Po ostatnim wydarzeniu, jakim było nakręcenie swojego pierwszego w życiu tutorialu makijażowego, – trwającego aż trzy filmiki! – postanowiłam iść za ciosem i spróbować nakręcić kolejny: krótszy i z trochę lepszym, bo naturalnym, oświetleniem. Tym sposobem zaprosiłam Was też do swojego mieszkania.
Byłam trochę w punkowym nastroju, czemu wyraz postanowiłam dać w swojej stylizacji i przede wszystkim robionym makijażu. (W tle zaś leciała ważna dla mnie płyta „Smash” grupy The Offspring.) Jeśli można mówić o jakimś motywie przewodnim, to niech będzie nim namówienie wszystkich, żeby nie bali się kolorów i eksperymentowania z nimi na swojej twarzy. Nie zawsze przecież chodzi o to, żeby wyglądać „ładnie” w klasycznym rozumieniu tego słowa!
Jakiś czas temu byłam na swoim pierwszym makijażowym szkoleniu organizowanym przez firmę Mary Kay. Dostałam po nim certyfikat Niezależnej Konsultantki Mary Kay, który bardzo mnie ucieszył, zwłaszcza ze względu na słowo „niezależna” blisko sąsiadujące na nim z moim nazwiskiem. Wpadłam wtedy na dość szalony (jak widzę teraz, po efektach…) pomysł nakręcenia swojego pierwszego tutorialu makijażowego, czyli w założeniu prostego filmiku z robienia makijażu, mogącego być ewentualną wskazówką dla kogoś, kto stawia w robieniu makijaży swoje pierwsze kroki.
Kiedy po zobaczeniu całego materiału zorientowałam się, że po dwudziestu czterech minutach mówienia nadal siedzę bez makijażu, za to zdążyłam już omówić część literatury francuskiej, makijaż jako zjawisko socjologiczno-psychologiczne, smakowite wypowiedzi moich maleńkich podopiecznych, a także swój stosunek do higieny jako takiej (plus całe zastępy kosmetyków Mary Kay do pielęgnacji twarzy), zrozumiałam, że drzemie we mnie tutorialowe połączenie Woody’ego Allena z Ingmarem Bergmanem. Niestety jedynie z przegadania i dłużyzn, bo daleko mi, rzecz jasna, do ich błyskotliwości, intelektu czy filmowego kunsztu (i mam nadzieję także – zwłaszcza w przypadku Allena – urody).
Reasumując, wyszło mi w sumie ok. 1,5 godziny filmu podzielonego na tutorialową trylogię, ale za to z fatalnym oświetleniem… Oscara – mimo coraz bardziej liberalnego podejścia Akademii Filmowej – raczej nie dostanę.
1. CZĘŚĆ PIERWSZA
Roland Topor, mycie się, pielęgnacja twarzy kosmetykami Mary Kay
fot. Marianna Patkowska
Nie zdradzę tu rzecz jasna wszystkiego, co powiedziałam w filmiku. Zaznaczę raczej, że oglądający będą mieli niebywałą okazję usłyszeć cudowne opowiadanie Rolanda Topora „Zbyt czysta” ze zbioru opowiadań „Cztery róże dla Lucienne” w moim wykonaniu, a także odrobinę mnie poznać (bez makijażu, co też chyba dosyć symboliczne), jak również dowiedzieć się, co jest, a nie powinno być zdaniem mojego farmaceuty podstawą mojego makijażu. Pokazałam też (naprawdę to zrobiłam!) „jak ładnie się pieni” żel do kąpieli Mary Kay – chociażby ta brawurowa scena warta jest wejścia i zobaczenia części pierwszej tego przydługiego tutorialu. Zachęcam też do dooglądania filmiku do końca – doszłam do pewnego językowego odkrycia (w dwudziestej drugiej minucie), z którego jestem, być może niesłusznie, trochę dumna.
Wszystkie kosmetyki do pielęgnacji twarzy, o których mówię, znajdziemy (wraz ze zdjęciami) w tym wpisie:
2. CZĘŚĆ DRUGA Czego się nie dowygląda,
zawsze można dointelektualizować,
makijaż wieczorowy kosmetykami Mary Kay
fot. Marianna Patkowska
W drugim filmiku pojawiła się wypowiedziana zupełnie spontanicznie fraza: czego się nie dowygląda, zawsze można dointelektualizować, warta – w moim nieskromnym odczuciu – odnotowania w formie tytułu.
Mówię tu trochę o najnowszej rewelacyjnej płycie Dawida Podsiadły „Małomiasteczkowy”, którą w międzyczasie zdążyłam zrecenzować na blogu (tekst znajdziemy TUTAJ) oraz kulisach przyznanego mi certyfikatu, ale przede wszystkim… akcja staje się wartka, gdyż przystępuję wreszcie do wykonywania makijażu! Zdążyłam co prawda umalować jedynie oczy i to ciągle bez rzęs, ale na horyzoncie majaczy coś do złudzenia przypominającego progres.
P.S. Mówiąc w tej części o moim nieustanNym kojarzeniu zalotki z „Mechaniczną pomarańczą” Stanley’a Kubricka, mam na myśli zawsze oczywiście ten obraz:
zdjęcie znalezione w sieci
Wszystkie kosmetyki do makijażu, których używam w filmiku, znajdziemy (wraz ze zdjęciami) w tych wpisach:
3. CZĘŚĆ TRZECIA Czy warto było czekać tak… aż do końca?
fot. Marianna Patkowska
Kiedy napięcie sięga zenitu i licznie zgromadzona widownia obserwuje z zapartym tchem, jak tuszuję rzęsy… kamera wariuje i na przemian albo w przedziwny sposób odbija światło, albo coś nie styka z kadrem, kiedy nachylam się do lustra, ukazując np. jedynie ¾ swojej twarzy, ale za to spore połacie tła nad moją głową. Jednak ogromnym plusem tego filmiku jest to, że na jego końcu… wreszcie można zobaczyć mnie w efekcie finałowym nakładanego przez całą trylogię makijażu. (Choć nie uniknęłam za to dużego błędu w montażu między dwiema ostatnimi scenami, które niechcący zaczęły się przenikać…)
Mogę tylko nieskromnie stwierdzić, że na żywo makijaż prezentował się naprawdę ładnie.
Wszystkie kosmetyki do makijażu, których używam w filmiku, znajdziemy (wraz ze zdjęciami) w tych wpisach:
Każda kolejna przesyłka od Mary Kay budzi we mnie małą dziewczynkę, niewiarygodnie szczęśliwą z rozpakowywania (co prawda kupionego przez siebie samą za ciężko zarobione pieniądze, ale jednak) nowego prezentu. Nigdy wcześniej kosmetyki nie wyzwalały we mnie takich emocji, żeby nie powiedzieć, że w ogóle nie wyzwalały żadnych. Były oczywiście niezbędne do codzienNego życia, jednak nigdy przesadnie przeze mnie fetyszyzowane. Czasy się zmieniają, ja się starzeję, widać pora na nowe. Z przyjemnością opiszę więc kolejne produkty Mary Kay, które jakiś czas temu do mnie dotarły.
1. Miętowy balsam do stóp
fot. Marianna Patkowska
Stopy są bardzo delikatną częścią ciała, wymagającą specjalnej pielęgnacji i czułości, a suchość powietrza i smog, z którymi się tu codziennie stykam plus ostatnie fale upałów, które dały nam wszystkim popalić, sprawiły, że musiałam swoim stopom poświęcić jeszcze więcej uwagi, niż zazwyczaj. Z pomocą przyszedł fantastyczny Miętowy balsam do stóp, który cudownie nawilża i obezwładnia fantastycznym, niesamowicie rześkim zapachem mięty, przynosząc stopom uczucie chłodu, świeżości i lekkości.
2. Chase a Rainbow™ z serii Believe + Wonder
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Już w pierwszym swoim artykule poświęconym kosmetykom Mary Kay pisałam o balsamie do ciała – Chase a Rainbow™, który dostałam w prezencie za pierwsze zakupy i w którego zapachu zupełnie się zakochałam. Lekki, świeży, owocowo-kwiatowy, bardzo orzeźwiający i cudownie pobudzający zmysły! Ponieważ przez dłuższy czas używałam głównie kosmetyków z serii Satin Body (którą opisałam TUTAJ), jeszcze mi go sporo zostało.
Niedawno postanowiłam spróbować jeszcze dwóch kosmetyków z tej samej serii (Believe + Wonder): Żelu pod prysznicoraz Mgiełki do ciała. Wszystkie trzy nie występują w zestawie, ale idealnie się uzupełniają. Żel pod prysznic – czego można się było spodziewać – równie pięknie jak balsam pachnie oraz wspaniale się pieni. Zaskoczeniem była dla mnie natomiast mgiełka do ciała. Dłuższy czas nie bardzo wiedziałam jakie jest jej zastosowanie, teraz jednak wszystko jasne, więc spieszę wytłumaczyć. Jest to rodzaj deo-perfumek, których używamy po kąpieli i wsmarowaniu w siebie balsamu. Utrwala piękny zapach i pozwala poczuć się naprawdę świeżo. W przeciwieństwie jednak do deo-perfumek, po pierwsze stosujemy naszą mgiełkę na całe ciało, a po drugie możemy też (choć do tej pory uważałam to za ryzykowne posunięcie, jednak sprawdziłam i mogę polecić!) spryskać się nią w ciągu dnia, bez wcześniejszego prysznica i działa wtedy odrobinę jak chusteczki nawilżające.
Jednym słowem idealne rozwiązanie na upalne, parne dni, np. w pracy, kiedy nie bardzo możemy się wykąpać.
3. Makijaże kosmetykami Mary Kay
fot. Marianna Patkowska
Ponieważ zamierzam dziś opisywać nowo kupione produkty do makijaży i ilustrować swoje słowa zdjęciami tychże na mnie, pomyślałam, że najwygodniej będzie zrobić coś na zasadzie legendy. Powyżej przedstawiam wszystkie kosmetyki do malowania, których w sumie użyłam. Poniżej zaś zrobię odnośniki do każdego kosmetyku po kolei z odpowiednimi numerami, a potem pod swoimi zdjęciami w konkretnym makijażu zaznaczę tylko numery kosmetyków. Mam nadzieję, że tak będzie łatwiej, gdyby ktoś był ciekaw, czym taki makijaż zrobić.
4. Rozświetlacz w płynie do twarzy i ciała – Golden Horizon
fot. Marianna Patkowska
Jak wspominałam w ostatnim wpisie, zauroczyły mnie Rozświetlacze w płynie do twarzy i ciała, więc skusiłam się na dwa kolory – najjaśniejszy srebrny i najciemniejszy brązowy. Tym razem uzupełniłam swoją kolekcję o trzeci (już ostatni z serii), złoty – Golden Horizon. Jestem niesamowicie zadowolona, używając go zarówno osobno (i wymieszanego z podkładem, i nie), jak i łącząc go z resztą. Rozświetlacza można używać w sposób tradycyjny (kości policzkowe, łuk kupidyna, broda, czubek nosa i tuż pod linią brwi), można też traktować go równocześnie jak cień do oczu. No i oczywiście także na dekolt, ręce i gdziekolwiek poczujemy potrzebę pięknie zabłysnąć.
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Do makijażu na obydwu zdjęciach użyłam produktów: 1, 3, 5, 6, 7, 8, 9, 11 💄💅💋
5. Koloryzujący flamaster do ust
Magenta Mirage
fot. Marianna Patkowska
Kiedy pisałam, że nabyłam Koloryzujący flamaster do ust Desert Flora i że żaden z pozostałych trzech kolorów do mnie nie pasuje, nie wiedziałam jeszcze jak mi się spodoba na moich ustach Magenta Mirage! (A wszystko oczywiście dzięki mojej wspaniałej Konsultantce, która pozwoliła mi go wypróbować.) Odwołuję więc swoje słowa, choć w dalszym ciągu najmniej mnie przekonuje Canyon Coral.
Kolor Magenta Mirage znajduję jako zdecydowanie bardziej oficjalny i poważniejszy niż Desert Flora. Na pewno nie na każdą okazję. Jest jednak naprawdę przepiękny i niesłychanie kobiecy!
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Do makijażu na obydwu zdjęciach użyłam produktów: 1, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 12 💄💅💋
***
fot. Marianna Patkowska
Do makijażu na zdjęciach użyłam produktów: 1, 2, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 13 💄💅💋
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Do makijażu na zdjęciach (i poniższym filmiku) użyłam produktów: 1, 3, 4, 5, 6, 7, 10, 14 💄💅💋
P.S. A na deser łączę swój cover piosenki „Pretty hurts” z repertuaru Beyoncé, ale napisanej przez cudowną Się. Zamieszczam go pod dzisiejszym tekstem nie tylko dlatego, że jestem tu (nie)przypadkowo pomalowana akurat opisywanymi kosmetykami Mary Kay, ale ze względu na jej bardzo mądry i głęboki przekaz. Wygląd – wbrew być może całemu temu wpisowi – nie jest aż tak ważny, „kiedy to dusza potrzebuje operacji”…
Rzadko zwracam się na tym blogu tylko do jednej płci, ale…
Kochane Kobiety,
pamiętajcie, że jesteście cudowne, wspaniałe i wartościowe i określa Was przede wszystkim to, co jest w Was w środku. Reszta to tylko przyjemne, ale nic nieznaczące bzdurki (nawet jeśli pisanie o nich zajęło mi całe mnóstwo czasu i energii 😉 )!
Nadszedł maj i choć pisałam już o swoim stosunku do wiosny jako takiej, jednak bez, konwalie i zieleń po deszczu o tej porze roku rzeczywiście mnie urzekają. To również dobry czas na małe makijażowe zmiany i postawienie na odważniejsze kolory. Z pomocą przyszła mi Mary Kay ze swoimi wiosennymi nowościami, które wypróbowałam i z przyjemnością spieszę opisać. Oprócz nowości skusiłam się też na kilka starszych pozycji tej firmy, których dotąd jeszcze nie testowałam. 🌷🌷🌷 (A zainteresowanym marką Mary Kay polecam swój wcześniejszy wpis na jej temat: „Jak zostałam konsultantką firmy Mary Kay”.) 💅💅💅💄💄💄💋💋💋
Moja konsultantka, zachwalając ten zestaw, powiedziała, że „skóra staje się po nim tak delikatna w dotyku, że chce się ją bez przerwy gładzić”. Podejrzewałam, że to sformułowanie jednak odrobinę na wyrost… dopóki nie użyłam tego zestawu po raz pierwszy! Wszyscy, którzy dotykali mnie po mojej w Satin Body kąpieli (jakkolwiek by to nie zabrzmiało), mnie samej nie wyłączając, są zgodni co do tego, że skóra staje się po nich niewyobrażalnie aksamitna.
Ponieważ nie byłam z początku pewna co do kolejności stosowania produktów, na wszelki wypadek objaśnię, że jeśli zdecydujemy się użyć wszystkich trzech, należy zacząć od peelingu, a dopiero potem umyć się płynem do kąpieli. (I na końcu nasmarować się balsamem, ale to już pewnie oczywiste.) Na ogół biorę prysznice, jednak po kąpieli w wannie muszę z przyjemnością przyznać, że płyn naprawdę pięknie się pieni. Jak w przypadku wszystkich produktów Mary Kay, które są naprawdę wydajne, kilka kropli każdego specyfiku w zupełności nam wystarczy. Płyn do kąpieli ma bardzo przyjemną oleistą konsystencję i rzeczywiście doskonale nawilża.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do zapachu całości. Choć opisywany wcześniejzestaw Satin Hands ma dokładnie tę samą linię zapachową (biała herbata i cytrusy) i pachnie rzeczywiście przepięknie, delikatnie i świeżo, akurat tu nie ma aż takiego oszałamiającego efektu. Jednak biorąc pod uwagę wszystkie pozostałe plusy Satin Body, to raczej drobiazg. Poza tym nie mam na myśli zapachu brzydkiego, tylko nie aż tak ładny, a te zagadnienia są na ogół i tak subiektywne.
2. Zielony tusz do rzęs Lash Love™
oraz pędzel do rozcierania cieni
fot. Mariusz Stępień
Jak już pisałam ostatnio, w przypadku tuszów do rzęs jestem bardzo wybredna (mam swoje wypracowane przez lata sposoby, triki i sprawdzonych producentów), i już wielkim zaskoczeniem był dla mnie czarny tusz do rzęs Lash Intensity™ Mary Kay, dający – w pojedynkę! – niesamowity efekt wydłużonych, zdrowych rzęs. Na wiosnę postanowiłam jednak zaszaleć z kolorem. Mary Kay ma w ofercie (również już od lat) kilka wariantów innego rodzaju tuszu – Lash Love™: niebieski, śliwkowy oraz zielony, który mi się zamarzył. Nastawiając się na kolor, postanowiłam trochę odpuścić, jeśli chodzi o jakość tuszu i… czekało mnie bardzo miłe zaskoczenie! Co prawda dla lepszego efektu, używając go, tuszowałam wcześniej rzęsy białą bazą (akurat z wycofanego już, starszego tuszu L’Oréala, ale samą bazę pod tusz do rzęs można też dostać u Mary Kay – nie próbowałam jej, ale, sądząc po tuszach, podejrzewam, że jest bardzo dobra), jednak nawet bez tej bazy, tusz sprawdza się znakomicie.
fot. Zofia Mossakowska
Jeśli ktoś z Czytelników rozważa zainwestowanie w kolorową maskarę, ale nie bardzo wie, w jakiej będzie mu dobrze, to ogólna zasada jest taka, żeby kierować się kontrastem. Ponieważ mam niebieskie oczy, wiem, że bardziej ich kolor podkreśli tusz zielony niż niebieski. I na odwrót – do oczu zielonych pięknie sprawdzi się tusz niebieski. Widziałam też oczy piwne okraszone intensywnie niebieskimi rzęsami, co wyglądało olśniewająco. Nie bardzo przekonuje mnie śliwka, ale to kwestia indywidualnych preferencji. Podejrzewam, że wygląda lepiej przy niebieskich i zielonych oczach niż piwnych czy czarnych.
fot. Marianna Patkowska
Warto tu wspomnieć o tym, że – wbrew może pozorom – zielony tusz można połączyć z naprawdę wieloma kolorami cieni do oczu. Doskonale się sprawdzi zarówno z cielistym matowym cieniem (jak mówią moje dzieci, „ciałowym”), błyszczącym różem czy brązem, jak i z odważniejszymi barwami. Do niebieskich oczu i zielonych rzęs idealnie pasuje żółty cień – gorąco polecam!
Wśród klasyków Mary Kay w mojej kosmetyczce znalazł się niedawno również pędzelek do rozcierania cieni. Nabyłam go bardziej z myślą o używaniu konturówki niż cieni, ale sprawdza się i do jednego, i do drugiego. Otóż bardzo lubię sobie malować precyzyjne (no, przynajmniej w założeniu precyzyjne…) czarne kreski, a moja konsultantka pokazała mi jeden ich wariant, dający efekt bardziej smokey eye niż kreski. Mianowicie trzeba sobie zrobić bardzo niedbałą kreskę, a potem szybko rozetrzeć ją pędzelkiem. To idealny sposób, kiedy ma się mało czasu (lub problemy ze wzrokiem, uniemożliwiające zrobienie makijażu, na jaki mamy ochotę).
fot. Zofia Mossakowskafot. Mariusz Stępień
3. Koloryzujący flamaster do ust
fot. Mariusz Stępień
Tanecznym krokiem przechodzimy już do wiosennych nowości i równocześnie edycji limitowanych Mary Kay! Jedną z nich są koloryzujące flamastry do ust dostępne w trzech kolorach: Desert Flora (widoczny na moim zdjęciu), Canyon Coral i Magenta Mirage.
fot. Mariusz Stępień
Ich niewątpliwym atutem jest duża trwałość (utrzymują się na ustach cały dzień – mimo jedzenia, picia czy nawet mycia zębów) i przepiękne kolory. (Co prawda próbowałam tylko jednego, bo pozostałe nie bardzo pasują do mojej karnacji, ale na modelkach o innej urodzie prezentują się doskonale.) Wszystkie są teoretycznie matowe, ale pozostawiają na ustach bardzo ładny połysk.
Jedyną trudnością, na jaką napotkałam, była aplikacja. O czym na początku nie wiedziałam (oświeciła mnie moja nieoceniona konsultantka), produkt trzeba najpierw porządnie rozgrzać w dłoniach, a potem mocno nim potrząsnąć. Po takiej operacji rzeczywiście szminkę nakłada się łatwiej, niemniej jednak jeśli nigdy wcześniej nie malowało się ust flamastrem, nauczenie się robienia tego szybko i skutecznie, zajmuje trochę czasu. Tak czy tak warto, bo efekt jest naprawdę piękny!
fot. Marianna Patkowska
4. Rozświetlacz w płynie do twarzy i ciała
fot. Mariusz Stępień
Rozświetlacze Mary Kay do twarzy i ciała są zupełnym hitem. I piszę to jako osoba, która długie lata buntowała się przed używaniem rozświetlaczy w ogóle, nie lubiąc się błyszczeć i będąc w zdecydowanie matowym obozie, jeśli chodzi o twarz. Do spróbowania przekonała mnie możliwość używania ich do różnych celów: zarówno na dekolt, ręce i jakąkolwiek część ciała, której chcemy nadać połysk, jak i w klasyczny sposób na twarz (co bardziej szczegółowo omówię za chwilę), ale także na powieki w roli płynnych cieni czy – w przypadku najciemniejszego z nich – jako bronzera.
Rozświetlacze dostaniemy w trzech wariantach kolorystycznych: najjaśniejszy, srebrnoróżowawy Silver Sand, złoty Golden Horizon oraz najciemniejszy, brązowozłoty Bronze Light.
fot. Mariusz Stępień
Ja nabyłam najjaśniejszy i najciemniejszy (oba naraz mam na twarzy i ciele na załączonych zdjęciach). Kolory można też mieszać zarówno ze sobą, jak i z podkładem.
Rozświetlacze mają konsystencję gęstego płynu i najłatwiej rozcierać je palcem lub pędzlem. Jeśli chodzi o zasady tzw. konturowania twarzy (w czym jestem fatalna i co mnie przeraża już samą nazwą), to najłatwiej zapamiętać, że bronzerem (zarówno tym tradycyjnym matowym, jak i użytym do tego celu rozświetlaczem Bronze Light) optycznie skracamy i odchudzamy części twarzy, które wg nas tego potrzebują (np. nos), a rozświetlaczem traktujemy te części twarzy, które chcemy uwydatnić (np. czubek nosa, policzki, tzw. łuk kupidyna i dołek w podbródku).
Bronzer i rozświetlacz są więc jak uczucie, które pięknie opisał Jeremi Przybora w piosence „Rzuć chuć”:
Uczucie wytrze, co w nim najbrzydsze
Uczucie zatrze, co nie najgładsze
Oko przymruży na feler zbyt duży
Tu coś wydłuży, tam skróci zaś
Niniejszym otwieram na blogu nową kategorię „WyglądanNie jak przez okno”, do śledzenia której serdecznie zapraszam!
💄💄💄💋💋💋💅💅💅👠👠👠👗👗👗
Na początku chciałam oświadczyć, że nie jest to tzw. wpis sponsorowany. Posiadam niezwykłą umiejętność nie tylko niezarabiania na tym, na czym udaje się zarabiać innym ludziom, ale również dokładania do tego wielokrotności ich zarobków. Więcej na ten temat pisałam w tekście „Jak nie osiągnąć sukcesu”.
Kilka miesięcy temu pojawiła się w mojej pracy konsultantka firmy Mary Kay, oferując wszystkim pracownicom mojej placówki swój czas i wiedzę dotyczącą dbania o skórę oraz konsultację z zakresu pielęgnacji twarzy. Byłam trochę sceptycznie nastawiona, głównie dlatego, że nie spotkałam jeszcze nikogo (dermatologów nie wyłączając), kto doradziłby mi naprawdę sensownie. Jednak pasja, niesamowita wiedza o skórze i ogromna kompetencja tejże konsultantki sprawiły, że dziś… sama jestem konsultantką Mary Kay!
1. Z pamiętnika młodej chemiczki
Doradzanie w kwestiach kosmetycznych wiąże się jednak chciał nie chciał z chemią, a moja historia z tą piękną dziedziną nauki skończyła się w szkole średniej w sposób następujący: nauczycielka tegoż przedmiotu – bardzo zresztą poczciwa – z pewnym wahaniem, wpisując mi do dziennika zaliczenie, zastrzegła:
– Zaliczam, ale proszę mi obiecać, że nigdy nie zwiąże pani swojego zawodowego życia z chemią.
– moja nauczycielka chemii
Kiedy skończyłam się śmiać i spostrzegłam, że jej twarz nawet nie drgnęła w jakimkolwiek grymasie, choćby z grubsza przypominającym uśmiech, zaczęłam nabierać podejrzeń, że być może mówiła poważnie. Wszelkie wątpliwości rozwiał jej błagalny szept:
– Proszę obiecać…
Przez wszystkie te lata żyłam z brzemieniem złożonej onegdaj obietnicy – niezbyt zresztą, mówiąc szczerze, odczuwalnym. Aż do momentu, w którym stałam się konsultantką Mary Kay, teoretycznie posiadającą wszelkie prawa do opowiadania o składzie i działaniu kosmetyków tej firmy, a także doradzania w doborze odpowiednich. Zrozumiałam wtedy, że nie tyle w obietnicy pies jest pogrzebany, lecz w mojej, wstyd przyznać, kolosalnej niewiedzy. Choć nieraz na potrzeby wpisów musiałam się zagłębić w dziedzinę dotąd mi nieznaną i choć moi cudowni wychowankowie (zachwyceni tym, że im czasem pomagam w matematyce i namawiający mnie ciągle, bym „zrobiła papiery” i uczyła jej w szkole oprócz polskiego) twierdzą, że „jeszcze przez dwa lata mój mózg będzie bez problemu przyswajał nowe rzeczy”, jednak mam przeczucie graniczące z pewnością, że chemia już na zawsze niestety pozostanie dla mnie w przybranym onegdaj kształcie wielkiego znaku zapytania.
Jasnym punktem bycia konsultantką jest to, że – mimo samej nazwy – nie jestem zobligowana do organizowania spotkań, opowiadania o kosmetykach i sprzedawania ich innym. (Mogę to robić, ale nie muszę.) Mam natomiast spory rabat, który umożliwia mi zrobienie większych zakupów niż te, na które normalnie mogłabym sobie pozwolić. Czyli, reasumując, na to, na czym inne konsultantki zarabiają (zamawiając dla swoich klientek taniej, a sprzedając im po wyższej, katalogowej cenie), ja… wydaję, ale mniej, niż wydawałabym, będąc klientką.
2. CodzienNa pielęgnacja twarzy i ust, czyli Age Minimize 3D™ Time Wise®
oraz Satin Lips
fot. Marianna Patkowska
Pierwszym odkryciem konsultantki, z którą się spotkałam, był wstrząsający dla mnie fakt, że… dotychczas nie dbałam o swoją skórę w sposób prawidłowy. Korzystałam co wieczór z wielu kosmetyków, różnych zresztą marek, poświęcałam pielęgnacji twarzy jakiś czas, więc byłam przekonana, że opiekuję się nią właściwie. Co prawda po umyciu twarzy żelem (często z jakimś lekkim peelingiem) moja skóra była napięta, sucha i domagająca się toniku, a potem kremu, który rano nadal czułam na twarzy (ostatnio się dowiedziałam, że to właśnie nazywamy filmem), ale nie przyszło mi do głowy, że coś tu jest nie tak.
fot. Marianna Patkowska
Konsultantka zaproponowała mi oczyszczające mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® (zdecydowałam się wtedy również na krem na noc i na dzień z tej samej serii), które zrewolucjonizowało wszystko! Kosmetyk ten jest niesamowicie delikatny, zawiera w sobie już od razu tonik i bardzo ładnie usuwa makijaż (wystarczy przed myciem twarzy usunąć płynem do demakijażu jedynie tusz z rzęs), a przede wszystkim wszelkie toksyny. Ma lekkie drobinki, które złuszczają martwy naskórek, jednak nie jest to typowy peeling i można (a nawet trzeba!) używać go dwa razy dziennie. Mycie twarzy mleczkiem i smarowanie jej kremem na dzień bezpośrednio przed nałożeniem makijażu było dla mnie kolejną nowością, ponieważ do tej pory ze względu na wspomnianą kondycję skóry po myciu i film po kremie, rano przemywałam twarz tylko zimną wodą, a potem płynem micelarnym, żeby była świeża, a makijaż się nie utopił w kremie. Mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® rzeczywiście sprawiło, że moja skóra zaraz po myciu była delikatna, nienapięta i dało mi poczucie lekkości. Kolejnym krokiem (rano i wieczorem!) jest aplikacja przeciwzmarszczkowego kremu pod oczy Age Minimize 3D™ TimeWise®, który nakładamy w pewnej odległości od samego oka, mniej więcej centymetr poniżej (o czym oczywiście nie wiedziałam, bo zawsze ładowałam tuż pod oko), a następnie kremu: rano będzie to rewitalizujący krem na dzień Age Minimize 3D™, który pięknie nawilża skórę i pomaga odbudować jej sprężystość i elastyczność, a wieczorem – regenerujący krem na noc Age Minimize 3D™ TimeWise®, również nawilżający, ujędrniający, wygładzający i głęboko odżywiający.
Ogromną zaletą wszystkich tych kosmetyków jest to, że są niesamowicie wydajne i że wyciska się ich jednorazowo dosłownie kroplę wielkości ziarnka grochu. Mnie cały ten zestaw, używany dwa razy dziennie każdego dnia bez wyjątków, starczył na ponad cztery miesiące. Warto też wspomnieć, że dostaniemy każdy z tych produktów w dwóch wariantach: do skóry normalnej i suchej oraz do skóry mieszanej i tłustej.
fot. Marianna Patkowska
Jeśli chodzi o moją codzienną pielęgnację twarzy, wspaniałą sprawą jest też dwukosmetykowy zestaw Satin Lips. Składa się z peelingu do ust, na wcieranie którego dobrze poświęcić około dwóch minut (następnie należy go spłukać) oraz mocno nawilżającego balsamu do ust, który należy wsmarować w usta i zostawić. Te cuda pomogły mi przetrwać – nie strasząc swoim wyglądem bliźnich – zimę, podczas której moja skóra, zwłaszcza w tej części Polski, domaga się szczególnego nawilżenia.
Znakomitym produktem, którego – jeśli w ciągu dnia miałam makijaż – używam do samych rzęs wieczorem, jest też beztłuszczowy płyn do demakijażu oczu.
Jeśli jednak nasza skóra miewa niedoskonałości i mimo takiej codziennej pielęgnacji nadal nie jest idealna, warto raz lub dwa razy w tygodniu zrobić sobie też zabieg mikrodermabrazji. Zestaw do mikrodermabrazji TimeWise® w wersji mini akurat dostałam (w gratisie) od swojej konsultantki, kiedy nadal efekty stosowania zakupionych kosmetyków – mleczka i kremów – nie były spektakularne (cały czas pozostajemy w kontakcie, jeśli cokolwiek się dzieje, ona przyjeżdża i ustala plan dalszego działania). Ten zestaw z kolei składa się z preparatu złuszczającego naskórek, który trzeba wcierać w lekko nawilżoną skórę twarzy, najlepiej ok. trzech minut oraz kremu zamykającego pory, który nakładamy po zmyciu pierwszego preparatu i wytarciu twarzy. Przez pewien czas używałam też głęboko oczyszczającej maski z aktywnym węglem Clear Proof®, którą również dostałam od swojej konsultantki (odlała mi do mojego pojemniczka tyle, ile było mi trzeba i potem instruowała kiedy i w jakiej częstotliwości ją stosować, a kiedy mogę ją już odstawić).
Przeczekałam najgorsze (trzeba pamiętać, że mleczko usuwa toksyny, więc – podobnie jak przy piciu czystka, co nota bene również bardzo polecam – wszelkie niedoskonałości mogą się nam najpierw pojawić na twarzy, by już potem był spokój na długo) i teraz jest już wreszcie wspaniale! Nigdy aż tak nie lubiłam swojej skóry, a wieczorne pozbywanie się makijażu jest jeszcze przyjemniejsze!
3. Pielęgnacja dłoni i ciała, czyli
Satin Hands oraz balsam po kąpieli
fot. Marianna Patkowska
Zima w Tatrach, suchość powietrza, a także smog sprawiają, że bez kremu do rąk w torebce nie ruszam się z domu, a moje łydki, pięty, łokcie i dłonie wymagają znacznie większego, niż w innych porach roku, nawilżenia. Mam bogate doświadczenie z wszelkiego typu kremami do rąk. Przez pewien czas pomagały mi tylko te zawierające mocznik, ale po jakimś czasie ich skuteczność jakby zmalała. Znalezienie więc (wreszcie!) kremu do rąk, którego wystarczy użyć jedynie dwa razy w ciągu dnia (rano przed wyjściem i wieczorem po kąpieli) wprawiło mnie w osłupienie. Tym kremem jest Satin Hands. Jednak co może być lepsze od jednego kosmetyku? Tylko więcej kosmetyków!
fot. Marianna Patkowska
Oprócz kremu solo, dostaniemy również Satin Hands w zestawie, który składa się z opisanego kremu do rąk, kremu zmiękczającego skórę oraz peelingu myjącego. Jeśli nasze dłonie są popękane, spierzchnięte i wymagające nawilżenia, dobrze jest raz w tygodniu zrobić sobie następujący zabieg: nasmarować ręce kremem zmiękczającym skórę, potem na niego wycisnąć niedużą ilość peelingu i mocno rozmasować ręce o siebie, a na końcu zmyć wszystko ciepłą wodą i nasmarować dłonie kremem do rąk. (Zdarza mi się używać tego zestawu także do pięt i łokci, co również mogę polecić.) Żeby osiągnąć rezultat, najlepiej powtarzać tę czynność co tydzień przez całą zimę, natomiast kremu do rąk należy używać codziennie, najlepiej dwa razy.
Sam krem zmiękczający skórę jest zresztą fantastycznym, dosyć tłustym kosmetykiem, który bez trudu poradzi sobie z wszelkimi miejscami, wymagającymi otoczenia szczególną troską. Ostatnio miałam poważniejsze problemy z zatokami, brałam antybiotyk i moje usta dosłownie pokryły się sztywną skorupą (mimo pielęgnacji serią Satin Lips – sytuacja była ekstremalna). Przez dwa dni smarowałam je tym kremem i… wróciły do siebie.
Składając na stronie Mary Kay swoje największe zamówienie (które równocześnie sprawiło, że uzyskałam status konsultantki), dostałam w gratisie od firmy balsam do ciała Chase a Rainbow. Pachnie naprawdę przepięknie (lekko, świeżo, kwiatowo) i jest równie skuteczny jak krem do rąk Satin Hands.
fot. Marianna Patkowska
4. Makijaż dzienNy
fot. Marianna Patkowska
Makijaż dzienny wykonywany codziennie to coś, co nie przypuszczałam, że mi się kiedykolwiek przytrafi. Pracowałam w wielu miejscach i ranne robienie bądź nierobienie makijażu zależało jedynie od mojej chęci, a głównie prostego wyboru między dłuższym snem a byciem piękną, co właściwie trudno nawet nazwać wyborem dla osoby, która ceni sen tak bardzo jak ja. Jednak od września ubiegłego roku doszłam do pewnego wniosku: otóż nie malujemy się dla mężczyzn, bo ci, którzy to zauważają (więc przykładają do makijażu zbyt dużą wagę) nie są nas na ogół warci, a ci, którzy są, są tak zachwyceni całą resztą, że nie zwracają na to uwagi. Nie malujemy się dla kobiet, bo te które nas już nienawidzą, nienawidzą nas równie mocno bez makijażu, a te, które kochają, dążą do tego, żeby zobaczyć nas sauté. W końcu nie malujemy się też dla siebie, bo nie zawsze przecież mamy na makijaż ochotę. Brutalna prawda, proszę Państwa, jest taka, że… malujemy się dla dzieci! Moje dzieci są tak spostrzegawcze i zauważają takie detale mojego wyglądu, że… troszkę się chyba ciągle jeszcze boję pokazać im zupełnie nieumalowana.
Podstawą makijażu oczu są dla mnie niezmiennie czerwone krople do oczu Starazolin oraz zalotka, którą zakręcam sobie rzęsy, za każdym razem się śmiejąc, bo staje mi przed oczami moja mama, która stwierdziła kiedyś:
nie używam zalotki, bo boję się, że sobie wywinę rzęsy w drugą stronę.
– moja mama
(Z drugiej strony, jeśli uświadomimy sobie, że mówimy o osobie, której udało się kiedyś znaleźć ość w… sushi, staniemy się wobec jej oporów nieco bardziej pobłażliwi.)
fot. Marianna Patkowska
Dzienny makijaż nakładany rano musi w moim odczuciu spełniać jeden warunek – czas jego wykonania nie może przekraczać pięciu minut. Z tego właśnie powodu często odpuszczałam sobie rano zabawę z podkładem, którego używanie mnie stresowało, bo… nie potrafiłam go nigdy odpowiednio dobrać.
Wystarczyło jedno wnikliwe spojrzenie na mnie wprawnego oka konsultantki Mary Kay, bym wreszcie odnalazła idealny dla swojej jasnej karnacji matujący podkład w płynie TimeWise®! (Osobiście bardzo nie lubię się świecić, więc podkład matowy jest tym, co mi najbardziej odpowiada, ale w ofercie Mary Kay znajdziemy również rozświetlający podkład w płynie TimeWise®.) Udało mi się raz na zawsze pożegnać z koszmarną koncepcją smarowania podkładem części szyi, by… „wyrównać koloryt” (w praktyce kolory nadal były dwa, tylko linia przejścia przebiegała nieco niżej). Podkładu Mary Kay używa się – jak każdego kosmetyku tej firmy – niewielką ilość (jedną, dwie małe krople). Rozsmarowuje się ją w palcach, a potem nakłada na twarz jak krem, pokrywając całą jej powierzchnię (rano nie nakładam cieni na oczy, więc lubię przejechać sobie fluidem po powiekach). Można zapomnieć o korektorze.
Konsultantka przekonała mnie do odejścia od pudru transparentnego, którego koncepcję pokochałam wiele lat temu i zachęciła mnie do dania szansy mineralnemu podkładowi pudrowemu Ivory 2. Dostępnego w zestawie startowym dla konsultantek ciemniejszego mineralnego podkładu pudrowego Beige 1 używam jako bronzera, a aplikuję go znakomitym pędzlem z tego samego zestawu. I rzeczywiście jestem bardzo zadowolona, jednak prawdziwym hitem jest tusz do rzęs Lash Intensity™! Jeśli chodzi o malowanie rzęs, jestem bardzo wybredna i mam swoje wypróbowane triki. Od wielu lat nie maluję rzęs jednorazowo tylko jednym tuszem, potrzebuję na początku nałożyć na nie białą bazę, więc do tuszu Mary Kay podeszłam dosyć sceptycznie. I… od pierwszego użycia, stosuję go codziennie do pracy, nie łącząc z niczym innym i dając moim biednym rzęsom wreszcie odpocząć! Ma piękny, głęboki czarny kolor (wbrew pozorom, nie wszystkie czarne tusze mają wyrazistą czerń) i pięknie podkreśla rzęsy (zwłaszcza te podkręcone wcześniej zalotką). Ust na co dzień nie maluję, bo w ciągu dnia ciągle coś jem, albo piję, albo mówię. Natomiast zawsze przed wyjściem je nawilżam balsamem do ust Satin Lips.
Od momentu otworzenia w łóżku kaprawego oka (jednego z drugim zresztą – stąd Starazolin) do zamykania mieszkania na klucz po porannej toalecie (włączając w to umycie twarzy i nałożenie kremów) i zrobieniu lekkiego makijażu mija najczęściej 20 do maksymalnie 25 minut. Sam makijaż zajmuje od czterech do pięciu.
5. Makijaż wieczorowy
fot. Marianna Patkowska
O ile makijaż dzienny wykonywany rano, przez robienie go w półśnie, jest dla mnie katorgą (w przeciwieństwie do makijażu dziennego, który mogę wykonać niekoniecznie o 7.00 i na który mam więcej czasu, np. idąc z kimś na kawę koło południa), o tyle nie wyobrażam sobie żadnego większego wyjścia na koncert, do teatru, opery czy na wernisaż bez porządnego makijażu wieczorowego, przy którym mogę się trochę zabawić. Oczywiście brak cienia na powiekach czy umalowanych ust to faux pas, na które nigdy bym sobie nie pozwoliła. Nie zawsze makijaż wieczorowy musi być makijażem bardzo mocnym czy teatralnym, zawsze jednak musi mieć jakąś koncepcję, myśl przewodnią i przede wszystkim pasować do szpilek, paznokci i torebki!
fot. Marianna Patkowska
Skoro już mowa o ustach, zachwyciła mnie seria metalicznych szminek w płynie At Play®, a zwłaszcza dwa przestawione na powyższych (i poniższych) zdjęciach kolory: brzoskwiniowa Petal to Metal oraz niebieska Royal Foil, których szczęśliwą posiadaczką szybko się stałam. A co do oczu na wieczór… Moja konsultantka pomalowała mnie kiedyś, u mnie w domu, zestawem czterech cieni Berry Haute, wobec koloru których prawdopodobnie przeszłabym w sklepie obojętnie. O ile ciemny, głęboki fiolet wpadający w bordo (czyli gwóźdź programu, jeśli chodzi o ten zestaw) lubię na paznokciach, a czasem nawet na ustach, o tyle w życiu z własnej woli nie położyłabym go sobie na powieki. Tymczasem okazało się, że wydobył on z oczu coś bardzo ciekawego i moja konsultantka od razu to wiedziała (kolejny powód, dla którego nie powinnam doradzać innym ludziom). Bardzo przyjemnie mi było powitać go w mojej szafce na kosmetyki, razem zresztą z rewelacyjnym pędzelkiem do nakładania cieni. Ostatnim już produktem, który również był dla mnie pewnego rodzaju zaskoczeniem, jest konturówka do oczu. Zwykłych kredek nie bardzo umiem używać i dotychczas byłam wierna tylko eyelinerom. Jednak kiedy ostatni, który nabyłam w drogerii, okazał się
eyelinerem do oczu w płynie,
– napis na etykiecie niedawno kupionego eylinera, który zauważyłam dopiero po powrocie do domu
jestem z nim bardzo ostrożna, bo nie bardzo wiem, jak zareaguje na oczy w stałym stanie skupienia, a dysponuję jedynie takimi. Pomyślałam, że to świetny moment, by przeprosić się z kredką do oczu. Konturówka Mary Kay jest czymś pomiędzy tradycyjną kredką a eyelinerem w sztyfcie. Bardzo ładnie się rozciera. Można nią szybko i prosto zrobić zarówno ostrzejsze, jak i łagodniejsze kreski. Dodatkowo ma wbudowaną temperówkę, co pozwala dostosować ją do swoich potrzeb, a do tego występuje aż w pięciu wariantach kolorystycznych, którymi wyczarujemy każdy nienachalny wieczorowy wygląd!
fot. Marianna Patkowska
6. Konsultantką być…
fot. Marianna Patkowska
Dużo w internecie przeczytamy na temat Mary Kay. Zarówno zachwytów (czasem niepokojąco wręcz entuzjastycznych), jak i tragicznych historii kobiet, które wpędziły się w ogromne kredyty, mamione wizją szybkiego zarobku.
fot. Marianna Patkowska
Bardzo wyraźnie chciałabym więc zaznaczyć, że choć jestem naprawdę zadowolona z opisywanych tu kosmetyków, które już od dłuższego czasu mi znakomicie służą, czym innym jest kupowanie ich, a czym innym wejście w struktury firmy i zajęcie się poważniejszą sprzedażą (z czym jestem akurat ostrożna i wszystkim innym ostrożność również doradzam). Wbrew pozorom, Mary Kay to tylko kosmetyki. Dobrej jakości, ale tylko kosmetyki, a nie styl, czy – o zgrozo – sens życia!
Mnie do zasilenia szeregów tzw. konsultantek tej firmy skłoniła tylko jedna rzecz – możliwość 40% zniżki przy każdych zakupach kosmetyków, których wiem, że co najmniej kilka najbliższych miesięcy będę chciała na pewno używać. Być może jakaś moja koleżanka (może Czytelniczka!) będzie chciała coś dla siebie za moim pośrednictwem zamówić. Nie mam jednak założenia, że cokolwiek z tego, co już wydałam mi się zwróci. (Podobnie, jak robiąc zakupy w drogerii, nie zakładam, że coś będę odsprzedawać później znajomym.) Z drugiej strony są też osoby, które mają prawdziwy talent i ogromną pasję do dobierania odpowiednich kosmetyków kobietom, a do tego wszystkiego również imponującą wiedzę. (Jak moja konsultantka, która wyprowadziła moją cerę na prostą, choć ta się nam w międzyczasie trochę buntowała i doskonale wiem, że nie była prostym przypadkiem.) Jeśli więc do tego wszystkiego potrafią te umiejętności i zamiłowanie przekuć w zarobek, to świetnie! Jeśli mogę o cokolwiek zaapelować, to tylko o samodzielne myślenie i podejmowanie każdej decyzji bez niczyich nacisków i presji. Słuchajmy oczywiście dobrych rad, ale nie podejmujmy ostatecznych (dla naszego portfela) decyzji pod wpływem emocji i chwili.
Żeby zostać konsultantką, trzeba kupić pakiet na łączną kwotę 499 zł. Jest to, oczywiście dużo pieniędzy, ale też dostaniemy za to dużo kosmetyków. W pakiecie znajdziemy:
dwa bardzo estetyczne i zgrabne, składane lusterka
czarną, pojemną, elegancką torebkę
próbki zestawu z serii Age Minimize 3D™ Time Wise® do cery normalnej i suchej
próbki zestawu z serii Age Minimize 3D™ Time Wise® do cery mieszanej i tłustej
firmowy kalendarz notatnik w formacie A4
oraz akcesoria stricte dla konsultantek chcących sprzedawać, czyli:
jednorazowe szczoteczki do tuszu (dla klientek)
jednorazowe tacki pokazowe
całe mnóstwo atrakcyjnie wyglądającej literatury fachowej
Warto spotkać się z rzetelną (!) konsultantką (czyli nie mną) chociaż raz, żeby nam doradziła i przede wszystkim oceniła, czego potrzebujemy, a czego nie (i pozwoliła wypróbować te kosmetyki na sobie). Mnie udało się na przykład zupełnie przegapić moment, kiedy moja skóra zmieniła się z mieszanej na suchą (do czego trochę się sama przyczyniłam, stosując źle dobrane kosmetyki, a trochę też zawiniły zmiana klimatu i smog). Dobra konsultantka skupi się na indywidualnych potrzebach swojej klientki. Moim celem, który udało się w całkiem niedługim czasie, mimo różnych przeszkód (m.in. częstych chorób i wielu leków) osiągnąć, było uzyskanie zdrowego i świeżego wyglądu skóry. Kosmetyki kolorowe, do malowania, kupiłam, bo po prostu je lubię, ale nie były moją pierwszą potrzebą. Warto przeanalizować skład zestawu startowego, bo jeśli bardziej zainteresował nas zestaw Satin Lips i metaliczne szminki w płynie, nie bardzo opłaca się nam w niego inwestować. Z drugiej strony, tylko w dniu jego zakupu mamy na wszystkie produkty (kupowane oprócz zestawu) jeszcze 50% rabatu, więc jeśli omówić taki wydatek i przede wszystkim potrzeby z koleżankami, może się okazać, że taki zakup ma jednak sens.
Tak czy siak, kupujmy z głową, którą – przyznaję – można dla Mary Kay na chwilę stracić, ale pamiętajmy, że to kosmetyki mają służyć nam, a nie na odwrót! 😉
fot. Anna Patkowska
P.S. Na wszystkich zdjęciach mam na twarzy tylko i wyłącznie omawiane kosmetyki Mary Kay.
P.S. 2 Od niedawna sprzedaję kosmetyki Mary Kay – Wszystkich zainteresowanych zapraszam na swojego kosmetycznego fanpage’a oczami Mary Kay: