałabym, będąc klientką.

2. CodzienNa pielęgnacja twarzy i ust, czyli Age Minimize  3D™ Time Wise®
oraz Satin Lips

fot. Marianna Patkowska

Pierwszym odkryciem konsultantki, z którą się spotkałam, był wstrząsający dla mnie fakt, że… dotychczas nie dbałam o swoją skórę w sposób prawidłowy. Korzystałam co wieczór z wielu kosmetyków, różnych zresztą marek, poświęcałam pielęgnacji twarzy jakiś czas, więc byłam przekonana, że opiekuję się nią właściwie. Co prawda po umyciu twarzy żelem (często z jakimś lekkim peelingiem) moja skóra była napięta, sucha i domagająca się toniku, a potem kremu, który rano nadal czułam na twarzy (ostatnio się dowiedziałam, że to właśnie nazywamy filmem), ale nie przyszło mi do głowy, że coś tu jest nie tak.

fot. Marianna Patkowska

Konsultantka zaproponowała mi oczyszczające mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® (zdecydowałam się wtedy również na krem na noc i na dzień z tej samej serii), które zrewolucjonizowało wszystko! Kosmetyk ten jest niesamowicie delikatny, zawiera w sobie już od razu tonik i bardzo ładnie usuwa makijaż (wystarczy przed myciem twarzy usunąć płynem do demakijażu jedynie tusz z rzęs), a przede wszystkim wszelkie toksyny. Ma lekkie drobinki, które złuszczają martwy naskórek, jednak nie jest to typowy peeling i można (a nawet trzeba!) używać go dwa razy dziennie. Mycie twarzy mleczkiem i smarowanie jej kremem na dzień bezpośrednio przed nałożeniem makijażu było dla mnie kolejną nowością, ponieważ do tej pory ze względu na wspomnianą kondycję skóry po myciu i film po kremie, rano przemywałam twarz tylko zimną wodą, a potem płynem micelarnym, żeby była świeża, a makijaż się nie utopił w kremie. Mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® rzeczywiście sprawiło, że moja skóra zaraz po myciu była delikatna, nienapięta i dało mi poczucie lekkości. Kolejnym krokiem (rano i wieczorem!) jest aplikacja przeciwzmarszczkowego kremu pod oczy Age Minimize 3D™ TimeWise®, który nakładamy w pewnej odległości od samego oka, mniej więcej centymetr poniżej (o czym oczywiście nie wiedziałam, bo zawsze ładowałam tuż pod oko), a następnie kremu: rano będzie to rewitalizujący krem na dzień Age Minimize 3D™, który pięknie nawilża skórę i pomaga odbudować jej sprężystość i elastyczność, a wieczorem – regenerujący krem na noc Age Minimize 3D™ TimeWise®, również nawilżający, ujędrniający, wygładzający i głęboko odżywiający.
Ogromną zaletą wszystkich tych kosmetyków jest to, że są niesamowicie wydajne i że wyciska się ich jednorazowo dosłownie kroplę wielkości ziarnka grochu. Mnie cały ten zestaw, używany dwa razy dziennie każdego dnia bez wyjątków, starczył na ponad cztery miesiące. Warto też wspomnieć, że dostaniemy każdy z tych produktów w dwóch wariantach: do skóry normalnej i suchej oraz do skóry mieszanej i tłustej.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli chodzi o moją codzienną pielęgnację twarzy, wspaniałą sprawą jest też dwukosmetykowy zestaw Satin Lips. Składa się z peelingu do ust, na wcieranie którego dobrze poświęcić około dwóch minut (następnie należy go spłukać) oraz mocno nawilżającego balsamu do ust, który należy wsmarować w usta i zostawić. Te cuda pomogły mi przetrwać – nie strasząc swoim wyglądem bliźnich – zimę, podczas której moja skóra, zwłaszcza w tej części Polski, domaga się szczególnego nawilżenia.
Znakomitym produktem, którego – jeśli w ciągu dnia miałam makijaż – używam do samych rzęs wieczorem, jest też beztłuszczowy płyn do demakijażu oczu.
Jeśli jednak nasza skóra miewa niedoskonałości i mimo takiej codziennej pielęgnacji nadal nie jest idealna, warto raz lub dwa razy w tygodniu zrobić sobie też zabieg mikrodermabrazji. Zestaw do mikrodermabrazji TimeWise® w wersji mini akurat dostałam (w gratisie) od swojej konsultantki, kiedy nadal efekty stosowania zakupionych kosmetyków – mleczka i kremów – nie były spektakularne (cały czas pozostajemy w kontakcie, jeśli cokolwiek się dzieje, ona przyjeżdża i ustala plan dalszego działania). Ten zestaw z kolei składa się z preparatu złuszczającego naskórek, który trzeba wcierać w lekko nawilżoną skórę twarzy, najlepiej ok. trzech minut oraz kremu zamykającego pory, który nakładamy po zmyciu pierwszego preparatu i wytarciu twarzy. Przez pewien czas używałam też głęboko oczyszczającej maski z aktywnym węglem Clear Proof®, którą również dostałam od swojej konsultantki (odlała mi do mojego pojemniczka tyle, ile było mi trzeba i potem instruowała kiedy i w jakiej częstotliwości ją stosować, a kiedy mogę ją już odstawić).
Przeczekałam najgorsze (trzeba pamiętać, że mleczko usuwa toksyny, więc – podobnie jak przy piciu czystka, co nota bene również bardzo polecam – wszelkie niedoskonałości mogą się nam najpierw pojawić na twarzy, by już potem był spokój na długo) i teraz jest już wreszcie wspaniale! Nigdy aż tak nie lubiłam swojej skóry, a wieczorne pozbywanie się makijażu jest jeszcze przyjemniejsze!

3. Pielęgnacja dłoni i ciała, czyli
Satin Hands oraz balsam po kąpieli

fot. Marianna Patkowska

Zima w Tatrach, suchość powietrza, a także smog sprawiają, że bez kremu do rąk w torebce nie ruszam się z domu, a moje łydki, pięty, łokcie i dłonie wymagają znacznie większego, niż w innych porach roku, nawilżenia. Mam bogate doświadczenie z wszelkiego typu kremami do rąk. Przez pewien czas pomagały mi tylko te zawierające mocznik, ale po jakimś czasie ich skuteczność jakby zmalała. Znalezienie więc (wreszcie!) kremu do rąk, którego wystarczy użyć jedynie dwa razy w ciągu dnia (rano przed wyjściem i wieczorem po kąpieli) wprawiło mnie w osłupienie. Tym kremem jest Satin Hands. Jednak co może być lepsze od jednego kosmetyku? Tylko więcej kosmetyków!

fot. Marianna Patkowska

Oprócz kremu solo, dostaniemy również Satin Hands w zestawie, który składa się z opisanego kremu do rąk, kremu zmiękczającego skórę oraz peelingu myjącego. Jeśli nasze dłonie są popękane, spierzchnięte i wymagające nawilżenia, dobrze jest raz w tygodniu zrobić sobie następujący zabieg: nasmarować ręce kremem zmiękczającym skórę, potem na niego wycisnąć niedużą ilość peelingu i mocno rozmasować ręce o siebie, a na końcu zmyć wszystko ciepłą wodą i nasmarować dłonie kremem do rąk. (Zdarza mi się używać tego zestawu także do pięt i łokci, co również mogę polecić.) Żeby osiągnąć rezultat, najlepiej powtarzać tę czynność co tydzień przez całą zimę, natomiast kremu do rąk należy używać codziennie, najlepiej dwa razy.
Sam krem zmiękczający skórę jest zresztą fantastycznym, dosyć tłustym kosmetykiem, który bez trudu poradzi sobie z wszelkimi miejscami, wymagającymi otoczenia szczególną troską. Ostatnio miałam poważniejsze problemy z zatokami, brałam antybiotyk i moje usta dosłownie pokryły się sztywną skorupą (mimo pielęgnacji serią Satin Lips – sytuacja była ekstremalna). Przez dwa dni smarowałam je tym kremem i… wróciły do siebie.
Składając na stronie Mary Kay swoje największe zamówienie (które równocześnie sprawiło, że uzyskałam status konsultantki), dostałam w gratisie od firmy balsam do ciała Chase a Rainbow. Pachnie naprawdę przepięknie (lekko, świeżo, kwiatowo) i jest równie skuteczny jak krem do rąk Satin Hands.

fot. Marianna Patkowska

4. Makijaż dzienNy

fot. Marianna Patkowska

Makijaż dzienny wykonywany codziennie to coś, co nie przypuszczałam, że mi się kiedykolwiek przytrafi. Pracowałam w wielu miejscach i ranne robienie bądź nierobienie makijażu zależało jedynie od mojej chęci, a głównie prostego wyboru między dłuższym snem a byciem piękną, co właściwie trudno nawet nazwać wyborem dla osoby, która ceni sen tak bardzo jak ja. Jednak od września ubiegłego roku doszłam do pewnego wniosku: otóż nie malujemy się dla mężczyzn, bo ci, którzy to zauważają (więc przykładają do makijażu zbyt dużą wagę) nie są nas na ogół warci, a ci, którzy są, są tak zachwyceni całą resztą, że nie zwracają na to uwagi. Nie malujemy się dla kobiet, bo te które nas już nienawidzą, nienawidzą nas równie mocno bez makijażu, a te, które kochają, dążą do tego, żeby zobaczyć nas sauté. W końcu nie malujemy się też dla siebie, bo nie zawsze przecież mamy na makijaż ochotę. Brutalna prawda, proszę Państwa, jest taka, że… malujemy się dla dzieci! Moje dzieci są tak spostrzegawcze i zauważają takie detale mojego wyglądu, że… troszkę się chyba ciągle jeszcze boję pokazać im zupełnie nieumalowana.
Podstawą makijażu oczu są dla mnie niezmiennie czerwone krople do oczu Starazolin oraz zalotka, którą zakręcam sobie rzęsy, za każdym razem się śmiejąc, bo staje mi przed oczami moja mama, która stwierdziła kiedyś:

nie używam zalotki, bo boję się, że sobie wywinę rzęsy w drugą stronę.

– moja mama

(Z drugiej strony, jeśli uświadomimy sobie, że mówimy o osobie, której udało się kiedyś znaleźć ość w… sushi, staniemy się wobec jej oporów nieco bardziej pobłażliwi.)

fot. Marianna Patkowska

Dzienny makijaż nakładany rano musi w moim odczuciu spełniać jeden warunek – czas jego wykonania nie może przekraczać pięciu minut. Z tego właśnie powodu często odpuszczałam sobie rano zabawę z podkładem, którego używanie mnie stresowało, bo… nie potrafiłam go nigdy odpowiednio dobrać.
Wystarczyło jedno wnikliwe spojrzenie na mnie wprawnego oka konsultantki Mary Kay, bym wreszcie odnalazła idealny dla swojej jasnej karnacji
matujący podkład w płynie TimeWise®! (Osobiście bardzo nie lubię się świecić, więc podkład matowy jest tym, co mi najbardziej odpowiada, ale w ofercie Mary Kay znajdziemy również rozświetlający podkład w płynie TimeWise®.) Udało mi się raz na zawsze pożegnać z koszmarną koncepcją smarowania podkładem części szyi, by… „wyrównać koloryt” (w praktyce kolory nadal były dwa, tylko linia przejścia przebiegała nieco niżej). Podkładu Mary Kay używa się – jak każdego kosmetyku tej firmy – niewielką ilość (jedną, dwie małe krople). Rozsmarowuje się ją w palcach, a potem nakłada na twarz jak krem, pokrywając całą jej powierzchnię (rano nie nakładam cieni na oczy, więc lubię przejechać sobie fluidem po powiekach). Można zapomnieć o korektorze.
Konsultantka przekonała mnie do odejścia od pudru transparentnego, którego koncepcję pokochałam wiele lat temu i zachęciła mnie do dania szansy mineralnemu podkładowi pudrowemu Ivory 2.  Dostępnego w zestawie startowym dla konsultantek ciemniejszego mineralnego podkładu pudrowego Beige 1 używam jako bronzera, a aplikuję go znakomitym pędzlem z tego samego zestawu. I rzeczywiście jestem bardzo zadowolona, jednak prawdziwym hitem jest tusz do rzęs Lash Intensity™! Jeśli chodzi o malowanie rzęs, jestem bardzo wybredna i mam swoje wypróbowane triki. Od wielu lat nie maluję rzęs jednorazowo tylko jednym tuszem, potrzebuję na początku nałożyć na nie białą bazę, więc do tuszu Mary Kay podeszłam dosyć sceptycznie. I… od pierwszego użycia, stosuję go codziennie do pracy, nie łącząc z niczym innym i dając moim biednym rzęsom wreszcie odpocząć! Ma piękny, głęboki czarny kolor (wbrew pozorom, nie wszystkie czarne tusze mają wyrazistą czerń) i pięknie podkreśla rzęsy (zwłaszcza te podkręcone wcześniej zalotką). Ust na co dzień nie maluję, bo w ciągu dnia ciągle coś jem, albo piję, albo mówię. Natomiast zawsze przed wyjściem je nawilżam balsamem do ust Satin Lips.
Od momentu otworzenia w łóżku kaprawego oka (jednego z drugim zresztą – stąd Starazolin) do zamykania mieszkania na klucz po porannej toalecie (włączając w to umycie twarzy i nałożenie kremów) i zrobieniu lekkiego makijażu mija najczęściej 20 do maksymalnie 25 minut. Sam makijaż zajmuje od czterech do pięciu.

5. Makijaż wieczorowy

fot. Marianna Patkowska

O ile makijaż dzienny wykonywany rano, przez robienie go w półśnie, jest dla mnie katorgą (w przeciwieństwie do makijażu dziennego, który mogę wykonać niekoniecznie o 7.00 i na który mam więcej czasu, np. idąc z kimś na kawę koło południa), o tyle nie wyobrażam sobie żadnego większego wyjścia na koncert, do teatru, opery czy na wernisaż bez porządnego makijażu wieczorowego, przy którym mogę się trochę zabawić. Oczywiście brak cienia na powiekach czy umalowanych ust to faux pas, na które nigdy bym sobie nie pozwoliła. Nie zawsze makijaż wieczorowy musi być makijażem bardzo mocnym czy teatralnym, zawsze jednak musi mieć jakąś koncepcję, myśl przewodnią i przede wszystkim pasować do szpilek, paznokci i torebki!

fot. Marianna Patkowska

Skoro już mowa o ustach, zachwyciła mnie seria metalicznych szminek w płynie At Play®, a zwłaszcza dwa przestawione na powyższych (i poniższych) zdjęciach kolory: brzoskwiniowa Petal to Metal oraz niebieska Royal Foil, których szczęśliwą posiadaczką szybko się stałam. A co do oczu na wieczór… Moja konsultantka pomalowała mnie kiedyś, u mnie w domu, zestawem czterech cieni Berry Haute, wobec koloru których prawdopodobnie przeszłabym w sklepie obojętnie. O ile ciemny, głęboki fiolet wpadający w bordo (czyli gwóźdź programu, jeśli chodzi o ten zestaw) lubię na paznokciach, a czasem nawet na ustach, o tyle w życiu z własnej woli nie położyłabym go sobie na powieki. Tymczasem okazało się, że wydobył on z oczu coś bardzo ciekawego i moja konsultantka od razu to wiedziała (kolejny powód, dla którego nie powinnam doradzać innym ludziom). Bardzo przyjemnie mi było powitać go w mojej szafce na kosmetyki, razem zresztą z rewelacyjnym pędzelkiem do nakładania cieni. Ostatnim już produktem, który również był dla mnie pewnego rodzaju zaskoczeniem, jest konturówka do oczu. Zwykłych kredek nie bardzo umiem używać i dotychczas byłam wierna tylko eyelinerom. Jednak kiedy ostatni, który nabyłam w drogerii, okazał się

eyelinerem do oczu w płynie,

– napis na etykiecie niedawno kupionego eylinera, który zauważyłam dopiero po powrocie do domu

jestem z nim bardzo ostrożna, bo nie bardzo wiem, jak zareaguje na oczy w stałym stanie skupienia, a dysponuję jedynie takimi. Pomyślałam, że to świetny moment, by przeprosić się z kredką do oczu. Konturówka Mary Kay jest czymś pomiędzy tradycyjną kredką a eyelinerem w sztyfcie. Bardzo ładnie się rozciera. Można nią szybko i prosto zrobić zarówno ostrzejsze, jak i łagodniejsze kreski. Dodatkowo ma wbudowaną temperówkę, co pozwala dostosować ją do swoich potrzeb, a do tego występuje aż w pięciu wariantach kolorystycznych, którymi wyczarujemy każdy nienachalny wieczorowy wygląd!

fot. Marianna Patkowska

6. Konsultantką być…

fot. Marianna Patkowska

Dużo w internecie przeczytamy na temat Mary Kay. Zarówno zachwytów (czasem niepokojąco wręcz entuzjastycznych), jak i tragicznych historii kobiet, które wpędziły się w ogromne kredyty, mamione wizją szybkiego zarobku.

fot. Marianna Patkowska

Bardzo wyraźnie chciałabym więc zaznaczyć, że choć jestem naprawdę zadowolona z opisywanych tu kosmetyków, które już od dłuższego czasu mi znakomicie służą, czym innym jest kupowanie ich, a czym innym wejście w struktury firmy i zajęcie się poważniejszą sprzedażą (z czym jestem akurat ostrożna i wszystkim innym ostrożność również doradzam). Wbrew pozorom, Mary Kay to tylko kosmetyki. Dobrej jakości, ale tylko kosmetyki, a nie styl, czy – o zgrozo – sens życia!
Mnie do zasilenia szeregów tzw. konsultantek tej firmy skłoniła tylko jedna rzecz – możliwość 40% zniżki przy każdych zakupach kosmetyków, których wiem, że co najmniej kilka najbliższych miesięcy będę chciała na pewno używać. Być może jakaś moja koleżanka (może Czytelniczka!) będzie chciała coś dla siebie za moim pośrednictwem zamówić. Nie mam jednak założenia, że cokolwiek z tego, co już wydałam mi się zwróci. (Podobnie, jak robiąc zakupy w drogerii, nie zakładam, że coś będę odsprzedawać później znajomym.) Z drugiej strony są też osoby, które mają prawdziwy talent i ogromną pasję do dobierania odpowiednich kosmetyków kobietom, a do tego wszystkiego również imponującą wiedzę. (Jak moja konsultantka, która wyprowadziła moją cerę na prostą, choć ta się nam w międzyczasie trochę buntowała i doskonale wiem, że nie była prostym przypadkiem.) Jeśli więc do tego wszystkiego potrafią te umiejętności i zamiłowanie przekuć w zarobek, to świetnie! Jeśli mogę o cokolwiek zaapelować, to tylko o samodzielne myślenie i podejmowanie każdej decyzji bez niczyich nacisków i presji. Słuchajmy oczywiście dobrych rad, ale nie podejmujmy ostatecznych (dla naszego portfela) decyzji pod wpływem emocji i chwili.
Żeby zostać konsultantką, trzeba kupić pakiet na łączną kwotę 499 zł. Jest to, oczywiście dużo pieniędzy, ale też dostaniemy za to dużo kosmetyków. W pakiecie znajdziemy:

oraz akcesoria stricte dla konsultantek chcących sprzedawać, czyli:

  • jednorazowe szczoteczki do tuszu (dla klientek)
  • jednorazowe tacki pokazowe
  • całe mnóstwo atrakcyjnie wyglądającej literatury fachowej

Warto spotkać się z rzetelną (!) konsultantką (czyli nie mną) chociaż raz, żeby nam doradziła i przede wszystkim oceniła, czego potrzebujemy, a czego nie (i pozwoliła wypróbować te kosmetyki na sobie). Mnie udało się na przykład zupełnie przegapić moment, kiedy moja skóra zmieniła się z mieszanej na suchą (do czego trochę się sama przyczyniłam, stosując źle dobrane kosmetyki, a trochę też zawiniły zmiana klimatu i smog). Dobra konsultantka skupi się na indywidualnych potrzebach swojej klientki. Moim celem, który udało się w całkiem niedługim czasie, mimo różnych przeszkód (m.in. częstych chorób i wielu leków) osiągnąć, było uzyskanie zdrowego i świeżego wyglądu skóry. Kosmetyki kolorowe, do malowania, kupiłam, bo po prostu je lubię, ale nie były moją pierwszą potrzebą. Warto przeanalizować skład zestawu startowego, bo jeśli bardziej zainteresował nas zestaw Satin Lips i metaliczne szminki w płynie, nie bardzo opłaca się nam w niego inwestować. Z drugiej strony, tylko w dniu jego zakupu mamy na wszystkie produkty (kupowane oprócz zestawu) jeszcze 50% rabatu, więc jeśli omówić taki wydatek i przede wszystkim potrzeby z koleżankami, może się okazać, że taki zakup ma jednak sens.
Tak czy siak, kupujmy z głową, którą – przyznaję – można dla Mary Kay na chwilę stracić, ale pamiętajmy, że to kosmetyki mają służyć nam, a nie na odwrót! 😉

fot. Anna Patkowska

P.S. Na wszystkich zdjęciach mam na twarzy tylko i wyłącznie omawiane kosmetyki Mary Kay.

P.S. 2 Od niedawna sprzedaję kosmetyki Mary Kay – Wszystkich zainteresowanych zapraszam na swojego kosmetycznego fanpage’a oczami Mary Kay: