„Barbie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

scenariusz: Greta Gerwig,
Noah Baumbach
reżyseria: Greta Gerwig
gatunek: dramat, fantasy, komedia
produkcja: USA, Kanada
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Ponieważ Barbie to nie tylko film, ale też fenomen społeczny i bardzo istotna część popkultury, pozwolę sobie na poprzedzenie mojej recenzji kilkoma rozdziałami wstępu.

Świat kolejny raz zwariował na punkcie Barbie. Do kin,

żeby nie powiedzieć „do ken”

– jak zażartował mój Przyjaciel,

trafił właśnie film „Barbie” Grety Gerwig. Nie ukrywam, że całe towarzyszące jego promocji różowe szaleństwo sprawiło mi wielką frajdę, przenosząc mnie do krainy dziecięcych i nastoletnich fantazji. Z przyjemnością wybrałam się więc do kina. Wybrałam się, mając pewne nadzieje, że tak dobrzy aktorzy, jak grający główne role Margot Robbie (Barbie) i Ryan Gosling (Ken) nie wystąpią w produkcji bardzo złej. Nie chciałam się jednak nastawiać na nic wybitnego. Raczej na miłą rozrywkę. Tymczasem dostałam i dużo śmiechu (oraz uśmiechu), i kilka poruszających momentów, i sporo materiału do przemyślenia, bo wiele treści mocno ze mną zarezonowało. Czy film okazał się więc wbrew moim oczekiwaniom wybitny? Nie. Miał jednak w sobie to coś, co sprawiło, że stał się dla mnie niespodziewanie ważny.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Być może ze względu na swoją neuroatypowość, nigdy nie rozumiałam kontrowersji, które wzbudza lalka Barbie. Najpierw nie rozumiałam ich jako dziecko, potem jako młodziutka dziewczyna, na końcu nie rozumiałam ich  jako kobieta, która dojrzała do tego, by dumnie nazywać się feministką. Dla mnie zabawki są tylko (albo aż) narzędziem do puszczania wodzów dziecięcej fantazji. To dorośli dopatrują się w nich zła albo dobra i toczą na ich temat długie i męczące debaty.
Czasy bawienia się lalkami Barbie mam już dawno za sobą, ale kiedy ruszyła cała marketingowa machina reklamująca film Grety Gerwig, a internet zalały różowe barwy i charakterystyczny barbiowy font, moje wewnętrzne dziecko aż krzyknęło z zachwytu. Zapowiedzi zwiastowały film głupawy i słaby, więc – jak pisałam wcześniej – do tego, żeby zaryzykować wydanie pieniędzy na bilety do kina przekonały mnie nazwiska aktorów grających główne role. Równocześnie spotkałam się z reakcjami zdradzającymi ogromne pokłady niechęci do Barbie i całej kultury, jaką reprezentuje (przypomnę, że cały czas mówimy o lalce). Reakcje mówiły oczywiście niewiele o przedmiocie, a niemal wszystko o podmiocie. Zrozumiałam wtedy (nie bez pewnego wyjaśnienia mojego Partnera), że Barbie może trigerrować. Że dla niektórych Barbie jest:

symbolem wykluczenia i klasizmu – kiedyś miały ją tylko „wybrane” dzieci, czyli te, których rodziców było na nią stać; przez co jedne dzieci mogły czuć się lepsze, a drugie gorsze

niedoścignionym wzorem piękna – przez swoje „idealne” (kompletnie wyidealizowane i nierealistyczne) proporcje, przez co może wpędzać w kompleksy młode dziewczynki, nie rozumiejące, że żaden człowiek nie jest w stanie wyglądać jak Barbie; gorzej, że wpędzały w kompleksy również ich mamy, które już ludzkie ograniczenia wynikające z anatomii powinny rozumieć

symbolem powierzchowności i płytkości oraz pochwałą bezmyślnego konsumpcjonizmu, a także uznawania urody i fizycznej atrakcyjności za wartość człowieka.

Tyle że nadal… mówimy o plastikowej lalce. Lalce, która z jakiegoś powodu stała się aż tak popularna i ta jej popularność mówi nie o niej samej, ale o nas. I tych z nas, którzy ją kochają, i tych, którzy reagują na nią alergicznie. Mówi też o tych, którzy z pewnym dystansem obserwują i diagnozują popkulturę.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ekskluzywną super seksowną prostytutkę Lilli wymyślił i stworzył – na początku lat 50. w postaci pieprznego komiksu w czasopiśmie Bild adresowanego do mężczyzn – rysownik Reinhard Beuthien. Pod koniec lat 50. Lilly doczekała się swojej lalkowej wersji. Była rozerotyzowaną lalką dla dorosłych. Zaczęły ją jednak podbierać tatusiom dzieci, więc jej wizerunek nieco zmieniono. Lilly nie dane jednak było zawojować dziecięcego świata, bo szybko wpadła w ręce Ruth Handler, która kradnąc pomysł i stwarzając firmę Mattel, dorobiła się fortuny. Sprawa po kilku latach sądowej batalii zakończyła się pozasądową ugodą. (Więcej na ten temat mówi Fabjulus w ciekawym odcinku „Złamanych Obcasów”.)  Jednak fakt, że cały ten imponujący sukces oparty był na kradzieży, dziś, kiedy mam tego świadomość, prawdopodobnie sprawiłby, że bojkotowałabym taki produkt. (Bojkotowałabym go też pewnie ze względu na plastik, z którego jest wykonany.) Nadal nie widzę jednak problemu w nierealistycznych kształtach lalki, bo… wiem, że są nierealistyczne. Podobnie jak My Little Pony nie przypominają rzeczywistych kucyków, a u Myszki Miki trudno doszukać się podobieństwa do prawdziwej myszy. Ale z drugiej strony skoro badania wykazują, że Barbie wzbudza w małych dziewczynkach kompleksy – a tak ponoć wykazują, oznacza to, że nie jest w takiej formie dobrą zabawką.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Oczywiście widzę, że pozbawiona genitaliów, ale z wyraźnie zarysowanym biustem, dopasowaną do wysokich obcasów stopą czy mocno wymalowaną twarzą lalka ma mnóstwo seksapilu. To, że jej pierwowzorem była wymyślona przez rysownika płci męskiej ponętna prostytutka również nie pomaga mi obronić tezy, że seksualizacja odbywa się wyłącznie w naszych głowach. Przyznajmy to głośno – Barbie jest sexy. I – o zgrozo! – sexy w rozumieniu, które w rozszalałym patriarchacie funkcjonowało jako jedyne słuszne. Tymczasem nie wszystkie kobiety się malują, depilują, noszą szpilki czy mini i nie przeszkadza im to w byciu obłędnie seksownymi. Inną kwestią jest ta, że nie każda kobieta musi być seksowna. Nie każda musi chcieć taka być. Ani seksowność, ani atrakcyjność fizyczna (która może, ale nie musi zawierać się w tej pierwszej) nie stanowi o wartości człowieka. Świat od jakiegoś czasu odrabia przyspieszoną lekcję z tego oczywistego faktu; przyswaja je i międli na tysiące sposobów. Do znudzenia. I dobrze! Tylko pytanie, czy pomysł na to, że kobieta musi się umalować i wyglądać sexy podsuwa małym dziewczynkom rzeczywiście lalka, którą się bawią, czy może obserwowanie swojej mamy i innych dorosłych kobiet z najbliższego otoczenia? A może obserwowanie histerycznych reakcji dorosłych na ukochaną laleczkę? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Nie znam badań. Nie neguję wpływu zabawek na rozwój dziecka. Jednak też go nie przeceniam. Ciągle natomiast nie rozumiem, czemu tak bardzo „chronimy” nasze dzieci przed seksualnością, a tak mało uwagi poświęcamy przemocy, którą dzieci w swoich zabawach zaskakująco często naśladują. Czemu prężny (pozbawiony sutków, by the way) biust lalki ma zaszkodzić dzieciom, które choć seksu jeszcze nie uprawiają, są jednak istotami seksualnymi? A czemu zabawa w wojnę i strzelanie do siebie z plastikowej broni nas dorosłych nie przeraża? Przecież seks będzie w życiu naszych dzieci (w większości przypadków) w przyszłości obecny, a przemoc – liczymy, że jednak nie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie pamiętam, kiedy dostałam swoją pierwszą Barbie. Być może na pierwszą komunię, być może później, w każdym razie na pewno nie od rodziców. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek dostałam Barbie od rodziców, ale nawet jeśli tak, to w takich prezentach raczej celowały zagraniczne ciocie. Nie pamiętam, ile finalnie miałam lalek Barbie. Jedna na pewno jeździła na rolkach, inna była czarnoskóra, jeszcze inna miała naprawdę zjawiskowo piękną twarz – najpiękniejszą, jaką widziałam… u lalki. Ken był za to tylko jeden. Ridge Forrester z „Mody na sukces”, będący synem, ojcem i bratem swojej matki to przy moim Kenie mały pikuś. Ken odegrał wszystkie role męskie w moim świecie Barbie i całkowicie mi wystarczał jeden. Był nudny, bo miał namalowane włosy i idealną twarz. Traktowałam go niesłychanie przedmiotowo. W żaden sposób nie przeniosło się to na szczęście na moje dorosłe życie, ale film „Barbie” rzeczywiście świetnie zobrazował rolę, jaką pełnił Ken w tych zabawach.
Środowisko, w którym się wychowywałam było bardzo specyficzne. Z jednej strony miałam się swoimi Barbie nie chwalić w szkole, „żeby innym dziewczynkom nie było przykro”, z drugiej poważni znajomi rodziców, z którymi miałam styczność, gardzili wszystkim, co komercyjne, plastikowe, różowe i przywołuje zgniły konsumpcjonizm. A tym jest właśnie Barbie. Przynajmniej w oczach dorosłych. Nie doświadczyłam więc wykluczenia i klasizmu z powodu nieposiadania Barbie, ale z powodu ich posiadania właśnie. W dobrej zabawie przeszkadzała mi niewypowiedziana nigdy przez nikogo (ale mocno przeze mnie wyczuwana) sugestia, że ludzie z naszych sfer nie zniżają się do czegoś tak… prymitywnego i dla mas, dla ludu. (Rodzice pozostawali w tej kwestii raczej Szwajcarią.) Z tego dziwnego dysonansu wyciągnęła mnie pewna niesamowita dama, prezentując mi przepiękny różowy domek dla Barbie. Była nią… pani Danusia Lutosławska (żona słynnego Witolda Lutosławskiego). A że mama od najmłodszych lat zawsze powtarzała mi:

jeśli chcesz zachować się jak dama, a nie wiesz jak, pomyśl, jak w danej sytuacji zachowałaby się Danusia Lutosławska,

wreszcie poczułam, że mamy z moimi Barbie kogoś ze środowiska po naszej stronie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starałam się nie czytać zbyt wielu recenzji filmu, żeby siąść do pisania ze świeżą głową, ale kilka tekstów wpadło mi w ręce. I nie ukrywam swojego ogromnego zaskoczenia tym, ile oczekiwań recenzenci zdołali pomieścić w tym prostym familijnym kinie. A im więcej mamy oczekiwań, tym bardziej pozwalamy innym je zawieść. Niektórzy zarzucali filmowi fabułę nie dość feministyczną, bo przy pewnym zwrocie akcji lalki wybierają taką a nie inną metodę wywalczenia swojego. Inni nie mogli się nadziwić, że w filmie jest tyle mądrości, cytując jak prawdę objawioną jeden z końcowych monologów, który jest, owszem, całkowicie słuszny, ale też dosyć banalny. Bohaterka wygłasza oczywistości, które można streścić w słowach:

świat oczekuje od kobiety, że będzie wszystkim naraz i równocześnie wpędza ją w poczucie, że ciągle jest nie dość jakaś.

To nie jest wielka filozoficzna mądrość, ale fakty. W dodatku coraz mniej już na szczęście aktualne. Warte przypominania i wierzę, że u wielu kobiet wywołujące łzy, ale jednak nie sprawiające, że film jest arcydziełem. Jeszcze inni z przenikliwością godną Sherlocka Holmes’a oznajmiali, że to wyśmiewanie firmy Mattel w filmie to nie jest wcale przyznanie się przez nią do jakichś błędów czy ukorzenie się przed widzami, tylko rodzaj całkiem opłacalnej kampanii promocyjnej firmy. No raczej! Dziwienie się temu jest co najmniej naiwne. (Swoją drogą mam też wrażenie, że często zapominamy, jak duże różnice kulturowe dzielą Stany Zjednoczone od Europy, a to ma jednak znaczenie.) Wiadomo, że Mattel zarobi na tym filmie i jeśli jesteśmy z jakichkolwiek powodów temu przeciwni, wystarczy nie iść do kina. Ma się to nijak do oceny merytorycznej filmu. A ten jest niezwykle barwny (i nie mam tu na myśli wyłącznie fantastycznej scenografii i kostiumów), w wielu momentach mądry, inteligentny, błyskotliwy, dowcipny i przeuroczy. Fabuła w moim odczuciu jest w nim najmniej istotna. Ważne są jednak przemiany dokonujące się w bohaterach, które nie są – jak w klasycznych bajkach – jednoznaczne. I tego wątku nie wyczytałam w żadnej recenzji. Nie wiem, jak powinien wyglądać film z mądrym feministycznym przekazem. Mam wrażenie, że Greta Gerwig daje oczywistego prztyczka w nos patriarchatowi, ale daje go też współczesnemu feminizmowi w najbardziej jego irytującej wersji. Pokazuje – owszem, trochę naiwnie i mam wrażenie, że robi to celowo – że skoro feminizm zakłada równość płci, to nigdzie nie dojdziemy, kłócąc się o nieistotne szczegóły i tocząc ze sobą na każdym polu wojenki płci. I niestety, ale w dzisiejszej rzeczywistości celują w tym kobiety. Pokazuje jednak również (mniej naiwnie, czym przykuwa uwagę wrażliwych widzów) coś niesłychanie istotnego – że nie możemy się definiować poprzez innych ludzi. Choć to na początku przeraża, bo jeśli całe życie tak robiliśmy, to bez nich czujemy się wydmuszkami. I nie ukrywam, że to właśnie mowa Barbie do Kena pod koniec filmu wycisnęła ze mnie największy strumień łez. Dlatego że dokładnie tego dowiedziałam się o sobie na terapii. Na własny użytek w tekście o swojej histrionii nazwałam to „syndromem Zeliga” – wtapianie się w innych, żeby zyskać aprobatę, żeby nie zostać odrzuconą, żeby być lubianą, żeby nie być samą. A kiedy ci inni sobie pójdą… właściwie nie zostaje nic. Zabierają te kawałki, które wykreowałam, żeby im dogodzić i pozostaję w pustce. Terapia pomogła mi to sobie uświadomić i długi czas myślałam, że znalazłam się już w innym punkcie, ale czasem niepostrzeżenie się cofam. I to był mały wstrząs, którego potrzebowałam. Choć piszę to znów z zastrzeżeniem, że nie świadczy to o artystycznej wartości filmu, bo tej zwyczajnie nie umiem ocenić.
Trudne było dla mnie inne – również doskonale znane mi z terapii – przesłanie: rzeczywistość jest trudna, mało spektakularna, szara, nieprzyjemna i niesprawiedliwa, ale to właśnie w jej obszarze możemy działać. Spotkałam ludzi, którzy uciekali przed nią w sen, alkohol, narkotyki, seks, przemoc, jedzenie, gry komputerowe, pornografię, imprezy. Dziś sama uciekam przed nią czasem w fotograficzne sesje, starając się zrobić z tego jednak barwną odskocznię od życia, a nie schron, w którym je przeczekam. Barbie czując się dziwnie (nadal próbuję nie spojlerować), zaczęła rozumieć, że otaczająca ją bańka, choć urocza, już jej nie wystarcza, że musi sięgnąć dalej, wyżej. A tam… nie jest wcale tak beztrosko i bezpiecznie, nie jest też tak zachwycająco i ekscytująco. To właśnie tego ostatniego aspektu rzeczywistości wielu z nas nie jest w stanie znieść. Jednak niesie ona inne wartości, które mogą dać nam niezwykłą siłę. Na odkryciu tego polega zresztą wyjście z roli dziecka. (U mnie przypadające na moje późne lata trzydzieste, może dlatego tak mnie to poruszyło.) I tu w filmie dzieją się rzeczy naprawdę piękne. Scena, w której Barbie siada na ławce i rozmawia ze starszą kobietą jest cudowna.
Wzruszyła mnie myśl o tym, że dzisiejsze dzieciaki mogą zobaczyć film, w którym ich ukochana bohaterka (Margot Robbie w roli Barbie naprawdę wspaniała!) jest dobrą, wrażliwą, mądrą, empatyczną lalką doświadczającą trudnych lekcji, z których wyciąga wnioski. Nie boi się otworzyć na zmiany, choć są przerażające. Nie boi się mówić o swoich uczuciach, ale też przyznać do błędu (wspomniana wyżej rozmowa z Kenem). Wreszcie nie dąży do bycia w związku i założenia rodziny, co przez lata było w filmach i bajkach największą aspiracją kobiety. Chce dotrzeć do prawdy o sobie, by móc żyć w zgodzie z nią. Nie wiem, czy film jest doskonały, nie wiem nawet, czy jest dobry. Mnie poruszył. Bardzo się cieszę, że powstał i że mogłam go zobaczyć.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser zaśpiewam Wam coś zabawnego. Od jakiegoś czasu prześladowała mnie forma kanonu. Zafascynowana nią, umieściłam kanon „Już noc” Jerzego Wasowskiego w swoim wykonaniu pod koniec wpisu „Obsesyjno-kompulsywnie”. Potem postanowiłam się z nią zmierzyć i napisałam własny kanon pt. „Jak napisać kanon”, który umieściłam pod koniec wpisu „Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach”. Pisząc o Barbie, coś poczułam, że warto sprawdzić i… przeczucie mnie nie myliło. Refren strasznej piosenki z lat 90. grupy Aqua „Barbie Girl” ma w sobie kanonowy potencjał, co próbowałam poniższym nagraniem wykazać.
W tym miejscu warto wspomnieć też o ścieżce dźwiękowej z filmu „Barbie”- jest naprawdę przepysznie przemyślana. Każda piosenka została napisana specjalnie na tę okazję (z wyjątkiem wspomnianej „Barbie Girl”, która dostała nowe, lepsze życie), przez co soundtrack tworzy bardzo spójny, urokliwy, nieco naiwny, cukierkowo-plastikowy krajobraz.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach

fot. Bożena Szuj

Po trudnym zimowym czasie na Podhalu, nieświątecznych świętach, przełomowej terapii w nowotarskim szpitalu, zmaganiach z podhalańską bogoojczyźnianą toksymentalnością, a także kolejnym sezonie wytkniętej mi (niewymagającej intelektualnie, to fakt) pracy na Gubałówce, znalazłam się wreszcie nad ukochanym morzem. I znów zamieniliśmy z Partnerem trzydzieści sześć metrów kwadratowych przytulnego mieszkanka, które powoli, ale sukcesywnie dopasowujemy do wspólnych potrzeb, na siedemnaście metrów kwadratowych niewykończonego apartamentu z malutką łazienką. Łazienką, gdzie podczas dnia wnosimy suszarkę na naczynia, które tam myjemy – w najmniejszej umywalce świata. Nie ma w naszej łazience co prawda lustra, ale za to brak w niej również światła. Apartament posiada ogromny atut, jakim jest spory taras. Na razie bez zadaszenia, więc w upały jest za gorąco, a w zimne dni za zimno by przebywać nań bez ograniczeń, ale ostatnio pogoda jest łaskawa i serwuje hojnie dni w sam raz. Uwielbiam kłaść się na nim z książką w swoim ukochanym – całkiem, jak na cenę, wygodnym – leżaku, opalając łydki i zatapiając się w rozważaniach Carla Junga, Julia Cortázara czy Christel Petitcollin.
Obok apartamentu mamy do dyspozycji prawie kuchnię z maleńkim pokoikiem pełniącym rolę składzika na artykuły bieliźniano-chemiczne oraz zestawy perkusyjne. Prawie kuchnia byłaby kuchnią z prawdziwego zdarzenia, gdyby posiadała zlew i choćby jeden palnik. Zresztą źle się wyraziłam, bo zarówno zlew, jak i dwa palniki – śladami wielu innych rzeczy, takich jak niezliczone plastikowe pojemniki na niezliczone mniejsze i większe narzędzia lub też samotne samochodowe kierownice – gdzieś są. Należy je tylko zamontować. Innymi słowy remont in progress. No i jakież pole dla wyobraźni! Wymyślanie sensownych, pożywnych, w miarę możliwości zdrowych i oczywiście smacznych obiadów na mikrofalę i toster to też całkiem niezłe ćwiczenie na kreatywność.

⚓ Z wiatrem w żaglach

fot. Bożena Szuj

Pierwszy tydzień od przyjazdu był niezwykle intensywny. Dwa pierwsze dni upłynęły nam na generalnych porządkach w apartamencie wynajmowanym gościom w sezonie. W międzyczasie rozpakowywaliśmy rzeczy, które przywieźliśmy na prawie pięć miesięcy życia tu. U mnie bagaż stanowiły nie tylko ubrania na wiosnę, lato i początek jesieni, ale jeszcze na Warszawską Jesień, a do tego kosmetyki, dyplomy, świadectwa i książeczka Sanepidu (pracować trzeba), no i obowiązkowo kostium oraz ręcznik do opalania, które do tej pory nie miało jeszcze miejsca. Wspólne rozpakowywanie bardzo wielu rzeczy w bardzo małej przestrzeni nastręcza problemów, których próba rozwiązania może zakończyć się zarzutem o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. My jednak podeszliśmy do sytuacji zadaniowo i finalnie bez krwi na rękach.
Pod koniec pierwszego tygodnia byłam po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych i… z pracą! Ani jedno, ani drugie miejsce, do którego przyszłam na rozmowę nie wydało mi się pracą marzeń, dla której zostanę w Trójmieście już na zawsze, ale gastro bierze pod swoje skrzydła wielu chętnych a często nawet zdesperowanych (jak ja w tamtym momencie) pracowników. Posiadanie książeczki i jakiegoś doświadczenia – trochę z Zako, trochę z Thassos – było moim dodatkowym atutem, przyspieszającym procedurę przyjęcia. Fantastyczna świadomość posiadania wyboru dodała mi pewności siebie. Zrozumiałam, że nie muszę się godzić na to, by odbyć najpierw bezpłatny dzień próbny, a potem pracować na umowę zlecenie po dwanaście godzin dziennie sześć dni w tygodniu za „zobaczymy jaką stawkę” dla kogoś, kto spóźnia się na rozmowę ze mną pół godziny i nawet za to nie przeprasza. Nie muszę, kiedy jestem równocześnie zaproszona na płatny dzień próbny z jasną godzinową stawką rokujący wakacyjną współpracę w niesamowicie miłym miejscu sprawiającym wrażenie solidnej, profesjonalnej firmy. Pierwsze wrażenia mają to do siebie, że też nas mogą wyprowadzić na manowce, ale miła atmosfera, która wydawała mi się wówczas najważniejszym kryterium (przestrzeganie przez pracodawcę prawa pracy przyjęłam, naiwnie, za oczywistość – mój błąd), pozostała taka do tej pory.
Poczułam wiatr w żaglach wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że podczas jednego tylko tygodnia zrobiłam znacznie więcej niż przez wiele miesięcy zimowego letargu (nie licząc oczywiście bardzo intensywnej terapii). Zrozumiałam, że bieg, który stał się moim udziałem, jest biegiem – uwaga, wjedzie ciężki kaliber pretensjonalności – po lepsze jutro. Kiedy nie pracowałam, pomagałam sprzątać apartament. Kiedy nie sprzątałam apartamentu i nie pracowałam – próbowałam nadrobić blogowe zaległości, wliczając w to również lekturę książek, które chcę tu zrecenzować. Bardzo malutko czasu zostawało na życie towarzyskie, ale również robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby go nie zaniedbywać. Moje nadmorskie spacery z oczywistych powodów przestały być codziennym rytuałem, jednak robiłam wszystko, by chłonąć morze tak często, jak się tylko da. By się w nie wsłuchiwać, a tak naprawdę wsłuchiwać się  w siebie samą. Zrozumiałam, że ustalanie priorytetów nie musi oznaczać, że czynność, której poświęcamy więcej czasu i z różnych powodów musi stać w naszej hierarchii wyżej (np. praca zarobkowa) ma większą wartość niż czynność, której nie możemy poświęcić chwilowo tyle czasu, ile byśmy chcieli (np. nasze hobby). Tak, poświęcanie energii temu, czego nie uważam za przesadnie wartościowe czy ważne zawsze budziło mój bunt. Jednak… to przecież postawa dziecka. Więc tłumaczyłam tej małej zbuntowanej dziewczynce, że owszem, czytanie, recenzowanie, pisanie własnych przemyśleń, nagrywanie piosenek ma dla mnie większą wartość niż noszenie talerzy (które w moim wykonaniu ma naprawdę małą wartość), ale za to pierwsze nie jestem w stanie zapłacić swoich rachunków, a za to drugie (jakoś…) jestem. To pacyfikowanie w sobie dziecka i naginanie czegoś, co uznawałam za swoje zasady (dziś widzę, że jednak trochę myliłam pojęcia) dało mi poczucie sprawczości. Tak, jestem w takim, a nie innym punkcie, nie stać mnie na zmienienie w sekundę tego, z czym nie czuję się aktualnie komfortowo, więc po pierwsze wytrwam, a po drugie, wytrwam, dążąc równocześnie do zmiany małymi i przemyślanymi krokami. To dla mnie bardzo nowe, bo do tej pory po prostu rzucałam zabawkami i się obrażałam, albo zaciskałam zęby i wytrzymywałam to, czego wcale wytrzymywać nie powinnam, nie układając w głowie nawet planu zmiany.
Bilans pod koniec maja (przyjechaliśmy tu w ostatnich dniach kwietnia) był następujący: miałam pracę, jakieś małe pieniądze z mocno okrajanych przymusowym haraczem napiwków, odbyłam cztery rozmowy kwalifikacyjne (w tym dzień po dniu jedną w żłobku, a drugą w sex shopie, co wydało mi się zabawne) i zdobyłam nowe doświadczenie podczas płatnego dnia próbnego w tym pierwszym miejscu. W dodatku po całym sezonie niejeżdżenia wsiadłam na rower i czułam się, jakbym nie miała żadnej przerwy! Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, znowu dopadły mnie straszne bóle pleców, co ostatecznie przekonało mnie do tego, żeby pozwolić Partnerowi na podwyższenie w mojej damce siodełka do prawidłowej wysokości. Czy przez pierwszy tydzień jeździłam jak paralityk, schodząc z roweru przy każdej konieczności zatrzymania się przerażona wizją ponownego ruszenia? Tak. Czy jeździłam najpierw głównie pod osłoną nocy i przy każdym ruszaniu modliłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, ale i tak właśnie wtedy na najmniej ruchliwych ulicach Wrzeszcza pojawiały się tłumy przepuszczających mnie i oślepiających reflektorami samochodów? Również tak. Jako że jeżdżę raczej agresywnie, szybko, wyzywając kiedy trzeba wszystkich wokół (a w pozostałych przypadkach robiąc to w myślach), ta nauka jazdy praktycznie od podstaw na podwyższonym siodełku dała mi do wiwatu. Ale warto się było przemęczyć, bo ból pleców rzeczywiście ustąpił. W ciągu tego miesiąca podjęłam też jedną z bardziej w tym czasie dla mnie ryzykownych decyzji, mierząc się z niezrozumieniem, ale mimo wszystko wsparciem Partnera i pokazując samej sobie, gdzie dokładnie przebiegają moje granice i na co mogę, a nawet powinnam godzić się wbrew sobie (wbrew beztroskiemu dziecku, które nie zna jeszcze ciężaru odpowiedzialności), a na co godzić się nie mogę.
Życie bywa przekorne i ostatecznie to, na co się zdecydowałam, miało się nie wydarzyć z przyczyn kompletnie ode mnie niezależnych. Jednak sama decyzja, samo moje nastawienie, samo odkrycie jakiejś nowej mojej strony sprawiło, że doznałam w pewnym momencie takiego przypływu ciepła i czułości do samej siebie, że… kupiłam sobie kwiatki! Tak się jakoś fortunnie złożyło, że cud samouwielbienia spłynął na mnie akurat podczas zakupów w Biedrze, a mają tam przeurocze goździki. I tu nie chodzi o jakąś niesamowitość kupowania sobie kwiatków, bo czasem mi się to zdarza, ale to nie były kwiatki do domu czy żeby było miło. Nie. To były kwiatki dla wspaniałej, cudownej kobiety, która jest silna, która wykonała i ciągle wykonuje dużo pracy, która nie boi się nowych wyzwań i choć nie jest jej łatwo, wybiera wychodzenie ze swojej strefy komfortu i próbuje sięgać po więcej. Poczułam, że jestem z niej niesamowicie dumna i naprawdę ją uwielbiam! Była to co prawda pierwsza i jak dotąd jedyna taka sytuacja, ale bardzo chcę zapamiętać punkt, w jakim się wtedy znalazłam. Chcę do niego wracać. Nie było w tym ani zadufania, ani pogardy dla innych – tam w ogóle nie było innych. Tam było oddanie sobie hołdu, szacunek do siebie i szczery podziw tego, co na podziw zasługiwało. Przepiękne uczucie!

fot. Bożena Szuj

⚓ Siła słabości

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się w nowym miejscu, potrzebuje się jakichkolwiek pieniędzy, ubezpieczenia i możliwości wypisania się z Urzędu Pracy z widokiem na Giewont, żeby nie musieć się w nim w połowie maja stawić na umówioną wizytę, obniża się poprzeczkę i szuka byle czego. No i tu pojawił się we mnie pierwszy konflikt – przecież terapię zakończyłam z zaleceniem od terapeutek, żeby przestać uciekać w prace „poniżej kwalifikacji”. (Nie przepadam za tym określeniem, ale bądźmy szczerzy – jeśli studiujemy wymagające kierunki wiele lat, to na ogół nie po to, by potem wybierać oferty pracy, do wykonywania których nie potrzebna jest nawet matura. A ja tak właśnie długi czas robiłam, bojąc się własnych możliwości.) Miałam zacząć stawiać poprzeczkę wyżej, widząc swoje realne zasoby (m.in. dobre wykształcenie), miałam szukać tam, gdzie trudniej się dostać i – jeśli znowu spotka mnie mobbing, zająć się tym w należyty sposób. Stawiać czoła problemom wtedy, kiedy będą miały miejsce, a nie bać ich, bazując na przykrych doświadczeniach z przeszłości. No ale te argumenty zostały szybko zakrzyczane przez inne: potrzebuję zacząć zarabiać w tej chwili, będę tu na pewno określoną liczbę miesięcy, na wymarzone prace czeka się miesiącami, a nawet latami, a mnie pewnie brakuje odpowiedniego doświadczenia, no i… tak się właśnie wpada w błędne koło. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jedno wcale nie wyklucza drugiego. Jednak najpierw trzeba przeżyć.
Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba. Wymaga nie tylko ogromnej uważności, koncentracji, doskonałej pamięci (nie wszystko i nie zawsze da się zanotować na kartce), ale przede wszystkim kondycji. Do tego dochodzi konieczna umiejętność pracy z klientem, czyli kultura osobista, cierpliwość, serdeczność, życzliwość, pozytywne nastawienie i zdolność łagodzenia konfliktów. Pracując przez lata w turystyce, opanowałam to wszystko niemal do perfekcji, więc dziś nie stanowi to dla mnie większego problemu (co może dziwić, kiedy wie się o mojej zdiagnozowanej fobii społecznej). Reszta okazała się wyzwaniem na bardzo wielu polach. Postanowiłam jednak wyciągnąć z tej nieidealnej sytuacji najwięcej, ile się da. Pierwszą lekcją była ta, że oczekiwanie od innych pochwał za pokonywanie własnych trudności jest kolejnym oczekiwaniem dziecka. (Choć oczywiście to, że pracodawca nie ma obowiązku nas chwalić nie oznacza, że może nas okradać, ale to zostawiam sobie na całkiem inny wpis o smutnych realiach polskiego januszobiznesu.) Tylko ja wiem, ile mnie kosztowało w mojej pracy dojście od kompletnego zera do punktu, w którym znajduję się w tej chwili. Rozumiem skróty myślowe, znam kolejność wykonywania zadań, robię coraz mniej błędów, nie boję się przyjmować stolików. Czy jestem dobrą kelnerką? Prawdopodobnie nie. Działam ciągle nie dość szybko. Równocześnie słyszę przemiłe komplementy od obsługiwanych gości i – co chyba w tym wszystkim najważniejsze – wypełniam swoje obowiązki najlepiej jak w danej chwili mogę. Nawet jeśli moje 100% to tylko 40% jakiegoś doświadczonego kelnera z prawdziwym drygiem i sercem do tej pracy, to nadal nie zmienia to faktu, że jest to moje 100%. Z punktu widzenia pracodawcy nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia, bo liczy się efekt. Ale… ja nie jestem swoim pracodawcą, więc nie muszę sobie zaprzątać głowy jego punktem widzenia. Pisałam już kiedyś, że drażni mnie narracja insynuująca, że wystarczy się postarać i we wszystkim da się odnieść spektakularny sukces. Nie każdy ma predyspozycje do wszystkiego i nie widzę sensu w zmienianiu tego na siłę. Myślę natomiast, że wykonywanie swojej pracy (jaka by nie była) rzetelnie i z ogromną starannością jest wartością samą w sobie. W końcu chcę z tego doświadczenia wyciągnąć dla siebie coś sensowniejszego niż kelnerskie skille – uczę się tu przecież nie kelnerstwa, lecz życia (gdybym patrzyła na to inaczej, perspektywa wykonywania bardzo trudnej i wymagającej pracy w nieludzkich warunkach za śmieszne pieniądze byłaby rozczarowująco beznadziejna).

fot. Bożena Szuj

⚓ Morze jest jakby mniejsze

fot. Bożena Szuj

Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy wiele lat temu po bardzo długiej przerwie znalazłam się w końcu na ukochanym Thassos z ówczesnym partnerem. Był to mój pierwszy w życiu nietoksyczny związek, uczyłam się normalności. Stawiałam w niej swoje pierwsze, nieporadne kroki. Przepiękna grecka wyspa tak ważna w moim życiu kojarzyła mi się niestety nie tylko z zapierającą dech w piersiach przyrodą, spokojem, górami oglądanymi z ciepłego morza czy wszechobecnym słodkim zapachem sosen, ale też przemocą, jakiej zaznałam wiele lat wcześniej, mieszkając na niej ze swoim byłym partnerem alkoholikiem. Rozczarowanie płynęło stąd, że choć wyspa nadal była przecudna i magiczna, a ja w stabilnym, zdrowym i szczęśliwym punkcie swojego życia, nie umiałam zachwycić się nią tak mocno, jak dawniej. Kiedy zwierzyłam się z tego swojej tasyjskiej znajomej z psychologicznym wykształceniem, ona odparła:

Wcale mnie to nie dziwi. Kiedyś nosiłaś w sobie pustkę, którą wypełniałaś tą wyspą. Dziś jesteś pełna i nie potrzebujesz wypełnienia z zewnątrz. Możesz się zachwycać niekwestionowanym pięknem Thassos, ale go nie potrzebujesz, bo wreszcie czerpiesz z piękna, które jest w Tobie!

– niezwykle mądre słowa mojej znajomej, od lat zamieszkującej Thassos

Nie ukrywam, że te słowa mną wstrząsnęły. Jak to? Straciłam tę niesamowitą zdolność zachwytu, jaką zawsze w sobie ceniłam? Zdolność odczuwania mocniej i głębiej? Nie. Ta zdolność jest powiązana z moją nadwydajnością i nawet gdybym chciała, nigdy się jej nie pozbędę. To nie utrata zdolności zachwytu, to uczucie pełności było dla mnie nowe i niezrozumiałe. Dziś widzę, że noszenie w sobie pustki – fetyszyzowane w dużej mierze przez niesterapeutyzowanych artystów – jest przereklamowane. Od tamtego czasu przeżyłam pokojowy, niesamowicie kulturalny, pełen wzajemnego szacunku i serdeczności (choć też oczywiście smutny) rozpad tamtego nietoksycznego związku, po raz pierwszy pozostając z byłym partnerem w relacjach przyjacielskich. Do dziś oboje wiemy, że możemy na siebie liczyć i życzymy sobie wzajemnie jak najlepiej. A przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas któregoś z moich nadmorskich spacerów, czując, że morze jest jakby mniejsze. Że choć nadal mam słabość do jego bezkresu i surowości, choć nadal mogę się w nie wpatrywać godzinami, urzeczona spektaklem, jaki odgrywają nad nim co wieczór chmury, ono już… mnie nie wypełnia. Jest tylko, albo aż, tym, czym jest – morzem, nie częścią mnie. Nie potrzebuję go tak, jak rok temu, pogubiona przed ostatnią rozmową w krakowskim OLZON-ie, a potem kompletnie roztrzęsiona po niej. Nie jestem już porozrzucanymi fragmentami, których nie umiem pozbierać i na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to terapii na Oddziale Dziennym w Nowym Targu (tym bardziej boli mnie barbarzyństwo i uwikłanie w politykę oddziału patologii ciąży tego szpitala). Jest w tej refleksji coś, co mnie przeraża. Jeśli aspekty świata zewnętrznego nie muszą już być moją podporą, oznacza to, że muszę być nią dla siebie ja sama. I znowu wracamy do kwestii brania za siebie odpowiedzialności. Do wykonywania pracy, która pozwoli się jakkolwiek utrzymać, niezależnie od jej wad. Do realizowania równolegle planu polepszenia swojej sytuacji. Do zmieniania tego, w czym pozostanie godzi w moje poczucie sprawiedliwości. Do wyjścia z roli bezwolnej ofiary i wejścia w rolę kogoś, kto sobie radzi. Tylko w razie niepowodzenia kogo będzie można obwinić? No i stąd płynie kolejne odkrycie – obwinianie również nie ma większego sensu. Postępujemy zawsze tak, jak w danej chwili umiemy i możemy, a potem mierzymy się z konsekwencjami. To zawsze są lekcje, z których dobrze coś jednak dla siebie wyciągnąć, żeby nie musieć dostawać od losu tych samych w nieskończoność.

fot. Bożena Szuj

⚓ Ludzie

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się introwertykiem cierpiącym na fobię społeczną, kontakt z ludźmi nie jest, mówiąc eufemistycznie, priorytetem. Moje podjęcie pracy w żaden sposób nie było więc motywowane potrzebą poznawania nowych osób i chęcią podtrzymywania codziennego kontaktu z nimi, ale koniecznością zarobienia pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy jestem w swojej restauracji jedyną osobą neuroatypową, czy nie, ale wiem, że większość miejsc pracy posiada zasady stworzone przez osoby neurotypowe dla osób neurotypowych. Oznacza to, że jest mi trudniej się do nich dostosować, bo ich nie rozumiem. To, co oczywiste dla innych i niewarte wyjaśniania, dla mnie jest enigmatyczne. Uczę się więc, jak dziecko, przez naśladowanie. Dlatego tak istotna była dla mnie miła atmosfera pracy, bo kiedy czuję się strofowana za swoją neurologiczną inNość, której nie zmienię, spinam się i pracuję mniej wydajnie.
Jednak, skoro już znalazłam się w sytuacji niemal codziennego narażania się na przebodźcowanie (oprócz naprawdę sporej liczby współpracowników, kontaktuję się też bezpośrednio z ogromną liczbą klientów), mogę wykorzystać tę sytuację do swoich obserwacji. Pierwszą i najbardziej szokującą obserwacją jest ta, że nigdy nie należy się kierować tzw. pierwszym wrażeniem. Wszystkie moje pierwsze wrażenia były całkowicie nieadekwatne do rzeczywistości. Ludzie, których po pierwszym dniu wspólnej pracy wkładałam do szufladki z napisem „na pewno się nie zaprzyjaźnimy” okazywali się naprawdę życzliwi, godni zaufania i bezinteresownie oferujący swoją pomoc w sytuacjach kryzysowych, a z kolei z tymi, którzy rokowali na „docelowo najbliższych kumpli”, drogi się jakoś szybko rozchodziły (choć nadal pozostawali przemili). Odkryłam też, że można lubić w kimś pewne jego cechy, doceniać jego poczucie humoru czy w końcu podziwiać jego pracownicze umiejętności, ale nie musi to automatycznie oznaczać, że się go lubi. Żeby kogoś nie lubić nie trzeba wyszukiwać argumentów, które nam na to pozwolą. Nie lubienie kogoś nie musi też wcale oznaczać wrogości czy braku szacunku. Od kiedy to sobie uświadomiłam, poczułam jakąś nieznaną do tej pory lekkość. Mogę obserwować. Czerpać z tego, co dla mnie wartościowe, a odrzucać to, czemu nie chcę poświęcać energii. Najtrudniejszą lekcją było dla mnie też zrozumienie, że to, że ktoś jest dla mnie miły nie neutralizuje faktu, że postępuje wobec mnie nieuczciwie (lub kogoś takiego reprezentuje). Można go szczerze polubić, ale na nieuczciwość nie należy się godzić, jeśli marzy nam się świat uczciwy. Mnie się marzy. I znów jak bumerang powraca temat odpowiedzialności – każdy ponosi odpowiedzialność za swoje postępowanie i to, że jest miły, nie może mu tego odbierać.

fot. Bożena Szuj

⚓ Teoria filtrów

fot. Bożena Szuj

Już dawno temu odkryłam coś, co na własny użytek nazwałam teorią filtrów. W pewien luźny sposób wiąże się ona z fantastycznym angielskim powiedzeniem:

what you focus on grows

– „to, na czym skupisz uwagę, będzie rosnąć”

Wybieramy (świadomie lub podświadomie) to, czemu chcemy poświęcać swoją uwagę, czyli przyjmujemy filtr, przez który odbieramy świat. Przydarzają się nam różne historie, czasem los doświadcza nas naprawdę okrutnie, jednak nadal mamy wybór, czemu nadamy jakie znaczenie. Znam ludzi, których nie dotykają dramaty, ale tak mocno skupiają się na negatywach, że są wiecznie nieszczęśliwi, a nieszczęść dostarczają im nie tylko sytuacje trudne, ale też te neutralne. Znam też ludzi, którzy mogliby przyjąć pozę męczenników, bo wychowywanie niepełnosprawnego dziecka jest ogromnym wyzwaniem, ale tryskają niespożytą energią, apetytem na życie i szczęściem. Są zwycięzcami noszącymi dumnie podniesione głowy. Moja teoria filtrów mówi o tym, że uwrażliwiamy się na konkretne tematy i widzimy wszystko tylko poprzez ich pryzmat. Feministki są na przykład wyczulone na wszelkie przejawy przemocowego patriarchatu i je piętnują, a ci, których ten ważny temat nie wzrusza są po jakimś czasie poirytowani „przesadą”, jaką widzą w feministycznych postulatach. Powiem coś niepopularnego, ale mimo że sama jestem feministką i większość feministycznych postulatów popieram (sprzeciwiam się tylko zmuszaniu wszystkich kobiet do używania feminatywów – język jest w tej kwestii dużo bardziej liberalny), rozumiem obie strony. Rozumiem, choć wiem, że ta druga nie ma racji. Irytacja, której skutkiem jest uznanie słusznych argumentów za „przesadę” wynika z niezrozumienia filtra, przez które patrzą na świat feministki. Filtra słusznego, by cokolwiek w kwestii nierówności płci zmienić, ale kiedy się na świat patrzy bez niego, zachowanie feministek rzeczywiście można uznać za dziwny upór. Filtry, które stosujemy mogą się oczywiście zmieniać. Zarówno z biegiem lat, jak i w zależności od sytuacji. Widzę po sobie, że moje zaangażowanie w tematy ważne pomaga mi po swojemu walczyć ze złem, ale nie pomaga mi zrozumieć drugiej strony. Do tego trzeba na chwilę zdjąć swój filtr i spróbować namówić swojego interlokutora do tego samego.
Pracując z klientem (już bardzo wiele lat, w wielu branżach, choć najdłużej w turystycznej), widzę jak łatwo patrzeć na klientów przez filtr „głupich pytań”, który umacnia w pracownikach w sektorze usług niezdrowe poczucie wyższości. Na ogół podszyte oczywiście kompleksami, bo – jak pisałam wcześniej – przeważnie nie są to prace wymagające solidnego wykształcenia. To, że ludzie faktycznie zadają wiele pytań, w których trudno doszukać się logiki to jedno, ale drugą stroną medalu jest to, że ludzie, którzy po raz pierwszy znajdą się w zupełnie nowym miejscu mają prawo być zdezorientowani. Jeśli do tego są jakoś zaburzeni lub introwertyczni, zapytanie o cokolwiek może być dla nich wyzwaniem. To dla nas, pracowników, oczywiste jest, gdzie jest toaleta i że wisi nad nią wielki napis o tym informujący. Dla kogoś, kto jest być może przebodźcowany nowością miejsca, w którym się znalazł, ten napis może stać się niezauważalny. No i filtry filtrami, ale czerpanie satysfakcji z tego, że ktoś zapytał o coś nielogicznie, jest już pierwszym objawem toksyczności, której łatwo się nabawić, pracując z ludźmi. Tu uratować nas może jedynie życzliwość i wyrozumiałość.
Po raz kolejny w swoim życiu dochodzę do wniosku na wskroś banalnego – mianowicie, że Platon wielkim filozofem był. Koncepcja jaskini platońskiej, w której skuci tyłem do wyjścia ludzie biorą za świat rzeczywisty tylko jego odbicie – a więc jedynie to, co przed sobą widzą i zniekształcone głosy zza jaskini, które w jej wnętrzu słyszą, jest absolutnym filozoficznym majstersztykiem. Od wczesnego dzieciństwa mam silne podejrzenie, że nie jest nam dane widzenie świata, jakim jest. Że być może nawet nie ma świata takiego, jakim jest. Że stwarzamy go swoimi wyobrażeniami, doświadczeniami i nastawieniem, a więc filtrami, jakie zakładamy. Czy jest przez to bardziej czy mniej barwny, no i mniej czy bardziej barwny od czego, to już kompletnie nowe filozoficzne rozważanie…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser zaserwuję dziś swoją własną piosenkę, a ściślej… swój pierwszy własny kanon! Od momentu opublikowania ostatniego wpisu ze wzmożoną siłą powróciła do mnie ciekawość, jak konstruuje się taką formę. Zaczęłam dopytywać, ale odpowiedzi fachowców były na tyle enigmatyczne, że się wkurzyłam i postanowiłam zrobić to na czuja. Wyszło tak, jak na załączonym obrazku  i uważam to za osobisty sukces z samego początku czerwca. Miłego słuchania!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Obsesyjno-kompulsywnie

fot. Bożena Szuj

Uważni obserwatorzy mojego bloga zauważyli, że ostatnio bardziej się odsłaniam ze swoimi problemami natury psychicznej (z tego też względu utworzyłam całkiem nową kategorię blogową). Kiedyś napisałam tekst o depresji, ale moje większe otwarcie się przed Czytelnikami w tych kwestiach zaczęło się od wpisu „Niezgoda na przemoc”, w którym opublikowałam swoją skargę na zachowanie pani Ewy Niezgody – kierownik Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Udostępnienie jej treści na blogu okazało się słuszne, bo dzięki temu tekstowi odezwały się do mnie inne poszkodowane w podobny sposób osoby. Jednak musiałam – mniej już chętnie – nakreślić swoim Czytelnikom kontekst i wyjaśnić, czemu zostałam zakwalifikowana przez swoją psychiatrę na półroczną terapię w krakowskim OLZON-ie.
Od tamtych wydarzeń minęło już trochę czasu. Zdążyłam odbyć znakomitą terapię na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w nowotarskim szpitalu, dowiadując się o sobie bardzo dużo. Uznałam, że skoro już i tak – chciał nie chciał – opisałam na blogu sporo, warto opisać tu też dalszą część mojej historii, czyli wspomnianą terapię jaką przeszłam w miejscu naprawdę wartym polecenia. Przede wszystkim, opuszczając oddział, poznałam diagnozy swojej osobowości wynikające z trzymiesięcznej obserwacji moich zachowań przede wszystkim na tle grupy (choć nie tylko) dokonane przez zespół specjalistów złożony z psychiatrów i terapeutów.

Stwierdzili oni:

Pod koniec terapii zostałam poddana testom osobowości MMPI – 2, których wyniki odebrałam i omówiłam z przeprowadzającą je terapeutką dopiero niedawno, już po opuszczeniu oddziału. (W tym miejscu przypomnę, że z udostępnionej przez Szpital im. dr. Józefa Babińskiego dokumentacji wynika, że moja krakowska diagnoza – osobowość narcystyczna – została stwierdzona już podczas pierwszej konsultacji z psychiatrą, a więc jedynie na podstawie 50 minut dosyć drętwej rozmowy; zespół nowotarskich specjalistów na podstawie terapii oraz testów osobowości ją zdecydowanie wykluczył.) Uściśliły one, jakie dokładnie zaburzenia lękowe mi doskwierają. Te zresztą od dawna sama w sobie wyczuwałam, używając jednak medycznych terminów z ogromną dozą ostrożności:

  • obsesyjno-kompulsywne zaburzenie osobowości

I tu właściwie dotarłam do samego sedna siebie, tego jak funkcjonuję, co mi to funkcjonowanie utrudnia, a nieraz nawet uniemożliwia. Dotarłam do źródła swoich cierpień, problemów ze światem, ale też tej swojej najbardziej wstydliwej części, którą zawsze zakrywałam przed ludźmi wszystkim, co znalazłam pod ręką, a w swoim związku po raz pierwszy nie umiem, bo… jest zdrowy. Oparty na prawdzie. Nie da się tu niczego zamieść pod dywan, bo brakuje i dywanu, i zmiotki. Tak, to mój Partner jako pierwszy zauważył, że mam problem, który wymaga profesjonalnej pomocy. Było mi zdecydowanie łatwiej się przed nim obnażyć dosłownie niż przyznać, co zżera mnie od środka i sprawia, że czuję się bliska obłędu. Terapia pomogła mi jednak oddzielić moją zdrową część od części chorej. Bez oceny, bez potępienia. Z życzliwością, ale zadaniowo podchodząc do celu nadrzędnego – zdrowienia. Moje życie zyskało nową jakość. Chcę się tym dzielić na blogu, bo ciągle istnieje wiele krzywdzących przekonań, przez które ludzie potrzebujący pomocy ostatecznie do specjalistów nie trafiają. To trudne tematy, ale myślę, że warto je poruszać.

Moda na modę

fot. Bożena Szuj

W którymś tekście już o tym pisałam, że jeśli jakiegoś tematu robi się w przestrzeni publicznej zbyt dużo, najprostszym „argumentem” dla zmęczonych nim jest ten, że:

to takie modne.

„To takie modne” – czytaj:

temat, o którym chcesz rozmawiać nie jest mi obojętny, ale nie jestem na tyle ze sobą zintegrowany, żeby rozpoznać dlaczego, więc mnie irytuje i chętnie cię usadzę na miejscu: gadasz o tym, co wszyscy, nie jesteś za grosz oryginalny.

Ostatnio w ten sposób błysnęła w mediach profesor Magdalena Środa, pisząc o „modzie na depresję”. Dlaczego w przypadku chorób psychicznych i zaburzeń to nie tylko bezdennie głupie (głupota ma niestety tę przewagę nad rzeczami modnymi, że jest ponadczasowa), ale też niebezpieczne? Dlatego, że edukacja dotycząca zdrowia psychicznego jest u nas ciągle w powijakach. Psychiatrzy są bardzo różni (przykład słynnego przecież krakowskiego OLZON-u pokazuje, że wiele placówek jedzie na opinii sprzed lat, choć ma się ona nijak do dzisiejszej rzeczywistości), interniści potrafią nie rozpoznać konieczności zapisania pacjenta na konsultacje psychiatryczne, a do tego ciągle jeszcze w wielu środowiskach – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – pokutuje przekonanie, że problemy ze zdrowiem psychicznym są z jakiegoś powodu bardziej wstydliwe niż problemy ze stawami czy zębami. Jeśli jedna, druga, czy trzecia gwiazda nie największego nawet talentu muzycznego czy aktorskiego wyzna w prasie brukowej, że cierpi na depresję, pani Środa – jeśli jej się to nie podoba – może z powodzeniem nie kupić gazety z tym wywiadem, nie kliknąć w clickbaitowy tytuł w internecie, wywrócić oczami, czy nawet poplotkować o tym z koleżanką. Albo kimś. Jednak kiedy wierny fan takiej gwiazdy (a nie zapominajmy, że wśród nich są całe rzesze nastolatków) przeczyta taki wywiad i zrozumie, że nie jest ze swoją niemocą, myślami samobójczymi czy brakiem umiejętności cieszenia się czymkolwiek sam na świecie, a co więcej, że ten demonizowany przez znanych mu dorosłych psychiatra, psychoterapeuta, czy nawet psycholog może mu pomóc, to taka modna gwiazdka jest w stanie, udzielając wywiadu o swojej depresji i wychodzeniu z niej, realnie uratować ludzkie życie. I to, że ludzie niebędący adresatami tego wynurzenia są nim zniecierpliwieni, w żaden sposób nie jest na szczęście w stanie powstrzymać płynącego z tego dobra.
Sama wychowałam się w domu z depresją – tata zachorował na ChAD długo przed moim urodzeniem. Większość członków mojej dalszej rodziny również cierpiała na tę chorobę. Bliska mi osoba straciła życie, opiekując się kimś w ciężkiej, źle leczonej depresji (tragiczna w skutkach próba samobójstwa rozszerzonego). Wydawać by się mogło, że zarówno ja sama już jako dziecko, jak i otaczający mnie dorośli, byliśmy tak depresją (własną lub cudzą) obciążeni i poranieni, że mieliśmy wszyscy bardzo wysoki poziom świadomości, czym ona tak naprawdę jest, jak się objawia, jakie ma rodzaje. Wydawać by się mogło, że towarzyszyło nam jakieś przeczulenie na tym punkcie, że mieliśmy wbudowane w siebie radary wykrywające tego typu problemy u innych. Jednak nikt z najbliższych nie zauważył, że już w wieku dwunastu lat miałam swoje pierwsze poważne epizody depresyjne. Ostatnio nawet usłyszałam, że „to dziwne, bo byłam takim wesołym dzieckiem”. Wesołym dzieckiem obsesyjnie myślącym o śmierci. Nie umiejącym mówić o tym wprost, ale za to rozpaczliwie krzyczącym o tym w swoich dziwnych i trudnych piosenkach. Do czego zmierzam? Do tego, że pewne mity są tak mocno zakorzenione w naszej kulturze, że powtarzamy je bezwiednie i bezmyślnie nawet wtedy, kiedy posiadamy narzędzia do ich weryfikacji. (Oczywiście całkiem inną i dużo bardziej skomplikowaną kwestią są mechanizmy wyparcia.)

Ciągle – wbrew pozorom – świadomość:

  • powszechności depresji (ale też wielu zaburzeń osobowości)
  • tego, jak bardzo depresje mogą się od siebie różnić i jak inaczej przebiegać (mój tata w jej trakcie nie był w stanie wstać z łóżka, ale znam też ludzi, którzy podczas depresji znakomicie się maskują i potrafią być całkiem efektywni w pracy, z kolei ja sama w najtrudniejszych depresyjnych stanach nie jestem w stanie zrobić niczego… poza pisaniem)
  • że stwierdzenie „człowiek w depresji nie może się śmiać, czy śmieszkować” jest fałszywe, bo każdy ma trochę inne mechanizmy obronne, a dodatkowo depresja przebiega u każdego nieco inaczej

jest niesłychanie niska. Nawet, jeśli wiemy coś, to jest to ciągle zbyt mało. Niech więc temat dbania o swoje zdrowie psychiczne będzie modny jak najdłużej! Niech irytuje, drażni i pobudza do refleksji. Bo mówienie o depresji czy wszelkich innych chorobach lub zaburzeniach psychicznych nie ma na celu pochwalenia się nimi (a nawet jeśli tak się zdarzy w jakichś sporadycznych przypadkach, to jakie mają znaczenie intencje nadawcy, jeśli realne dobro „zadziewa się” po stronie odbiorcy?). Po pierwsze komunikuje innym cierpiącym: nie tylko ty – ja też, a po drugie jest świadectwem drogi, którą ktoś przeszedł, by znaleźć się w znacznie lepszym miejscu. Zresztą sama terapia grupowa opiera się właśnie na mówieniu o tym, co trudne i słuchaniu innych, którzy mówią o tym, co dla nich trudne. To w jakiś niesamowity sposób pomaga lepiej zrozumieć siebie, rozbudza empatię na innych i odkrywa w każdym z nas terapeutę dla drugiego człowieka, którym w odpowiednich warunkach możemy się stać.
Będę więc może zbyt dla niektórych modna, a dla innych niemodna. Może oryginalna, a może banalna. Może do czytania fascynująca, a może wręcz nie do zniesienia. Jednak zamierzam pisać o tym, z czym się borykam, bo uważam, że temat zdrowia psychicznego jest jednym z ważniejszych i że mało co ma tak dużą moc jak dzielenie się własnymi trudnymi doświadczeniami z innymi ludźmi.

fot. Bożena Szuj

Co wykazał u mnie
test osobowości?

fot. Bożena Szuj

Sam test osobowości MMPI – 2, o czym już wspominałam, poprzedzony był długą i wnikliwą rozmową. Jednak zanim otrzymałam napisaną na podstawie jego wyników opinię, terapeutka nie szczędziła czasu na szczegółowe omówienie ich ze mną krok po kroku z uwagą i empatią. Pytała, czy zgadzam się z poszczególnymi punktami i zarówno, jeśli się zgadzałam (a zgadzałam się w zdecydowanej większości), jak i kiedy się nie zgadzałam, pytała dlaczego. Po lekturze opinii rozumiem, że to bardzo ważne. Jak by taka rozmowa nie była serdeczna, terapeuta w jej trakcie nas przede wszystkim diagnozuje. To może być niekomfortowe, zwłaszcza, kiedy przeczytamy o sobie w opinii coś, z czym się nie zgadzamy (mnie na przykład trudno jest zaakceptować tylko jedno zdanie: „bywa oporna wobec interpretacji psychologicznych”). Warto jednak pamiętać, że dobry terapeuta widzi w nas to, czego często sami nie umiemy dostrzec. Nie oznacza to, że jest nieomylny i że zawsze we wszystkim ma rację, ale jednak ma nad nami – jeśli można tak to ująć – przewagę w co najmniej dwóch kwestiach:

  1. ma inną perspektywę niż my i nasi bliscy, bo jest z zewnątrz – ani nie siedzi w naszej głowie, ani nie jest z nami emocjonalnie związany
  2. ma wykształcenie kierunkowe, więc patrzy na nas pod kątem psychologicznym, dostrzega strukturalnie mechanizmy naszego działania

Tak więc nawet, jeśli nawet gdzieś się myli, nie ma to większego znaczenia. Jeśli jest niezłym terapeutą – mechanizmy zdiagnozuje dobrze.
Niezwykłe wrażenie wywarła na mnie sama konstrukcja testu. Na 567 pytań zadanych w formie zamkniętej odpowiedziałam najszybciej, bo w 44 minuty. Okazały się niezwykle proste i niewymagające. Zahaczały o to, jakie są moje relacje ze światem, z bliskimi, rodziną, ale dosyć luźno. Starałam się nie zastanawiać zbyt długo – odpowiadałam szybko i zgodnie z tym, co myślałam i czułam tu i teraz. Szokiem więc było dla mnie, że te moich 567 prostych odpowiedzi wskazało nie tylko, z czym się tak naprawdę całe życie borykam, ale też, że:

  • „podeszłam do badania w sposób rzetelny”
  • „nie udzielałam odpowiedzi w sposób, który wskazywałby podejście obronne”
  • „nie wyolbrzymiałam swoich objawów i problemów”

oraz że jeden z wyników „prezentuje wiarygodność udzielanych odpowiedzi”. Dokładnie ta sama magia, jaka nas zawsze wprawiała w osłupienie na psychorysunku!

Jeśli chodzi o moją osobowość, test wychwycił:

  • poczucie zagrożenia i niższości
  • skłonność do introspekcji i samoponiżania
  • labilność w nastawieniu do przyszłości
  • obsesyjne myślenie
  • kompulsywne i zrytualizowane zachowanie
  • skłonność do ruminacji
  • samokrytycyzm
  • przewrażliwienie
  • alienację społeczną
  • zniechęcenie
  • introwersję
  • dużą nieśmiałość
  • perfekcjonizm
  • nadmierne racjonalizowanie

To oczywiście w dużym skrócie i uproszczeniu. Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

fot. Bożena Szuj

Obsesje, kompulsje

fot. Bożena Szuj

Obsesji, które lęgną się w mojej głowie się wstydzę, bo są niewygodne, dziwne i wyniszczające. Z niezrozumiałych powodów już od najmłodszych moich lat krążą… wokół seksualności. To dziwna mieszanka katolickiej surowej oceny seksualnych wyborów bliźnich (i poczucia wyższości w związku z własnymi poglądami) połączona z jakąś perwersyjną przyjemnością podglądactwa (nawet jeśli ulokowanego w sferze własnych domysłów) i całkowitym brakiem łączności ze sobą, własnymi potrzebami, ale też granicami. Na pewno kościół katolicki odegrał tu ogromną rolę. Budowane przez niego chore, oderwane od wszystkiego, co już dawno naukowo udowodnione wizje seksualności, fetyszyzowanie dziewictwa i wstrzemięźliwości, demonizowanie seksu i sprowadzanie go wyłącznie do prokreacyjnej roli lub – od stosunkowo niedawna – aktu miłości „dopuszczalnego” wyłącznie w sakramentalnym małżeństwie może małego, całkowicie niestabilnego, mającego obsesyjne skłonności człowieka nieodwracalnie skrzywić. Z pewnością kościół nie był jedynym budowniczym mojego zaburzenia, jednak już sama moja religijność również już od najmłodszych lat była mocno przerysowana i dziś, jako przyszła matka, patrzę na jej dowody z niemałą dozą przerażenia.
Równocześnie kłóciło się to wszystko z moją najprawdziwszą dziką naturą, która uważała wolność, a więc brak oceny (i innych wobec mnie, i mojej wobec innych), za najwyższą wartość. Moja dzika natura czuła, że jak kochać, to dawać i brać bez ograniczeń, bez kontraktów, bez zasad ustanowionych odgórnie, zwłaszcza tych narzucanych kobietom przez mężczyzn (kościół zrzesza głównie niepogodzonych ze swoim homoseksualizmem mężczyzn żywiących podświadomą pogardę do kobiet). Pisałam już o tym i będę to powtarzać do skutku – nie ma nic ani złego, ani dobrego w wyborze życia bez seksu, nie ma też nic ani złego, ani dobrego w czekaniu z seksem do ślubu (pod warunkiem, że jest to świadoma, dobrowolna decyzja obu stron). Nie ma też nic ani złego, ani dobrego w poligamii, poliamorii, czy niewiązaniu seksu z trwałym związkiem (tu, ponieważ należę do osób, których taki układ głęboko by skrzywdził, nie chcę się wypowiadać – prędzej czy później psychologia odpowie na pytanie, czy rzeczywiście tego typu wybory mogą nie pozostawić na psychice żadnych ran; mam na razie przekonanie, że to niezwykle indywidualne). Jednoznacznie złe jest natomiast narzucanie jednego stylu życia wszystkim ludziom. I w tym kościół jest niezrównany. Co, kiedy wolnościowa natura napotka na tamę w postaci rygorystycznego wychowania i narzucenia norm „moralnych” wyssanych z palca? Co, kiedy kolejną częścią składową tej natury jest perfekcyjność oraz potrzeba dostosowania i dopasowania się? Konflikt wewnętrzny. Nasilający się z latami coraz bardziej.
Kiedy zaczęłam dojrzewać i wchodzić w swoje pierwsze związki, natrafiałam na manipulatorów, którzy szybko i sprawnie rozgryzali, jak zdobyć nade mną kontrolę. Wystarczyło zacząć grzebać przy kruchej, kształtującej się dopiero seksualności – potędze dzikiego pierwotnego ognia – gorliwej i naiwnej katoliczki, jaką byłam, a potem przy pomocy umiejętnego władania zawstydzaniem zabijać jej maleńkie, niemal niewykształcone poczucie własnej wartości. Przyjdźcie do mnie teraz, tchórze, kiedy możemy powalczyć jak równy z równym!
Od kiedy pamiętam, byłam zbyt jakaś. Zbyt nienasycona, zbyt cnotliwa, zbyt bezwstydna, zbyt wstydliwa, zbyt bezpruderyjna, zbyt pruderyjna. Nigdy nie umiałam się znaleźć w niczyim środku. Od kiedy pamiętam potrzebowałam być brana głębiej. Tak, ta co najmniej dwuznaczność jest w pełni zamierzona i dobrze oddaje to, co zazwyczaj dzieje się w mojej głowie. Kiedy już kogoś w ogóle wokół siebie dostrzegałam, miałam ochotę bez reszty mu się oddać w każdym możliwym sensie. Przy tym dziwnym poczuciu własnej uległości, chciałam go równocześnie też posiąść, zawładnąć nim emocjonalnie, duchowo, a bardzo często też seksualnie. Miałam ochotę na kontakt całkowity, bez krygowania się, wstydu czy zbędnej pruderii. Jeśli cokolwiek miałoby to uniemożliwić, paraliżował mnie strach, że ominie mnie coś ważnego. Dziś myślę, że ten „człowiek na horyzoncie” mógł być w tamtym czasie niemal dosłownie jedynym zauważonym przeze mnie. Wiodłam tak rozbudowane życie wewnętrzne, że realna rzeczywistość mi umykała.
Dopiero dziś, kiedy już od trzech lat jestem w najważniejszym w swoim życiu związku ze stabilnym, zrównoważonym mężczyzną, zaczynam powoli rozprawiać się ze swoimi obsesjami. Dość płynnie uciekłam od tego tematu, ale pora wrócić tam, gdzie boli. Moje niepokojące reakcje na seksualność innych ludzi, które towarzyszyły mi jeszcze w bardzo wczesnym dzieciństwie i których genezy niestety najprawdopodobniej nigdy nie poznam, z biegiem lat przerodziły się w niezrozumiałą dla mnie chorobliwą zazdrość o seksualną przeszłość moich partnerów. I na samym początku, i później, te „niepokojące reakcje” stanowiły obsesyjne zadręczanie się triggerem bez próby wglądu w to, czemu informacje na temat czyjejś seksualności w ogóle triggerem są. Kiedy znalazłam się w całkiem zdrowym punkcie swojego życia, poznając obecnego Partnera, mój problem nagle stał się jaskrawy – znacznie odstawał od mojej dojrzałości w pozostałych aspektach. Nagłe, niespodziewane ataki furii przesłaniające nie tylko racjonalne myślenie, ale też blokujące mi kontakt z własnymi emocjami wyniszczały nie tylko mnie, ale też psuły jedną z najważniejszych w moim życiu relacji. Na opisanie własnych kompulsji nie jestem gotowa, ale sam mechanizm wygląda następująco: obsesje mogą być związane z każdym tematem, niektóre mogą wydawać się realne, inne są niemal całkowicie abstrakcyjne. Kiedy myślę o swoich obsesjach, widzę oczami wyobraźni koło, zapętlenie. Pewnym rodzajem wyjścia podsuwanym przez umysł jest kompulsja – jakaś czynność, którą „musimy wykonać, żeby poczuć się lepiej”. Ona również może być kompletnie abstrakcyjna (Jennette McCurdy w książce „Cieszę się, że moja mama umarła” wspominała o kilku podskokach, kręceniu się wokół własnej osi czy klepaniu się po brzuchu), ale może też być zupełnie naturalna. Problemem staje się, kiedy uczynimy z czynności naturalnej przedmiot kompulsji, bo trudniej się wtedy z całego tego szaleństwa wyplątać. Tak było (jest) w moim przypadku. Ciągle się uczę, jak przekierowywać myślenie i zachowanie chore na zdrowe tory. Moim kompulsjom towarzyszyło zadręczanie się, a wszystko kończyło się chwilową i wątpliwej jakości ulgą. Tylko wiele, wiele lat nie miałam pojęcia, że moje obsesje z moją kompulsją są powiązane. Wiele, wiele lat cierpień.

fot. Bożena Szuj

Bycie więźniem własnej głowy

fot. Bożena Szuj

Pamiętam jeden wieczór, jakieś dwa lata temu. Przytłoczyło mnie wrażenie, że to, co dzieje się w mojej głowie, jest tak straszne i trudne do wytrzymania, że nie mogę tego znieść. Chciałam się poddać, pokazać białą flagę, błagać to coś, żeby opuściło moją głowę i dało mi spokój. Myślę, że kiedy mamy obsesje, a uczymy się radzić sobie inaczej niż za pomocą kompulsji (czyli te kompulsje na chwilę odstawiamy), to wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. Leżałam w łóżku zwinięta w kłębek, szukałam w internecie jakiegoś numeru telefonu, na który mogłabym zadzwonić, będąc w ciężkim kryzysie. Ostatecznie znalazłam kilka i nie zadzwoniłam na żaden. Znalazłam też jakąś muzykę, która miała działać odstresowująco. Nie bardzo w takie rzeczy wierzę, ale być może na zasadzie placebo ona rzeczywiście rozluźniła mój brzuch. Bo moje obsesje przeżywam przede wszystkim brzuchem. Pamiętam też inne swoje załamanie, sprzed stosunkowo niedawna, kiedy płakałam w ramionach Partnera, wyznając mu, że wiem, że muszę o siebie zadbać i zmienić sposób myślenia, ale zwyczajnie nie umiem tego zrobić. W każdym z obydwu przypadków czułam, że jestem bliska obłędu. Wydaje mi się, że w takich momentach bardzo ważna jest czułość wobec siebie; nie dowalanie sobie, nie pretensje i wyrzuty, że myśli się tak, a nie śmak. Zaakceptowanie, że jest się w danej chwili słabszym, otoczenie się życzliwością i opieką, przytulenie samego siebie i przede wszystkim zrozumienie, że to minie to najwięcej, ile możemy dla siebie zrobić. Potem stopniowo można wprowadzać w życie obserwowanie kiedy i jak reagujemy na to, co dla nas trudne. Ustalenie, co jest dla nas trudne. Czy faktycznie jakaś starsza pani, którą w prehistorii połączyło z moim partnerem coś już wtedy dla niego nieistotnego jest dla mnie triggerem? No niekoniecznie. Więc co nim jest? Czemu raz mi się odpala najczystsza i najsilniejsza nienawiść wobec kogoś (jakichś „nich”), kogo nie znam i funkcjonuje w mojej głowie wyłącznie jak zdehumanizowany symbol ohydy, a innym razem mi się nie odpala? Partner w międzyczasie nie zmienił przecież swojej przeszłości. Czemu raz myślę o jego przeszłości, a innym razem o niej nie myślę? Czemu raz, myśląc o niej, odczuwam ścisk w żołądku i robi mi się niedobrze, a innym – jest mi całkowicie obojętna, bo w końcu jakie ma znaczenie dziś, skoro jesteśmy razem, codziennie tworząc piękny związek? Niedużo udało mi się ustalić, ale trochę mi się udało. Po pierwsze obsesyjne wyniszczające myśli nasilają mi się w momentach stresu, a ten jest u mnie spowodowany przede wszystkim kontaktem z osobami toksycznymi. Jeśli dłuższy czas jestem w stresie, spada moje nadal dosyć niskie poczucie własnej wartości i wtedy całe na biało wchodzą obsesje. Krąg strasznych, toksycznych myśli o urojonych albo mocno zniekształconych przez mój umysł sytuacjach i ludziach, o których wymyślam i mówię najgorsze rzeczy. Czy daje mi to poczucie ulgi i mocy? Bardzo duże i równie niestety chwilowe. Kiedyś dawałam się po wszystkim wpędzać (przede wszystkim samej sobie) w poczucie winy, że pomyślałam o kimś źle. Dziś rozumiem, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma natomiast, że te obsesje robią realną krzywdę mnie samej i oczywiście także mojemu związkowi.
Czy da się z tym funkcjonować? Poradziliśmy sobie z tym oboje w całkiem dobry sposób. Nauczyłam się siebie na tyle, żeby złapać moment, w którym „to się zbliża”. I wtedy mówię o tym Partnerowi. Problemem moich obsesji jest to, że mam pokusę, by komunikować swój ból sarkazmem. Jednak to jest toksyczne i na pewno nie pomaga. Więc mówię, na ogół płacząc, że „się zbliża”. A Partner, rozumiejąc już (do czego też musiał dojść), że wszystko, co nastąpi, będzie nie o nim, ale o mnie, pyta spokojnie, co się stało, co sobie pomyślałam, co mi się skojarzyło i z czym. I bardzo się staramy tak prowadzić rozmowę, żeby wyciągnąć ją z toksycznych rewirów (inni ludzie, moja do nich niechęć) i sprowadzić na bezpieczną drogę (komunikat ja). Dziś wiem, że pod moją złością, wściekłością czy nienawiścią kryje się przeważnie lęk przed porzuceniem. Z jakiegoś powodu zaplątała się w to seksualność. Jednak nie ona jest tematem głównym. Rozumienie tego daje mi ogromną siłę. I – co najważniejsze – od bardzo, bardzo dawna nie miałam takich ataków. Stały się coraz rzadsze, a przede wszystkim całkowicie zmieniły intensywność.

fot. Bożena Szuj

Obsesyjny pociąg

fot. Bożena Szuj

Terapeutka przeprowadzająca test osobowości MMPI – 2, a potem omawiająca ze mną jego wyniki, powiedziała mi coś, co pozwoliło mi zwizualizować swój problem. Porównała obsesyjne myśli do pociągów. Jestem na peronie, a te wszystkie przejeżdżające i odjeżdżające pociągi to obsesyjne myśli. Szokujące było dla mnie odkrycie, którego szybko dokonałam:

O matko! Przecież mogę do nich nie wsiadać! – wykrzyknęłam.

Mam wrażenie, że potrzeba wsiadania jest pewnego typu kompulsją. Że obsesja może płynnie przeradzać się w kompulsję, a kompulsja w obsesję, ale najważniejsze jest to, że możemy nie wsiadać. I dobrze poprowadzona terapia nam w tym pomoże.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoje wykonanie urzekającego kanonu Jerzego Wasowskiego „Już noc”. Moi znajomi kompozytorzy pewnie się teraz uśmiechną, bo z całą pewnością można to sobie matematycznie wyliczyć, ale jestem absolutnie zafascynowana formą kanonu i ciągle mnie zdumiewa, jak można napisać melodię, która powtarzana kolejnymi głosami w pewnych odstępach czasowych tworzy sama ze sobą sensowną harmonię. Bardzo chciałabym się tego nauczyć. Tymczasem pozostaje mi śpiewanie ze sobą na głosy kanonów już napisanych. One też mają formę koła – zupełnie jak obsesje.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kochanków rozmowy… cz. 9

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już trzy lata, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Zapraszam na kolejny, dziewiąty już, wpis „Z cyklu kochanków rozmowy”.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Nie udało mi się niestety spotkać z naszym przyjacielem – mówi Kochanek, będący aktualnie w stolicy, – bo nie ma go w mieście, siedzi w lesie.
– Ooo! To musimy go tam kiedyś odwiedzić! – wykrzykuję z entuzjazmem.
– A nie pomyślałaś, że on tam siedzi właśnie dlatego, że nie chce się spotykać z ludźmi? 🤔
#NoKurczę #NiePomyślałam

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Kochanek właśnie nad morzem, ja w górach (nasza miłość taka od Giewontu po Bałtyk…). Dzwoni do mnie po wyjściu od naszej wspólnej cudownej koleżanki i stwierdza uchachany oraz lekko wstawiony:
– Wiesz, jaką miała minę, kiedy jej powiedziałem, że z tym naszym planowanym trójkątem, o którym ciągle gadacie, to nie są żarty? 🤣🙈
– Yyy, ale to przecież… są żarty 🤷‍♀️ Czemu tak jej powiedziałeś? 🧐
– Yyyyy… Dla Ciebie! 😍 Myślałem, że tego chcesz, przecież to Wyście zaczęły ten temat… 🙉
– Co dokładnie podpowiedziało Ci, że mogłabym postawić dziewczynę, którą uwielbiam w takiej sytuacji? Czy kiedykolwiek zdradziłam jakiekolwiek oznaki śladowego choćby szacunku do kogokolwiek, kogo (jak sam to nazywasz) trykałeś?
– No nie 🙈🙈🙈
– Ale w sumie skoro już zaczęliśmy ten temat, to może koledze z pracy zaproponuję trójkąt! 🙋‍♀️ Lubisz go! 😉
– Ok, a czy, jeśli się zgodzi, mogę w tym nie brać udziału?
🤣🤣🤣 #DoFantazjowania #ToPierwszy #TylkoRobić #NieMaKomu #WszystkichZestresowanych #Uspokajam #JesteśmyZwiązkiemWPełniMonogamicznym

🚗 Z cyklu samochodowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w samochodzie…

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
– Edmund Kolanowski – zagajam niezobowiązującą rozmowę, – był taki. Słynny polski nekrofil.
– Edmund Kolonoskopowski🙅
– 🤣🤣🤣
#Mocne

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Opowiadam Kochankowi o wspaniałym webinarze na temat zaburzeń osobowości dla studentów SWPS-u.
– Wiesz, ta prowadząca uczulała na to, że rzadko do gabinetu trafia ktoś z jednym zaburzeniem osobowości w jakiejś książkowej formie. Na ogół są to zaburzenia lub cechy zaburzeń, które są mieszane. Nie ma szablonu – opowiadam z przejęciem Kochankowi.
– Nie ma szablonu??? – pyta Kochanek. – To co robią ci wszyscy psychiatrzy pozbawieni intelektu?
– Trafiają do pracy na OLZON-ie w Szpitalu Specjalistycznym im. dr. Józefa Babińskiego… 🤷‍♀️
– … W KRAKOWIE!!!
🙈🙈🙈 #KrakówToStanUmysłu #TakJestNiestety #JadąNaOpiniiSprzedLat #ASkalaIchNieprofesjonalizmu #Powala

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Pokazuję Kochankowi rolkę z szympansem i się rozmarzam:
– Zawsze chciałam mieć w domu takie urocze szympansiątko…
– Wystarczy, że urodzisz średnio inteligentne dziecko 🤷 – odpowiada Kochanek.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #WSumie #CośWTymJest #TylkoBędzieMniejOwłosione #ISłodkie

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz, nasza relacja jest tak unikalna i wyjątkowa, bo ja od samego początku czułam się w niej zdana tylko na taką wiesz, prawdziwą siebie – zwierzam się Kochankowi. – Bo na początku myślałam, że jesteś lovelasem i creepem.
– 🙄
– Dopiero potem się okazało, że jesteś tylko creepem 😆
– 🤣🤣🤣
🤣🤣🤣 #Najważniejsze #ŻeSięRoześmiał

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A Twój tata śpiewał szanty? – zadaję Kochankowi trudne pytanie i oddycham z ulgą, słysząc odpowiedź.
– Nie, no co Ty! Marynarze nie znoszą szant! Szanty śpiewają ludzie z kompleksami, którym się wydaje, że są wilkami morskimi. Lądowe, k…a, ciecie!
– 🤣🤣🤣😘
#Uff #CzyliMojaIntuicja #SięNieMyliła

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Bo Ty mnie zaniedbujesz i nie masujesz! – stwierdzam smutny fakt.
– Hę? 🤔
– Zaniedbujesz mnie! Nawet kolega z pracy to stwierdził! – wytaczam działa.
– To niech Cię kolega z pracy masuje 🤷
– Ale on mnie masuje!
– No to świetnie! W takim razie ja nie muszę 🤷
– Ej, ale w ubraniu…
– 🤷
– … na siedząco…
– 🤷🤷
– … przy innych ludziach…
– 🤷🤷🤷
#NoIWyszłamNaTym #JakHimilsbach #ZAngielskim

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Oglądamy rolkę z pieskiem.
– To corgi? – pyta Kochanek.
– Tak, one są słodkie – odpowiadam. – Chociaż Królowa je lubiła, więc mogą nie być inteligentne.
– Ona nawet swoich dzieci nie lubiła, więc może właśnie są bardziej inteligentne 🤷 – stwierdza Kochanek.
#MożeWłaśnie #TakCzyTak #SkłaniamySięKu #MieszańcowiZeSchroniska

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Puszczam Kochankowi cover, jaki właśnie nagrałam.
– I nagrałaś to wszystko tylko teraz? – pyta Kochanek.
– Tak. Znaczy wokal główny dwa razy – odpowiadam speszona, – a pozostałe głosy już po razie.
– Nie gadam z Tobą – stwierdza Kochanek.
– Że źle? – dopytuję.
– Inni ludzie wywalają miliony na porządne studio i sprzęty, a Ty, kiedy idę zmywać, bierzesz Zooma, wchodzisz do szafy i nagrywasz raz z takim efektem. Nie gadam z Tobą 🙈
🤣🤣🤣 #CzyliChyba #JednakDobrze

🍻 Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy wieczorem…

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek w łazience podcina mi grzywkę, a ja Go dopytuję:
– A czy Ty „dźwięk flamastra drzesz”?
– Tak – odpowiada Kochanek zdecydowanie.
– Taaaak? 😱 A czy na koncertach krzyczysz „więęęęcej….
– … czaaaaaaduuuuu”? Też tak!
– Wow! Poważnie? – pytam, nie dowierzając. – To „cały Ty”? 😱😱😱
– Tak, i jeszcze „mistrzem świata w Radości” jestem. Radość to taka miejscowość pod Warszawą.
🤣🤣🤣 #CałeSzczęścieŻeNieWWesołej #KryśkaToGoJednakZna #JestemLekiemNaCałeZło #IJegoCycemNaPrzyszłyRok

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy film, podczas którego zbiera mi się na czułości wobec Kochanka, więc stwierdzam (w swoim odczuciu) zalotnie:
– Popatrz, a Ty masz na własność dużo lepszy biust niż denatka ☺️ – i wdrapuję się na Niego w celu okazania rzeczonego.
– Musisz mi tu o denatkach napomykać? – pyta Kochanek, któremu biustem przesłoniłam właśnie świat.
– Ty to jesteś taki, taki… – zachwycam się Kochankiem.
– … sraki!
– Musisz mi tu o srakach napomykać? 🤔
– NapomyKAŁ 💩
🤣🤣🤣 #IPoSeksach #Żartowałam #Chociaż #NiesmakPozostał

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Uchylam rąbek szlafroka i zapytowywuję Kochanka:
– Czy ja jestem piękna? … czy gruba? 😱
– Jedno drugiego nie wyklucza 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #NaLeczenieKompleksów #Kochanka #NiePolecam

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Leżąc w naszym zakopiańskim gniazdku, oglądamy „Dzień Świstaka”. Pod koniec pytam Kochanka:
– Ale gdybyśmy mieszkali w takiej dziurze, to nie chodzilibyśmy na takie imprezy, prawda? 🥺
– Mieszkamy w takiej dziurze 🤷
🤣🤣🤣 #WSumiePrawda #JeszczeTylkoObchodów #DniaŚwistaka #TuBrakuje

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek leży na łożu boleści. Wchodzę do pokoju i patrzę na niego z góry, uwodzicielsko. A On przepowiada przyszłość, taką oto historią:
– Na co umarł pani mąż?
Na miażdżycę!
Jak to się stało?
Usiadłam na nim.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #IZnowuSięWykpił #NiechNoTylkoWyzdrowieje

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy „Fargo” i w pewnym momencie pytam Kochanka:
– Ale gdybyś kiedyś chciał zlecić moje porwanie, to mógłbyś wynająć bardziej gramotnych gangusów niż ci filmowi?
– Przecież Ty się sama zgubisz, jak Ci się wyłączy światło 🤷
#WSumie #TeżPrawda

Z cyklu netflixowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy, oglądając Netflixa…

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy film „Bielmo” na Netflixie. Kiedy jeden bohater pyta drugiego „co go gryzie”, Kochanek opowiada:
– Wszy!
– „Wszak” – nawiązuję do tego, co od kilkudziesięciu minut słyszymy z ekranu.
– „Zawżdy” – kontynuuje Kochanek.
– „Azaliż”!
– „Onegdaj”…
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją recenzję…
#NibyZawżdy #Precz #IAzaliż #AJednakRównież #BrzydalJebany #CośPanuTłumaczowi #NieDoKońcaWyszło

Z cyklu netflixowe kochanków rozmowy…
Oglądamy trzecią część „Ojca Chrzestnego” i próbuję się zorientować w papieżach.
To on był przed naszą papą?
– Nie, jeszcze wcześniej. Przed naszą papą był Jan Paweł I, ale bardzo krótko.
– No właśnie. Jak mu się zmarło?
– Zdania są podzielone. Niby naturalnie, ale są też głosy, że kiedy odkrył watykańskie przewały, to został zdematerializowany.
– I wtedy wybrali naszą papę!
– Tak, liczyli, że on nic nie odkryje.
– I rzeczywiście! Przez cały pontyfikat wp…alał kremówki i nic nie odkrył! 🤷‍♀️
– I jeszcze mu Dziwisza dowalili! „Co się Dziwisz?” 🤣
– „Stevie Wonder” 🤣🙈
#NieDziwiNic

🛏 Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w nocy…

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Wchodzę do sypialni cała na biało (dosłownie) i wdrapuję się na Kochanka, szepcząc zalotnie:
– To ja, Twoja Śnieżynka ❄️❄️❄️
– 🙉🙉🙉 Ojprdl… Lawina! 🙈🙈🙈 – gasi mnie Kochanek.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #LawinaŚnieżynek

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też o… moich snach…

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Wiesz, śniło mi się…
– Znowu się zaczyna… – przerywa mi Kochanek.
– Ej! Śniło mi się, że mieliśmy brać ślub i się na klatce schodowej przebierałam, ale nie podobały mi się te ciuchy wcale. No i przyszły do mnie pieski cioci [mieszkamy w tej samej kamienicy]. Wiesz, miały być naszymi świadkami… – kontynuuję.
– 🙉🙉🙉
– To dziwne… Myślisz, że matka z synem mogą być świadkami?
– Znaczy… mnie bardziej dziwne się wydaje to, że były nimi psy 🙈🙈🙈
#WSumie #PoPrzemyśleniu #TrochęRacjiMa 🤷‍♀️

P.S. A na deser łączę perełkę, którą pokazał mi Kochanek – piosenkę „Magiczne ognie tej jesieni” Grażyny Łobaszewskiej. Utwór cudownie zaśpiewany, zrealizowany i zharmonizowany. Do życzenia pozostawia wiele jedynie tekst (w tym moje ulubione „oczy przepastne”), ale generalnie rzecz biorąc, więcej tu dobra niż zła.

Polub i zaobserwuj nas na Facebooku:

 

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sprawy materialne

fot. Bożena Szuj

Kiedy pięć lat temu założyłam blog oczami nNi, moja pewność siebie wahała się między minus sto a minus nieskończonością. Po jakimś mikro sukcesie Jednopalnikowej (mojego kulturalnego bloga kulinarnego) postawiłam na inNy trochę format – osią nie był już konkretny temat, taki jak kulinaria, psychologia, filozofia, językoznawstwo, film, literatura, muzyka, sztuka, podróże czy kryminalistyka (nie wystarczało mi już to, plus nie umiałabym się zdecydować na tylko jeden), ale… ja sama. Świat widziany moimi oczami (oczami nNi, bo ja jestem nNi – manNi), przefiltrowany przez moją wrażliwość, która – jak z biegiem lat zauważyłam – jest nieco inNa. Nieraz podstawiała mi nogę, ale równocześnie też zawsze była moim największym sprzymierzeńcem, kiedy fotografowałam albo tworzyłam muzykę, opowiadania, recenzje i wszystkie pozostałe teksty. Pomagała mi nawet w przelotnych romansach z produkcją biżuterii czy szyciem. Głównym powodem, dla którego się zdecydowałam na założenie bloga oczami nNi była potrzeba pisania. To w jakiś nadzwyczajny sposób stało się dla mnie najlepszą terapią. Z zawodu jestem językoznawczynią, nauczycielką i kulturoznawczynią (o moim stosunku do feminatywów jeszcze napiszę, ale nie jest on radykalny – w żadnym zresztą kierunku). Tłumaczę swoje wykształcenie, niejako usprawiedliwiając, po co w ogóle prowadzę blog, w którym opisuję świat widziany swoimi oczami. Czyli pewność siebie nadal nie doszła do zera, ale jestem już na lepszej drodze niż te pięć lat temu, kiedy błądziłam jeszcze na manowcach.

fot. Marianna Patkowska

💸 Co mi dało prowadzenie bloga?

fot. Bożena Szuj

Wbrew tytułowi tego rozdziału, ani bloga nie zawieszam, ani nie zamykam. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Dziś raczej podsumowuję swoją pracę. Co więc mi prowadzenie bloga dało? Na pewno lepszy warsztat, bo to jednak pięć lat praktyki i ponad czterysta napisanych tekstów. To dużo, dużo więcej niż napisałam podczas całych swoich polonistycznych studiów, z tym że na tychże studiach otrzymałam z kolei doskonałe narzędzia – m.in. od mojego literackiego mentora Jerzego Sosnowskiego, pod którego (surowym!) okiem ostrzyłam, tzn. szkoliłam swoje pióro. Od pierwszych blogowych publikacji moją ambicją było tworzenie treści wartościowych nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim językowo.
W tym miejscu chciałabym wyjaśnić, że choć pracowałam w swoim życiu jako redaktor i korektor tekstów cudzych, jednak redakcja i korekta tekstów własnych nigdy nie wychodzi tym tekstom na dobre. Przede wszystkim dlatego, że sprawdzając własny tekst wiemy, co mieliśmy na myśli i bardzo trudno nam wychwycić wszelkie w nim nielogiczności i niejasności, kiedy głowa nam dopowiada sens właściwy. Z kolei praca korektorska wymaga całkiem innego czytania – m.in. nastawienia się na literówki, niepotrzebne spacje czy niewłaściwie postawione przecinki. Jeśli tekst się rozumie i zna zbyt dobrze, percepcja potrafi płatać figle. Mam wsparcie mamy, która pracując przez lata w tej profesji, nie umie nie wyłapać oczami redaktora chropowatości, literówek i wpadek, które mi z sumiennością regularnie wytyka, a ja je – pąsowa ze wstydu – poprawiam. I rzeczywiście z biegiem lat jest ich coraz mniej, ale się oczywiście zdarzają. Zmierzam do tego, że o ile blog oczami nNi można traktować jak moją pisarską wizytówkę, o tyle nie dowiemy się z niego, jak sprawdzam się w roli redaktora i korektora. Inną kwestią jest łamanie tekstu, na które niestety nie mam żadnego wpływu, bo WordPress ma swoje ograniczenia. Dostałam w tej sprawie nawet kiedyś maila od oburzonego czytelnika, który nie omieszkał kilka razy powtórzyć, że od tego łamania to go bolą oczy (jednak najwyraźniej nie na tyle, by nie napisać). Założyłam, że spośród wielu kompromisów, na które muszę, działając na bezpłatnej domenie, pójść, brak możliwości prawidłowego złożenia tekstu będzie najmniej odczuwalny. Po pierwsze dlatego, że przy zapoznaniu się z moją dbałością o inne detale nietrudno dojść do wniosku, że słabe łamanie nie wynika z mojego zaniechania, a po drugie dlatego, że wiele zależy od urządzenia, na którym blog będzie czytany i ustawień samych czytelników. Jednak założenie to było, jak widać, błędne. Cóż, muszę z tym ciężarem żyć i tworzyć dalej.
Kiedy dziś przeglądam swoje pierwsze teksty, widzę drogę, jaką przebyłam, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem. Czy mam na myśli zapierające dech w piersiach statystyki lub jakieś blogowe zarobki? Nic z tych rzeczy! (Nawet SKLEP – wbrew pierwotnym przypuszczeniom – pełni tu rolę atrapy, na której spełniałam się przede wszystkim fotograficznie.) Mam na myśli to, że piszę sprawniej. Widzę dziś, które spośród wielu kategorii utworzonych na początku są najbliższe mojemu sercu. Zauważam, że równie wielką radość, jak samo pisanie, sprawia mi wymyślanie swoich sesji fotograficznych i stylizacji do nich. Widzę, jaką przyjemność daje mi pozowanie. Rozumiem, jak bardzo lubię nagrywanie coverów do piosenek, które mi do wpisu pasują – im więcej przygotuję do wpisu sama, tym mam większą satysfakcję.
Prowadzenie bloga nauczyło mnie koncentracji, dyscypliny, systematyczności i samozaparcia. Spotykam się czasem z zarzutem, że blog jest dla mnie ważniejszy od relacji. Od niektórych z pewnością tak. Z drugiej jednak strony to właśnie pisanie tutaj pomogło mi się otworzyć na ludzi. Paradoksalnie, bo jest to przecież bardzo samotnicze zajęcie. Blog stał się dla mnie papierkiem lakmusowym w relacjach – jeśli ktoś oczekuje od mnie, że postawię go w swojej hierarchii wyżej od bloga (a pisanie to alienacja – często dla ludzi trudna), nie rozumiejąc, że blog to moja komunikacja ze światem, może być pewnie znakomitym kumplem… ale raczej nie moim. Moje serce i miejsce na podium powyżej bloga otrzymują jedynie ci, którzy rozumieją, że muszę pisać i szanują sposób, w jaki to robię.
Pisanie ośmieliło mnie też trochę i zdecydowałam się na całkiem nową drogę – własny podcast ustami nNi. Na razie ma tylko dwa odcinki, w dodatku ostatni umieszczałam bardzo dawno temu. Jednak jest to dla mnie tak fantastyczna przygoda, również (o ile nie przede wszystkim) terapeutyczna, że zamierzam się zdyscyplinować również podcastowo, choć to technicznie dla mnie nieco trudniejsze.

fot. Bożena Szuj

💸 Czemu nie zarabiam na blogu?

fot. Bożena Szuj

Jeśli na sali jest ktoś, kto wie, niech powie teraz albo zamilknie na wieki. Na reklamy, które pojawiają się pod każdym moim wpisem nie mam niestety wpływu, jednak celowe umieszczanie reklam, z których czerpie się profity, czy tworzenie wpisów sponsorowanych jest sprzeczne z moją wizją prowadzenia tego bloga. Poruszam tu tematy często trudne, przez niektórych uważane nawet za kontrowersyjne. Za każde swoje słowo i umieszczone zdjęcie biorę całkowitą odpowiedzialność. Uczciwość i bezgraniczna szczerość w pisaniu są dla mnie priorytetem. Do nich od pięciu lat tutaj dążę. Reklama w swoim założeniu zmierza do innego celu – sprzedaży produktu. Czy niczego tu nie reklamuję? W pewnym sensie reklamuję dzieła twórców, pisząc recenzje ich prac (dostałam zresztą przemiły, uskrzydlający mnie feedback od recenzowanych tu: Pauliny Młynarskiej, Natalii Tur czy Sylwii Parol). Reklamuję kosmetyki Mary Kay, bo sama ich od kilku lat używam i jestem nimi zachwycona. Jednak takie bezpłatne polecajki (a raczej płatne, bo nikt mi tych książek, płyt czy kosmetyków nie wysyła przecież za darmo, czy też za recenzję) koło reklamy z prawdziwego zdarzenia nawet nie stały. Recenzując, staram się dotrzeć do tego, jak na mnie dane dzieło wpłynęło. Zrozumieć, czemu widzę w czymś pierwiastek geniuszu, a w czymś innym miałki bełkot, który tylko na pierwszy rzut oka brzmi mądrze. Próbuję rozebrać i rozczłonkować dzieło, zdrapać to, co na wierzchu, dostać się do trzonu, a potem rozgryźć to, co inni bezwiednie połykają. Recenzowanie dzieł przyjaciół i znajomych niezwykle mnie spina (choć czasem muszę), bo nigdy do końca nie wiem, gdzie się pod koniec pisania znajdę. Rozpoznaję, kiedy mnie coś zachwyca, a kiedy wręcz przeciwnie, ale sęk w tych niuansach właśnie, w tym wszystkim, co głębiej. Jeśli kogoś znam i lubię, nie chcę sprawiać mu przykrości, a bycie miłym czasem wyklucza bezkompromisową szczerość. Nauczyłam się jednak podczas pisania bez względu na wszystko wybierać to drugie. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recenzowani właśnie to cenią w moich tekstach najbardziej.
Wracając jednak do zadanego w temacie rozdziału pytania czemu nie zarabiam na blogu, brak konieczności zabiegania o reklamodawców, martwienia się, czy trafię w gust większości oraz unikania tematów „kontrowersyjnych” (XXI wiek, Europa Środkowa) daje mi całkowitą wolność. Wolność, z której nie chcę rezygnować.

fot. Bożena Szuj

💸 Rzeczy jakie są

fot. Bożena Szuj

Jednym z podstawowych aspektów mojej terapii i zdrowienia jest widzenie rzeczy takimi, jakie są. Bez fantazjowania, idealizowania, upiększania, ale też demonizowania. Dotychczas umniejszałam swoją blogową pracę, pozwalając innym nazywać ją „zabawą”. Owszem, sprawia mi ogromną frajdę, ale ta „zabawa” nie tylko zajmuje mi bardzo dużo energii i czasu (na wymyślaniu i przygotowywaniu wpisów, czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu płyt oraz koncertów, które tu recenzuję, a potem samym pisaniu, o przygotowywaniu podcastu nie wspominając, spędzam miesięcznie niemal etat), ale też wiąże się z realnymi wydatkami: od prądu, przez programy do zdjęć i filmów, po elementy stylizacji do fotograficznych sesji, mimo że domena, z której korzystam, jest darmowa. (Do wydatków mniejszych za chwilę dojdzie kolejny, większy – mój obecny stary, kupiony już jako używany laptop ledwo dyszy, a najmocniej eksploatuje go właśnie moja blogowa praca.) Oczywiście mam świadomość, że zarówno pomysł prowadzenia niezależnego bloga, jak i kompletna nieporadność w kwestiach finansowych są moje. Dziś jednak uczę się ujarzmiać swoją nieśmiałość i niekoniecznie zdrowe przekonanie, że o trudniejszych materialnych sprawach się nie mówi. Może pora zacząć mówić.

fot. Bożena Szuj

💸 Kawa na ławę

fot. Bożena Szuj

Proszenie o wsparcie jest całkowicie poza strefą mojego komfortu. Jednak kiedy zrozumiałam, że ponoszę nie tylko pewne regularne koszty, ale też oddaję Czytelnikom niemal cały etat swojej darmowej pracy, odważyłam się założyć konto na buy coffe toBuy coffe to jest platformą, na której odbiorcy (w wypadku bloga czytelnicy) mogą wesprzeć twórcę symboliczną kawą jedno lub wielorazowo. Będzie mi niesamowicie miło, jeśli zechcecie zadbać o odpowiednie stężenie wirtualnej kofeiny w mojej krwi.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

💸 Co mogę zaoferować

fot. Marianna Patkowska

Buy coffe to to propozycja dla tych, którzy chcieliby w taki właśnie sposób docenić i wesprzeć to, co robię na blogu i do czego wszyscy mają nieograniczony darmowy dostęp. Jednak zaczęłam się zastanawiać, jak zmienić swoją ścieżkę kariery niesatysfakcjonującą mnie już ani intelektualnie, ani finansowo, by móc oddać się pisaniu w stu procentach. I temu najbliższemu sercu – blogowemu, i pisaniu dla innych. Podsumowanie moich dotychczasowych prac, a także wszystkich swoich sukcesów oraz porażek utwierdziły mnie w poniższych przekonaniach.

  • W jakiejkolwiek pracy z ludźmi najistotniejsza jest dla mnie dobra atmosfera i wzajemny szacunek – bez względu na to, czy jest to praca w szkole (przez rok byłam nauczycielką polskiego w szkole podstawowej), w sprzedaży wycieczek jednodniowych, w szkółce narciarskiej, restauracji, hotelu czy sex shopie. Nie umiem ani pracować, ani funkcjonować, kiedy odczuwam wrogość i niezrozumienie. Za to prawdziwa serdeczność i życzliwość natychmiast mnie otwierają i wydobywają ze mnie wszystko, co najlepsze. (Nie mylić z byciem miłym i przez to nie zawsze szczerym.)
  • Pisanie mnie podnosi i nadaje mojemu życiu sens, stymuluje mnie intelektualnie, obniża lęki i jest jedyną aktywnością, którą potrafię wykonywać podczas depresji, więc chcę dążyć do tego, by przestało być „zabawą” wykonywaną gdzieś pomiędzy zarobkowymi pracami sezonowymi niezwiązanymi z moim zawodem, bo właśnie w tym obszarze mogę dać światu najwięcej. Dodatkowo gdybym mogła się poświęcić wyłącznie pisaniu, byłoby ono zdecydowanie lepsze, bardziej dopieszczone i zadbane.
  • Moje zdiagnozowane testami osobowości OCD (o którym szykuję wpis) charakteryzuje się nie tylko obsesyjnym myśleniem i kompulsywnym pisaniem, ale też perfekcjonizmem. Ten ma dwie strony medalu – albo działam na sto procent, albo kiedy coś mi to utrudnia, nie działam wcale (lub działam, ale się bardzo przy tym męczę). Pisząc, sama jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem – nic mnie nie hamuje i nie podcina mi skrzydeł. Spotykam się wtedy ze swoją najbardziej surową, apodyktyczną i wymagającą częścią, którą… całkiem lubię.

Oczywiście blogowe pisanie z trzewi na tematy ważne dla mnie, ilustrowane własnymi sesjami fotograficznymi i czasem opatrzone wyśpiewywanymi piosenkami to jedno, a pisanie tekstów użytkowych na zamówienie to zupełnie co innego, jednak nic nie ćwiczy warsztatu lepiej niż konieczność mierzenia się z różnymi formami, a tego mi właśnie zaczęło brakować.

✍️ Co więc mogę zaoferować Wam odpłatnie?

👉 pisanie: artykułów, esejów, listów, opisu produktów, przemów i wszelkich innych tekstów (mój trigger to prace dyplomowe – nie polecam nawet pytania o takie usługi) – rozgość się na blogu i zobacz, czy odpowiada Ci to, jak piszę

👉 pisanie recenzji: książek, filmów lub płyt – zajrzyj do kategorii „Z życia recenNzenta” i przejrzyj moje recenzje; na różnych etapach pisałam je w trochę inny sposób – sprawdź, który podoba Ci się najbardziej, ustalmy, czego potrzebujesz i czy będzie to zgodne ze mną; no i rzecz jasna, gdzie by się miało docelowo znaleźć

👉 redakcję i korektę gotowych tekstów – jeśli masz już napisany tekst, ale chcesz go podrasować, uładzić, a przede wszystkim mieć pewność, że nie pozostaną w nim żadne błędy (których popełnianie przy pisaniu jest nieuniknione), chętnie służę redaktorską i korektorską parą oczu nNi

👉 korepetycje z języka polskiego – tu na razie potrzebuję czasu, żeby się przygotować, ale wszystko jesteśmy w stanie omówić; uwielbiam kontakt z dziećmi i zagadnienia językowe, a do tego jestem dyplomowanym nauczycielem z bardzo krytycznym stosunkiem do polskiego szkolnictwa

👉 a może jesteś wydawcą i interesuje Cię wydanie opowiadania lub książki – chętnie podejmę takie wyzwanie, jeśli okaże się, że patrzymy w tę samą stronę

Jeśli jesteście zainteresowani powyższymi propozycjami lub też macie jakieś własne, piszcie do mnie:

 oczaminni@gmail.com
oczami nNi

W ramach na razie działalności niezarejestrowanej mogę wystawiać rachunki oraz faktury bez VAT.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę cover okolicznościowy, dziękując wszystkim swoim Czytelnikom za to, że jesteście.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wiosna, ach, to ty?

fot. Bożena Szuj

Pory roku działają na mnie bardziej niż bym tego chciała. Dlatego zresztą utworzyłam na blogu kategorię „Jak w porach roku Vivaldiego” – każda pora roku to trochę inNa ja, inNe moje postrzeganie świata; zmiana optyki, zmiana oczu… Brak którejś z nich potrafi mnie mocno rozchwiać. Nawet, jeśli za nią nie przepadam.

Czemu za wiosną nNie przepadam

fot. Bożena Szuj

Wiosna to zdecydowanie moja najmniej ulubiona pora roku. Kojarzy mi się przede wszystkim z wyłaniającymi się spod topniejącego śniegu psimi (oby tylko!) kupami na chodnikach. Coraz dłuższe dni przypieczętowane ostatecznie zmianą czasu z zimowego na letni oznaczają dla mnie w praktyce drastyczne skrócenie jedynej części dnia, podczas której czuję się stosunkowo bezpiecznie i spokojnie. Oczywiście milej wychodzić z pracy, kiedy nie otula nas zmrok, no a w lecie już w ogóle cudownie jest przebywać jak najdłużej poza domem, a potem chodzić na długie wieczorne spacery i obserwować piękne zachody słońca (zwłaszcza nad morzem). Jednak wiosna to nie lato. Podczas wiosny jest za ciepło na sweter, a za zimno na sukienkę. Przebywanie poza domem nie jest niczym przesadnie przyjemnym nawet, jeśli nie jest się alergikiem. Do tego wszystkiego ta wszechobecna presja by cieszyć się życiem, czy – wersja mniej wymagająca – by żyć. To bardzo wyczerpujące, kiedy trudno wykrzesać z siebie jakąkolwiek energię. Zwierzęta budzą się z zimowego snu, a ja, gdybym tylko mogła, przesypiałabym wiosnę. Chociaż oczywiście budząca się do życia przyroda jest na swój sposób piękna.

W poszukiwaniu straconej wiosny

fot. Bożena Szuj

W wiośnie na Podhalu lubię to, że prawie wcale jej nie widać. Objawia się wyższymi temperaturami i topniejącym śniegiem, a często też delikatnym, ciepłym wiatrem. Wreszcie można chodzić po mieście bez ryzyka skręcenia kostki na lodzie (Urząd Miasta Zakopane do wyższych rzeczy niż dbanie o odśnieżanie i odladzanie miasta jest stworzony). Jakimż więc rozczarowaniem był dla mnie w tym roku po tygodniu wiosny powrót zimy. Zimy, którą byłam zmęczona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo w Zakopanem to niestety zima z prawdziwego zdarzenia wypełniona aż po brzegi śniegiem. Trudno zrozumieć awersję do niego, kiedy widuje się go rzadko. Kilka miesięcy w śniegu po kolana może jednak z uwielbienia zimy skutecznie wyleczyć. Wypatrywałam więc tej swojej najmniej ulubionej wiosny jak zbawienia, ale nie nadchodziła.

(Stara) Ochota na wiosnę

fot. Bożena Szuj

Święta wielkanocne spędziłam w swoim rodzinnym domu na Starej Ochocie. Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia. Jednak, w przeciwieństwie do Zakopanego, wiosnę widać tu na drzewach. Jest zielono. A przynajmniej bywało.
W tym roku wiosna objawiła się wyłącznie nieadekwatnością przywiezionej przeze mnie garderoby. Z jednej strony w zimowych butach (wypranych już i gotowych do schowania przed niespodziewanym powrotem zimy) oraz takiejż kurtce było mi za ciepło, ale za to w przywiezionym wiosenno-jesiennym płaszczyku na ogół było mi jednak za chłodno. Oprócz kilku deszczowych dni, zdarzyły się też co prawda dni ciepłe i całkiem słoneczne, ale mijający tydzień trudno było nazwać wiosną w pełnej krasie. Przypomniały mi się kolory zieleni wyłaniające się w trakcie ciepłych wiosennych deszczy lata temu. Pamiętam, jak patrzyłam na nie przez wielkie okna w kuchni. Przyroda wydawała się wtedy soczysta i fascynująca.

Tylko wiosny żal

fot. Bożena Szuj

W myśl banalnej prawdy, że doceniamy coś dopiero, kiedy to stracimy, nie doświadczywszy w tym roku wiosny, odczuwam pewien brak. Pięknem wiosny były dla mnie bardzo nieliczne, ale intensywne momenty zachwytu w jej trakcie. Zachwytu tym, co ulotne i nieuchwytne. Ciepły wiatr smagający znienacka policzki, poruszając przy tym jakieś odległe, miłe wspomnienie nie wiadomo czego (czasem snu). Niewiarygodne odcienie zieleni po deszczu, kolory kwiatów. Między sennością a depresją, w oczekiwaniu na upragniony mrok, chwile przemożnego i niezrozumiałego szczęścia opanowującego całe ciało. Jednym z tysiąca moich ulubionych cytatów Woody’ego Allena jest ten z filmu „Annie Hall”:

Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: „jakie tu mają niedobre jedzenie”, a druga dodaje: „no i w dodatku takie małe porcje”. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.

– „Annie Hall” Woody Allen

Myślę, że idealnie podsumowuje mój stosunek do braku wiosny w tym roku.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser mój cover piosenki „Happy” Pharrella Williamsa.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Zasługujesz na miłość” Sylwia Parol

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: ReWizja
rok wydania: 2023

Któż z nas nie lubi czasem przeczytać opowiadania erotycznego, które rozpali zmysły, pobudzi wyobraźnię, a może stanie się inspiracją lub wstępem do namiętnych chwil z ukochaną osobą lub samym sobą? No właśnie… ja.
Być może przez swoje długoletnie uzależnienie od pornografii, być może przez naprawdę fatalne opowiadania, na które natrafiałam w sieci (nic nie gasi pożądania szybciej niż słaba interpunkcja), w końcu może przez gustowanie w wersjach hard nie soft nigdy nie ciągnęło mnie do czytania ani romansów, ani delikatnych opowiadań erotycznych dla pensjonarek (jak o nich zawsze myślałam).
Tymczasem na mojej fejsbukowej drodze życia stanęła przeurocza, arcyciepła Sylwia Parol, której e-bookowego debiutu byłam niezwykle ciekawa. Po pierwsze dlatego, że wiem, jak cudownie i zmysłowo posługuje się językiem. Po drugie dlatego, że na miejsce akcji swojego opowiadania wybrała Zakopane, w którym mieszkam już od trzynastu lat.

 O czym jest opowiadanie?

fot. Bożena Szuj

Opowiadanie ma nieskomplikowaną fabułę, co przy jego długości (zaledwie 81 stron) jest atutem. Główna bohaterka Alicja jest trzydziestosześcioletnią mieszkanką Warszawy. To kobieta z lekką nadwagą, już prawie rozwódka, matka szesnastolatka, a przede wszystkim stereotypowa matka Polka, zamartwiająca się i zajmująca wszystkim, tylko nie sobą. Przekonana, że już nic jej w życiu nie spotka i nieznosząca swojego ciała, powoli wpada w schemat pruderyjnego myślenia oraz mentalną starość. Weekendowy samotny wyjazd do Zakopanego ma być dla niej odskocznią od trudnego i bolesnego rozwodu, a także możliwością podładowania akumulatorów. Choć wszyscy wokół pozwalają sobie na mniej lub bardziej subtelne aluzje, że

powinna sobie przygruchać jakiegoś górala na te kilka gorących nocy,

– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu

ją cieszy perspektywa odpoczynku w pięknej górskiej scenerii. Na przystojnego hydraulika nie trzeba długo czekać, a rozwój wypadków łatwo przewidzieć.

Warsztat językowy

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że była we mnie pewna obawa, że Sylwia zagubi się w góralszczyźnie równie spektakularnie jak twórcy „Szpilek na Giewoncie”, którzy popełnili wszystkie możliwe błędy od doboru garderoby swoich bohaterów po włożenie w ich usta koślawej, żenującej gwary góralsko-warszawskiej. Na szczęście w opowiadaniu „Zasługujesz na miłość” udało się uniknąć tego typu wpadek. Czego natomiast się nie udało uniknąć? Pewnej naiwności na samym początku, która jednak dość szybko ustąpiła miejsca stopniowemu budowaniu erotycznego napięcia, w czym Sylwia jest naprawdę doskonała!
Jerzy Sosnowski, którego uważam za literackiego mentora, opowiadał nam podczas studiów na prowadzonych w naszej grupie przez dwa semestry warsztatach „twórcze pisanie”, że opisy erotyczne są szczególnie trudne i wymagające. Z jednej strony trzeba się dosyć mocno obnażyć, z drugiej trafić w jakiś uśredniony gust ogółu (ja ze swoim trafiłabym pewnie tylko do małej garstki zwyroli), z trzeciej z kolei nie stać się w tym wszystkim groteskowym. W pisaniu Sylwii bardzo cenię jej niesłychane wyczucie tego, co w erotyce jest uniwersalne. Mogę sobie pozwolić na drobne uszczypliwości w związku z fabułą, ale skłamałabym mówiąc, że opowiadanie na mnie nie zadziałało.

Podhale z marzeń i snów

fot. Bożena Szuj

Podhale ma swój niepowtarzalny urok. Tatry zapierają dech w piersiach nawet tym, którzy nie zamierzają ich zdobywać. Góralskie stroje są piękne, a górale to – mówiąc szczerze i obiektywnie –  najprzystojniejsi mężczyźni w całej Polsce. Muzykę Skalnego Podhala się albo kocha, albo się jej nienawidzi. Surowa, szorstka, chropowata, z gruba ciosana, ostra – najlepiej odzwierciedla góralski charakter; górale choć słyną z gościnności i serca na dłoni, są też uparci, przekorni i charakterni. Zakopane przyciągające onegdaj najciekawszych artystów z całej Polski, stanowiło swego czasu jedną wielką artystyczną bohemę. To wszystko sprzyja budowaniu podhalańskiego mitu – mitu surowego i pięknego miejsca zamieszkanego przez surowych i pięknych ludzi będących bliżej Prawdy. Bliżej Absolutu…
Tymczasem w rzeczywistości jest trochę inaczej. Już nie czepiając się tego, że Tatry są owszem, cudowne, ale najwspanialsza ich część leży po stronie słowackiej. Czy tego, że góralskie portki mają kolor kremowy, a nie – jak u większości fiakrów po latach nieprania – brunatno-szary. Nie czepiając się też tego, że w karczmach – mimo zapewnień, że jest inaczej – od wielu lat kapele góralskie nie grają muzyki Skalnego Podhala, lecz łatwiejsze dla ucha przygrywki słowackie i węgierskie. (Oryginalną podhalańską muzykę usłyszymy już tylko na tradycyjnych weselach oraz pogrzebach.) Przymykając oko na fakt, że góralskie świętości sprowadzają się w praktyce przede wszystkim do dutków, czy inny, że górale nie są nauczeni etyki pracy z klientem, więc na turystów, do których nie potrafią dotrzeć, głównie narzekają. Spuszczając na to wszystko zasłonę milczenia i utrzymując, że to kwestia „zmieniających się czasów” (nie sądzę)… największym odstępstwem od tego mitu są mężczyźni. Rzeczywiście przypominający na ogół urodą samego Adonisa, jednak najczęściej kiedy otwierają usta, wydobywają z siebie dyskryminacyjne hasła podlane bogoojczyźnianym ciężkostrawnym sosem. Jeśli jest się, jak ja, kobietą sapioseksualną, trudno rozpatrywać przeciętnego górala nawet w kategoriach one night stand’u. Podczas swojej działalności w Strajku Kobiet Podhale usłyszałam mnóstwo dramatycznych historii o przemocy domowej. Zgodnie z tradycją sprawcami byli mężczyźni, a ofiarami kobiety i dzieci. (Niewybredne „żarty” niektórych radnych pokazują dobitnie, że patologia w tej części kraju jest niestety normą.) Nadal – większość, to nie wszyscy, jednak świadomość skali zła każe trochę przewartościować początkowy zachwyt.
Czytając opowiadanie Sylwii Parol, przeniosłam się w świat mitycznego magicznego Podhala z wyobrażeń i snów reszty Polski. Z sielanki wytrąciła mnie co prawda sytuacja, w której przystojny hydraulik Maksymilian zaproponował Alicji, że odwiezie ją na pogotowie – zmroziła mnie perspektywa przeniesienia akcji do Szpitala Powiatowego w Zakopanem, który wystarczyłoby opisać jeden do jednego, żeby uzyskać efekt opowiadania grozy. Na szczęście szybko odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że ta przyjemność ominie nieświadomą niczego Alicję.

Romantyczna wizja miłości

fot. Bożena Szuj

Z romantyczną wizją miłości, o czym już tu wielokrotnie pisałam, mam spory problem. Bo pociąg seksualny to jedno, a budowanie zdrowej więzi, to zupełnie co innego. Oczywiście kiedy mówimy o relacjach romantycznych, trudno o to drugie bez pierwszego. Jednak pierwsze nie jest gwarancją drugiego, co romantyczna literatura i filmy zdają się kompletnie pomijać.
Sylwia poradziła sobie z tym całkiem nieźle, pokazując czułość i rodzącą się między bohaterami intymność. Cieszy mnie bardzo, że bohaterką opowiadania jest kobieta dojrzała o sylwetce „nieidealnej”, która jednak rozpala zmysły mężczyzny „obiektywnie” bardzo atrakcyjnego. To doskonale pokazuje, że w przyciąganiu seksualnym nie chodzi o wykreowane przez media, kulturę i popkulturę wzorce, tylko o bardzo subiektywne potrzeby każdej jednostki, które kształtują się w człowieku na bardzo wczesnym etapie rozwoju pod wpływem często zupełnie przypadkowych sytuacji. Jest sporo prawdy w tym, że chociaż poczucie wartości trzeba sobie samemu w środku wypracować, nie żyjemy na pustyni; otaczają nas inni ludzie, którzy mogą nas albo swoją serdecznością i otwartością uskrzydlić, albo za pośrednictwem wrogości wbić w ziemię. To potrafi wpłynąć na poczucie wartości, zwłaszcza, gdy nie jest ono wysokie. Kiedy Maksymilian próbuje pokazać Alicji ją samą widzianą jego oczami, może na chwilę oderwać ją od perspektywy, do której się przyzwyczaiła, zasiać w niej ziarno samoakceptacji, zaintrygować. Jednak w pewnym momencie spada na niego cały ciężar odbudowania jej poczucia wartości, co nie jest niestety najlepszą wróżbą. Po pierwsze dlatego, że nie jest to jego rola, a po drugie dlatego, że to praca na długie lata. Lata, które może spędzą razem, a może nie, co nie powinno mieć wpływu na decyzję Alicji o tym, by wziąć za siebie i swoje szczęście odpowiedzialność. A na płynącą z tego satysfakcję i polepszoną jakość życia, jak każdy, zasługuje!

P.S. Opowiadanie „Zasługujesz na miłość” znajdziemy na platformach:

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur

fot. Bożena Szuj

rok wydania: 2023

Natalią Tur – socjolożką, mediatorką rodzinną, a także przyszłą terapeutką, znaną większości internautów jako Nishka, – zachwyciłam się już dawno temu, trafiając na prowadzonego przez nią  vloga i stając się wierną fanką jej kanału. Zostałam absolutnie oczarowana jej niesamowitym radiowym głosem, ale też tym, ile merytorycznych i mądrych treści (przede wszystkim z zakresu psychologii) potrafi w swoich krótkich i lekkich filmikach zmieścić.
Kiedy dowiedziałam się, że napisała książkę… moje uczucia – jak zwykle w tego typu sytuacjach – były mieszane. Z jednej strony oczywiście przepełniała mnie ciekawość i intuicja, że będzie to pozycja wartościowa, a z drugiej (i to też powód, dla którego nie czytuję zbyt wielu blogów) obawiałam się, czy zadowoli mnie językowo, bo czytelnikiem jestem niestety wybrednym. Koniec końców zwyciężyła intuicja i nabyłam książkę zarówno w wersji papierowej, jak i w formie audiobooka. Ten zresztą polecam wszystkim szczególnie, bo czyta go sama Autorka ze wsparciem Patryka Ołdziejewskiego, a jak już wspominałam, głos Nishki jest jej ogromnym atutem.
Dziś, po lekturze (głównie odsłuchiwanej, ale nie tylko), mogę się tylko uderzyć w piersi, że przed zakupem na chwilę się zawahałam. Książka jest rzeczywiście znakomita, i to na wielu poziomach.

  • W stopce nie zostało wyszczególnione nazwisko redaktora i korektora, ale czuć tu obecność specjalistów z obu tych dziedzin, z czym niestety różnie dziś bywa, nawet kiedy wydaje się książki w cenionych wydawnictwach.
  • Projekt graficzny, sam na niego pomysł (o czym za chwilę), font, jego wielkość, czy w końcu format i wielkość całej książki zachwycają!
  • No i the last but not least, sam styl pisania Natalii jest wciągający, lekki. Autorka nierzadko wywoła na twarzach czytelników uśmiech (żeby wspomnieć moje ulubione „bielinki zakochanielinki” czy „Dolcze & Zakochana” ze strony dwudziestej), a pisze przecież o sprawach niełatwych i – jeśli podejdziemy do lektury poważnie i zechcemy pod jej wpływem coś w sobie zmienić – niewygodnych.

Na 231 stronach (samego tekstu) o formacie (mniej więcej) B6 Nishka upchnęła tony merytorycznej wiedzy, w żadnym miejscu – mówiąc kolokwialnie, – nie lejąc wody. To, co wymagało powtórzenia, umieściła w podsumowaniu każdego rozdziału, porządkując przekazywaną wiedzę. W bardzo rozbudowanej bibliografii znajdują się tak ważne nazwiska, jak: Eric Berne, Erich Fromm, John M. Gottman, Pia Mellody, Jürg Willi czy Bogdan Wojciszke, żeby wymienić tylko kilka. Mottem książki są dwa cytaty: Ericha Fromma i Carla Gustava Junga, z których ten drugi wydaje mi się najlepszym wyjaśnieniem, czemu warto odłożyć na półkę stare romansidła i sięgnąć po „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”:

Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem.

– Carl Gustav Jung

Jak książka jest zbudowana

fot. Bożena Szuj

Autorka zdradziła, że pierwotnie jej książka miała być dostępna wyłącznie w wersji elektronicznej, a więc w formie audiobooka i e-booka, jednak pod wpływem próśb swoich obserwatorów zdecydowała się też na trudniejszą w dystrybucji wersję papierową. Rozczulił mnie (widoczny na powyższym zdjęciu) pomysł ukrycia tytułu na wewnętrznym skrzydełku:

skrzydełko ukrywa tytuł, by dać komfort osobom, które nie chcą eksponować zawartego w nim dylematu.

– wyjaśnia Natalia

Bardzo podoba mi się projekt okładki (autorstwa Bartka Goldyna).

Kłębek symbolizuje chaos myśli i emocji, których często doświadczamy, i który lektura książki może pomóc rozplątać.

– pisze dalej w swoich mediach społecznościowych Natalia

i podkreśla, że kolor fioletowy również jest nieprzypadkowy, gdyż stanowi połączenie niebieskiego symbolizującego rozum (książka naszpikowana jest wiedzą) oraz czerwonego symbolizującego emocje, „które Autorka chce w nas wzbudzić”. Ja bym się jednak pokusiła o jeszcze inną interpretację: z lektury dowiadujemy się bardzo wiele o ludzkich emocjach, o tym, jak sobie z nimi radzić zdrowo, ale też jak próbujemy sobie z nimi radzić niezdrowo. Nishka nie tylko stawia pytanie, kto jest odpowiedzialny za nasze emocje, ale przede wszystkim bardzo konkretnie i rzeczowo na to pytanie odpowiada. A to, oczywiście, może w czytelnikach wzbudzić przeróżne emocje.

fot. Bożena Szuj

O czym jest ta książka
i do kogo jest skierowana?

fot. Bożena Szuj

We Wstępie Autorka wyjaśnia tytuł w następujący sposób:

Tytuł „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” ma podwójne znaczenie. Z jednej strony odnosi się do dylematu związanego z dalszymi losami związku. Z drugiej strony nawiązuje do rozstania się z dziecięcymi strategiami funkcjonowania, które wpędzają i nas, i nasz związek w chorobę. Tymczasem do zbudowania zdrowego związku potrzebne są dwie dorosłe osoby.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

I w tym prostym wyjaśnieniu mieści się odpowiedź na pytanie, dlaczego czasem jest nam w relacjach z innymi trudno. Dziecięce strategie funkcjonowania stosowane w dorosłym życiu (bez względu na to, czy bezwiednie sami się nimi posługujemy, czy posługują się nimi nasi bliscy) unieszczęśliwiają nas wszystkich i generują relacyjne problemy. Kiedy dorastałam (a jesteśmy z Nishką prawie równolatkami), panowało przekonanie, że dzieci to dzieci, a dorośli to dorośli. Zupełnie jak by z biegiem lat wszystko to, co było w nas dziecięce, automatycznie zamieniało się w dorosłe i nie było już do poprzedniego stanu rzeczy żadnego powrotu. Jak by wszystkie deficyty naszego dzieciństwa z latami wyparowywały bez konieczności przepracowania. Tymczasem nie da się wyrosnąć z dzieciństwa jak z za małych spodni, które oddajemy komuś bez żalu. Wszystko to, co poszło w naszym dzieciństwie nie tak, pozostanie w nas do końca, jeśli nie przepracujemy tego terapeutycznie sami lub z pomocą fachowca. Dorosłości, rozumianej jako umiejętność wzięcia za siebie odpowiedzialności, musimy się dziś nauczyć. W tym miejscu warto też zaznaczyć, że nasze pokolenie (osoby urodzone w latach 80.) było wychowywane przez pokolenie, które swoje wychowanie otrzymało z kolei od osób dotkniętych traumą wojny. Brak zdrowych wzorców w poprzednich pokoleniach oznacza, że wszystko to, co do tej pory uznawaliśmy za naturalne, może – zwłaszcza w świetle najnowszych psychologicznych badań i odkryć – się okazać niezdrowe. I nie chodzi tu ani o czyjąkolwiek winę, ani o złe intencje (ten rodzaj myślenia również należy do „dawnego świata”).
Przeczytałam całkiem sporo cenionych psychologicznych książek, obserwuję znakomite zagraniczne naukowe kanały internetowe, odbyłam kilka terapii (z czego za najważniejszą i najbardziej otwierającą oczy uważam terapię grupową), ale tak naprawdę dopiero dzięki lekturze „Związku na zakręcie”, który znakomicie uporządkował moją wiedzę, widzę, że wiele osób, które przez lata odbierałam jak poważne, surowe i budzące posłuch, używa w gruncie rzeczy dziecięcych strategii funkcjonowania. Widzę też drugą, równie ważną, o ile nie ważniejszą rzecz – sama wpadam czasem w dziecięce strategie funkcjonowania. Wpadam w nie w bardzo konkretnych sytuacjach. Kiedy zmierzenie się z życiem, stanięciem z nim twarzą w twarz jak dorosła osoba, mnie przerasta. Żeby cokolwiek w sobie zmienić, żeby nad czymkolwiek pracować, musimy to sobie najpierw uświadomić. To najbardziej bolesna część terapii, bo nasz mózg się broni. Nie po to używał tyle lat wszelkich mechanizmów obronnych (które były adekwatne np. wtedy, kiedy byliśmy dziećmi, ale potem zaczęły nam utrudniać życie), żeby teraz się z nimi bez walki rozstać. Nie chcemy przyznać przed terapeutą (lub/i grupą), a przede wszystkim sami przed sobą, że jest w nas część niezdrowa, część do naprawy, bo utożsamiamy tę część z naszą osobowością. I niestety poniekąd mamy w tym rację (co również dość boleśnie uświadomiły mi terapeutki). Jednak – jak pisałam wyżej – kluczem do wszelkich zmian jest świadomość.
Książka „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” w wielu miejscach przypomina terapię, więc też może być dla czytelników czasami niewygodna. Sama łapałam się na tym, że póki w jakimś opisie widziałam zachowania bliskich, czułam się pewnie, a kiedy olśniło mnie, że sama podlegam podobnym mechanizmom czy strategiom funkcjonowania, moja pewność siebie diametralnie malała. Jednak pewną cudowną mądrością kilkukrotnie przez Natalię powtarzaną, jest ta, że zdrowym jest widzenie rzeczy takimi, jakie są, a nie zaklinanie ich (jak to mają w zwyczaju… dzieci).

O czym jest ta książka?

Najkrócej mówiąc, „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalii Tur jest o zdrowych relacjach. Autorka odnosi się do współczesnej psychologii, podaje też wiele znakomitych przykładów w formie scenek rodzajowych, rozkładając na czynniki pierwsze sytuacje konfliktogenne i pokazując, jak zdrowo i bez niepotrzebnych napięć rozmawiać o tym, co nas uwiera. Przede wszystkim jednak, jak nie przerzucać odpowiedzialności za nasze samopoczucie na drugą osobę, tylko wziąć ją na siebie.

Książka zawiera głównie przykłady z obszaru relacji romantycznych: związków partnerskich lub małżeństw, ale można na nią spojrzeć również pod kątem innych bliskich relacji, na przykład przyjacielskich lub rodzicielskich.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

Do kogo jest skierowana?

Wbrew być może pozorom, adresatami książki nie są wyłącznie osoby, których związek przechodzi kryzys. Zabrzmi to, jak banał, ale jestem przekonana, że każdy powinien po nią sięgnąć i nawet, jeśli wyniesie z niej niedużo (bo nie będzie na więcej w danym momencie gotowy), to korzyści z jej lektury będą w jego życiu odczuwalne.
Sama jestem czytelnikiem na pewno jeszcze nie do końca sterapeutyzowanym, ale ciągle w terapeutycznym procesie. Czytelnikiem, który poznał już swoją diagnozę, który wkłada wraz z partnerem sporo pracy w swój związek, czytelnikiem, który mimo że nie studiował psychologii, miał jej na swoich studiach bardzo dużo (SWPS, wiadomo). W końcu jestem też czytelnikiem otwartym na nowe, mocno zaciekawionym psychologią i posiadającym pewną całkiem niezłą intuicję, o czym za chwilę. Ogromną siłą tej książki jest to, w jaki sposób Autorka pomaga czytelnikom uporządkować zdobytą już wiedzę. Chociaż równocześnie nie mogę napisać, że z książki Natalii Tur nie dowiedziałam się niczego nowego. Dlatego na pewno polecam ją nie tylko laikom, ale też tym, którzy mają jakąś lub też całkiem rozległą psychologiczną wiedzę.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego z całego serca ją polecam?

fot. Bożena Szuj

Jak pisałam wcześniej, jesteśmy pierwszym pokoleniem, które wychodzi z przekazywanych pokoleniowo m.in. wojennych traum. Pokoleniem, dla którego z całą pewnością jest ratunek. (W starszych pokoleniach to oczywiście kwestia indywidualna jednostek, ale skostniałość poglądów często niestety uniemożliwia już skuteczną terapię.) Oznacza to, że nierzadko musimy odciąć się grubą kreską od wszystkiego, co wtłaczano nam w dzieciństwie, zrozumieć przemoc, jakiej być może doświadczaliśmy (nie wypierać jej!)  i wyleczyć rany, przez które w naturalny sposób, podświadomie, możemy ranić dalej kolejne pokolenia. Każda książka, która w sposób merytoryczny i bez egzaltacji tłumaczy, na czym polegają zdrowe relacje międzyludzkie jest nam dziś bardzo potrzebna. Nishka nie dość, że taką właśnie pozycję wydała, ma wyjątkowy dar pisania o sprawach trudnych z ogromną empatią (która tak mnie poruszyła już w samym pomyśle ukrycia tytułu w wewnętrznym skrzydle okładki) i delikatnością. Wstrzymuje się od ocen, a poprzez przykłady w formie scenek pokazuje czytelnikom, jak można w spokojny sposób komunikować się ze sobą bez przemocy. Do odpowiednich wniosków mogą dojść sami.
Mam gdzieś w środku cichą satysfakcję, że wiele rzeczy intuicyjnie czułam, zanim o nich przeczytałam u mądrzejszych od siebie. Od powstania mojego bloga, począwszy od pierwszego walentynkowego tekstu „Czy bycie połową jest jednostką chorobową?”, piszę właśnie o tym, jak krzywdząca jest dawna romantyczna wizja miłości, ale też jak bardzo to, co przyjęliśmy jako normalne czy naturalne, nie jest zdrowe.  (Przypomniałam też sobie o wpisie „Stara baśń”, w którym powołuję się na pewien niezwykle inspirujący filmik Nishki.)
Dziś lektura książki „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” poskładała mi wiele elementów w jedną całość i mam ochotę wykupić cały nakład (na co mnie niestety nie stać) i porozdawać wszystkim ludziom, uważnie ich potem z lektury odpytując!

Osobiście nie jestem zwolenniczką audiobooków, jednak „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” jest naprawdę wyjątkowy, więc z całego serca polecam nabycie zestawu wersja papierowa + audiobook. Śledzenie wzrokiem tekstu i równocześnie słuchanie czytającej go kojącym głosem Natalii przenosi przyjemność czytania w jakiś całkiem nowy, lepszy wymiar.

Na wszelki wypadek zaznaczę, że – jak zwykle – nie jest to wpis sponsorowany.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser serwuję dziś dostępny w sieci fragment tegoż audiobooka.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to