Projekt Patkowski

slajd stanowiący integralną część strony wizualnej koncertu

Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że  zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. Docierały do mnie głosy albo podziwu, że pojechałam po autorce, albo niepokoju, że muszę jej bardzo nie lubić. Oczywiście, że swoją książką wzbudziła we mnie irytację – jak każdy inny autor, który nie dość, że pisze słabo, to jeszcze zabiera się za poważny temat, który go przekracza. (W tej irytacji mieści się i wkurzenie na promocję słabej literatury, i oburzenie na haniebne zaniechania redaktorów, i złość na straszliwe dla naszej Planety marnowanie papieru.) Jednak do pozwolenia sobie na złośliwość czy kąśliwą uwagę nie potrzebuję takich nakładów czasu, pracy i energii, jak te, które musiałam poświęcić na bardzo uważną lekturę tej książki, a potem napisanie swojej recenzji, co jest przecież aktem szacunku nie tylko do moich Czytelników, ale również do autorki. I to wielu osobom umknęło. Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.
Powód naszego spotkania okazał się fascynujący. Najkrócej mówiąc, kontakt Roberta z amerykańskim kompozytorem Rogerem Reynoldsem, który Warszawską Jesień kojarzył przede wszystkim z Patkowskim (a mnie z kolei kojarzył się przede wszystkim z jedzonymi ponad trzy dekady temu w jego domu w Kalifornii truskawkami), zaintrygował Roberta i sprowokował go do pochylenia się nad postacią Patkowskiego. Pochylenie to stało się na tyle głębokie, że w jego artystycznej głowie zrodził się pomysł projektu, który ukazałby elementy rozwoju muzyki elektroakustycznej. Światłem i centrum tego projektu miał być Józef Patkowski, ale niejako bezpośrednią inspiracją stał się Roger Reynolds, który – jak się nagle okazało – pisał właśnie utwór na… wiolonczelę i elektronikę. W tym wszystkim pojawił się też trochę dziś niestety zapomniany znakomity polski malarz Jerzy Stajuda. Historia znajomości tych trzech panów była następująca: tata, kiedy jego zagraniczni znajomi i przyjaciele chcieli kupić jakieś obrazy, zabierał ich do galerii, która sprzedawała wtedy m.in. sporo prac Stajudy. Tam się jego twórczością zachwycił. Reynolds był jednym z artystów, którzy dzięki tacie nabyli obrazy Stajudy, a jakiś czas później tata Stajudę poznał osobiście i zrodziła się między nimi ogromna przyjaźń.
Zachwyciła mnie pasja, z jaką Robert opowiadał o tym wszystkim, o ciągach przyczynowo-skutkowych, o powiązaniach, jakie widzi i do jakich ciągle się dokopuje. Nie miałam co prawda pojęcia, co kryje się pod enigmatycznym słowem „projekt”, ale czułam jego moc. Nie wiem nawet, czy sam Robert miał w tamtym momencie jasność, czy mówi o koncercie, cyklu koncertów, wystawie połączonej z muzyką, czy jeszcze jakiejś innej formie. Ale było w tym pomyśle coś tak nowego, było też tak ogromne zaangażowanie, tak cudowny artystyczny chaos, że po pierwsze poczułam się zaszczycona, że zechciał się tym ze mną podzielić, a po drugie znów poczułam bliskość taty, który wymykał się zawsze wszelkim utartym, zamkniętym i skostniałym schematom.

Koncert w ramach
Festiwalu Audio Art

Robert Jędrzejewski, fot. Adam Walanus

Z ogromną przyjemnością obserwowałam, jak pomysł się rozwija, jak zaczyna nabierać kształtu. Ostatecznie przybrał formę koncertu pod nazwą „PROJEKT PATKOWSKI” i został wykonany najpierw w Krakowie w ramach fantastycznego Festiwalu Audio Art, a potem jeszcze w Warszawie oraz w Wilnie, co mnie już kompletnie urzekło, bo stamtąd tata pochodzi.
Zawsze ciekawi mnie, jak to wszystko się łączy (i czy się łączy naprawdę, czy tylko ja te połączenia widzę). Niedawno publikowałam drugi odcinek swojego podcastu ustami nNi, zatytułowany „Córka Patkowskiego”. Wspominałam o dwóch festiwalach, na których zaraz po śmierci taty byłam. Co prawda pomyliłam kolejność, ale to dziś chyba nieistotne. Jednym z tych festiwali był właśnie Festiwal Audio Art, na którym doświadczyłam realnej obecności i bliskości taty, gdyż wiele osób czuło potrzebę podejścia do mnie i poopowiadania mi o tacie i tym, ile mu zawdzięcza, jak był dla nich ważny. Cudownie było więc w ramach tego właśnie festiwalu usłyszeć 26.11.2022 wspaniały, dopracowany i poruszający koncert Roberta.
W programie usłyszeliśmy „Solo” na każdy instrument melodyczny i elektronikę Karlheinza Stockhausena z 1966 roku, „Près” na wiolonczelę i elektronikę Kaiji Saariaho z 1992 roku oraz (pra)prawykonanie „Persistence” na wiolonczelę i muzyka komputerowego (w tej roli Jacob Sundstrom) Rogera Reynoldsa. Wszystko to rozpoczęte, zakończone oraz przeplatane intrygującymi „Intersekcjami” na solistę i multimedia Roberta Jędrzejewskiego, do których użył jako sampli fragmentów nagrań ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, a także rozmów i audycji związanych z tatą i Jerzym Stajudą. Marek Chołoniewski – kompozytor i twórca Festiwalu Audio Art – nazwał je później „utworami, w których utwory tworzą intersekcje”.
Jedną z ważniejszych rzeczy i przy planowaniu posiłku, i przy zapraszaniu gości, i w końcu przy organizowaniu koncertów była dla taty kompozycja całości. Być może dlatego i ja w swoich recenzjach zawsze zwracam na nią uwagę, bo dobry koncert to nie tylko przypadkowy zbiór znakomitych utworów. To też (o ile nie przede wszystkim) takie ich skomponowanie ze sobą, by stały się elementami tworzącymi nową, równie znakomitą całość. Robertowi wyszło to doskonale i to w dodatku na kilku poziomach. Po pierwsze – i chyba najważniejsze – ten koncert był zwyczajnie piękny. Poruszające kompozycje, choć każda z nich powstała w innym czasie i trochę innej stylistyce, zbudowały niepowtarzalny nastrój. Audiowizualne „Intersekcje” tak inne od reszty, a jednak bardzo ze sobą spójne, ożywiły całość, nadając jej jakąś urzekającą świeżość; co ciekawe, zważywszy na użyte w nich sample. Równocześnie wszystko do siebie idealnie pasowało, było wysmakowane.
Po drugie żaden z utworów nie znalazł się w programie przez przypadek. Z jednej strony – jak wspominałam wcześniej – można było zauważyć narrację ukazującą rozwój muzyki elektroakustycznej. Z drugiej zaś, powiązania z tatą, który był postacią centralną, ale w sposób nienachalny i dający duże pole do interpretacji. Karlheinz Stockhausen to kompozytor, którego nie można pominąć, kiedy chce się uczciwie opowiedzieć o muzyce elektroakustycznej. Tata bardzo go cenił, a sam Stockhausen był w 1985 roku na tyle poruszony wyrzuceniem taty ze Studia Eksperymentalnego, że napisał w tej sprawie list do władz Polskiego Radia, w którym domagał się jego przywrócenia. Z Kaiją Saariaho – również przez tatę cenioną – łączy się z kolei inna historia. W 2001 roku Robert Jędrzejewski uczestniczył w kursach muzyki elektroakustycznej organizowanych przez paryski IRCAM i tam po raz pierwszy nabył płytę z kompozycjami Reynoldsa, pod wrażeniem których pozostaje do dzisiaj. Tam też pracował  z fińskim kompozytorem i wiolonczelistą Anssim Karttunenem, dla którego i we współpracy z którym Kaija Saariaho napisała utwór „Près”. Ircamowskie brzmienie było przystankiem w podróży po historii muzyki elektroakustycznej dla Roberta ważnym. Roger Reynolds, od którego wszystko się zaczęło, koncert zakończył utworem… niedokończonym (ściślej skończona jest partytura, ale testy z elektroniką nadal trwają)! (Nie umiem odgonić od siebie natrętnych skojarzeń z „początekońcem” Stanisława Dróżdża.)

Coda

Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, fot. Aleksandra Semenowicz

Bardzo specyficzną i – jak ją nazwał Robert – „pomnikową” „Intersekcją” była „Coda”. Kompozycja utkana z wypowiedzi m.in. taty, różnych osób o tacie, ale też o Jerzym Stajudzie. Wypowiedzi te wyrwane z kontekstu, nie do końca zrozumiałe i pozbawione dalszych ciągów, oblane gęstym sosem smakowitych elektronicznych dźwięków tworzyły nowe znaczenia, ale też brzmienia. Jeśli przyjrzymy się całości, „Codę” być może można nazwać najbardziej pomnikową częścią koncertu, jednak mam z tym sformułowaniem pewien problem. Jedyną doSŁOWnością były SŁOWA, jednak powypuszczane z klatek Polskiego Radia na wolność. Te, które najłatwiej było uchwycić, wywołały we mnie najpotężniejsze emocje. Nie rozpoznałam głosu, nie wiedziałam więc ani kto, ani o kim mówi, ale całą sobą czułam, że jest w nich przekaz, który mogłabym usłyszeć od taty. Właśnie teraz.

Powiedział: „Nie bój się, przecież strach cię tylko hamuje. Wiara w to, co czujesz, cię otwiera. Ja cię mogę uczyć chińskiego, ale ty się ucz, czego chcesz. Jesteś wolnym człowiekiem”.

– Paweł Althamer o Jerzym Stajudzie

Dzisiaj wiem już, że to wypowiedź Pawła Althamera o Jerzym Stajudzie. Dysponując, dzięki uprzejmości Roberta, różnymi fragmentami nagrań, które się w „Codzie” znalazły, mam jeszcze silniejsze wrażenie, że słowo „pomnikowość” coś „Codzie” odbiera, jakoś ją dewaluuje. Bo jej moc wcale nie tkwi w pewnym nieuniknionym dookreśleniu, które niosą słowa. Operowanie samą muzyką uwalnia nas, przynajmniej pozornie, od tego typu dylematów. Pozornie, bo musielibyśmy przyjąć, że słowa są najmniej abstrakcyjnym tworzywem artystycznym, a to jedna z nielicznych akurat kwestii, często podnoszonych przez Pawła Szymańskiego, w których się z nim nie zgadzam. Oczywiście, że podstawową funkcją języka jest komunikacja i to odróżnia go od każdego innego języka artystycznego, jednak jeśli potraktować słowa jak najbardziej wymagający, ale jednak element składowy kompozycji, szybko okaże się, że to nie one same nas w niej poruszają, lecz nadany im nowy kontekst; to, jak zostały użyte. Tu zresztą znowu przychodzi na ratunek jako przykład Stanisław Dróżdż ze swoją poezją konkretną.
Dlatego też część „Cody”, w której pojawiły się zacytowane wyżej słowa Althamera, wywołała moje łzy i ogromne emocje, a czytanie ich po spisaniu nawet nie budzi u mnie przesadnego zachwytu. Podobnie, jak dźwięk klucza telegraficznego jest wielce intrygujący, ale nie on doprowadza mnie przecież za każdym razem, kiedy słucham utworu „Telegraphic” do łez (a znam ten utwór już na pamięć), tylko wrażliwość i geniusz Yannisa Kyriakidesa.
Reasumując, choć nie ucieknę od wzruszenia, które wywołuje we mnie słuchanie dziś głosu taty czy treści, które idealnie wpisują się w proces terapeutyczny, w którym jestem („nie bój się, strach cię tylko hamuje”), to nie one poruszyły mnie podczas koncertu do żywego. Zrobił to Robert Jędrzejewski swoją niesamowitą kompozycją – „Codą”.

Projekt

Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, plakat ze strony festiwalu Audio Art

W którymś z wywiadów mój ukochany profesor Bralczyk opowiadał, jak pewien młody człowiek z przejęciem pochwalił się tym, że w swojej firmie zrealizował „aż sześć projektów”, na co profesor miał mu ze smutkiem odpowiedzieć:

– Ojej. I żadnego pan nie skończył?

Słowo „projekt” stało się w pewnym momencie bardzo modne, więc siłą rzeczy zaczęto go używać także niepoprawnie. Przypomnijmy więc jego słownikową definicję:

projekt
1.
«plan działania»
2. «wstępna wersja czegoś»
3. «dokument zawierający obliczenia, rysunki, itp. dotyczące wykonania jakiegoś obiektu lub urządzenia»

Słownik Języka Polskiego PWN

Językowi puryści mogą stwierdzić, że taka nazwa jest nadużyciem, bo koncert to koncert, żaden tam „projekt”, tutaj również nie mając racji, bo już sam fakt, że utwór „Persistence” Rogera Reynoldsa nie osiągnął jeszcze swojej finalnej formy sprawia, że i cały koncert staje się swoją własną wersją wstępną. Na uwagę zasługuje też to, że tytułem jedynej niedokończonej kompozycji jest właśnie słowo „persistence” (ang. wytrwałość, trwałość).
Nazwa koncertu mnie urzekła, bo tam się dzieją rzeczy niesamowite. Niby mamy do czynienia z dwoma rzeczownikami. Zapis wersalikami daje nam jednak możliwość zinterpretowania drugiego członu jako przymiotnika. Nazwa „PROJEKT (JÓZEF) PATKOWSKI” jest kategorycznie i nieodwołalnie jednoznaczna. Ale jeśli „projekt” miałby być „patkowski”, to jaki tak naprawdę by był? Od razu otwierają się przed nami interpretacyjne hektary!

Pamiętam jak tata, zakładając sobie adres mailowy (w tamtych czasach nie było to takie proste, bo nazwę użytkownika trzeba było uzgadniać z administratorem serwera), zachwycił się możliwością zamienienia banalnego „jpatkowski@” na „patkowskij@”. Ostatecznie nie pamiętam na czym stanęło, ale kiedy kilka lat po jego śmierci wpadłam na pomysł zrobienia mini festiwalu pod nazwą, która wydała mi się jedyną oczywistą – „eksperyment patkowskij”, okazało się, że jestem jedyną osobą, którą to śmieszy, a starsi cenieni w środowisku panowie z rozczulającą powagą objaśnili mi świat, wybijając tę niepoważną nazwę z głowy. (Pomysł ostatecznie umarł, bo nie umiałam zawalczyć o potrzebne wsparcie, co nie oznacza, że go nie wskrzeszę.)

Konferencja

zdjęcie pochodzi ze strony festiwalu Audio Art

Ważnym wydarzeniem było prowadzone przez Marka Chołoniewskiego spotkanie z Robertem Jędrzejewskim dzień po koncercie, 27.11.2022. Konferencja w ramach Festiwalu Audio Art odbyła się w Akademii Muzycznej w Krakowie w Studiu Muzyki Elektroakustycznej (które zostało założone przez tatę w 1973 roku i było pierwszym dydaktycznym studiem muzyki elektronicznej w Polsce; od tego czasu zdążyło już zmienić siedzibę). W bardzo kameralnym gronie mieliśmy okazję posłuchać Roberta. W fascynujący sposób opowiadał, jak koncert powstawał. Opowiadał o każdym z utworów, puścił nam też krótki kompletnie magiczny film „Nad Tatrami” z muzyką taty i Krzysztofa Szlifirskiego, którego nie znałam i pod którego wrażeniem pozostaję. Głos zabrał też Jacob Sundstrom – amerykański kompozytor i asystent Rogera Reynoldsa wykonujący podczas koncertu z Robertem utwór „Persistence” – wprowadzając nas w techniczne meandry tego poruszającego utworu.

Zarówno sam koncert, jak i konferencja po nim, były pięknymi  i bardzo dla mnie ważnymi wydarzeniami. Dziękuję!

P.S. Na deser dziś oczywiście sam opisywany koncert oraz konferencja. Gorąco zachęcam do odsłuchania obydwu!

fot. Marianna Patkowska

ustami nNi: 2. Córka Patkowskiego

fot. Bożena Szuj

W drugim odcinku podcastu ustami nNi opowiadam o swojej relacji z tatą – słynnym polskim muzykologiem i pięknym, fascynującym człowiekiem. Data, którą wybrałam na emisję tego odcinka – 15.11 – jest nieprzypadkowa, gdyż gdyby tata żył, obchodziłby właśnie dziś swoje 93. urodziny.
„Córkę Patkowskiego” nagrywałam kilka miesięcy temu. Dziś mogę dodać tylko to, że wszystko jest względne i że celowo mówię tu o niewielu twardych faktach, a skupiam się bardziej na swoich uczuciach, odczuciach i wrażeniach, z którymi nie sposób dyskutować. Ta niemożność dyskusji dotyczy zresztą zarówno Słuchaczy, jak i mnie samej teraz i w kolejnych punktach życia, w których się znajdę. Dziś widzę bardzo wyraźnie, że próbując opisać moją relację z tatą, opisałam tak naprawdę przede wszystkim moje wyobrażenie relacji. Być może relacji w ogóle; relacji jako takiej. Terapeutycznie to dla mnie ciekawe, zmuszające do przystanięcia, refleksji, przeanalizowania raz jeszcze, co mi służyło (i czy na pewno), a co mi już nie służy.
Niezależnie jednak od tego, jak niektóre sprawy będę widzieć za kilka miesięcy czy lat, jedno od zawsze pozostaje i pozostanie w moim postrzeganiu taty niezmienNe – był człowiekiem magnetycznym, niesamowitym i absolutnie niepowtarzalnym, a jego odejście jest ogromną stratą dla świata widzianego oczami nNi. Serdecznie zapraszam do wysłuchania drugiego odcinka podcastu ustami nNi!

P.S. Pomyliłam się, mówiąc, że festiwal Musica Electronica Nova był przed festiwalem Audio Art. Ten drugi jest w listopadzie, pierwszy zaś w maju, a tata zmarł pod koniec października. Więcej błędów merytorycznych nie pamiętam.

Pierogi z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim

fot. Marianna Patkowska

Powiedzieć, że nie lubię lepić pierogów, to nic nie powiedzieć! Przed Świętami Bożego Narodzenia jest to raczej przykry obowiązek (przykry, bo nie dość, że pierogi, to jeszcze uszka), który sobie zawsze umilam oglądaniem filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach, kanibalach i nekrofilach. Poza Świętami prawie w ogóle u mnie do aktów lepienia pierogów nie dochodzi, a kiedy dochodzi, są one incydentalne.
Wczoraj jednak otworzyłam szafkę, z której puścił do mnie oczko słoiczek liści czosnku niedźwiedziego w oliwie zakupiony pod sam koniec Jarmarku Dominikańskiego u moich wspaniałych podhalańskich pracodawców. Uświadomiłam sobie wtedy, że już dawno zamarzyły mi się pierogi z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim własnej produkcji, więc całkiem nawet ochoczo zabrałam się za wymyślanie farszu, a potem lepienie pierogów, na których punkcie mój Partner całkowicie oszalał.*

*W tym miejscu warto chyba zaznaczyć, że nie piszę o tym z powodu wyznawania straszliwej i głupiej patriarchalnej filozofii, że jako kobieta zostałam stworzona do gotowania „swojemu” mężczyźnie (on nie mój, on swój chłop jest!), czy że w kuchni jako kobiety walczymy między sobą, która lepiej mężczyznę przy sobie utrzyma, trafiając przez jego żołądek do serca! Wspomniałam o mocno zauważalnym zauroczeniu Partnera moimi pierogami (😈) nie po to, by w Czytelnikach wzbudzić większy zachwyt. Ot, moje pierogi wyszły, okazały się przepyszne i są właśnie tak widziane nie tylko oczami nNi.

🥟 SKŁADNIKI:

fot. Marianna Patkowska

FARSZ
– 4 średnie ziemniaki
410 g bryndzy
– 100 g twarogu
– 200 g liści czosnku niedźwiedziego w oliwie
– sól himalajska
– pieprz cytrynowy
– pieprz ziołowy

CIASTO
mąka pszenna
– woda (zwykła i odrobina mineralnej naturalnie gazowanej)
– sól

🥟 PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

FARSZ
Ugotować ziemniaki w lekko osolonej wodzie (czas gotowania ok. 20 minut). Ubić je na gładkie purée, nie dodając do nich ani śmietany, ani masła. Odstawić i odczekać, aż wystygną.
Do zimnego purée dodać bryndzę i twaróg. Porządnie wymieszać i wycisnąć wszystko przez praskę do ziemniaków trzy razy. Do gładkiej masy dodać liście czosnku niedźwiedziego, odrobinę soli, pieprzu cytrynowego oraz ziołowego. Jeszcze raz wszystko dobrze wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

CIASTO
Połączyć wszystkie składniki na ciasto i chwilę je wyrabiać. Rozwałkować bardzo cienko i wyciąć szklanką kółka. Farsz układać łyżeczką na samym środku wyciętego z ciasta kółka i uformować pierogi.

fot. Marianna Patkowska

PIEROGI
W dużym garnku i osolonej wodzie z kilkoma kroplami oleju gotować pierogi do wypłynięcia. Wrzucać po kilkanaście pierogów do garnka na jeden raz, żeby się ze sobą nie pozlepiały.  Podawać z niewielką ilością masła!

🥟 Jeśli gotujemy większą liczbę, najlepiej zamrozić porcje na kolejne dni! 🥟

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser serwuję dziś całą płytę, do której mam ogromny sentyment. Pierwszy raz wysłuchałam jej, mając 14 lat, na obozie językowym. Uczący nas angielskiego Amerykanin używał jej jako pomocy dydaktycznej. Korzystając z jego uprzejmości, przegrałam ją sobie wtedy na kasetę. Ben Folds Five nie był u nas wtedy zespołem popularnym (w dalszym zresztą ciągu chyba nie jest), więc poprosiłam wujka z Ameryki o oryginalne CD. Często do tej płyty wracam. Ostatnio właśnie podczas gotowania. Mój zachwycony pierogami z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim Partner wpadł po uszy również w te intrygujące rytmy i bogate harmonie, porównując je do twórczości samego Maestro Tymańskiego. Kto wspomnianej płyty nie zna – temu serdecznie polecam się z nią zapoznać!

fot. Marianna Patkowska

„Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Łukasz Musiał
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: J’ai pas les codes! Comprendre enfin le monde qui nous entoure

Dostawanie książek Christel Petitcollin o nadwydajności mentalnej (lub też wysokiej wrażliwości) z okazji imienin oraz urodzin powoli zaczęło stawać się u mnie nową świecką tradycją. Tym razem upatrzyłam sobie w księgarni tuż przed swoimi urodzinami najnowsze dzieło tej autorki zatytułowane „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie” i… po prostu zażyczyłam je sobie od Partnera.
Christel Petitcollin jest dla mnie już od kilku lat jak przyjaciółka, która najlepiej rozumie, nie ocenia i nie doradza. Z którą można od czasu do czasu usiąść wygodnie na kanapie z trunkiem alkoholowym lub niealkoholowym i porozmawiać o wszystkim. Przyjaciółka, która trochę matkuje oraz dużo lepiej ogarnia mnie rozumem (i praktyką terapeutyczną) niż ja sama. Przyjaciółka, do której mogę się przytulić i poczuć bezpiecznie; przed którą nie muszę się z niczego tłumaczyć.
Przyjaźń jest jednak zawsze pewnym wyzwaniem i prędzej czy później przychodzi moment, w którym zaczyna nas zwyczajnie irytować, że przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych zaletach przyjaciółka kładzie swoją torebkę na naszym stole, notorycznie się spóźnia, czy woli koty od psów. Dla mnie ten moment w mojej jednostronnej relacji z Christel Petitcollin przyszedł na początku lektury książki „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że byłam w bardzo specyficznym momencie swojego życia – tuż po przemocy, której padłam ofiarą w krakowskim szpitalu, dochodziłam do siebie, koiłam nerwy i łapałam się wszystkiego, co mogło dać mi chociaż ułudę normalności i spokoju. To z pewnością wywindowało moje oczekiwania wobec tej książki. (Choć, żeby była jasność – ona nie jest, przynajmniej językowo, gorsza od pozostałych z tej serii.) Tymczasem najpierw autorka spuściła bombę w postaci informacji, że… sama również jest osobą nadwydajną mentalnie, a potem pokusiła się o kilka stwierdzeń (być może skrótów myślowych), które mnie zaniepokoiły. Ale po kolei.
Petitcollin wyjaśniła, że było dla niej oczywiste, że domyślimy się, że rozumie nas tak dobrze właśnie dlatego, że jest jedną z nas. Jednak wielu czytelników – o czym napisała w tej książce – było wręcz zdruzgotanych faktem, że i ona jest prawopółkulowcem, bo oznacza to, że nasze wyobrażenie (tak, moje też), że jakiś empatyczny neurotypowy terapeuta z czułością zajął się naturą naszych neuroatypowych mózgów legło właśnie w gruzach. Naszą neurologiczną urodą zajmujemy się wyłącznie my sami, różnice między neurotypowym a neuroatypowym światem chcemy zgłębiać tylko my, a choć wszyscy wiemy jak ważny jest dialog, otwartość i umiejętność pójścia na kompromis, w sytuacji prawopółkulowości to my musimy zrozumieć lewopółkulowy świat i nauczyć się w nim jakoś funkcjonować. On nami w najmniejszym nawet stopniu zainteresowany nie jest. (Taką przynajmniej wizję przedstawia nam autorka.) Ta informacja przy ciągłym wylizywaniu ran zadanych mi przez panią kierownik krakowskiego OLZON-u to było dla mnie trochę za dużo. Oczywiście – z właściwą dla nadwydajnych skłonnością do nadinterpretowywania faktów – szybko wyciągnęłam z tego wniosek, że jesteśmy niesłyszalni, irytujący dla bliźnich oraz musimy się godzić na całe zło, które się nam przydarza. (Wielką przesadą było towarzyszące mi wtedy przekonanie, że na opisywanym oddziale spotkałam się z „niemiłą normalnie myślącą osobą” – spotkałam się z podłym, przemocowym manipulatorem, który – jak wiemy z innej książki tej autorki – jest dla nas największym zagrożeniem.)

Kiedy napisałam: „Otóż lejka nie wciśniesz do rury”, wydawało mi się, że aluzja jest jasna: lejek da się wcisnąć tylko do lejka. Dla jednych nie ulegało wątpliwości, że ponieważ tak dobrze was rozumiem, stanowię część rodziny nadwydajnych; dla innych absolutnie nie było to oczywiste. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Pisaliście, że – „jak na normalnie myślącą” – odwaliłam kawał dobrej roboty. Wasze niezasłużone peany były dla mnie szalenie krępujące, ale tak naprawdę dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z rozmiaru szkód, jakie wyrządziłam swoim nieumyślnym oszustwem: zmyleni moją pseudoneutralnością, uwierzyliście, jak Simon, że ktoś normalnie myślący mógł w pełni was zrozumieć. Gorzej, że studiowanie waszego przypadku mogłoby być dla niego pasjonujące. Niestety, dzisiaj już wiem, że to mrzonki. Czytając tę książkę, niejeden raz będziecie mieli okazję przekonać się dlaczego.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 16

Dziś myślę, że to bez znaczenia, czy autorka serii dobrych i niesłychanie trafnych książek o wysokiej wrażliwości sama również jest wysoko wrażliwa, czy nie. Będąc wysoko wrażliwa (prawopółkulowa, nadwydajna mentalnie), widzi więcej, głębiej, cechuje ją większa dociekliwość, empatia. Jedynym ewentualnym minusem może być opisywanie problemu od środka, więc mniejszy być może dystans. Z drugiej strony, gdyby była normalnie myśląca (lewopółkulowa), może i miałaby potrzebny dystans do tematu swojej książki, ale pewnie brak tak charakterystycznego dla prawopółkulowców analitycznego podejścia i potrzeby zagłębiania się we wszystko w nieosiągalny dla lewopółkulowców sposób skutkowałoby dużo gorszym efektem. Trzeciej możliwości (czegoś pomiędzy neurotypowością a neuroatypowością) nie ma!

🧿 O czym jest ta książka?

Najprościej rzecz ujmując, autorka rozkłada w niej na czynniki pierwsze wszystko to, czego nie wiemy o świecie, ale boimy się zapytać, bo dla większości (normalnie myślących, rzecz jasna) to oczywiste. Dowiemy się z niej więc, czym jest opowieść zbiorowa, dlaczego podczas small talku lepiej nie poruszać tematów egzystencjalnych (np. śmierci), po czym poznać, że ktoś z nami flirtuje (albo że my flirtujemy z nim), czemu normalnie myślący nie lubią prawdy za wszelką cenę (i przed czym chroni to społeczność, poza której nawias na ogół czujemy się wyrzucani), a także jak nieprawdziwą wizję naszych intencji często mają normalnie myślący. Jest to w pewnym sensie praktyczny poradnik dla prawopółkulowców jak nie zrażać do siebie ludzi i tym samym ograniczyć liczbę wykluczeń, jakich na co dzień doświadczamy. Sama w kilku momentach przyjrzałam się sobie przez pryzmat przeczytanych rozdziałów i udało mi się w krytycznych momentach ugryźć w język, co znacząco poprawiło jakość relacji, w jakie weszłam.
Bardzo poruszyły mnie słowa Petitcollin zdające się obserwacją boleśnie prawdziwą:

Aż wreszcie, przyjrzawszy się problemowi z bliska, zrozumiałam, jak dalece nadwydajny może być uciążliwy. Radośnie rozprawia o śmierci, wolności, autonomii czy sensie życia. Wytrąca rozmówców z równowagi, mówiąc nie to, co trzeba. Gardzi udawaniem, z którego normalnie myślący są tak dumni. Nigdy nie wczuwa się w klimat. Uprawia mało subtelny podryw, ale zupełnie nieświadomie. Burzy konwenanse. Uwielbia kontrowersje. Nigdy nie jest tam, gdzie się go oczekuje. Wymaga wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie – również te prowokujące – pytania. A przede wszystkim, sądząc, że jest mądrzejszy od całej reszty, twierdzi, że potrafiłby rozwiązać każdy problem świata. Musiałam przyznać, że to dość trudne do zniesienia – nawet dla kogoś wybitnie cierpliwego!
Potem odkryłam, że osoby neurotypowe noszą w sobie pasywno-agresywny pierwiastek, który sprawia, że za fasadą ich uprzejmości kryje się wrogość – bardziej realna, niż mi się do tej pory wydawało. Fasada ta zaczyna pękać, gdy zaczynamy poruszać temat nadwydajności. Jean-Paul Brighelli mówi o prawdziwej „nienawiści wobec intelektu” i zauważa, że już w szkole podstawowej dobrzy uczniowie są systematycznie nękani.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 196

Oczywiście widzę tu jak na dłoni swoje krakowskie przejścia. Nasuwa mi się jednak pytanie:

Czy naprawdę mamy skulić uszy po sobie i zgadzać się na wspomnianą ukrytą wrogość, albo przynajmniej przyjąć, że tę po prostu będziemy wzbudzać?

Mnie taki pomysł nie odpowiada. Alternatywą jest – tak mi przez wielu serdecznych znajomych odradzana – walka i nazywanie agresji po imieniu. Niezgoda na nią. Nawet, jeśli to walka z wiatrakami, wolę głupio walczyć niż zasilić liczne już przecież szeregi mądrych tchórzy.

🧿 Zastrzeżenia

fot. Bożena Szuj

Muszę się przyznać, że jest to pierwsza z czterech przeczytanych przeze mnie książek Christel Petitcollin z tej serii (po „Jak mniej myśleć”, „Jak lepiej myśleć”, „Jak nie dać sobą manipulować”), co do której moje uczucia są mieszane. Moje bardziej krytyczne podejście do tej pozycji może mieć przeróżne powody. Mam jednak pewność, że jednym z nich wcale nie jest zmiana tłumacza (poprzednie książki tłumaczyła Krystyna Arustowicz) – językowo nie mam do niej żadnych zastrzeżeń.

  • Po pierwsze początkowy szok wywołany wyznaniem autorki, że również jest nadwydajna mentalnie, nie opuszczał mnie przez lekturę co najmniej połowy książki, z pewnością utrudniając mi przyswajanie zawartych w niej informacji. Ściślej, nie umiałam czytać jej bez – co, znowu, charakterystyczne dla nadwydajnych – jednej natrętnej myśli. Mianowicie, że może ta cała prawopółkulowość to też szuryzm. Ludzi patrzących na świat znacznie głębiej charakteryzuje przecież doszukiwanie się sensu niemal wszędzie. Może doszukujemy się go również tam, gdzie go nie ma? Równocześnie wiem przecież każdą cząstką siebie, że – jak by tego nie nazwać – jest pewna rzeczywiście mała grupa ludzi, z którą postrzegamy rzeczy w niezwykle zbliżony sposób. Wiem też, że druzgocąca większość postrzega je w sposób dla nas z kolei nieosiągalny. Sposób, którego ani nie rozumiem, ani nie bardzo lubię. Czy faktem jest „inne okablowanie mózgu” i to, że u 80 – 85% populacji głównodowodzącą półkulą mózgową jest półkula lewa, a u nas jest to półkula prawa? Nie wiem tego. Ufam Christel Petitcollin, której nie sposób przecież odmówić imponującej wiedzy, zaangażowania w badanie wysokiej wrażliwości, ogromu przeczytanych na ten temat specjalistycznych książek i długoletniej praktyki w zawodzie terapeuty.
  • Po drugie, albo nie zwróciłam na to uwagi wcześniej, albo dopiero w tej książce pojawiały się czasem dość niepokojące uproszczenia. Zirytowała mnie na przykład opowieść o wirtualnej naturze pieniądza (str. 57). Streszczając, anegdotka opowiada o tym, jak jednym banknotem turysta zapłacił za hotel z góry, hotelarz za pranie, właściciel pralni  mechanikowi, a mechanik piekarzowi, a na końcu hotelarz musiał zwrócić nowy banknot o tym samym nominale turyście, który jednak musiał z noclegu zrezygnować.

Historia ta ma za zadanie obnażyć wirtualny aspekt pieniądza. Przypuszczam, że ekonomista z łatwością wytknąłby nieścisłości logiczne takiego myślenia, ale mam to w nosie; księgowość to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię, tak jak uwielbiam świadomość, że lis w moim ogrodzie obchodzi się bez karty kredytowej.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 57

No ja ekonomistą nie jestem. Więcej, powiedzieć, że się na ekonomii nie znam, to nic nie powiedzieć! Jednak również z łatwością mogę wytknąć nieścisłości logiczne takiego myślenia. To, że księgowość nie jest działką autorki, widzimy, nie rozumiem jednak, czemu przytoczona opowiastka ma służyć. Mój bunt rodzi podejście „nie znam się, nie mam pojęcia, fachowcy to na pewno wytłumaczą, ale pozostanę przy swoich oderwanych od rzeczywistości bajkach, bo je lubię”, gdyż łudząco przypomina właśnie każdy szuryzm. Nieważne, że antycovidowe szczepionki są bezpieczne, przebadane i bazują na tym, co już od dawna istnieje. Nieważne, że mówią o tym do znudzenia wirusolodzy i lekarze. Hasła „spisek koncernów farmaceutycznych”, czy „eksperymenty na ludziach” dla niektórych ciągle brzmią nie dość idiotycznie, by nie powtarzać ich głośno. Parafrazując autorkę: „mam to w nosie; wirusologia to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię”. No nie. Bądźmy odpowiedzialni i tępmy głupotę w zarodku. Pani Petitcollin, przywołuję Panią do porządku!

  • W końcu po trzecie – teza postawiona w książce jest następująca: świat jest wyraźnie podzielony na prawo i lewopółkulowców. Z tym, że ci pierwsi są niedostosowanymi do twardych społecznych norm patologicznymi wrażliwcami czującymi zbyt mocno, liczącymi zaledwie niecałe 20% populacji, a ci drudzy to głupkowata większość niezainteresowana niczym, co inne od banalnych reguł, którymi się kierują. Spójrzmy na to z zewnątrz. Tak przecież nie jest. Linia podziału jest nieoczywista, nie zawsze uchwytna. Nadwydajni mogą być w swojej cudownej przypadłości (a tak naprawdę, po prostu neurologicznej urodzie) niesamowicie pogubieni, a mogą też – zwłaszcza po terapii – znakomicie w społeczeństwie funkcjonować, kiedy zrozumieją, ile mogą światu zaoferować, ale też jakie są ich ograniczenia odróżniające ich od normalnie myślącej większości. Tak samo w drugą stronę. Normalnie myślący mogą być nadwydajnymi zmęczeni i zirytowani, ale mogą się też intrygującą umiejętnością postrzegania świata nadwydajnych zwyczajnie zachwycić. (Wiem co mówię, bo mam jeden taki bardzo wyjątkowy normalnie myślący Egzemplarz w domu!) Kluczem jest tu świadomość zarówno u jednych, jak i drugich. I tu nie zgodzę się, że przytaczaną przeze mnie wyżej obserwację autorki, którą nazwałam „boleśnie prawdziwą” można uznać za reprezentatywną dla 80% (!!!) populacji. Owszem, ponieważ czujemy mocniej, każdy przejaw odrzucenia interpretujemy jak „zdanie całego świata na nasz temat”.  Jednak naprawdę potrafimy fascynować swoją zauważalną innością. Pytanie, co z tym zrobimy. Pytanie, co zrobią z tym normalnie myślący.
    Reasumując, idźmy wszyscy na dobrą terapię (oczywiście omijając krakowski OLZON szerokim łukiem)!

P.S. A na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek, w których charyzmatyczna Selah Sue opowiada o niełatwych relacjach ze światem.

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

ustami nNi: 1. Co ja tu w ogóle robię?

fot. Bożena Szuj

Pamiętacie, kiedy w tekście „Bezpieczna przystań” w rozdziale „Dojście do głosu” pisałam:

Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

„Bezpieczna przystań”, rozdział „Dojście do głosu”

?

No jasne, że nie pamiętacie, dlatego Wam przypomniałam. A wracam do tego, ponieważ oto nastał dzień, w którym mogę wreszcie wyjaśnić, o co chodzi.

STWORZYŁAM PODCAST!!!

Zainteresowanych, po więcej informacji odsyłam do jego blogowej strony – matki: „ustami nNi”.

W pierwszym odcinku przedstawiam się, badam możliwości, sprawdzam, z czym i dlaczego mam problem, a co sprawia mi przyjemność. Pomyślałam, że jeśli w końcu nauczę się mówić, mogę Wam przy pomocy głosu pokazywać jeszcze inne barwy świata widzianego oczami nNi. Zapraszam!

Kleiczek i basta, czyli risotto serowe z nutą pieczonego czosnku

fot. Marianna Patkowska

Jednym z największych rozczarowań mojego dzieciństwa była… basta. Kiedy chorowałam, mama, parafrazując bajkę „Chory kotek” Stanisława Jachowicza, zwykła mawiać:

no to kleiczek i basta!

– „Chory kotek” Stanisław Jachowicz

A moje oczy same się uśmiechały, bo kleiczek, owszem, lubiłam, ale najbardziej cieszyłam się właśnie na bastę, gdyż z jakiegoś powodu uznałam, że to jeden z kilku pysznych sosów, które robił tata. W mojej pamięci być może zlały się wszystkie ze sobą: sos serowy, sos beszamelowy oraz pieczeniowy. Nie jestem dziś w stanie odpowiedzieć na pytanie, czemu bastę uznałam za sos. Może przypominała mi brzmieniem słowo „pasta”, ale nawet jeśli, to jest to przecież makaron… Nie wiem, co mi się w tej małej główce uroiło, ale za każdym razem rozczarowanie było tak samo duże: obiecywali kleiczek z pysznym sosem taty, a dostawałam tylko kleiczek. Nie to, żeby mi nie smakował, no ale nie tak się umawialiśmy…
Ponieważ z asertywnością zawsze było u mnie słabo, upomniałam się o swoją bastę dopiero za trzecim albo czwartym razem, co spotkało się ze śmiechem mamy i wyjaśnieniem terminu „basta” (którego – trudno mnie winić! – nie lubię do dzisiaj).
Teraz postanowiłam odtworzyć swoje wyobrażenie smaku basty w głowie i zjeść wreszcie swój kleiczek jak należy. Wyszło pycha, więc wrzucam przepis, serdecznie wszystkim polecając takie danie!

🍚 SKŁADNIKI:

KLEICZEK
2 woreczki ryżu Basmati
– ¼ kostki masła
– mleko (zwykłe lub bez laktozy)
– szczypta zmielonego kopru włoskiego
– szczypta suszonego koperku
sól

fot. Marianna Patkowska

BASTA
– ząbek czosnku w łupince
– ¼ kostki masła
– mąka
– głęboki, aromatyczny domowy bulion warzywny (ja przygotowuję co jakiś czas większą ilość i mrożę)
– szczypta startej gałki muszkatołowej
– opakowanie tartego sera Grana Padano w wiórkach*
– opakowanie tartego sera Parmigiano Reggiano w płatkach*
– ok. 100 g prawdziwego cheddara
– kilka kropli mleka bez laktozy
– kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny
– szczypta suszonego lubczyku
– kilka kropli sosu sojowego

*oba te sery dostaniemy w Biedronce

fot. Marianna Patkowska

🍚 PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

KLEICZEK
Ryż gotować w lekko osolonej wodzie wg wskazówek na opakowaniu. Po ugotowaniu odsączyć i dodać do niego masło i odrobinę mleka, mieszając. Po upływie pięciu minut (cały ten czas mieszając, a jeśli trzeba – dolewając mleka), dodać koper włoski i koperek, a w razie potrzeby odrobinę dosolić. Wszystko porządnie wymieszać i gotować jeszcze na wolnym ogniu niecałą minutę.

BASTA
Nieobrany ząbek czosnku owinąć kawałkiem folii aluminiowej i włożyć do piekarnika, garnka do pieczenia lub pieca do pizzy na 10 – 15 minut, aż zmięknie.

fot. Marianna Patkowska

Do garnka wrzucić masło, lekko rozpuścić i mieszać z niewielką ilością mąki. Dodawać mąkę aż do uzyskania gęstej zasmażki. Do zasmażki powoli dodawać bulion, cały czas wszystko dokładnie mieszając, żeby nie zrobiły się grudki. Potem wycisnąć pieczony czosnek, dodać gałkę muszkatołową oraz wszystkie sery. Całość cały czas mieszać na wolnym ogniu, dodając kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny, lubczyk, sos sojowy i mleko.

KLEICZEK I BASTA
Kleiczek zalać sosem i wszystko porządnie wymieszać. Podawać z gotowanymi warzywami, np. żółtą i zieloną fasolką szparagową z bułką tartą.

fot. Marianna Patkowska

🧀 ZAPIEKANKA

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ zostało mi trochę kleiczku z bastą oraz żółtej i zielonej fasolki szparagowej na następny dzień, postanowiłam poeksperymentować, przygotowując zapiekankę.

🧀 SKŁADNIKI:

– kleiczek z bastą
– 2 cebule
– ząbek czosnku w łupince
– pół opakowania mrożonej żółtej i zielonej fasolki szparagowej
– pół słoika krojonych suszonych pomidorów odsączonych z oliwy
– koncentrat grzybowy (dodałam własny, składający się z pieczarek, suszonych borowików i prawdziwków z cebulką i kostką grzybową)
– garść tartego sera Grana Padano w wiórkach
– szklanka tartego cheddara
– surowe jajko
– olej rzepakowy

🧀 PRZYGOTOWANIE:

Zeszklić na patelni drobno posiekaną cebulę z ząbkiem czosnku w łupince. Pod koniec podsmażania wycisnąć czosnek do cebuli, zamieszać i włożyć do garnka do pieczenia (lub  żaroodpornego naczynia, jeśli będziemy piec w piekarniku). Do cebuli z czosnkiem dodać pokrojone fasolki, suszone pomidory oraz koncentrat grzybowy. Wszystko wymieszać, potem dodać nasz kleiczek z bastą, jeszcze raz porządnie wymieszać i piec ok. 15 minut. Odstawić do całkowitego wystygnięcia (ja odstawiłam na całą noc).

fot. Marianna Patkowska

Zupełnie zimny farsz wymieszać z surowym jajkiem.

fot. Marianna Patkowska

Następnie dodać wiórki sera Grana Padano.

fot. Marianna Patkowska

Znowu wszystko porządnie wymieszać i posypać tartym cheddarem.

fot. Marianna Patkowska

Piec ok. 25 – 30 minut. Podawać z mizerią, z którą smakuje wyśmienicie!

fot. Marianna Patkowska

P.S. Dzisiejszy deser jest dla mnie oczywisty; zaserwuję znakomitą piosenkę „Dosyć” z płyty „Basta” Katarzyny Nosowskiej.

Odpływy

fot. Bożena Szuj

Kiedy zaczęłam swoją długą i wyboistą drogę terapeutyczną, zaczynając od wieloletniej pracy z terapeutą, a potem – po otrzymaniu potrzebnych narzędzi – kontynuując ją samotnie,  wpadłam w pewną pułapkę. Mianowicie uwierzyłam, że kiedy wreszcie zeskrobię z siebie skorupę oczekiwań innych ludzi i stanę się najprawdziwszą wersją siebie, wszystkie moje problemy w relacjach z ludźmi znikną, a społeczeństwo przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Wiedziałam oczywiście, że część osób z mojego otoczenia jakoś się wykruszy. Myślałam jednak, że kiedy znajdę w sobie siłę, by stanąć we własnej prawdzie i pełnej zgodzie ze sobą, że kiedy nauczę się asertywności, by odrzucać wszystko to, co mi nie służy i uzyskam tak ważny dystans, czyli innymi słowy kiedy odnajdę własne granice, zrozumiem je i obwieszczę światu, moje związki z ludźmi się pogłębią. I tu – jak pewnie większość ludzi, którzy dzięki wnikliwej pracy nad sobą dostrzegają w końcu kolosalny progres – nadeszło największe rozczarowanie. Bo po tej drugiej stronie nie czekał na mnie ani czerwony dywan, ani tłumy zachwyconych moją przemianą osób. Po drugiej stronie jest samotność. Jeszcze nawet większa, niż wcześniej. Nie ma ani poklasku, ani uznania, ani tym bardziej docenienia pracy, jaką się wykonało. Jest dyskomfort innych, którym – z bardzo wielu różnych powodów – przestaje być po drodze z najprawdziwszą wersją nas.
Jest to smutne, często bardzo trudne do przyjęcia i nierzadko podcinające skrzydła, ale niewiele da się na to poradzić, bo dla rozwoju nie ma żadnej sensownej alternatywy. Pocieszające jest jednak to, że im lepiej się ze sobą zintegrujemy, tym więcej odnajdziemy w sobie narzędzi do poradzenia sobie z tym, co na nas spadnie.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Niewygodna autentyczność

fot. Bożena Szuj

Ile by się nie mówiło o tym, jak ważna i cenna jest autentyczność, nie dajmy się zwieść; nasza autentyczność dla większości ludzi nie będzie wygodna. Ponieważ zawsze wierzyłam, że prawda jest wartością, byłam przekonana, że najcenniejsze, co możemy dać bliskim, to właśnie najprawdziwsza wersja siebie. Nie umiałam więc zrozumieć, czemu im więcej prawdy o sobie mogę zaoferować ludziom, tym mniej są moją obecnością w swoim życiu zainteresowani. Dziś chyba zaczynam dostrzegać, że prawda i autentyczność – choć są rzeczywiście jednym z cenniejszych darów, jakie możemy drugiemu człowiekowi dać – faktycznie mogą sprawiać dyskomfort. Zwłaszcza tym, których przyzwyczailiśmy do jakiegoś naszego obrazu, który w trakcie terapii okazał się dla nas samych nieprawdziwy czy też niepełny. Nauczyłam się, mimo początkowych problemów z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy, przyjąć to takim, jakie jest i w żaden sposób tego nie oceniać.
Dosyć znamienne, że ludzie akceptują rozwój i idące za nim zmiany, ale tylko do pewnego punktu. Kiedy młody człowiek odmawia wejścia w rolę osoby dorosłej, a uważamy, że wejść w nią powinien, mówimy o nim z przekąsem Piotruś Pan lub wieczna dziewczynka. Oczekujemy wręcz od niego, że będzie dojrzewał, a więc się zmieniał, ale… stosownie do wieku i w sposób w miarę przewidywalny. Nikogo nie dziwi, że kiedyś nieśmiała młoda dziewica dziś ma męża i gromadkę dzieci. Nikogo nie dziwi, że kiedyś chłopczyk nieumiejący sobie zawiązać bucików dziś jest prezesem… jakiejś firmy. Problem pojawia się przy takich zmianach zachodzących w otaczających nas osobach, które nie są wygodne dla nas. To nie jest ani dobre, ani złe, ale warto być ze sobą w tej kwestii szczerym. Mamy prawo mieć problem z czyjąś zmianą, ale mamy też względem samych siebie obowiązek rozwoju, a więc transformacji w sposób, z którym nie każdemu będzie po drodze. Nasze zmiany mają prawo być zbyt trudne dla tych, z którymi na jakimś etapie życia byliśmy blisko. Tak, jak zmiany bliskich nam kiedyś osób mają prawo być zbyt trudne dla nas. Jeśli jednak kiedykolwiek łączył nas szacunek, nie będziemy nikogo ograniczać swoimi oczekiwaniami, lecz pragnąć dla siebie nawzajem szczęścia. Razem czy osobno.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Bycie „porzuconym”

fot. Bożena Szuj

Kiedy ktoś, na kim nam zależy i z kim weszliśmy kiedyś w związek (romantyczny, przyjacielski – wszystko jedno), przestaje się w nim czuć komfortowo i nie chce już w nim tkwić, często uciekamy w nazywanie tego „porzuceniem”. Dlaczego myślę, że to błąd? Dlatego, że bycie „porzuconym” robi z nas ofiarę, a z osoby „porzucającej” oprawcę. Rola ofiary jest na ogół na tyle wygodna, że trudno z niej szybko wyjść; zachęca, by się w niej pławić. Cenę za tkwienie w niej zbyt długo płacimy jednak tylko my sami. Będąc ofiarą zrzekamy się odpowiedzialności za nasze życie.
Czy uważam, że łatwo pogodzić się z rozstaniem? Że łatwo zamknąć jakiś ważny rozdział w życiu, zwłaszcza, jeśli kończyć go nigdy nie chcieliśmy? Że łatwo poradzić sobie z szokiem, wściekłością, rozpaczą, tęsknotą, rozczarowaniem, zawodem i bólem równocześnie? Nie. To cholernie trudne. I właśnie dlatego, że jest to trudne, nie powinniśmy jeszcze sobie dowalać nazywaniem siebie „porzuconymi”.

If you love somebody
set them free,

„If you love somebody set them free” Sting

śpiewał Sting. Miłość to dawanie wolności. Możemy kogoś kochać i chwilowo go nie znosić. Możemy kogoś kochać i mieć do niego żal lub nie zgadzać się z nim w kwestiach istotnych. Możemy kogoś kochać i nie rozumieć przemian, jakie w nim zachodzą. Nie możemy jednak kogoś kochać i nie dawać mu wolności. Te dwie rzeczy się wykluczają.
Jedyną osobą, która na pewno nie opuści nas aż do śmierci jesteśmy my sami. Wszyscy inni pojawiają się w naszym życiu na jakiś czas. Czasami bardzo długi, czasami krótki.
Zastanawia mnie pycha, z jaką często wchodzimy w relacje, nie podejmując świadomej pracy nad nimi. Wydaje nam się, że da się kogoś „zaklepać” jakimkolwiek przyrzeczeniem, że mamy prawo – często niewiele wiedząc o samych sobie – być pewni, co druga osoba będzie myślała i czuła za ileś lat. Że będziemy się rozwijać w takim samym tempie, że nasze potrzeby będą się ciągle spotykać. Że fakt wejścia w relację i nazwania jej (przyjaźnią, związkiem, małżeństwem) w jakiś magiczny sposób całkowicie zwolni nas z odpowiedzialności za nią. I że tkwienie w niej wystarcza i czyni z nas „partnerów” dobrych, a wyjście z niej czyni wychodzących niewdzięcznymi „porzucającymi”.
Ograniczając ludziom wolność, wchodzimy w rolę złego rodzica. Dając ludziom wolność, otwieramy przestrzeń na rozmowę, która jest jednym z najważniejszych filarów zdrowego związku. Dając ludziom wolność, ofiarowujemy im poczucie bezpieczeństwa, ale też odpowiedzialności. I w końcu, dając ludziom wolność, dostrzegamy, że sami też ją mamy – pamiętamy o wzajemnej odrębności w relacji, co jest szalenie ważne. Paradoksalnie jest to właśnie doskonały punkt wyjścia dla dobrej i bardzo trwałej relacji opartej na bezwzględnej szczerości i lojalności zarówno wobec samych siebie, jak i siebie nawzajem.
Myślę, że problemem wcale nie jest to, że ktoś może chcieć odejść z naszego życia, do czego – jak by to nie było bolesne – ma jako wolny człowiek prawo. (Tak, jak my mamy prawo do przeżywania po tym odejściu żałoby, nie zagłuszając kontaktu z samym sobą wchodzeniem w kolejny związek.) Problemem bardzo często niestety bywa sposób, w jaki to robi. Nikt nas nie uczy, jak się rozstawać. Jest to zresztą wielkim błędem, bo rozstania są wpisane w życie każdego człowieka i dobrze byłoby zamiast udawać, że tak nie jest, nauczyć się robić to tak, żeby nie generować dodatkowego cierpienia. Bycie nieuczciwym i nielojalnym, robienie czegokolwiek za plecami drugiej osoby, „żeby jej nie zranić”, koniec końców zrani ją jeszcze bardziej. Tchórzowska ucieczka bez słowa wyjaśnienia może z kolei spowodować, że druga strona zacznie w siebie wątpić, a ludzie nam bliscy – nawet kiedy nie możemy już być razem – zasługują na naszą szczerość. Prawdy nie trzeba przecież mówić w sposób brutalny i nieempatyczny, ale na pewno jesteśmy ją winni tym, z którymi związaliśmy kiedyś swoje życie. Brak takiej prawdy odczytuję jak największą zdradę, która przekreśla możliwość jakiegokolwiek powrotu do tego, co było.
Rozstać się naprawdę można w zgodzie i z klasą. Nie bez bólu, nie bez smutku, ale w zgodzie i z klasą. To jednak wymaga pracy z obydwu stron. Tak, obydwu.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Odchodzenie

fot. Bożena Szuj

A co, kiedy to my chcemy z czyjegoś życia odejść? Jak pozbyć się dojmującego poczucia winy? W związkach przemocowych to jest akurat prostsze (i tylko to) – jeśli zbierzemy siły, by opuścić przemocowca (płci obojga oczywiście), mamy ku temu milion powodów. Niby go „porzucamy”, ale właśnie wychodząc z roli ofiary. Wszyscy zrozumieją. Będą nam współczuć i gratulować. Z własnego doświadczenia mogę napisać, że niewyobrażalne wręcz poczucie ulgi po wyjściu z przemocowego związku jest tak potężne, że można się od niego uzależnić.
Co jednak, kiedy znajdziemy się w relacji pod wieloma względami dobrej, w pewnym sensie bezpiecznej, pełnej wzajemnego szacunku i uczciwości; takiej, która z boku zwłaszcza wydaje się idealna, a my pewnego dnia zrozumiemy, że musimy się z niej wydostać, nie do końca nawet wiedząc dlaczego (choć czując to każdą cząsteczką siebie)? A przede wszystkim nie mając powodu… Kiedy zostało się w dzieciństwie zaprogramowanym, by „nigdy nikogo nie krzywdzić”, by stawiać potrzeby innych ludzi ponad swoimi własnymi, taka sytuacja to prawdziwy dramat. Jednak pomaga uświadomienie sobie dwóch rzeczy.

  1. Po pierwsze, że nie da się – mimo najszczerszych chęci – przeżyć życia, nie krzywdząc nikogo, bo są sytuacje, w których musimy wybrać między skrzywdzeniem kogoś a samych siebie.
  2. Po drugie wybór, czy zostać w relacji, która nam już nie służy, czy z niej wyjść, nie jest już nawet wyborem między czyimś szczęściem (i naszą krzywdą) a czyjąś krzywdą (i naszym szczęściem). Zostanie w relacji, w której zaczynamy się dusić i która nie sprzyja naszemu rozwojowi „dla dobra partnera” (lub przyjaciela), w jakiej stawia go roli? Stawia go w roli osoby tak słabej emocjonalnie, że musimy się dla niej poświęcić. Bardzo to dalekie od szczęścia, jak również niekrzywdzenia. Czy szanując osoby, które były nam bliskie, ale z przeróżnych powodów przestały takie być, naprawdę możemy ofiarowywać im nieprawdę, jakieś złudzenie, namiastkę nas? Ochłapy rzucane z litości…?

Moje oczekiwania wobec przyjaciół są dziś bardzo wygórowane. (Podobnie jak wobec Partnera, który oprócz tego, że jest moim kochankiem, nierzadko fryzjerem, makijażystą, fotografem, rysownikiem, pomywakiem, grafikiem komputerowym i projektantem, jest przede wszystkim moim najlepszym przyjacielem.) Są wygórowane prawdopodobnie dlatego, że sama w poważnych relacjach nie umiem dawać mało. Może kiedy nauczę się dawać mniej, coś się w tej kwestii zmieni. Na razie jest, jak jest. Zdaję sobie sprawę z wysokości, na jakiej zawiesiłam poprzeczkę i nie winię już tych, którzy nie potrafią tym oczekiwaniom sprostać. Nie muszą. Nie na nich spoczywa obowiązek zadbania o mój rozwój i stan emocjonalny. To moja odpowiedzialność.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Walka za wszelką cenę

fot. Bożena Szuj

Byłam w swoim życiu „porzucana”, ale też odchodziłam. I w relacjach romantycznych, i przyjacielskich. Doświadczyłam strasznych, przemocowych, łamiących moją kształtującą się psychikę „porzuceń”, ale też takich, które były nieuniknione, ale tak łagodne, że kompletnie ulotniły się z mojej pamięci. Moje odejścia spotykały się zarówno z ogromną klasą i zrozumieniem (pomimo bólu), jak i gigantyczną agresją, a nawet też zupełnym wyparciem połączonym z wieloletnim stalkingiem. Większość mojego życia – choć żadnego ze swoich rozstań nigdy nie żałowałam – uważałam, że rozstanie jest jakimś rodzajem życiowej porażki. Wkradło się we mnie jakieś straszne zero-jedynkowe myślenie, że koniec relacji podważa jej wartość. To oczywiście kompletna bzdura. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z różnych powodów i na jakiś czas. I oni, i nasze z nimi interakcje, to życiowe lekcje. Jeśli tego nie widzimy, nie będziemy się w stanie niczego z nich nauczyć, prawdopodobnie ciągle popełniając te same błędy.
Z pewnością nie bez znaczenia jest też fakt, że wychowywałam się w czasach, w których bardzo demonizowało się rozstania. Sama – co dziś przyznaję z ogromnym wstydem – wiele lat nosiłam w sobie nieprawdziwe i krzywdzące przekonanie, że związki się rozpadają, bo ludzie idą na łatwiznę.

Łatwiej coś wyrzucić, niż zreperować.

– straszna maksyma, pełna oceny i pogardy dla osób, o których nie wiemy absolutnie nic

Tymczasem związki rozpadają się, kiedy o nie nie dbamy, ale… wcale nie w momencie, w którym jedno z dwojga zorientuje się, że nie jest mu dobrze. Wtedy na ogół (choć nie zawsze) jest już za późno. Rozpadają się, kiedy nie dbamy o nie od samego początku, każdego dnia wykonując nad związkiem pracę. Każdego dnia przyglądając się sobie, partnerowi i relacji. W przypadku związków toksycznych, przemocowych, rozstanie jest jedynym ratunkiem.
Często słyszę o „dobru dziecka”. Pracowałam w szkole podstawowej, widziałam, jak nieszczęśliwe są dzieci, których rodzice się rozstali. To są dramaty, które rozdzierają serce. Ale… myślę, że często zapominamy o tym, że rolą rodziców jest pokazanie dziecku zdrowych schematów, które pomogą mu w przyszłości dobrze funkcjonować w świecie. Jakie wzorce wytworzy w młodym człowieku dorastanie w domu, w którym rodzice się nie kochają? Znam dorosłych dziś ludzi, którzy mają pretensje do swoich rodziców, że nigdy się nie rozwiedli, bo życie ze sobą pod jednym dachem było dla wszystkich męczarnią. Czy najgorszych burz nie da się jednak przetrwać? Jak najbardziej się da! Co więcej, one mogą niesłychanie relację wzmocnić. Ale do tego trzeba pracy u podstaw, terapii, a przede wszystkim chęci wyjścia ze schematów, w które się zaplątaliśmy. Nie wystarczy się nie rozwieść i czekać na cud. (Spojler alert – on nie nastąpi.) Małżeństwo kontynuowane na siłę bez wprowadzenia sensownego planu naprawczego przypomina reanimowanie nieboszczyka. Inaczej sprawa się ma z relacjami przyjacielskimi. Nikt nie wywiera na nas presji, by je utrzymywać, kiedy wygasną.
Czy warto walczyć o kogoś w naszym życiu za wszelką cenę? Już kiedyś pisałam, że pewien bardzo mądry człowiek powiedział mi kiedyś:

Nigdy nie walcz – pracuj! Jeśli walczysz, zawsze możesz przegrać. Jeśli pracujesz, możesz co najwyżej nie osiągnąć swojego celu tak szybko, jak sobie zaplanowałaś.

– Pewien Bardzo Mądry Człowiek

To otworzyło mi szeroko oczy i sprawiło, że przerzuciłam zwrotnicę. Od chwili, w której usłyszałam te słowa, nie walczę już o nikogo. Choć walka jest od pracy znacznie bardziej spektakularna, lepiej brzmi i generalnie ma lepszy PR, to kompletnie mnie do niej nie ciągnie. Nad ważnymi relacjami staram się pracować, ale ta praca – a przede wszystkim chęć jej podjęcia – musi płynąć z obydwu stron. W pojedynkę niczego w tej kwestii nie zdziałamy. Możemy się jednak upewnić, że zrobiliśmy wszystko, by tę pracę wspólnie podjąć. Ale kiedy druga strona nie jest gotowa… Cóż, if you love somebody set them free. Może kiedyś będzie gotowa. Może nawet wtedy my też będziemy. A może nie. I to też będzie okej.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Punkt odniesienia

fot. Bożena Szuj

Długi czas nie wiedziałam, kim jestem. Nie miałam ze sobą prawie w ogóle kontaktu. Przeglądałam się w oczach innych ludzi. Kiedy ktoś mnie skomplementował czy pochwalił – myślałam o sobie dobrze. Dostałam „pozwolenie”. Kiedy ktoś wyraził się o mnie negatywnie, czy mnie zganił – myślałam o sobie źle. Dryfowanie między opiniami innych jest wykańczające, bo każdy ma inną na nasz temat, a przede wszystkim sprawia, że żyjemy w nieprawdzie. Nikt nie wie o nas samych tego, co my o sobie wiemy. Nawet, jeśli nasza relacja z samym sobą jest ciągle trochę zaburzona i nie do końca mamy do siebie dostęp. To nadal nie znaczy, że inni wiedzą o naszych potrzebach i tym, jak nas uszczęśliwić, więcej niż my sami. Bliscy wiedzą dużo, ale inaczej niż my.
W tym roku niestety, o czym już pisałam, dopadł mnie omicron i udało mi się dotrzeć tylko na finałowy (doskonały!) koncert Warszawskiej Jesieni. Zaobserwowałam wtedy coś niesamowitego, co być może nigdy nie miałoby miejsca, gdyby nie moje ogólne osłabienie. Wbiłam się w sukienkę, zrobiłam makijaż, założyłam biżuterię, pasek, buty i… poczułam się fantastycznie sama ze sobą i sama dla siebie. Uświadomienie sobie tego było dla mnie przełomowe, bo równocześnie zrozumiałam (co było bardzo smutną konstatacją), że przez wszystkie te lata moim punktem odniesienia byli inni ludzie.

Po pierwsze mężczyźni:

  • ci, których dopiero zdobywałam,
  • ci, z którymi się potajemnie spotykałam,
  • ci, z którymi już nie byłam i którym chciałam pokazać, co stracili
  • jacyś nieokreśleni, którzy się mną dopiero zachwycą

Ale też kobiety:

  • te, które krzywo spojrzą na mój zbyt głęboki dekolt czy za krótką spódniczkę
  • te, które od zawsze deklarują uwielbienie mojego stylu i wyczekują z niecierpliwością mojej kolejnej odsłony
  • te, które są dziś z mężczyznami, z którymi się spotykałam
  • te, które były kiedyś z mężczyznami, z którymi się spotykałam

I kiedy stałam tak teraz przed lustrem i przed wyjściem, pomyślałam, że dawna ja w sytuacji, w której dziś jestem, czyli w szczęśliwym związku, ale chwilowo bez partnera u boku, uzależniłaby myślenie o sobie i swoim wyglądzie od pokazania się mu w kamerce czatu i zachwytu w jego oczach. Tymczasem spojrzałam w lustro zza tego całego kataru, utrzymujących się jeszcze mdłości, czekając aż po Thiocodinie ustąpi na czas koncertu mój kaszel i pomyślałam:

Czuję się mega sexy.

I po raz pierwszy nie oczekiwałam potwierdzenia z zewnątrz. Wręcz przeciwnie. Czułam się sexy i nie stał za tym nikt inny oprócz mnie samej. Żadna obietnica namiętnej nocy, żadne wspomnienia złe czy dobre, żadne pragnienie. Byłam całkowicie spełniona i spokojna. Każdy komplement, a także zachwyt w oczach mojego Partnera po pokazaniu się mu w kamerce czatu były niezwykle miłym, ale dodatkiem. Czymś ekstra. Sama stałam się własnym punktem odniesienia, z czego płynął niezwykły spokój.
Czy po odzyskaniu odebranych przez covid sił znowu z niepokojem zaczęłam sprawdzać, jak reagują na mnie inni ludzie? Jak odbierają to, co mam do powiedzenia, to, co robię, jak żyję, jak wyglądam? Niestety tak. Ale wiem już, nad czym chcę popracować, bo bycie choć przez chwilę własnym punktem odniesienia było jednym z piękniejszych doświadczeń w moim życiu. Poczułam, że każde rozstanie, nawet to, którego sobie nie wyobrażam i którego nie chcę, zniosę, bo mam za plecami wspaniałą Osobę, która nigdy mnie nie opuści. Samą siebie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę swoją ulubioną piosenkę Anny Marii Jopek z Patem Methenym.

fot. Bożena Szuj

Kochanków rozmowy… cz. 7

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już prawie dwa i pół roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Zapraszam na kolejny, siódmy już, wpis „Z cyklu kochanków rozmowy”.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Biorę też tę sukienkę białą, co ją miałam na Warszawskiej Jesieni, wtedy do czerwonych dodatków. Pamiętasz ją? W niej mój cyc wyglądał na wielki.
– Aaaa! Znak charakterystyczny – wielki cyc 🙉 Nie, nie pamiętam 🤷
🤣🤣🤣 #NoOk #ToFaktycznie #NieBył #Wyróżnik

 

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Och, nie dość, że jesteś taki mądry, to jeszcze taaaaki piękny – wspominam przez telefon urodę Kochanka.
– Znowu mnie z kimś mylisz…
– I skromny do tego! Wszystkie kobiety w okolicy to normalnie padają jak muchy, kiedy Cię widzą…
😊😊😊 – zawstydza się Kochanek.
– Inna sprawa – kontynuuję, – że też ze starości, no ale… fakt jest faktem
🤷‍♀️ #RoześmiałSię #Chociaż #WcaleNieŻartowałam

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Rozmawiamy o dziwnych zabawkowych modach i tym, jak wpływają one na psychikę dzieci.
– Dzieci nie powinny się bać swoich zabawek! – podsumowuję.
– Nie powinny. Chyba, że mają matrioszkę z Putinem 🤷‍♂️ – stwierdza Kochanek.

🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #ChybaŻe

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Od rana komentujemy przykre bardzo wydarzenie – pogrzeb znajomego muzykologa, o którym opowiedziała mi przez telefon mama, zdziwiona bardzo małą frekwencją osób ze Związku Kompozytorów Polskich.
– Ze względu na charakter działalności, w ZKP-ie powinni mieć na taką okoliczność dyżury 🤷‍♂️ – stwierdza praktycznie Kochanek.

#TylkoPoczucieHumoruNasUratuje #PanieOlgierdzie #TakSięNieRobi #PanMiałZNamiByć #Dłużej

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Kochanie, jak będziesz schodził… – zaczynam.
– … jeszcze chwilę chcę pożyć 🤷
🤣🤣🤣

#ToWeźZeSobąŚmieci #MiałoByć

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Co to będzie, jak nas opuścisz? – Kochanek pyta smutno psa, który spędza z nami dwa tygodnie wakacji.
– Ale nie rozstaniemy się? 😱 – dopytuję zaniepokojona.
– ???
– No, bo wiele związków się rozpada po śmierci dziecka 😞
– Ale on nie umiera! 🙉 Tylko wraca do rodziny! 🙉🙉🙉
– … i… nie jest naszym dzieckiem! 💁‍♀️
🙈🙈🙈

#NoNieJest #AlePozostawiPoSobiePustkę

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Mówimy o Polańskim i tym, że niezależnie od tego, czy ta dziewczynka „chciała czy nie chciała”, czy „matka ją wepchnęła w jego ręce, czy nie”, trzeba być obleśnym zbokiem, żeby mając prawie 5 dych na karku (nie, k..a, 17, 18 wiosen!), chcieć uprawiać seks z trzynastolatką… No sorry…
– Ja bym w życiu nie tykał nic, co nie wygląda na starą babę! – odżegnuje się Kochanek.
– No właśnie! A jak ja Ci to mówię, to się na mnie obrażasz 🤷‍♀️ … ej, czekaj… Czy Ty mi przypadkiem nie pojechałeś? 🤔
#NoITerazNieWiem

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Zrobiłam Kochankowi tosty, a On, z wdzięczności pyta:
– Pocałować?
– Tak 😍
– W szyjkę?
– Tak 😍😍
– … macicy?
– Taaaak 😍😍😍🥰🥰🥰
#OnToJest #OnMnieZna

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Nie pachniesz psem i nie masz takiego psiego chuchu 🙁 – stwierdzam, nie bez rozczarowania, przytulając się do Kochanka i tęskniąc za obecnością psa w domu.
– Kolego, Kolego, nie masz chuchu psiego! – rymuje Kochanek.
🤣🤣🤣
– Ej, może ja zacznę pisać wiersze… najszczersze…?
– Dla idiotów?💡
– Dla idiotów!

#ToNieJestZłyPomysł #TokarczukMówiJakJest #ALudzieSięObrażają 🤷‍♀️

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy.
Jesteśmy w Gdańsku (w sensie nie, że w Gdańsku w ogóle, tylko Gdańsku Gdańsku). Zwiedzamy.
– Ooo! Wejdziemy do sex shopu? – pytam, podekscytowana.
– A możemy najpierw do kościoła? 🙉🙉🙉 – studzi mój entuzjazm Kochanek.

#NoMożemy #TrochęToHardcorowe #AleMożemy

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Szukam pracy i przekopuję się przez ogłoszenia.
– Ooo!!! Szukają masażystki bez doświadczenia! Oferują douczenie. W ofercie salonu jest masaż body to body, nuru, relaksacyjny, itd. A wiesz, ile płacą na rękę za godzinę?
– Ile?
– Od 70 do 140 zł! 😍
– Ale wiesz, że będziesz musiała gołym cycem po starych dziadach jeździć?
– Ale przecież już to w domu robię za darmo! 🤷‍♀️
🙉🙉🙉 🤣🤣🤣

#NoRobię #IUmiem #StoCzterdzieściZetaZaGodzinę #KasaNieWKij #NomenOmen #Dmuchał

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Ciąg dalszy szukania pracy…
– Przejrzyj te ogłoszenia – mówi Kochanek. – Tam jest sporo też ogłoszeń dla kierowców za śmieszną stawkę, więc te odrzuć.
– Ej, ale czemu odrzuć? Byłabym świetnym kierowcą za śmieszną stawkę!
– Ale do tego trzeba mieć jeszcze swój samochód, wiesz?
– Wezmę któryś z Twoich 🤷‍♀️
– … no właśnie… 🙉🙉🙉

#BrzmiJakOdmowa #BiednejToZawszeWiatrWOczy

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Naświetlając sytuację. Zahaczyłam się na Jarmarku Dominikańskim, żeby zarobić na życie oraz pewną ekstrawagancką przyjemność – wymarzone buty. Możliwość ich kupienia była zależna od kwoty, jaką zarobię. Pod koniec pracy okazało się, że choć mogłabym je kupić bez żalu, to jednak… upadł mi telefon, zepsuł się, a jego ubezpieczenie – choć sprzedawca zapewniał, że pokryje każdą szkodę – nie wystarczy na naprawę i muszę zabulić pięć stów 😞
Opłakiwałam buty, aż stwierdziłam wczoraj, jadąc rowerem do pracy, że nie dam sobie zabrać tego, na co tak ciężko pracowałam. Po powrocie do domu mówię Kochankowi:
– Wiesz, tak myślałam i myślałam i zastanawiam się KTO MI, cytując pewnego strasznego kołcza, K…A, UKRADŁ MARZENIA?!
– T-Mobile 🤷‍♂️ – odparł rzeczowo Kochanek.
🤣🤣🤣 #FirmaKtóraUczySprzedawcówKłamać #GigantycznePoczucieNiesprawiedliwości #Oszukania #ByciaOkradzioną #INiesmaku #TMobile #ShameOnYou

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– O, dziś jest Międzynarodowy Dzień Seksu – mówię ja, scrollując fejsa. – Obejdziemy? 🙏
– … obejdźmy go – odpowiada Kochanek wymijająco i sprytnie zarazem.
🙉🙉🙉 #CzyObejdęSięSmakiem #LepiejDochodzić #NiżObchodzić

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Kurczę, skoro już na śniadanie jedliśmy cebulę, to rozumiem, że nie masz nic przeciwko temu, żebym zrobiła sos czosnkowy do obiadu? – pytam Kochanka.
– Nie mam. Super! 😋
– I będziemy tak sobie razem je…ać? 😷 🥰
– Je…ać PiS!
🤣🤣🤣 #IKonfederację #OrazPolicję #ATakżeTaksówkarzy #LudziKtórzyNieSprzątająPoSwoichPsach #PrzemysłMięsny #OrazTwórcówDiscoPolo

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Wracam do domu, a Kochanek leży na łóżku i zdycha.
– Co się stało? – pytam.
– A nic… No bo jechałem na rowerze i… wyprzedził mnie dwudziestolatek 😞 – odpowiada Kochanek.
– Oj, przykro mi. I co? Nie możesz przeboleć, że go nie wyprzedziłeś?
– Gorzej. Przyspieszyłem i go wyprzedziłem… I teraz nie mogę się ruszać 😞 Stary, a głupi.
– Nie no, bez przesady. Miał tylko dwadzieścia lat 🤷‍♀️
#MójEgolekKochany #TakiegoKochankaToJaRozumi

🛏 Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w nocy…

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
– Wiesz, jak wielka jest moja miłość do Ciebie? – pytam Kochanka.
– No?
– Jak stąd na Księżyc i z powrotem 😍
– Na ch…j stamtąd wracać? – pyta rzeczowo Kochanek.
🤣🤣🤣 #WSumieRacja

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
– Czy to prawda – pytam Kochanka, – że ponieważ skóra się cały czas odnawia, to po dziesięciu latach mamy już całkiem nową?
– Nie wiem – odpowiada Kochanek. – Spytaj się tych, którzy 40 lat temu kupili ramoneski 🤷‍♂️
🤣🤣🤣 #KochanekJakZwykleRozwalaSystem

P.S. A na deser piosenka, która towarzyszyła nam od czasu, kiedy Kochanek nabył drogą kupna owiewki HEKO i niechcący natknął się w sieci na piosenkę je reklamującą. Toż to czyste złoto, które nieraz śpiewaliśmy na głosy, zawsze poddając się przy tym radosnym pląsom. W końcu nie ma niczego lepszego niż porządne polskie country z dobrze napisanym inteligentnym tekstem…

Rower jest wielce okej

fot. Bożena Szuj

Tytuł dzisiejszego wpisu (tak samo, jak rozdziału o mojej rowerowej przygodzie we wpisie „Bezpieczna przystań”) zaczerpnęłam ze znakomitego tekstu wspaniałej piosenki Lecha Janerki „Rower”. Po kilku miesiącach poruszania się rowerem po Trójmieście mogę całkowicie się pod tym hasłem podpisać: rower naprawdę jest wielce okej!

fot. Bożena Szuj

Trudne początki

fot. Bożena Szuj

Moje pierwsze od wypadku (mającego miejsce ponad dwie dekady temu) wejście na rower w maju tego roku opisałam szczegółowo w rozdziale „Do byle gdzie” we wpisie„Bezpieczna przystań”. Nie będę się więc powtarzać. W największym skrócie – mam fantastycznego Partnera, który pomógł mi przezwyciężyć największe lęki i poradzić sobie w utrzymaniu na rowerze równowagi.
Wspomniany wypadek na koloniach, jak to wypadek – efektownym łukiem przeleciałam nad swoim, wjeżdżającym już do górskiego potoku, rowerem prosto w żwir, który pozostawił w moim kolanie ciągle widoczne blizny. Byłam wtedy twarda, a rozpłakałam się dopiero, kiedy w szpitalu wspomniano o konieczności zrobienia mi przeciwtężcowej szczepionki. Od tego czasu jednak na rower już na wszelki wypadek nie wsiadałam.
Teraz, ucząc się jeździć na rowerze niejako od początku, uświadomiłam sobie po pierwsze rozmiar traumy, jaką pozostawiło w mojej głowie tamto wydarzenie, a po drugie, że za pierwszym razem nie nauczyłam się jeździć dobrze. I nie mam tu na myśli jakiejś wirtuozerii, lecz spokój, opanowanie i przede wszystkim zrozumienie, jak utrzymywać równowagę na tym niepozornym wehikule.
Partner okazał się nauczycielem świetnym, ale wymagającym. Pierwszy nasz wyjazd był krążeniem wokół domu, a potem ścieżką rowerową. Drugi ścieżką już dalej, a trzeci – do sąsiedniego miasta, czyli do Sopotu (i Boto) wieczorem, z którego jeszcze trzeba było w środku nocy wrócić.
Od samego początku swojej trójmiejskiej rowerowej przygody zdecydowanie najbardziej lubiłam te ścieżki rowerowe, które są wydzielone z pasa jezdni, bo czułam się na nich częścią ruchu drogowego, co wymusza pewne skupienie, odpowiedzialność i ciągłe myślenie. Ogromnym ich plusem jest to, że nie plączą się po nich ludzie. Minusem to, że czasami trzeba część takiego pasa dzielić z autobusem lub skręcającym samochodem, ale kierowcy na ogół raczej w takich sytuacjach na rowerzystów uważają. Najlepsze doświadczenia mam z jadącą tuż obok ciężarówką, której delikatność była wręcz wzruszająca! Miałam nieodparte wrażenie, że za każdym razem ruszała tak, żeby mnie nie przestraszyć.
Czy jednak można powiedzieć, że te dwa miesiące mojego jeżdżenia na rowerze do czerwcowego wyjazdu na południe były czasem, w którym się w rowerowaniu zakochałam? No nie. Jak już kiedyś pisałam, doceniłam rower i uznawałam go wyłącznie za środek transportu z punktu A do punktu B, który jest:

  • dużo zdrowszy (i bardziej ekologiczny!) niż samochód,
  • zdecydowanie szybszy od poruszania się wszędzie pieszo,
  • darmowy, więc nawet nie konkurencyjny do bandycko drogich biletów na komunikację miejską.

Tak więc, wydawać by się mogło, same plusy. Jednak, pomijając już pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w nogach, nie dość, że było mi szalenie na siodełku niewygodnie, to jeszcze zsiadanie z niego (np. w Boto), oznaczało kilkunastominutowe dochodzenie do siebie mojej umęczonej pupy. Czyli nic przyjemnego. Bardzo jednak chciałam udowodnić Partnerowi, że dam radę nauczyć się jeździć przyzwoicie i że jeszcze będzie ze mnie dumny. I – choć nie mówi tego często – dość szybko przyznał, że jest.

fot. Bożena Szuj

Odrzucenie lęku

fot. Bożena Szuj

Kiedy pomyślałam sobie, że przez wspomniane wyżej niewygody rower nie stanie się raczej moim przyjacielem, a koniecznością w niektórych wypadkach, nie wzięłam pod uwagę jednej rzeczy: zmiany optyki, która nastąpi wraz z kolejnymi przejechanymi kilometrami.
Czy miałam za nisko ustawione siodełko? Oczywiście! Jednak ponieważ moja damka wydawała mi się strasznie wysoka, perspektywa niedosięgania nogami do ziemi w przypadku konieczności zatrzymania się (np. przed przejazdem rowerowym na czerwonym świetle) mnie przerażała. Czy wiedziałam, że wystarczy ustawić wtedy rower pod lekkim kątem? Znowu, oczywiście! Ale ten lęk był w głowie. To zresztą ten sam lęk, który każe mi się zaczynać topić za każdym razem, kiedy, płynąc, uświadomię sobie, że gdybym próbowała stanąć, mogłabym nie dosięgnąć stopami dna. Nie jest to racjonalne, ponieważ potrafię pływać, ale tak właśnie działają lęki.
Po powrocie do Gdańska z południa Polski pod koniec czerwca moja rowerowa przygoda nabrała rumieńców. Poprosiłam Partnera o podwyższenie siodełka (nadal twierdzi, że jest zdecydowanie za nisko, choć ja jestem pewna, że jest właśnie idealnie) i zmierzyłam się z tym, czego się bałam. (Czyli, najkrócej mówiąc, utraty panowania nad pojazdem i w rezultacie również zębów.) Jednak kiedy przezwyciężyłam projekcje swojej głowy, zaczęło mi się jeździć dużo, dużo lepiej. Oczywiście pomijając pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w kompletnie innych miejscach w nogach.
Na pewno, kiedy działamy w lęku i strachu, jesteśmy nieobliczalni i możemy stanowić realne zagrożenie dla siebie i innych. Dlatego w ruchu drogowym nie boję się ludzi, którzy jeżdżą szybko. Boję się tych zlęknionych, niepewnych, no i tych nieznających przepisów.
Czy to, że przestałam się bać, ochroniło mnie przed upadkiem? Nie, ale pomogło mi zachować się w tej nieprzyjemnej sytuacji z głową. Kiedy poczułam, jadąc ścieżką rowerową, że rozwiązało mi się sznurowadło i wkręciło w łańcuch, zjechałam ze ścieżki na pusty chodnik i tam upadłam. Brak lęku i racjonalne przemyślenie tego, co jest w takiej sytuacji najbezpieczniejsze dla mnie i innych, sprawiło, że łatwiej mi było przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało. Plus od tego czasu przed każdym wejściem na rower kilka razy sprawdzam, czy sznurowadła mam zawiązane dobrze i mocno. No i wiem już, że upadek naprawdę straszny jest tylko w mojej głowie (zarówno pamięć o tym sprzed lat, jak i lęk przed tym hipotetycznym, kiedy tracę wszystkie swoje zęby). W rzeczywistości, jeśli upadniesz z sensem, raczej nie stanie się nic złego. Parafrazując więc inną polską piosenkę:

wyrzuć ten lęk!

fot. Bożena Szuj

Samodzielność

fot. Bożena Szuj

Na początku sierpnia, kiedy dostałam najpierw jedną pracę, (a potem drugą, tuż obok tej pierwszej, której utratę opłakuję do dziś), uświadomiłam sobie jedną rzecz. Może i jeżdżę coraz lepiej, i przede wszystkim pewniej, ale… tylko i wyłącznie z Partnerem. W mojej głowie nawet nie pojawił się pomysł, by wyruszyć rowerem gdziekolwiek samodzielnie. Wystarczyło, że Partner znał drogę, a nawet – o zgrozo! – przepisy, a ja miałam tylko zgrabnie tuż za nim pomykać, jak ta gąska za gąsiorem. Partner był dla mnie trochę, jak duża L-ka na samochodzie. Może nie do końca, ale mnie się przynajmniej wydawało, że wszyscy wiedzą, że on już jeździć umie, a ja się dopiero uczę. No i to było niesamowicie wygodne. On na siebie brał całą odpowiedzialność, a ja miałam tylko z jazdy przyjemność (pomijając początkowe zakwasy i bóle).
Partner stwierdził więc, że pierwszego dnia pracy ze mną pojedzie, pokazując mi – prostą akurat jak drut – drogę, a potem mam sobie radzić sama. I chyba dopiero wtedy zaczęłam wreszcie jazdę na rowerze lepiej rozumieć i faktycznie lubić. Stałam się panią swojego jeżdżenia. Ta odpowiedzialność, która nagle na mnie spadła, okazała się właśnie tym, czego mi do tej pory brakowało. Odpowiedzialność za siebie na drodze, ale też za dobre na niej wybory, za rower, kiedy go parkowałam. Chyba nie ma niczego fajniejszego!
Być może wbrew pozorom (nikt z moich znajomych nie umie mnie sobie wyobrazić za kółkiem), ale już z moich wczesnych i niestety dawnych doświadczeń samochodowych wiem o sobie to, że do ruchu drogowego podchodzę śmiertelnie poważnie i nie szarżuję. Mogę być roztrzepana, nie pamiętać o rzeczach dla siebie nieistotnych, czy nie zauważać tego, co mnie nie interesuje, ale na drodze zmieniam się w osobę odpowiedzialną, rozsądną i niesamowicie uważną. Czy to znaczy, że mam się za znakomitego kierowcę? Nie. Po pierwsze przejechałam jeszcze zbyt mało kilometrów, żeby wiedzieć, jakim kierowcą jestem, a po drugie wiem, że taka pewność siebie może zgubić. Jednak dopiero kiedy prowadziłam samochód, zrozumiałam, jak wielkie pokłady szacunku do ludzkiego życia w sobie noszę. To samo przekonanie uderzyło mnie, kiedy zaczęłam jeździć na rowerze. Na początku, kiedy się uczyłam i Partner wybierał drogi, które na jakimś odcinku mnie przerażały, ani nie robiłam z siebie ofiary, obwiniając go o cokolwiek, ani nie starałam się udowodnić jemu i światu, że jestem gotowa na coś, na co gotowa nie byłam. Po prostu pokornie schodziłam z roweru i prowadziłam go aż do miejsca, w którym znowu czułam się wystarczająco pewnie, by znów zacząć na nim jechać. Dziś jestem szalenie dumna, że przejeżdżam bez problemu wszystkie te miejsca, które mnie na początku spinały (bo były zbyt wąskie, zbyt pod górę, zbyt w dół, zbyt ostro w bok). Ale przejeżdżam je bez problemu być może dlatego, że nie wywierałam na sobie wcześniej żadnej presji. Samodzielność wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za siebie i swoje wybory.

fot. Bożena Szuj

Każdy dzień zwłoki

fot. Bożena Szuj

Dziś nie rozumiem, czemu aż tyle lat zajęło mi przeproszenie się z rowerem. Kiedy doszło do mnie, że moja przyjaźń z Partnerem stała się nieoczekiwanie relacją miłosną, najbardziej bałam się nie różnicy wieku czy tego, że mieszkamy w przeciwległych krańcach Polski. Najbardziej bałam się, że skoro on jest zapalonym rowerzystą, oznacza to, że prędzej czy później dobrze byłoby chociaż spróbować mu na rowerze potowarzyszyć. Odwlekałam jednak ten moment tak długo, jak się dało. Dziś, oprócz tego, że to opóźnienie jest moją wielką stratą, mogę dodać, że faktycznie po Gdańsku i Sopocie naprawdę jeździ się świetnie. (Bo Gdynia i jej ścieżki rowerowe to akurat temat na książkę.) Nie pamiętam ścieżek rowerowych w ogóle ani z czasów mojego dorastania w stolicy, ani nie znam ich z Podhala, gdzie strach jeździć po ulicach, bo góralscy kierowcy pomimo boga i honoru na ustach, naprawdę w większości na drogach za nic mają ludzkie życie.
Nadal jednak nie jestem z Partnerem w Gdańsku po raz pierwszy i każdy dzień zwłoki w jeżdżeniu rowerem dzisiaj uważam za błąd.

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy i jego uczestnicy to temat rzeka. Choć, poruszając się zarówno pieszo, jak i jakimkolwiek pojazdem, trzeba myśleć za siebie, ale też trochę za innych i przewidywać różne sytuacje oraz przygotowywać się na nie, jednak permanentne łamanie niektórych przepisów burzy mi krew.

  1. Pierwszy z brzegu przykład to zatrzymywanie się samochodów na przejeździe rowerowym. Przejazd rowerowy jest często tuż obok przejścia dla pieszych. Większość kierowców ogarnia, że na przejściu dla pieszych nie można się zatrzymać. Jednak kiedy światło powoli zmienia się na czerwone, zamiast stanąć przed przejściem dla pieszych i przejazdem rowerowym, potrafią przejechać przez przejście dla pieszych i stanąć na przejeździe rowerowym. Po pierwsze jest to wykroczenie, za które grozi mandat, a po drugie, już na samą logikę, jest to zachowanie generujące niebezpieczeństwo na drodze. Rowerzyści są wtedy zmuszeni albo wjechać na przejście dla pieszych (czego im również nie wolno), albo gwałtownie się zatrzymać, co może skutkować kolizją.
  2. Drugim przykładem są piesi na ścieżkach rowerowych. Choć muszę uczciwie też przyznać, że nie zdarza się to często, jednak najgorsze są okolice przystanków naprzeciwko Dworca Głównego w Gdańsku oraz ścieżka rowerowa wzdłuż plaży. Jeśli chodzi o okolice dworca, trudno winić tylko pieszych, bo ścieżka jest tam naprawdę źle oznaczona (powinna być odgrodzona od przystanku słupkami). Jednak wchodzenie na nią przez pieszych często nosi znamiona kompletnej bezmyślności, bo kiedy widzi się na niej jednego rowerzystę, za jakiś czas drugiego, a potem jeszcze trzeciego, naprawdę można się jej przyjrzeć i zobaczyć namalowane na niej rowery, a potem z niej zejść.
    Promenada nad morzem to już inny temat. Tu zarówno piesi nie myślą, zachowując się tak, jakby przejścia uprawniały ich do absolutnie wszystkiego (stania, zawracania, biegania), jak i niektórzy rowerzyści, którzy nie zatrzymują się na żadnych przejściach, lawirując wśród pieszych. Owszem, na rowerze łatwiej zwolnić niż musieć stanąć, ale nieraz nie da się inaczej.
    Zastanawiają mnie na ścieżkach rowerowych (na których, mimo nazwy, można jeździć też na hulajnogach elektrycznych, rolkach i urządzeniach transportu osobistego)… biegacze. Ale i tak mistrzem tego sezonu była pani, która popylała po ścieżce rowerowej w Sopocie (w trakcie naprawdę wzmożonego ruchu)  pieszo z pustym wózkiem. Można? Można!
  3. Trzeci przykład to coś, co naprawdę wyprowadza mnie z równowagi, czyli uczestnicy ruchu drogowego (zarówno rowerzyści, jak i piesi), którzy nie trzymają się prawej strony. To jedna z najbardziej intuicyjnych zasad, której nie trzeba uczyć się na pamięć, czy dokładnie studiować. Wiadomo, że trzymanie się prawej strony jest najbezpieczniejsze. Łatwo nas wtedy wyprzedzić, jeśli ktoś jedzie lub idzie szybciej. Doprowadzają mnie do szału rowerzyści, którzy jadą niby jeszcze swoim pasem, ale bardziej środkiem drogi przede mną, w związku z czym nie do końca widzę, czy mogę ich wyprzedzić, czy nie. Szlag mnie też trafia, kiedy między ścieżkami rowerowymi mam do przejechania fragment chodnikiem – po którym mogę jechać, tylko piesi mają na nim pierwszeństwo – i przede mną idą tylko dwie osoby, zajmując całą jego szerokość. Bo żadna z nich nie myśli o ruchu drogowym, w którym uczestniczy, jak o pewnym systemie. Każda z nich myśli tylko o sobie, czyli – biorąc pod uwagę fakt, że jest częścią ruchu drogowego – nie myśli.

Ale są też miejsca, w których zawsze jestem przez samochody przepuszczana, mimo że czasem wolę nawet, żeby sobie przejechały pierwsze. Jeżdżąc, oprócz błędów innych kierujących pojazdami (oraz pieszych), doświadczyłam też sporo wyrozumiałości dla swoich początkowych potknięć.

fot. Bożena Szuj

Road rage

fot. Bożena Szuj

Zjawiska road rage nigdy nie rozumiałam i słuchałam o nim z lekkim zdziwieniem. W końcu tłuc to się mogą w podstawówce mali chłopcy, którzy nie są jeszcze na tyle dojrzali, żeby inaczej komunikować swoje racje. A kiedy dorośli mężczyźni na drodze wysiadają z samochodów i rzucają się sobie do gardeł, to jest to, obiektywnie rzecz biorąc, dosyć żenujące.
Jednak wystarczył mi miesiąc jeżdżenia, żeby szybko zrozumieć ten mechanizm. Jestem osobą, która jeszcze do niedawna raczej przepraszała, że żyje, próbowała wyjaśniać, tłumaczyć, krygować się, umniejszać sobie. Na drodze, zwłaszcza kiedy czyjaś bezmyślność (lub nieznajomość przepisów) może cię zabić, nie ma czasu na ukwiecone wszelkimi możliwymi zwrotami grzecznościowymi pogadanki. Jest natomiast czas na proste komunikaty, na przykład:

Gdzie, k…a?

Nie krzyczę na ludzi, nie mając pewności co do swojej racji. Ale kiedy wiem, że ją mam, to mogę nawet zsiąść z roweru i iść na solo. I to nas, z moim Partnerem też łączy. Nieustępliwość.
Jakiś czas temu, kiedy wracaliśmy do domu razem, znowu jakiś kiep zatrzymał samochód na przejeździe rowerowym, uniemożliwiając nam przejazd. Partner zrobił to, co robi w takich wypadkach zawsze, czyli otwartą dłonią uderzył w tylną szybę samochodu (jako perkusista wie, jak zrobić hałas, nie uszkadzając auta) i przejechał przez puste przejście dla pieszych. Nie zauważył, że zostałam przed przejazdem (widząc, że się nie zmieszczę, stanęłam). Pan wytoczył swoją niską okrągłą osobę z samochodu i poszedł go oglądać z tyłu, myśląc chyba, że Partner coś mu zniszczył.

– Pan się zabierze w końcu ze ścieżki rowerowej, a nie samochód ogląda! – mówię, zniecierpliwiona. – Nic panu nie zrobił, tylko puknął w szybę.
– Jak go dorwę – dyszy pan, – to mu nogi z d…y powyrywam.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – mówię już na wk…wie, bo nie będzie mi tu pyskata kulka Partnera obrażała.
– Słucham? – nie dość, że mały i gruby, to jeszcze głuchy.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – powtarzam. – I proszę wreszcie zwolnić przejazd.
– Ja mam prawo tu stać, to wy macie uważać!
– Nie ma pan!
– Mam!
– Proszę mi wreszcie zjechać ze ścieżki!
Wturlał się z powrotem do auta, mrucząc pod nosem i dosyć cicho, niby do mnie, ale jednak do siebie:
– A, spi…alaj!
I to mnie tak uruchomiło, że niewiele myśląc, wrzasnęłam na cały Wrzeszcz:
– Sam spierdalaj, stary dziadu!

Myślę, że najbardziej mnie wkurzyło jego tchórzostwo – gdyby tchórzem nie był, powiedziałby mi to, co powiedział w twarz, a nie w przestrzeń pod swoimi butami. Mam alergię na tchórzy. A już zwłaszcza odkąd usłyszałam o człowieku, który zwracając w biały dzień uwagę motocyklistom straszącym inne osoby, został przez jednego z nich zaatakowany po tchórzowsku, czyli od tyłu, a trzy dorosłe (!!!) osoby, które z nim wtedy były, pouciekały, jak szczury z tonącego okrętu, zamiast mu pomóc. (W tym miejscu przypomnę też, że nieudzielenie pomocy jest przestępstwem.)
Czy jestem dumna ze swojej odzywki? Nie, ale też się jej nie wstydzę i na pewno nie zamierzam się z jej powodu przed nikim kajać. Wielokrotnie zdarzało mi się być w sytuacji, w której ktoś nie zjechał w porę z przejazdu rowerowego. Jeśli widziałam przepraszające machnięcie ręki, a w oczach kierowcy przerażenie, rozumiałam, że to zwykły błąd, na którym kierowca się pewnie sporo nauczy. Trudno robić z tego aferę. Wyrozumiałość na drodze też jest ważna. Ja otrzymałam jej sporo. Jednak buta pana zdradzała, że ma przepisy za nic, nie zna ich i będzie je dalej łamać, przekonany o tym, że może, bo ma duży samochód i jeszcze większe ego. I to działa na mnie, jak płachta na byka.
Kiedy dojechałam do Partnera i opowiedziałam o sytuacji z panem z samochodu, ten chciał go gonić i wyjaśniać ręcznie. Powiedziałam mu tylko:

Nie. Zrobimy to po mojemu, bo zemsta na zimno smakuje lepiej.

Co prawda nie miałam pojęcia, czy zemsta na zimno naprawdę smakuje lepiej, ale następnego dnia przesłałam policji zdjęcie, które zdążyłam  stojącemu na przejeździe rowerowym samochodowi z wyraźnie widoczną tablicą rejestracyjną zrobić. Mam poczucie dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku oraz nadzieję, że całkiem wysoki mandat nauczy pana chociaż tego przepisu.

fot. Bożena Szuj

Rowerowe love

fot. Bożena Szuj

Po kilku miesiącach jeżdżenia mogę napisać, że jestem w rowerze zakochana i jest on dla mnie przede wszystkim źródłem ogromnej przyjemności i satysfakcji (😈). Od kiedy zakwasy zniknęły i nic mnie po jeżdżeniu na nim nie boli, rozumiem już słowa Partnera, że

rower to wolność.

Wreszcie w pełni mogę tego doświadczyć. Uwielbiam też, jadąc, śpiewać. Na ogół jadę na tyle szybko, a ludzi jest wokół na tyle niedużo, że nikt mnie nawet nie słyszy. Najczęściej śpiewam właśnie „Rower” Lecha Janerki, a jeśli trasa jest dłuższa, to „Bicycle Race” Queen. Potrzebuję na tę drugą piosenkę więcej czasu, bo rozkładam to sobie na głosy i śpiewam je – jak Chuck Norris – wszystkie. Raz jeden, kiedy Partner złapał flaka i musieliśmy pojechać na stację, napompować koło, wzięło mnie na śpiewanie „Killing me softly” Roberty Flack (choć Partnera śmieszyło to trochę mniej).
Mam poczucie, że w krótkim czasie pokonałam wiele przeszkód, w tym tę największą – lęk w mojej głowie, którego istnienie jeszcze sprzed mojego wypadku zaczęłam sobie dopiero teraz przypominać. Czy jeżdżę świetnie? Myślę, że jeżdżę uważnie i całkiem nieźle daję sobie radę. Partner trochę się o mnie boi, ale myślę, że to bardziej poza, którą musi utrzymywać, żeby wyjść z twarzą z danej mi onegdaj obietnicy, że jak stanę się wiarygodnym kierowcą roweru, pomoże mi w powrocie do prowadzenia samochodu (w czym – z racji nieposiadania samochodu – mam dłuższą przerwę). Myślę, że po prostu ani on, ani ruch drogowy nie są jeszcze na mnie gotowi. Ale mam czas, poczekam.

fot. Bożena Szuj

P.S. Ponieważ bez zapakowanej do plecaka butelki wody na rower nawet nie wsiadam, wiedziałam, że prawdopodobnie posłuży mi za rekwizyt do zdjęć ilustrujących dzisiejszy wpis. Pomyślałam, że można dla żartu przykleić na nią napis wodami nNi, więc zrobiłam w programie graficznym jakieś szybkie logo, nieopatrznie prosząc Partnera o ładny wydruk na papierze samoprzylepnym. A on, będąc specjalistą w dziedzinie opakowań, spojrzał z niemym politowaniem na mój pomysł i w pięć minut wyczarował mi naprawdę piękną etykietę, dodając krawatkę z nazwą „Marianka”, a na etykiecie jeszcze informację o pojemności oraz tę, że jest to woda „Niskoczadowa”. Pozostaję pod ogromnym wrażeniem jego możliwości oraz swojej ulubionej dziś butelki!

fot. Marianna Patkowska

P.S.2 A na deser mogę załączyć tylko jedną piosenkę – wspomniane małe harmoniczne arcydzieło grupy Queen.

fot. Bożena Szuj

Niezgoda na przemoc

fot. Marianna Patkowska

We wpisie „Bezpieczna przystań”, napisałam, dość enigmatycznie, że:

Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego.

„Bezpieczna przystań”

Dziś mogę zdradzić, że pod koniec czerwca czekała mnie czwarta konsultacja na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Czekała mnie też po niej oficjalna decyzja szpitala, czy po czteroetapowej procedurze kwalifikacyjnej (a więc czterech konsultacjach z lekarzami i terapeutami) dostanę się na prawie półroczną terapię na tym oddziale, czy też nie. Taką możliwość zaproponowała mi prowadząca mnie od roku – jak dotąd najbardziej uważna i empatyczna – pani doktor psychiatra. Pierwszy lekarz, który dostrzegł, że zamiast faszerować mnie w nieskończoność lekami, lepiej postawić nacisk na psychoterapię, na którą jestem otwarta. Pani doktor uwzględniła w tym rozwiązaniu zarówno moją sytuację finansową, jak i możliwość poświęcenia ponad pięciu miesięcy swojego życia wyłącznie terapii (w jej trakcie nie można pracować).
Pierwszą moją myślą było przerażenie. Perspektywa na dobrą sprawę zamieszkania w szpitalu psychiatrycznym, w dodatku w Krakowie, na niemal sześć miesięcy (z wyjątkiem weekendów i nielicznych przepustek w dni powszednie), napawała mnie strachem. Ale im dłużej o tym myślałam, tym więcej zaczynałam zauważać plusów. Pół roku to i długo, i krótko. W końcu terapie często trwają całymi latami, a tu miałabym szansę zrobić bardzo dużo, w znacznie krótszym czasie.
Kilka ostatnich miesięcy mojego życia upłynęło więc pod jednym wielkim znakiem zapytania, bo nie byłam w stanie planować kompletnie niczego na dwa miesiące do przodu (w tym oczywiście również pracy). Dostanie się na oddział było moim priorytetem. Kwalifikacja składała się z czterech etapów, miałam więc świadomość, że mogę jej też nie przejść. Trudno mi się było jakkolwiek do niej przygotować. Chciałam zostać przyjęta, a moje zaufanie do kompetencji tamtejszych lekarzy było tak ogromne, że powtarzałam sobie:

Jesteś w dobrych rękach, nawet jeśli tylko przez chwilę.

Mogą z różnych powodów nie chcieć przyjąć cię tutaj, ale na pewno podpowiedzą wtedy, co dalej.

To przecież lekarze. Znają wszystkie zaburzenia na pamięć. Łatwo i szybko rozpoznają, co się z tobą dzieje.

No i poszłam taka pełna nadziei i pokory na pierwszą konsultację, a ta rozsypała mnie w drobny mak. Pan doktor (🔴) miał – jak później przeczytałam na forum internetowym poświęconym temu oddziałowi – „empatię młota pneumatycznego”. Patrzył zniecierpliwiony w okno, dopytując:

Zamyka panią, kiedy traktuje się panią obcesowo. Czyli właściwie jak?

A ja, już pozamykana na pięć spustów, w gigantycznym spięciu i stresie musiałam mu szybko wytłumaczyć nie tylko zawiłości postrzegania świata przez nadwydajnych, ale też wszystkie swoje relacyjne problemy, których się wstydzę, bo sobie z nimi nie radzę. Pan doktor w końcu, kiedy mu wyznałam, że mam duży problem z odbiorem krytyki i że, mając tego świadomość, bardzo chcę to przepracować ze specjalistą, stwierdził:

No to ja nie wiem, czy pani sobie tu da radę. Terapie grupowe są mocno konfrontacyjne. Wszyscy mówią sobie wszystko. A jeśli odbierze to pani jako krytykę?

spytałam tylko:

Czy dobrze pana doktora zrozumiałam, że przeszkodą do dostania się na terapię dla osób z problemami relacyjnymi mogą być… moje problemy relacyjne? Czy źle zrozumiałam?

Pan doktor nie odpowiedział, ale pod koniec wizyty podsumował mnie jako osobę, która „używa skomplikowanych słów, bo wydaje jej się, że to będzie mądrzej brzmiało”. (Dopiero kiedy dostałam swoją dokumentację medyczną ze szpitala i zobaczyłam, jak pan doktor włada polszczyzną, zrozumiałam, że to nie była metafora.) Kiedy ktoś oczekuje ode mnie bardzo prostych i precyzyjnych odpowiedzi, a ja poczuję się przez to przyparta do muru, na ogół umiem z siebie wydusić tylko „nie wiem”. Nauczyłam się więc – owszem, na około i owszem, nieudolnie – określać opisowo to, co się we mnie dzieje. Moim podstawowym narzędziem porozumiewania się ze światem jest język pisany, nie mówiony.
To spotkanie kosztowało mnie tydzień dochodzenia do siebie, bo lekarz rozgrzebał bardzo dużo ciężkich, trudnych i niesamowicie delikatnych tematów i przejechał po nich walcem swojej finezji. Dziś mogę o tym pisać lekko, ale tuż po wizycie, przez dwa pierwsze dni nie wychodziłam z łóżka i przestawałam płakać tylko zasypiając. Mój wspierający Partner zapewniał mnie, że to fachowcy, że na pewno wiedzą, co robią. Że sprawdzają moje reakcje, że im gorzej, tym lepiej, bo swoją reakcją udowadniam im tylko, że powinni mnie przyjąć.
Drugiej konsultacji bardzo się bałam, ale okazała się wspaniała. Pani terapeutka (🔵) – spokojna, wyważona, kulturalna i empatyczna stworzyła mi przestrzeń, w której mogłam się otworzyć. Pomyślałam, że gdybym mogła wybierać, chciałabym właśnie z nią pracować indywidualnie.
Trzecia konsultacja znowu mnie rozczarowała. Pani terapeutka (⚫) była tak zaaferowana tym, jaka z niej równiacha, że w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Nie była w stanie dotrwać do żadnej mojej kropki, wyciągając od razu bardzo daleko idące wnioski i podsumowując rzeczy nieistotne, w dodatku błędnie.
Natomiast konsultacja czwarta z panią kierownik oddziału (⛔), na który próbowałam się dostać, po pierwsze rzuciła inne światło na moją pierwszą konsultację (obnażając przy okazji naiwność mojego Partnera), a po drugie skłoniła mnie do napisania na panią kierownik skargi do władz szpitala, a także do wiadomości NFZ-u, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej oraz Rzecznika Praw Pacjenta. Jej treść zamieszczam poniżej.
Opisałam w niej szczegółowo przebieg tego przemocowego, strasznego spotkania, na myśl o którym do teraz się trzęsę, bo wywołało u mnie nawrót myśli samobójczych. Od dawna się z nimi borykam, ale udało mi się je znacznie złagodzić i już długo czułam się całkiem dobrze. Dziś najtrudniejsze dla mnie do zaakceptowania jest to, że pani kierownik nie dość, że doprowadziła mnie do stanu kompletnego rozsypania, to jeszcze zostawiła mnie w nim samej sobie, wypuszczając ze szpitala. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że choć na terapiach wylewa się na ogół sporo łez, terapeuta, kończąc sesję, ma obowiązek zadbać o to, by pacjent był uspokojony.
Nie wiem nawet dlaczego, ale pierwszą osobą, do której się po wyjściu z gabinetu zapłakana odezwałam, była Paulina Młynarska. Zanim zadzwoniłam do Partnera (czekającego na mnie w Gdańsku; który – gdyby ze mną był – rozniósłby to miejsce w drobny mak), napisałam o tym, co mnie spotkało Kobiecie, której nie znam osobiście (i z którą nie koresponduję na co dzień), ale której doskonałe pisanie, przejmująca wrażliwość i nieustępliwość w tłumaczeniu ludziom, czym jest przemoc, nieustannie mnie inspiruje. (I równocześnie trochę też smuci ciągła konieczność tego tłumaczenia.) Jej ciepłe i mocno czułam, że szczere:

Ogromnie współczuję.

było terapeutyczne. I odrobinę pomogło mi się choć trochę posklejać. Zamiast medycznych studiów wystarczyła więc mądrość i empatia. W jakim to świetle stawia specjalistów, z którymi miałam nieprzyjemność?

fot. Marianna Patkowska

Skarga na panią kierownik
Oddziału Leczenia
Zaburzeń Osobowości i Nerwic
⛔

20 czerwca 2022 roku na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego odbyłam czwartą konsultację – z panią doktor ⛔. (Po niej, na podstawie wszystkich czterech, dostałam oficjalną odmowę przyjęcia na oddział.)
Do szpitala zgłosiłam się po pomoc. Prowadząca mnie psychiatra uznała, że właśnie na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic ją otrzymam. Przyjeżdżałam na każdą konsultację w ogromnym stresie (jestem osobą cierpiącą na stany lękowe, mam silnie zaniżone poczucie własnej wartości, kontakty z ludźmi, których nie znam, są dla mnie bardzo trudne), ale równocześnie była we mnie duża nadzieja na to, że jestem w dobrych rękach; że nawet, jeśli nie będę przyjęta na oddział, zostanę skierowana tam, gdzie otrzymam pomoc.

Tymczasem od samego początku byłam traktowana jak niechciany irytujący petent. Zaczynając od spóźnienia pani doktor (konsultacja miała się zacząć o 10.30 i choć – dojeżdżając z Zakopanego – byłam na miejscu przed czasem, pani doktor spóźniła się 15 minut, każąc mi czekać, aż dokończy prywatne rozmowy w pokoju socjalnym), na przemocy za zamkniętymi drzwiami skończywszy. Konsultacja okazała się bowiem dwudziestominutowym festiwalem poniżania, pastwienia się, pogardy i niewyobrażalnej, zupełnie dla mnie niezrozumiałej agresji pani doktor. Konsultacja, podczas której wielu kwestii nie mogłam wypowiedzieć do końca, bo pani doktor ⛔ przerywała mi w pół słowa, podczas której byłam atakowana za problemy, z którymi przyszłam oraz raczona radami z gatunku „trzeba wziąć się w garść”, znacząco podniosła mój poziom stresu, spotęgowała we mnie stany lękowe, a także wpędziła mnie ponownie w myśli samobójcze. (O tym, że miewam od dłuższego czasu takie myśli, wspominałam na konsultacjach, podobnie jak o dwóch próbach samobójczych sprzed lat.) Lekarz ma przede wszystkim nie szkodzić. Pani ⛔ nie tylko pogorszyła mój stan psychiczny, ale też mnie tak zostawiła, nie udzielając pomocy i wypuszczając ze szpitala.

Na powtarzany na konsultacji jak mantra „argument” o tym, że „dostaję od lekarzy prawdę, której nie przyjmuję”, mogę napisać tylko jedno. Do psychiatry nie przychodzę ani po jego prawdę (lub to, co za prawdę uważa), ani po naganę za to, jak postrzegam świat. Do psychiatry przychodzę po diagnozę opartą na wnikliwej obserwacji moich reakcji.
Zachowanie pani doktor uważam za niedopuszczalne także z innego powodu – całkowicie straciłam zaufanie nie tylko do Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego, ale do psychiatrii w ogóle, co jest niebezpieczne, bo wiem, że potrzebuję pomocy i obawiam się od dłuższego czasu o swoje psychiczne zdrowie. Napawa mnie przerażeniem, że ktoś tak nieempatyczny i niekompetentny piastuje tak wysokie stanowisko na oddziale zajmującym się ludźmi z zaburzeniami osobowości. Pani ⛔ jest kierownikiem Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic. Ma władzę, ale również – co za tym idzie – możliwość jej nadużywania. Nadużyła jej podczas konsultacji ze mną.

Oto zaledwie kilka cytatów z konsultacji z panią doktor:

Ja: Zgadzam się z tym, że nie dostanę tego [„bezwarunkowej miłości”] od mamy… – próbowałam opowiedzieć o potrzebie, którą czuję, ale której nie potrafię nazwać.

Pani ⛔: Od nikogo pani nie dostanie.

Ja: Znaczy myślę, że ja sama prawdopodobnie mogę jakoś to sobie dać i na tym…

Pani ⛔: Wątpię.

***

Ja: To pierwsze spotkanie chyba najwięcej mi dało, bo było na zasadzie takiej metody wstrząsowej, tak to trochę odebrałam – kontynuowałam odpowiedź na pytanie, jakie są moje refleksje po trzech konsultacjach. – Natomiast kompletnie inne było to drugie spotkanie, z panią terapeutką, czy panią doktor, przepraszam, nie zapamiętałam nazwiska. Wydawało mi się, że ta pani stworzyła takie warunki, w których najłatwiej byłoby mi się otworzyć.

Pani ⛔: Tam były pytania zadawane. O życiorys przecież – informuje mnie pani doktor z nutą zniecierpliwienia w głosie.

Ja: Ale ja nie mówię o tym, co mówiła, tylko jak to mówiła i jaką sytuację stworzyła.

Pani ⛔: Mnie nie chodzi o ocenę terapeuty. Mi chodzi o to, co pani z tego wzięła, jakie pani ma refleksje. Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Ja: Chodzi mi o moje odczucia…

Pani ⛔: … o pani refleksje – przerywa mi pani doktor.

Ja: … – wybita, nie umiem kontynuować myśli.

Pani ⛔: A trzecia konsultacja?

Ja: Trzecia konsultacja była też zupełnie inna. Bardzo miła, ale miałam wrażenie, że nie umiem się do końca otworzyć. Tak, jak przy pierwszej konsultacji. […] Była bardzo miła, ale miałam wrażenie, że bardzo szybko z tego, co mówię są wyciągane wnioski, a ja też nie potrafię powiedzieć tego tak, żeby to było…

Pani ⛔: … żeby to były takie wnioski, które by pani pasowały – ponownie przerywa, stawiając tezę, pani doktor.

Na marginesie podam pierwszy z brzegu przykład z konsultacji trzeciej. Na podstawie dwóch informacji – pierwszej, że byłam bardzo zżyta z moim tatą i drugiej, że mieszkam w mieszkaniu mojego nieżyjącego dziadka, pani terapeutka wyciągnęła wniosek, że jestem blisko ze wszystkimi mężczyznami w rodzinie, co nie jest prawdą. (Ani o relacje z moim dziadkiem, ani o to, z której strony był to dziadek, nie zostałam nawet zapytana.)

***

Pani ⛔: A dlaczego panią tak interesuje pani matka w tym wieku? Nie ma pani swojego życia? – pyta w napastliwy sposób pani doktor ⛔, kiedy mówię coraz ciszej i jestem bliska rozpłakania się.

Ja: Mam.

Pani ⛔: To o co chodzi?

Ja: Chciałabym się tego dowiedzieć.

Pani ⛔: Ale jeszcze pani nie wie? – z drwiną i pogardą.

***

Ja: Chciałabym najpierw zrozumieć, co się ze mną dzieje – mówię, płacząc; poruszamy temat mojej niemocy związanej z podjęciem stałej pracy, utrata posady nauczyciela w szkole wpędziła mnie w utrzymujący się ponad dwa lata stan depresyjny, poruszenie tego tematu powoduje we mnie ogromne emocje.

Pani ⛔: Nie, proszę pani, pani nie zrozumie! Trzeba się brać za życie, a nie rozumieć! Jakoś pani nie zrozumiała przez 37 lat! Nie ma cudów! Nie dozna pani oświecenia. Bo w tym wieku już się chodzi po ziemi i ma kontakt z rzeczywistością. I najpierw potrzeba bytu, a potem jest możliwość, żeby się tam… zajmować różnymi… konfliktami. Pani nie ma porządnej pracy, a pani się mamą zajmuje?! A co będzie za 10 lat? A na emeryturze? Mamy już nie będzie! A pani z czym zostanie? Z niczym? Kto ma o to zadbać? – dopytuje pani doktor, podnosząc głos.

Jestem rozsypana. Czuję się oceniana, ganiona, jak małe dziecko, zagubiona i skołowana, bo przecież m.in. z tym problemem sama tutaj przyszłam – problemem niemocy w podjęciu pracy. Więc milczę. Milczę, cały czas płacząc.

Pani ⛔: Nic pani nie ma do powiedzenia, nie?! Na konkret nie ma odpowiedzi! Na bujanie w obłokach zawsze! – pani doktor zaczyna podnosić głos.

Ja: Pani jest lekarzem?

Pani ⛔: Owszem. Przedstawiłam się pani, zdaje się. Dlaczego pani pyta?

Ja: Bo dziwi mnie takie podejście.

Pani ⛔: A jakie, przepraszam bardzo? Że czuje się pani zraniona?

Ja: Pani agresja na przykład.

Pani ⛔: Nie, proszę pani. To jest prawda, którą usiłuję pani powiedzieć, a której zdaje się pani nie słyszy od nikogo.

Ja: Nie.

Pani ⛔: No niestety, taką mamy tu metodę leczenia. Rozumiem, że ona pani nie odpowiada.

Spojrzałam, zapłakana, pani doktor w oczy, zastanawiając się, jak bardzo trzeba być wyzutym z empatii, żeby znęcać się nad kimś, kto jest bezbronny, zapłakany i potrzebujący pomocy (nawet, jeśli nie na tym oddziale – zabłądzenie w drodze do odpowiedniego specjalisty nie jest chyba żadnym przewinieniem). Reakcja na niemy kontakt wzrokowy była rozczarowująco łatwa do przewidzenia:

Pani ⛔: Niestety tą wyższościowością, którą pani tutaj sprzedaje, się pani nie naje.

Ja: „Wyższościowością”?

Pani ⛔: Tak, tak… Pani myśli, że pani wie lepiej.

Ja: Aha, czyli brak agresji jest „wyższościowością”. Dobrze.

Pani ⛔: A pani nie jest agresywna wobec swojej mamy?

Ja: Myślę, że czasem jestem.

Pani ⛔: Mhm. To jaki brak agresji?

Ja: Ale nie rozmawiam z panią w taki sposób. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego pani mnie tak traktuje. Przyszłam tutaj po pomoc – mówię, znowu płacząc.

Pani ⛔: Jak [traktuję]? Dostaje pani prawdę, z której pani nie chce skorzystać. Za każdym razem, jak coś pani słyszała na konsultacjach, pani tego nie przyjęła, właśnie dlatego, że się pani czuje zraniona, jak dostaje pani bezpośrednią informację na swój temat.

***

Czy Szpital Kliniczny im. dr. Józefa Babińskiego się pod takim sposobem przeprowadzania rozmowy z pacjentem (zwłaszcza zaburzonym) podpisuje?

_____________________

Chciałabym się również odnieść do treści dokumentacji medycznej sporządzonej podczas moich konsultacji, o wydanie której wnioskowałam i za której przesłanie dziękuję. (Dołączam jej skany lub kserokopie w listach skierowanych do Narodowego Funduszu Zdrowia, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej i Rzecznika Praw Pacjenta, podkreślając cytowane fragmenty.)
Pierwsze moje pytanie brzmi następująco: czy stwierdzenie i postawienie diagnozy „osobowość narcystyczna”, które cenionym na świecie psychoterapeutom zajmuje – jak twierdzą – co najmniej sześć sesji z pacjentem, może nastąpić po 50 minutach konsultacji (bez żadnego testu) i być wiarygodne?
Druga kwestia to przepaść kompetencyjna dzieląca panią 🔵 (z którą konsultację – drugą w kolejności – wspominałam w przytoczonym wyżej dialogu jako najbardziej mnie otwierającą) z resztą konsultujących mnie osób. Odczuwałam to wtedy, ale wyraźnie wynika to też z lektury dokumentacji. Pani 🔵 jako jedyna rzetelnie, neutralnie, nie pozwalając sobie na nieprofesjonalne sformułowania, opisała przebieg naszej rozmowy. Ze wszystkiego, co napisała, wynika przede wszystkim, że uważnie mnie wysłuchała. Choć pewne obserwacje pani 🔵 pokrywają się z obserwacjami innych konsultujących, jednak sposób pozostałych opisów je dyskredytuje.

Dla przykładu pani 🔵 pisze:

Rozwlekle i wielowątkowo opowiada o sobie, dodając wiele własnych refleksji, przez co trudno było utrzymać rozmowę w charakterze wywiadu życiorysowego i bardziej przypominało to sesję terapeutyczną.

Pani ⚫ (z którą miałam trzecią konsultację) ujmuje niemal to samo spostrzeżenie w następujący sposób:

Trudno jej posłuchać, więc wylewa potoki własnych słów.
[pisownia oryginalna]

To rodzaj obserwacji, która poczyniona przez znajomą na targu nie zaskoczy, jednak w dokumentach medycznych rodzi już pewne wątpliwości.
Skoro jestem już przy notatce pani ⚫, pojawia się w niej też taki fragment:

Pacjentka jednak nie rozumie takich symbolicznych komentarzy. Potakuje na nie, ale raczej czuje się przyparta do muru, niż wzbogacona inną perspektywą.

„Symbolicznym komentarzem” było zauważenie, że moja mama mieszka w Warszawie, a ja wyprowadziłam się do Zakopanego. Wszystkie komentarze (wyłączając ten, że byłam blisko z mężczyznami w rodzinie, co zwyczajnie nie jest prawdą) były stertą banałów, na które trudno zareagować inaczej, niż potakiwaniem. Nie usłyszałam niczego, czego bym nie wiedziała. Zdaję sobie sprawę, ile kilometrów dzieli Zakopane od Warszawy. Zdaję sobie też sprawę z tego, że całe nasze spotkanie zajął temat moich relacji z matką. Kiedy powiedziałam, że planuję z nią szczerą rozmowę o tym, jak widzę pewne kwestie z mojego dzieciństwa, usłyszałam, że „mamy nie zmienię i czemu się nie zajmę sobą”. Nadal – od szpitala z pewną renomą oczekuję trochę innego poziomu.
Zastanawia mnie jednak najbardziej końcówka cytowanej notatki:

Jej motywacja wynika też chyba głównie z pokierowania przez psychiatrę. Sama może nie jest pewna, bo prosi o czerwcowy teramin, co motywuje wyjazdami. Raczje nie do nas. [pisownia oryginalna]

Moje życie tak się potoczyło, że mieszkam na dwa domy – w Zakopanem i Gdańsku. Tak się składa, że niedługo po trzeciej konsultacji (z panią ⚫, w kwietniu) były święta wielkanocne i związany z nimi wyjazd na północ kraju. Ponieważ w czerwcu miałam kilka zobowiązań na południu, zapytałam, czy istnieje możliwość umówienia się na czwartą konsultację właśnie wtedy, podkreślając, że jeśli nie, to przyjadę wcześniej, bo „szpital jest dla mnie priorytetem”. (Podporządkowałam ewentualnej terapii na oddziale wszystkie swoje plany.) Wielokrotnie to zresztą powtarzałam. Okazało się, że nie ma najmniejszego problemu. Więc problemu nie było? Czy jednak był?

Pani ⛔ z kolei, w odręcznie sporządzonej notatce pisze tak:

Rodzice wykształceni ona także a sprzedaje bilety na Gubałowkę.
[pisownia oryginalna]

Czytelnik może odnieść wrażenie, że sprzedawanie biletów na Gubałówce (nie rozumiem, czemu ze wszystkich wspomnianych sezonowych prac ta najmocniej wryła się konsultującym w pamięć) jest czymś, czego powinnam się wstydzić. Cenię swoje wykształcenie i wykorzystuję je w wielu dziedzinach swojego życia, ale w pracy najważniejsza jest dla mnie atmosfera. Zła mnie paraliżuje, co utrudnia mi znalezienie pracy na stałe. I nad tym chciałam się też na terapii pochylić. Czy ludzie, których umiejętność posługiwania się językiem polskim ugrzęzła na poziomie wczesnopodstawowym, naprawdę powinni pozwalać sobie na takie uwagi, które są na granicy wyszydzania? Wiem, że jako językoznawca mam na język szczególną wrażliwość, jednak nie trzeba rozległej wiedzy, by sobie z tego zdawać sprawę. Zwłaszcza, kiedy jest się osobą wykształconą i pracującą zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Wreszcie czy w oficjalnej ledwo półstronicowej odmowie przyjęcia na szpitalny oddział naprawdę nie da się uniknąć pięciu błędów interpunkcyjnych i jednego fleksyjnego? Jak rozumiem, nie są to prywatne brudnopisy osób, które mnie diagnozowały, lecz dokumenty szpitala.

Prace redaktorskie i dziennikarskie, które również wykonywałam – co nie zostało jednak odnotowane – dały mi pewien warsztat i poczucie, że zło trzeba obnażać, przemoc nagłaśniać, a jej sprawców wskazywać palcem. Mogę się domyślać, że to, czego doświadczyłam ze strony pani ⛔ i Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Reasumując, skarżę się na:

1. zachowanie pani ⛔ podczas czwartej konsultacji 20.06.2022 (szczegółowo opisane na początku listu) skutkujące u mnie:

⦁ podniesieniem poziomu stresu
⦁ spotęgowaniem stanów lękowych
⦁ nawrotem myśli samobójczych,

a następnie pozostawienie mnie w takim stanie bez opieki i wypuszczenie ze szpitala

2. pojawiające się w notatkach pani ⛔, pana 🔴 oraz pani ⚫:

⦁ rażące uproszczenia
⦁ oceny moich życiowych wyborów wychodzące daleko poza obszar diagnostyki lekarskiej oraz terapeutycznej
⦁ skandalicznie niski poziom językowy mojej dokumentacji medycznej w pewnych momentach zaburzający komunikacyjną (a więc podstawową) funkcję języka.

Oczekuję:

1. pociągnięcia pani ⛔ do odpowiedzialności za swoje zachowanie 20.06.2022
2. poprawy mojej, pozostającej w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego SPZOZ w Krakowie, dokumentacji medycznej na rzetelną.

P.S. Uprzedzając ewentualne wątpliwości, czemu wysyłam skargę związaną z sytuacją z końca czerwca dopiero na początku września, wyjaśniam. Konieczne do napisania, a potem zredagowania tekstu częste odtwarzanie przebiegu rozmowy z panią ⛔ (którą spisałam tuż po wyjściu z gabinetu) było dla mnie tak trudne i bolesne, że musiałam je sobie dawkować.

Przy okazji oświadczam, że treść swojej skargi będę publikować w sieci.

Z wyrazami szacunku,
Marianna Patkowska

Do wiadomości:
1. Narodowy Fundusz Zdrowia
2. Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej
3. Rzecznik Praw Pacjenta

– treść mojej skargi wysłanej 5.09.2022

fot. Marianna Patkowska

Na stronie prywatnego gabinetu pani ⛔ znalazłam o niej tylko dwie opinie:

Jeśli to ta Pani która pracuje w szpitalu psychiatrycznym im. Babińskiego w Krakowie, to stanowczo odradzam i ostrzegam wszystkich: NIEMIŁA, WREDNA, WYŻYWAJĄCA SIĘ NA PACJENTACH WREDNA BABA. NIE POLECAM!!!!!

Niesympatyczna, nieempatyczna, chamska, wredna, MASAKRA!!!! TO OKREŚLENIA NA TĘ debilną psychiatrę. Robota dała jej w kość!!!

Z wielu powodów sama ubrałabym to w inne słowa, ale co do meritum – pełna zgoda. Ludzie piszą w internecie różne rzeczy, wiem. Jednak pojawiające się w tych komentarzach brak empatii i wredność pani ⛔, których sama również doświadczyłam, uświadomiły mi, że nie zwariowałam. Bo oczywiście tak najpierw pomyślałam – że to moja wina, że czuję się tak źle. Doświadczając przemocy, często czujemy się winni, nawet jeśli gdzieś w środku podejrzewamy, że ma ona miejsce. Z drugiej strony nie ma żadnego znaczenia, czy byłam pierwszą ofiarą pani ⛔ (w co nie wierzę), czy kolejną. Zło jest złem i trzeba je piętnować.
Czy mam złudzenia, że ktokolwiek z adresatów mojej skargi potraktuje ją poważnie, z empatią i przede wszystkim zrozumieniem? Nie mam. Jeśli się tak stanie, uznam to za nieoczekiwaną normalność. Napisałam swoją prawdę, doskonale wiedząc, że przy diagnozie, którą dostałam (po 50 minutach pierwszej konsultacji i bez testów osobowości, wartej więc tyle, co nic), łatwo będzie użyć moich zaburzeń osobowości przeciwko mnie. Na co to jednak będzie dowodem? W moim odczuciu na przerażającą kondycję (mało)polskiej psychiatrii.
Z ogromnym smutkiem – choć gdzieś w środku wierzę i w medycynę, i w psychoterapię – muszę stwierdzić, że będę dziś miała wielki problem, żeby psychoterapię komukolwiek polecać w ciemno, wiedząc już, że zajmują się nią też osoby, które ewidentnie powinny być takiej możliwości pozbawione. Nadal uważam, że problemem dzisiejszego świata są ludzie niesterapeutyzowani, niemający kontaktu z własnymi emocjami, toksyczni dla siebie i innych. Widząc ich jednak w roli terapeutów, bardziej niż braku terapii obawiam się efektów terapii przeprowadzanych właśnie przez nich.
Bardzo, bardzo długo dochodziłam do siebie po tym spotkaniu. Nadal czytanie spisanej wtedy słowo w słowo rozmowy wpędza mnie w gigantyczny stres. Sądzę, że mogą mieć z tym problem również bardziej wrażliwi Czytelnicy. Moim celem nie jest jednak wywołanie w nikim cierpienia podobnego do mojego, lecz uchylenie drzwi tamtego zamkniętego gabinetu i każdego innego gabinetu lekarskiego, w którym lekarz się na pacjencie wyżywa. Nie interesuje mnie, ilu osobom pani ⛔ pomogła, ile osób jest z jej pracy zadowolonych. To absolutnie nie zmienia ani moich doświadczeń, ani doświadczeń ludzi komentujących panią kierownik negatywnie w internecie, jak również tych, którzy cierpią z jej powodu po cichu.
Cała rozmowa trwała zaledwie 20 minut, ponieważ wyszłam w jej trakcie. 20 minut, które przeżywam do dzisiaj, choć jestem otoczona miłością i wsparciem swoich bliskich. Z przerażeniem myślę o tych, którzy odbywają półroczną terapię w krakowskim szpitalu, dając sobie najwyraźniej wmówić, że przemoc, jakiej padają ofiarą, jest „metodą pracy” lekarzy i terapeutów, a może nawet w to wierząc. 

Pani ⛔ powiedziała mi podczas spotkania:

Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Otóż – właśnie o to chodzi! Pacjent to szczególny, ale jednak rodzaj klienta, który ma prawo z szerokiej oferty wybrać tę usługę, która mu odpowiada i budzi jego zaufanie, a odrzucić tę, która na kilometr zajeżdża mu amatorszczyzną. Czasy uważania lekarzy za bogów się już skończyły. W każdej dziedzinie zdarzają się i znakomici fachowcy, i pierwszorzędni partacze. Nie mam kompetencji medycznych, ale wiem, że kiedy lekarz popełnia błędy ewidentne (pierwszy z brzegu przykład – szkodzi pacjentowi), nie jest wart powierzania mu swojego zdrowia. Więcej, czuję moralny obowiązek ostrzegania przed nim innych.
Z moją skargą czy bez niej, na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego nic się nie zmieni przy takiej kadrze. Uważam jednak, że problem trzeba nagłośnić.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę doskonały odcinek podcastu Tu Okuniewska na temat terapii.