„Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022

Kiedy w styczniu tego roku recenzowałam znakomitą „Moją lewą jogę” Pauliny Młynarskiej, nie przypuszczałam, że tak szybko uda mi się przeczytać kolejną jej książkę, która – co tu dużo mówić – zmiotła mnie z planszy! „Okrutna jak Polka” to zbiór felietonów, które po części pamiętałam z jej mediów społecznościowych (choć z ogromną przyjemnością przeczytałam jeszcze raz, odkrywając w nich nowe sensy). Ci, którzy zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich, mogą być zaskoczeni tytułem.

Oooo? To już nawet kobietom, rodaczkom, się od Młynarskiej dostało?

– hipotetyczne retoryczne pytanie tych, którzy  zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich

Kolejny więc raz warto tu wyjaśnić, że feminizm jest nie o kobietach, lecz o równości. Rozprawia się nie z mężczyznami, lecz patriarchatem, który jest systemem przemocowym i całkowicie z ideą równości sprzecznym. Fakt, że zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn padło jego ofiarą, nie oznacza, że nie istnieją całe zastępy kobiet, którym w patriarchacie dobrze i wygodnie.
Tematy feministyczne są mi niezwykle bliskie, a mój ostatni wpis, „Kryzys męskości”, powstawał w mojej głowie bardzo długo. Nosiłam w sobie te wszystkie wewnętrzne dyskusje, długoletnie przemyślenia, obserwacje. Sam proces pisania zresztą również trwał długo. Ciężko mi się było z tym tekstem rozstać, wypuścić go z rąk, udostępnić dalej. Więc kiedy skończyłam go pisać, a potem sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” – łykając ją na raz podczas podróży pociągiem – poczułam każdą cząsteczką siebie ból, bunt i złość na wyłaniający się z doskonałych tekstów Młynarskiej obraz niewyobrażalnej, nieustającej przemocy każdego kalibru, której, jako kobiety doświadczyłyśmy i nadal doświadczamy, ale też którą, jako kobiety, popełniamy. (Czy wycofuję się z tezy zawartej w moim wcześniejszym tekście, że podział na kobiece i męskie to relikt czasów, które powinny już minąć? Nie. Jednak – co również w tym tekście pada – uważam, że aby uwolnić się od zła patriarchatu, trzeba go najpierw zrozumieć i przepracować traumy z nim związane.)
Felietony Pauliny Młynarskiej są tak przejmujące, bo autorka wstrząsająco trafnie nie tylko wskazuje nam nasze rany, ale – co dużo trudniejsze do przyjęcia – wskazuje też, kiedy i jak zadajemy je innym kobietom. Pięknie, zgrabnie i lekko, z ogromną wrażliwością i do bólu szczerze pisze o rzeczach niewygodnych. Na przemian płakałam (przy opisach przemocy na Podhalu – tam nie ma żadnej literackiej fikcji, dokładnie tak to wygląda), osiągałam apogeum złości (w sprawie Polańskiego nigdy nie rozumiałam tych, którzy stawali za nim murem, ale nie miałam świadomości, że jeszcze cztery inne kobiety oskarżyły go o gwałt), ale i wierciłam się z tej niewygody, jaką powodowała we mnie świadomość, że… to też trochę o mnie. Że we mnie też tkwi Mamoniowa. I kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro ja, będąca w procesie terapii i autoterapii, świadomie od wielu lat szukająca o sobie prawdy, czuję się nieswojo w obliczu takich rewelacji na swój temat, zaczęłam się zastanawiać, jak ma się w obliczu rewelacji na swój temat czuć niesterapeutyzowana zanurzona w patriarchacie po uszy kobieta? Przecież zaprzeczenie jest pierwszą reakcją obronną, żeby nie zwariować. Co mi zresztą przypomina moje odczytanie na pewnej imprezie ulubionego fragmentu  „Mojej lewej jogi” o przygotowywaniu świąt przez autorkę. Fragment ów zdradzał (niezwykle zabawnie opisane) patriarchalne podejście jej taty do kwestii „krzątania się”. Wszyscy zgodnie wybuchnęli śmiechem, z tym że mój Partner feminista, łapiąc się przy tym za głowę i wykrzykując „o matko!”, a reszta – która szybko chyba zrozumiała, że ten śmiech był niestosowny – gwałtownie milknąc, a potem tłumacząc mi protekcjonalnie, że

niektóre kobiety może się właśnie lubią krzątać!

No może niektóre się właśnie lubią. No i fajnie, tylko że w ogóle nie o tym był ten fragment. Wytłumaczyłabym, że nie chodzi o prywatne wybory tej czy innej pani, tylko o system, który dopasowuje z automatu role do płci, co – nawet jeśli nasze preferencje się w to wstrzelą – generalnie jest niebezpieczne. Wytłumaczyłabym, ale zostałam zakrzyczana.
Czy chcę przez to powiedzieć, że książka jest tylko dla sterapeutyzowanych, świadomych siebie ludzi? Nie. Jej lektura już sama w sobie może być formą terapii. Prawda bywa i bolesna, i okrutna, i trudna czasem do przyjęcia, ale równocześnie bardzo uwalnia. Wydaje mi się zresztą, że kluczowa jest tu wrażliwość, bo Młynarska pisze ostro (miejscami), ale równocześnie czule (zawsze).

Nic jednak lepiej nie podsumuje tej książki, niż samo życie…

♦♦♦

W samym środku czytania, kiedy zagotowana do wrzenia polską niewrażliwością na równość (czyli feminizm) i istnieniem ciągłej potrzeby tłumaczenia gawiedzi tego samego, w cywilizowanym świecie kompletnie oczywistego – tu ogromnie podziwiam autorkę za cierpliwość i upór – odłożyłam na chwilę książkę. Wzięłam do ręki komórkę, żeby w przerwie od czytania zrelaksować się w mediach społecznościowych, a tam… przeprosiny-nie przeprosiny prezydenta Warszawy za „dupiarza”.  No i aż mną zatelepało – z trzech powodów:

  1. dlatego, że w ogóle w przestrzeni publicznej prezydent miasta stołecznego nazwał siebie „dupiarzem”
    – ok, padło to w radiowej audycji na luzie, jednak nie był to wyciek z prywatnych rozmów przy grillu nagranych pokątnie i nielegalnie, ten pan był tam w pracy
    – szokujące, że trzeba to komukolwiek wyjaśniać, ale poprzez nazwanie siebie (czy kogokolwiek) „dupiarzem”, pośrednio nazywa się kobiety „dupami”
  2. dlatego, że przeprosił w klasyczny i typowy dla dziadersów sposób, czyli nie przepraszając: „wszystkich, którzy poczuli się urażeni, przepraszam”
    – było to jak puszczenie śmierdzącego patriarchalnego bąka – zdarzyło się, trudno, teraz trzeba przeprosić i wyjść z sytuacji z twarzą; miał niepowtarzalną wizerunkowo okazję przekucia tego w coś dobrego (idealny pomysł podsunęła w swoim doskonałym video felietonie Eliza Michalik) – niestety, nie skorzystał, zostawiając po sobie trudny do wywietrzenia odór
  3. dlatego, że tyle komentujących kobiet (kobiet!!!) przyjęło groteskowy, szkodliwy i głupi sposób „obrony” tej wypowiedzi, mianowicie: „A JA LUBIĘ BYĆ NAZYWANA DUPĄ”! (XXI wiek, Europa Środkowa)
    – no argument po pierwsze rodem z piaskownicy, bo to że ty lubisz nie znaczy absolutnie nic ponad to, że ty lubisz, a to że nawet milion twoich obserwatorów lubi, nie znaczy nic ponad to, że milion podobnych do ciebie – dlatego cię obserwujących – obserwatorów lubi
    – a po drugie kompletnie nie na temat, bo pan prezydent nie opowiadał o indywidualnych preferencjach kobiet, z którymi trzy dekady temu sypiał, tylko nazwał siebie z tamtego okresu „dupiarzem” (takie tam, wspominki w radiu prezydenta stolicy – nakreślając kontekst); powodem naszego oburzenia (oburzenia obrażalskich stróżów poprawności politycznej z kijem w – nomen omen – dupie oraz kompletnie pozbawionych dystansu do siebie) było użycie konstrukcji językowej, która jest dla kobiet krzywdząca. „Dupiarz”, „dziwkarz”, „kurwiarz”, wszystkie te słowa w znaczeniu „mężczyzna utrzymujący częste kontakty seksualne z wieloma kobietami” nie obrażają tylko jego (przyjmując, że w ogóle go obrażają) – odwołują się do wulgarnego i nacechowanego negatywnie nazwania kobiet, z którymi sypiał. I kompletnie czym innym jest sytuacja, w której konkretna kobieta (jedna, druga, czy tysięczna) chce być nazwana przez konkretną osobę wulgarnie w konkretnej sytuacji (co nie powinno podlegać niczyjej ocenie), a kompletnie czym innym jest pozwalanie sobie na nazywanie kobiet „dupami”, „dziwkami” czy „kurwami”. Żeby tego nie rozumieć, potrzeba naprawdę złej woli lub małej inteligencji – a być może upiornego miksu jednego z drugim, będącego konsekwencją przedawkowania patriarchatu.

I, czując jakieś potężne déjà vu, sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” i zajrzałam raz jeszcze do rozdziału, który czytałam jakiś czas wcześniej („Seksistowski pączek”, str. 46). Ależ… Paulina Młynarska już to Państwu przecież tłumaczyła! Dokładnie w lutym 2020 roku (książka jest zbiorem felietonów z kilku ostatnich lat).

[…] Michale! OTÓŻ MOŻNA CI ZARZUCIĆ SEKSIZM. Właśnie Ci go zarzucamy! Za co przepraszasz? Za to, że zamiast trzymać go pod deklem i kultywować po cichaczu, zarazem wspierając, pozwoliłeś mu pokazać wstrętną gębę? Gdybyś nie był seksistą, nie przyszłoby Ci nawet do głowy, żeby pleść publicznie o „pączusiach jak piersi młodych dziewczyn”.
WSZYSCY JESTEŚMY SEKSISTAMI. Ja też. Wszystkim nam można zarzucić seksizm. Tobie też. Ponieważ wychowano nas w seksistowskim świecie i seksistowskich narracjach. Nie potrafimy inaczej.
Cały numer polega na tym, żeby o tym wiedzieć i kiedy to z nas wychodzi – odnotowywać świadomie i łapać się na tym. A kiedy trzeba – przeprosić. Najlepiej jednym słowem, bez didaskaliów! My rozumiemy, co znaczy słowo „przepraszam”. Poradzimy sobie intelektualnie z jego obsługą.
Ty poradź sobie z lubieżnym dziadem w tobie, który wyskoczył jak dupa zza krzaka.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 47

♦♦♦

W trakcie lektury rozdziału „Kto mnie upilnuje?” przypomniała mi się też inna sytuacja, sprzed niedawna. Instagram. Jedna pani – którą obserwowałam – opowiedziała o tym, że minimalistką nie jest, choć na minimalizm panuje ostatnio moda. Wyjaśniła, że ma bardzo dużo rzeczy (wiele kupowanych w porządnych zagranicznych lumpeksach), bo ich po prostu nie wyrzuca, a jej dbanie o planetę polega na tym, że jak już coś kupuje, to z dużą uważnością na to, żeby było jak najlepszej jakości i mogło się przydać jeszcze jej wnukom. Opowiedziała o swoich preferencjach, tłumacząc też rzecz oczywistą – problemem dla planety nie jest nie wyrzucanie tego, co już mamy, tylko kupowanie ciągle nowego i właśnie wyrzucanie tego. Na to z kolei druga pani – której nie obserwowałam i nie znałam – wyciągnęła daleko idący wniosek, że pierwsza pani piła do niej, bo ona właśnie promuje minimalizm. Na tym się jednak nie skończyło. Nie wiadomo skąd w instagramowej relacji drugiej pani (tej od minimalizmu) wjechało życie prywatne pierwszej pani i oskarżenie, że weszła ona w związek z żonatym mężczyzną oraz że odsunęła go od swoich dzieci z pierwszego małżeństwa (jak powszechnie wiadomo, mężczyzna w związku jest ubezwłasnowolniony i nie ma prawa o sobie stanowić). Uspokajając, mąż pierwszej pani nie był wcześniej mężem drugiej pani, choć druga pani na wszelki wypadek, stawiając się w roli orędowniczki prawdy obiektywnej, szybko zaznaczyła, że zdradziła kiedyś swojego męża. Podsumowując, jedna mówi: lubię swoją szafę i nie wyrzucam z niej rzeczy, a druga na to odpowiada: jesteś podstępną lafiryndą, zabierającą kobietom mężów, a ich dzieciom ojców, pogrążę cię. Byłoby to nawet dosyć zabawne, gdyby nie stały za tym dramaty ludzi, ich depresje, trudne decyzje, czy wychodzenie z przemocowych związków wystawione na świecznik; na ocenę wszystkich instagramowych Dulskich. Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że druga pani – atakująca minimalistka – jest feministką, działającą na rzecz wspierania kobiet, pierwsza zaś – zaatakowana nieminimalistka – nie tylko kompletnie idei feminizmu nie rozumie, ale też (co akurat przykre), wyśmiewa ludzi mających takie poglądy. Nawet tych, którzy próbują spokojnie, merytorycznie i bez niepotrzebnych emocji tłumaczyć chociażby za co feministki tak się tego „dupiarza” uczepiły.
Ten przykład idealne pokazuje problem, który porusza w swoich felietonach Paulina Młynarska. Ofiarami mocno zakorzenionego w nas patriarchatu padają zarówno osoby jego świadome, jak i te negujące jego istnienie.
A przypomniałam sobie tę historię, czytając słowa:

Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną pogardę do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli pakowanie się ze swoim pouczeniem moralnym w ich prywatne wybory, ocenianie ich, szukanie w nich winy, gdy skarżyły się na niesprawiedliwość, mówienie „ja bym” i wiedzenie lepiej, co w danej sytuacji należałoby zrobić. I jeszcze tę lepką satysfakcję, gdy się okazywało, że facet wybrał, pochwalił, skomplementował właśnie mnie, a nie ją.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 87

♦♦♦

No a kiedy już skończyłam czytać, zachwycona (sposobem myślenia, imponującym, wyśmienitym piórem i rozczulającą wrażliwością autorki), zezłoszczona (że o tym wszystkim w tym kraju ciągle jeszcze pisać trzeba) i zasmucona (że dobrnęłam już do końca, choć tak bardzo nie chciałam – po cichu liczę na to, że przy niezwykłej literackiej płodności Pauliny Młynarskiej, kolejną jej książkę będę mieć w rękach już za kilka miesięcy), wybuchła kolejna mini aferka, po której całkowicie opadły mi witki.
Autorka w mediach społecznościowych zacytowała fragment poprzedniej swojej książki („Moja lewa joga”). To fragment o tym, jak wiele dała jej terapia, ale też jak ważnym uzupełnieniem tej terapii stała się joga. Fragment piękny, przejmujący, intymny. Wielką sztuką jest tak pisać o osobistych przeżyciach, by zachować ciągle pewną uniwersalność przekazu. Młynarska podzieliła się tym, jak poznawała własną historię:

Historię o przemocy i molestowaniu seksualnym, która była moim udziałem we wczesnym dzieciństwie, a potem w wieku dojrzewania.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska

I jakie pytanie pada od obcej osoby pod takiem postem? Pytanie sztandarowe:

GDZIE BYLI RODZICE?

Dlaczego to złe pytanie? Bo przekracza granice, jest dyktowane wścibstwem (nawet, jeśli wydaje się nam, że troską) i sprawia, że osoba, która i tak dużo przed nami odsłoniła, może się poczuć z tym źle. Odsłanianie się powinno spotykać się z uznaniem i wsparciem. Człowiek odsłoniony jest bardziej wrażliwy, łatwiej go zranić. Wrażliwe jednostki doskonale wiedzą, że nie wolno wtedy obcesowo, brutalnie, z grubej rury. Niewrażliwe jednostki nawet jeśli tego nie czują, mogą i powinny się tego nauczyć.
Po drugie dlaczego jest w nas naturalny odruch (tak, biję się w piersi, że i ja nie jestem tu bez winy) pytania, gdzie byli rodzice wtedy, kiedy nie mówimy o wypadku wynikającym z nieupilnowania małego dziecka, lecz ewidentnej krzywdzie wyrządzanej przez konkretną osobę trzecią? Przestańmy obwiniać wszystkich dookoła, ofiary nie wyłączając (oraz wszystkie okoliczności zajścia) zamiast obwiniać faktycznego sprawcę molestowania seksualnego. (W kwestii przemocy seksualnej, jakiej doświadczyła Paulina Młynarska – opisywanej również w „Okrutnej jak Polka” – czuję ból poniekąd podwójny. Słynny, ceniony reżyser bywał u nas w domu, poznałam go. Bardzo, bardzo mi przykro i źle, że tak straszliwa, niewiarygodna i niedopuszczalna sytuacja w ogóle zaszła.)
Pytania z tezą

  • gdzie byli rodzice? (teza: nie było ich, a powinni być i zapobiec!)

leżą niebezpiecznie blisko rad, o które nie prosimy.

To niekończące się pouczanie i „lepiejwiedzenie” dotyczy także spraw dramatycznych i bardzo bolesnych. Nie ma takiego tematu, na który wszystkowiedzące „ciocie dobre rady” taktownie by pomilczały.
Nie liczy się, czy ktoś poczuje się zraniony i osaczony. Rada oraz pouczanie muszą zostać wygłoszone. Serio, kompulsja!
Wielu psychologów od dawna zwraca uwagę na to, że NIECHCIANE RADY są formą przemocy. Zamiast pytać „co zrobisz?”, mówicie „ja bym zrobiła”. Zamiast „czy można jakoś pomóc?”, powiadacie „niech pani”.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 110

Ja jednak, nieproszona, pozwolę dziś sobie na jedną (tylko jedną, obiecuję!) naprawdę dobrą radę dla wszystkich: przeczytajcie „Okrutną jak Polka”! To książka nie tylko mądra i wspaniale napisana, ale przede wszystkim bardzo ważna!

P.S. Na deser, wyjątkowo nie piosenka, lecz pewien filmowy fragment. Poprzedzę go jednak kolejnym smakowitym cytatem z „Okrutnej jak Polka”.

I tak sobie myślę, przeglądając z rana internet, że polskie media społecznościowe to wcale nie jest królestwo hejtu. To imperium Mamoniowej! To Mamoniowej jest tu najwięcej. Mamoniowa płci obojga zawsze wie lepiej, nawet jeśli nic nie wie. Wzdycha, wydyma wargi, przewraca wirtualnymi oczami. Jej (powtarzam – niezależnie od płci) mantra brzmi: „Ja bym!”. Jej credo: „Pouczę was”. Jej cel: wykazać, że cudze wybory życiowe, wiedza, gust, pomysły, poglądy, wygląd, itd. są do dupy. Dopiero kiedy już da wyraz swojej głębokiej dezaprobacie dla reszty świata, może się odprężyć i westchnąć: „Cudownie tu jest, cudownie, cudownie…”

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 19

fot. Bożena Szuj

„Moja lewa joga” Paulina Młynarska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2021

„Moja lewa joga” jest książką, której tytuł i okładka mnie zauroczyły, zanim jeszcze trafiła do sprzedaży. Od czasu, kiedy Paulina Młynarska pokazała ją światu w mediach społecznościowych, śledziłam z zapartym tchem kolejne jej fragmenty, zachwycając się coraz bardziej malowniczym językiem oraz mądrym i głębokim ujęciem ważnych tematów. Czułam, że to, co czytam, mocno ze mną rezonuje. Wyczekiwałam premiery jak dziecko, ale z różnych powodów moment zakupu się opóźniał. W końcu jednak, przed Świętami, sprawiłam sobie wspaniały prezent!
O czym jest ta książka? Mówiąc najkrócej, o doświadczeniu autorki z jogą, której dziś zresztą naucza.

Kiedy omawialiśmy w wydawnictwie pomysł na tę książkę, mój redaktor Michał Nalewski powiedział: „Napisz o jodze dla takich jak ja. Dla tych, którzy ciągle coś tam o jodze słyszą z różnych stron i czasem nawet czują się zaciekawieni, ale tak naprawdę nie wiedzą, jak się do tego zabrać, dokąd się zgłosić ani czego oczekiwać”. Zrozumiałam od razu. Sama byłam kimś takim, zanim cudem tysiąca zbiegów okoliczności trafiłam na matę w studiu mojego mistrza.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska, str. 23

Nie jest to jednak praktyczny poradnik, jak jogę uprawiać. To osobista i przejmująca historia człowieka, który we właściwym miejscu i czasie odkrył jogę, otworzył się na nią i pozwolił jej wnieść w swoje życie dobro i światło. Znakomicie napisana, wciągająca, miejscami rozbawiająca do łez, a miejscami wywołująca łzy wzruszenia (albo bezsilności i wkurwu, ale o tym za chwilę). Powstawanie „Mojej lewej jogi” przypadło na czas pandemii, która bezpowrotnie zmieniła świat. Dziś zdążyliśmy się z tą nową rzeczywistością już odrobinę oswoić, ale ciekawie było podczas lektury wrócić do tamtych momentów. Ciekawie, bo Paulina Młynarska nie odjechała, jak część celebrytów, plandemicznym pociągiem wypchanym antyszczepowymi teoriami spiskowymi i innymi zastępującymi naukę bzdurami. Pisze o początkowym niedowierzaniu, potem lęku, a potem świadomym wyborze, jak postępować, żeby być bezpiecznym i równocześnie nie zwariować. W tym niewątpliwie pomogła autorce joga, choć – jak wielokrotnie powtarza – doświadczenie z nią poprzedzone było wieloletnią terapią, co na pewno nie jest bez znaczenia. Potępia modny dziś okołojogiczny bełkot i zachęca do zagłębienia się w istotę jogi, czyli wsłuchiwanie się we własną ciszę, nauczenie się siebie i życie w zgodzie z własną prawdą. Choć autorka tłumaczy znakomity tytuł swoim sercem po lewej stronie, ja widzę w nim jeszcze jeden sens – „lewa”, czyli niedoskonała, nieperfekcyjna, nieidealna. To tak bardzo nieinstagramowe, a równocześnie dość przewrotne, gdyż Paulina Młynarska posiada ogromną, imponującą wiedzę, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna instajoginka.
We wpisie „Jestem feministką” zarzuciłam Młynarskiej kontynuowanie w niektórych facebookowych postach narracji: „kobieta = ofiara, mężczyzna = oprawca”, ponieważ głęboko wierzę, że bycie ofiarą bezsprzecznie opresyjnego patriarchatu nie jest wcale zarezerwowane dla kobiet. Podtrzymuję to, co napisałam, ale krótkie formy mają to do siebie, że używa się w nich pewnych skrótów. Lektura książki przybliżyła mi perspektywę autorki i pozwoliła mi zrozumieć to, co w jej postach wydawało mi się niedopowiedziane. Czy zawsze się z nią zgadzam? Nie zawsze.

  • Kiedy pisze, że jej dharmą jest „walka o kobiety, dzieci i dyskryminowane mniejszości” (str. 72), odczuwam wewnętrzny sprzeciw, bo wg mojej prawdy termin „walki” jest pułapką. Tego też nauczył mnie wyjątkowy Strajk Kobiet Podhale, który chyba jako jedyny postawił przede wszystkim na nudną i żmudną pracę u podstaw. Od kiedy zresztą wyrzuciłam ze swojego słownika słowo „walka” i zamieniłam je na „praca” (co podpowiedział mi ktoś bardzo mądry), przestałam się miotać, bo „walka”, w przeciwieństwie do „pracy” niesie ryzyko czyjejś przegranej. I zawsze możemy to być my.
  • Kiedy pisze, że Małgorzatę Kidawę-Błońską, pierwszą od dawna kandydującą na urząd Prezydenta RP kobietę, „Polska z wyborczego siodła wysadziła”, nie zgadzam się z niedopowiedzianą wprost sugestią (mogę więc uznać, że błędnie przeze mnie zinterpretowaną), że niechęć do niej jako ewentualnej przyszłej prezydent wiązała się z jej płcią. Z pewnością nie była wystarczająco dobrym i silnym liderem. (Inna sprawa, że nic nie tłumaczy wyboru osoby w tym momencie piastującej ten urząd – innymi słowy jedna sensowna decyzja nie jest gwarancją podjęcia drugiej mądrej.)
  • Kiedy pisze, że ludzie pouczają ją, że „jako joginka nie powinna okazywać, a może nawet odczuwać złości” (str. 103), rozumiem akurat doskonale jej bunt, ale też wiem chyba, skąd takie złote rady się biorą. Praktyka jogi jest kojarzona z buddyzmem, o którym pisałam niedawno w swojej recenzji książki Jaya Shetty’ego, a buddyjscy mnisi uczą wyzbywania się emocji; rozpoznawania ich w sobie, ale nie poddawania się im. Wspominałam w tamtym tekście, że moja terapeutka uznaje to za nieludzkie oraz że w złapaniu dystansu pomaga mi przypominanie sobie o tej mniszej umiejętności. Równocześnie wiem, jak ważne jest, by niczego w sobie nie dusić. Zgadzam się więc zarówno z autorką w tym, że ma pełne prawo i jako joginka, i jako człowiek, wyrażać swoje emocje, jak i z tymi, którym zbyt duża ekscytacja z praktykowaniem jogi się kłóci. (Nic nie usprawiedliwia jednak pisania komukolwiek, co powinien okazywać i co czuć!)
  • Kiedy nazywa siebie niewygodną, zbyt feministyczną, wyszczekaną, czy lewicującą, mam wrażenie, że walczy z rzeczywistością, którą sama w pewnym sensie tworzy. Odnajduję w tym – napisaną w smakowity, uroczy i autoironiczny sposób, ale jednak – narrację ofiary. Tymczasem kiedy patrzę na Paulinę Młynarską swoimi oczami (nNi), nie widzę ofiary. Widzę niezwykłą, silną, wyraźną, mądrą kobietę, której jasne, że nie będą uwielbiać wszyscy, właśnie dlatego, że ma swoje zdanie, jest spójna. Wyjątkowych i odważnych osób się niestety masowo nie ceni.

Tak więc, nie zawsze się z nią zgadzam (choć zgadzam się często), ale na pewno rozumiem ją po lekturze książki bardziej niż wcześniej, a na rozbieżności w naszym postrzeganiu rzeczywistości patrzę z jeszcze większym zaciekawieniem. Czytało mi się tę książkę znacznie lepiej wtedy, kiedy opuszczała gardę i odsłaniała swoją delikatniejszą stronę. Może dlatego, że jako osoba wysoko wrażliwa i przede wszystkim nastawiona do autorki przychylnie, jej nieskrywany czasami bunt odbierałam – z jakiegoś niezrozumiałego powodu – personalnie. Mówiąc o opuszczaniu gardy, nie miałam na myśli tylko cudownych opisów egzotycznych podróży, np. do Indii. Mówiłam przede wszystkim o fragmentach, w których pisała o lęku o córkę lesbijkę w momencie pojawienia się w naszym kraju haniebnych stref wolnych od, swojej szpitalnej dziecięcej traumie (ryczałam, czytając, jak bóbr) czy pewnym toczącym się gdzieś w tle – opisanym zresztą delikatnie i taktownie – rodzinnym konflikcie pokoleń. Nagle jednak ta podniesiona garda stała się dla mnie oczywista. Po pierwsze, kiedy doszło do mnie, jak ogromna jest skala hejtu, z którym autorka się mierzy (wytrzymania czegoś takiego nie umiem sobie nawet wyobrazić); po drugie, kiedy zrozumiałam, że chęć bronienia stęchłego patriarchatu „dla zasady”, „bo zawsze tak było” jest w niektórych ludziach tak silna, że włącza w nich agresję wobec innych, którzy próbują przemocowość patriarchatu cierpliwie i spokojnie tłumaczyć. Kiedy doświadczyłam tego na własnej skórze, poczułam gigantyczny bunt. Łzy bezsilności i wszechogarniającego wkurwu wywołało we mnie podczas lektury odkrycie, ile przemocy przez lata znosiłam (wszystkie znosiłyśmy), uznając, że coś, co jest na wskroś złe i chore, jest normalne. Mnie też np. „pilnowały inne kobiety”, bym „dobrze się prowadziła” (str. 237). Na szczęście – trochę pewnie z powodu wrodzonej przekory – prowadziłam się jak chciałam i gdzie chciałam, parafrazując słowa doskonałej piosenki Marysi Peszek. Jednak to, że coś mnie nie zabiło nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla oprawców. Wiele z nas w taki czy inny sposób zabiło.
Paulinę Młynarską widziałam na żywo tylko raz, podczas wspaniałego koncertu dla uchodźców z Syrii, który prowadziła razem z moim wujkiem Jurkiem Jureckim w Zakopanem, ale nie udało nam się niestety poznać. Bardzo żałuję, bo czuję, że sporo nas łączy. Obie chodziłyśmy do muzycznych podstawówek, obie jesteśmy wysoko wrażliwymi agnostyczkami, ale też w życiu każdej z nas ogromną rolę odegrało zarówno Podhale (gdzie Paulina Młynarska przez jakiś czas mieszkała, a ja mieszkam już jedenasty rok), jak i grecka wyspa (u mnie Tassos, gdzie pomieszkiwałam, u Pauliny Młynarskiej Kreta, gdzie obecnie mieszka i żyje). Każda z nas miała wybitnego, cenionego ojca (nie mam pewności, czy obaj panowie się zresztą nie poznali – ale nawet jeśli nie, mieli wielu wspólnych znajomych; sporo osób z ZKP-u parało się w tamtych czasach rozrywką). Z kolei ojciec każdej z nas cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, co mocno na nas wpłynęło, ale też z czym mamy już zupełnie różne doświadczenia. Po pierwsze najwyraźniej choroba przebiegała u nich w inny sposób, a po drugie, miałam to szczęście, że od początku byłam uświadamiana przez rodziców, na czym polega choroba taty (urodzonego zresztą, jak Paulina Młynarska, 15 listopada).
Reasumując, „Moja lewa joga” jest fascynującą, wciągającą, mądrą i ważną książką. Kończyłam ją czytać z ogromnym smutkiem, że nadchodzi nieuniknione. Z pewnością jeszcze nie raz do niej wrócę.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser pod swoimi wpisami zamieszczam utwory wg przeróżnego klucza. Czasem jest nim tytuł, czasem tematyka, czasem wykonawca. W przypadku tej recenzji nie wiem nawet do końca dlaczego, ale oczywistym wyborem wydała mi się (moja zresztą ulubiona) piosenka Wojciecha Młynarskiego z muzyką doskonałego Jerzego Wasowskiego – „Lubię wrony”, z którą postanowiłam się zmierzyć. Jej znakomity tekst wydaje mi się, być może paradoksalnie, doskonale korespondować z książką, która opowiada o drodze do pełnej i mądrej akceptacji istoty samego siebie.