Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 2

fot. Geo Dask

Dzisiejszy wpis to druga część wpisu poprzedniego. Zachęcam do czytania w kolejności 😉

5. Dzień piąty… Zakochana oślica i girls night w Skala Potamii

Już nazajutrz wracałam do Salonik (i mojego ulubionego hotelu Kastoria), więc to był mój ostatni dzień na wyspie. Po śniadaniu odwiedziłam swoją znajomą na jej ziemi, gdzie ma właściwie swoje prywatne mini zoo (swoją drogą zachęcam do zaglądania na jej stronę, przyjeżdżania do tego miejsca i wsparcia finansowego, bo utrzymuje się ono jedynie z darowizn, a jest domem dla wielu cudownych, ale niestety opuszczonych tasyjskich zwierząt). Kiedy pewnego dnia zaprzyjaźniony Grek stwierdził, że

dziś już nikt na Thassos nie hoduje osłów,

– stwierdzenie zaprzyjaźnionego Greka

odparłam:

a moja znajoma ma ich siedem!

– to, co mu na nie odparłam

Siedem osłów, pięć kóz (w tym też małe), cztery żółwie, dwa króliki, sporo kaczek i całe zastępy kur. Jednym słowem miejsce, w którym nie mogło mnie zabraknąć i za tym pobytem!
Tego dnia było trochę ludzi, przez chwilę siedzieliśmy sobie w większej grupie, a potem uwaga skupiła się na dzieciaczku, który chciał się przejechać na osiołku, więc zostałam sama, siedząc przy ogrodowym stoliku i spokojnie dopijając kawę. Nagle podeszła do mnie oślica Bella. Pomyślałam, że to miłe, że nie ucieka, kiedy wyciągam rękę, by ją pogłaskać. Ale nie ukrywam, że czułam się coraz bardziej niepewnie, kiedy zaczęła do mnie podchodzić bliżej i bliżej. Zastanawiałam się jakie ma zamiary, ale postanowiła possać mi (bardzo delikatnie i z wyczuciem) rąbek sukienki, a potem położyła pysk na moich kolanach, ewidentnie się w nie wtulając. To było rzeczywiście niesamowite. Kiedy oderwałam od niej na chwilę dłonie – zaczęła… tupać! ❤
Dziś był znowu przepiękny, upalny dzień. I znowu udało się trochę popływać.
A wieczorem miałyśmy babskie wyjście. Jeśli ktoś zastanawia się, co można robić w Skala Potamii wieczorem, zwłaszcza w większym gronie, to najlepiej pójść potańczyć do Mandragoras. Parkiet będzie cały dla nas (bo Grecy nie tańczą), no i dostaniemy tam doskonałe drinki (cherry colada podbiła moje serce), a jak już wybierzemy się ze znajomą, która przypadkiem jest też DJ-em i zacznie tam puszczać swoją muzykę, to już w ogóle jest absolutna pełnia szczęścia!

6. Dzień szósty… Powrót do Salonik

fot. Marianna Patkowska

Dzień powrotu był dla mnie najtrudniejszym dniem ze wszystkich, z powodów, o których nie chciałabym się rozpisywać. Przyjazdy na Thassos to dla mnie trochę jak podróż do Delf – za każdym właściwie razem. Thassos odpowiada na wszystkie moje pytania, choć nie zawsze tak, jakbym sobie tego życzyła.

fot. Marianna Patkowska

Zrobiłam sobie krótki postój w stolicy Thassos – Limenas i postanowiłam zjeść drugie śniadanie w swoim ulubionym snack barze. Z właścicielem znamy się o tyle, że jak tylko mogę, tam właśnie jadam, ale nie nazwałabym tego jakąś wielką zażyłością. Trafiłam na gigantyczną kolejkę, lecz gdy tenże właściciel mnie zobaczył – obsłużył mnie poza nią. Zamówiłam doskonałe souvlaki w picie, dobierając jeszcze do nich napój, a kiedy wyciągnęłam portfel, żeby zapłacić, właściciel zdecydowanym gestem pokazał, że nie chce ode mnie pieniędzy, szeroko się do mnie uśmiechając. To było niesłychanie miłe, jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie nakarmiło mnie za darmo tylu Greków! 😉
A jadąc już autobusem miejskim, znowu jakąś okrężną drogą przez trochę rozkopane Saloniki, siedziałam obok greckiego brodatego popa, z którego słuchawek dochodził do mnie Νίκος Βέρτης, a dokładnie piosenka „Μόνο για σένα” z płyty pod tym samym tytułem (wiem, bo mam w domu trzy płyty tego artysty, co w moim greckim artystycznym środowisku zdecydowanie nie jest powodem do dumy, co dano mi niejednokrotnie odczuć). Nuciłam sobie z nim pod nosem, a potem, upewniając się, czy na pewno dojadę tym autobusem na interesujący mnie przystanek, zagadnęłam o to popa i wdałam się z nim nawet w krótką konwersację po grecku na temat mojego pochodzenia.
Po dotarciu do Kastorii byłam ledwie żywa. Pod koniec poprzedniego pobytu, bojąc się, że nieoswojone zapyziałe będzie gorsze od zapyziałego oswojonego, poprosiłam, żebym na dwie kolejne noce, które tam spędzę po powrocie z Thassos, mogła dostać ten sam pokój. „Nie było problemu”. Nowy pokój jaki dostałam, okazał się jednak o niebo lepszy, mniejszy, ale za to ładniejszy i bardziej może – że pozwolę sobie to tak szumnie nazwać – „przytulny”, no i na pierwszym piętrze. Ogromnym zaskoczeniem były ręczniki, którym dałabym zdecydowanie mniej dekad, niż poprzednim. Więc właściwie dobrze się stało, że nikt nie potraktował mojej prośby poważnie.

7. Dzień siódmy… Ostatni dzień w
Salonikach, powódź i noc bez wody

fot. Marianna Patkowska

Niech ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje mnie wyśmiać, widząc, że wybierając się do Grecji, pakuję do walizki parasolkę…

Po co ci parasolka w Grecji?

– pytanie, którego nie należy mi zadawać

Tego dnia trochę się zanosiło na pogorszenie pogody. Parasolkę mam ze sobą zawsze, więc nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale na śniadanie i swój rytualny poranny spacer z Placu Arystotelesa do parasolek wybrałam się dość beztrosko w sandałkach i zwiewnej tunice na ramiączkach. Wracając z założeniem, że przebiorę się w hotelu w sportowe buty i coś cieplejszego, zorientowałam się, w okolicach Białej Wieży, że zaczyna padać. Deszcz jednak nieoczekiwanie przerodził się w prawdziwe oberwanie chmury. Dodatkowo zerwał się naprawdę silny wiatr i moja parasolka wyginała się na nim we wszystkie możliwe strony. Plan był taki, by przedostać się z promenady przy Białej Wieży na drugą stronę ulicy, gdzie są restauracje i kawiarnie i tam przeczekać ten najgorszy czas przy kubku czegoś ciepłego. Pech chciał, że… nie znalazłam przejścia dla pieszych. Do dziś zresztą nie mam pojęcia, w jaki sposób legalnie przemieścić się spod Białej Wieży na drugą stronę ulicy, równoległą do promenady, bo przejście na pasach prowadzi do zupełnie innego miejsca, z którego wcale nie jest łatwiej. Wiatr, deszcz i coraz niższa temperatura też nie ułatwiały sprawy. Wylądowałam pod jakimś bankiem, później pokonałam tę samą drogę, by wrócić do punktu wyjścia – znowu pod Białą Wieżę, tylko już całkowicie przemoczona i coraz bardziej zziębnięta. Jakoś, po raz pierwszy się rzeczywiście bojąc, pokonałam tę ulicę bez pasów i przystanęłam pod jakimś daszkiem, próbując złapać oddech – wiatr był coraz mocniejszy.

fot. Marianna Patkowska

Nagle ktoś otworzył drzwi miejsca, pod którym stanęłam i wciągnął mnie do środka. Znalazłam się w sklepie z pamiątkami, a ekspedientki zlitowały się nade mną, co było naprawdę wzruszające. Przyniosły mi krzesło oraz dużą rolkę ręcznika papierowego i kazały się osuszyć, siedzieć i czekać,

 

chyba, że masz łódkę.

– jak dodała jedna z nich

Wiedziałam już, że nie dojdę na żaden postój taksówek (nie miałam łódki), więc poprosiłam ekspedientki o wezwanie mi jednej, w duchu żegnając się z 10€ lub Zeus raczy wiedzieć jaką tak naprawdę kwotą (kwestię niezliczonej ilości taryf w greckich taksówkach omówiłam bardziej szczegółowo TUTAJ). Okazało się jednak najpierw, że w sklepie nie ma zasięgu, a potem, że nigdzie się nie idzie dodzwonić. Pragnęłam znaleźć się w Kastorii jak jeszcze nigdy wcześniej (oraz jak już nigdy później).

fot. Geo Dask

Przyglądając się zza szyby wodzie na chodnikach, która sięgała teraz do wysokości kostek, i którą co jakiś czas przepływały pojedyncze cytryny, jabłka i pomidory – ku ogólnej uciesze ekspedientek – zastanawiałam się, czy dobrze się ubrałam na tę okoliczność, czy źle. Bo z jednej strony z moich skórzanych sportowych sandałów można było dosłownie wyżymać wodę, podobnie zresztą jak z tuniki na ramiączkach oraz wszystkich niewielu pozostałych części garderoby, a z drugiej, wziąwszy pod uwagę, że jutro o 4.00 muszę być już z walizką na przystanku i prawdopodobnie nie wszystko mi doschnie, wolę mieć w szczelnej siatce niedoschnięte sandały, niż na nogach mokre adidasy. Zwiewna tunika też szybciej schła, niż cieplejsza bluza, która z pewnością rano się przyda także sucha. Tak więc bilans zysków i strat zdawał się przemawiać na moją korzyść, choć ściekające mi po twarzy strugi deszczu i dreszcze z zimna zdawały się tego nie potwierdzać.
Spojrzałam jeszcze raz za okno i ogarnęło mnie jakieś chwilowe poczucie beznadziei płynące (nomen omen) z bezsilności. I nagle przypomniałam sobie Laurie Anderson i jej cudowną płytę „Landfall”, którą artystka poświęciła utracie całego dorobku swojego życia na skutek powodzi, która zalała jej piwnicę podczas huraganu Sandy. Przypomniał mi się najbardziej poruszający mnie utwór na tej płycie, „Everything is floating” i słowa, które wymawia tak smutno i tak pięknie:

and I looked at them floating there
in the shiny dark water, dissolving
all the things I had carefully saved
all my life becoming nothing but junk
and I thought how beautiful
how magic and how catastrophic

– Laurie Anderson „Everything is floating”

Z zadumy wyrwała mnie jedna z ekspedientek – które teraz śmiały się z przepływającego chodnikiem ziemniaka – częstując mnie krakersem.
W sklepie spędziłam jednak nie wieczność, jak to samodzielnie oszacowałam, a godzinę dwadzieścia. Nagle woda zniknęła, co prawda nadal trochę kropiło, ale dało się już przejść suchą stopą, gdyby owa stopa w tym momencie taka właśnie była.

(Niedowiarkom oraz tym, którzy się opisaną przeze mnie powodzią zainteresowali, polecam zilustrowany zdjęciami anglojęzyczny artykuł w greckiej prasie na jej właśnie temat  – znajdziemy go TUTAJ.)

W hotelu Kastoria na szczęście nie od razu zrozumiałam, co mój ulubiony portier mi właśnie, swoją łamaną angielszczyzną, zakomunikował. Mówił coś o ulewie i wodzie, więc uznałam, że mnie informuje o tym, że przed chwilą była powódź. To bardzo praktyczna wiadomość, dobrze, że się nią ze mną podzielił, gdy stałam przed nim w kałuży ściekającej z moich włosów i ubrania deszczówki. Dopiero w pokoju dodałam dwa do dwóch – otóż przez powódź w całym mieście była wielka awaria prądu, a także braki ciepłej wody. Prąd na szczęście wrócił (i być może woda w obiektach, które nie były hotelem Kastoria, również), ale na razie prysznic nie był możliwy. No nie były to najwspanialsze wieści, ale ponieważ w pokoju miałam umywalkę, skorzystałam z jakichś rachitycznie płynących resztek zimnej wody, cudownego zakupionego niedawno greckiego płynu do kąpieli i ręczników, których się nie brzydziłam.

fot. Marianna Patkowska

Po przebraniu się w cieplejsze i przede wszystkim suche ubrania oraz wypiciu gorącej herbaty poczułam się jak nowo narodzona. Zupełnie się przejaśniło, więc wyszłam nieśmiało na swój ostatni już tutaj obiad – najcudowniejsze kalmary serwowane przez Jorgosa. A po nim, zachęcona brakiem deszczu, postanowiłam zaryzykować trasę z rana i znowu udać się pod Białą Wieżę na również ostatni już rejs statkiem. Morze i niebo były takie spokojne. Jakby zupełnie nic dziś nie zaszło. To zrobiło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż cała ta powódź. Po rejsie jeszcze ponad godzinę spacerowałam promenadą, aż wróciłam do hotelu, chcąc szybciej dziś zakończyć ten dzień. Czekała mnie pobudka o 3.00.
W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że na ostatnią przed lotem powrotnym noc utknę w hotelu bez wody… jakiejkolwiek. Powódź, jak się okazało, zrobiła na hotelu Kastoria tak piorunujące wrażenie, że wody zabrakło zupełnie. Nie wiem, do której, bo przed 4.00 musiałam już go opuścić… Do północy byłam jeszcze na chodzie, mając ciągle nadzieję najpierw na prysznic, potem na choć kilka kropli w umywalce, a na końcu na cokolwiek w spłuczce w toalecie. Niestety. Do 4.00 nie uświadczyłam ani jednej kropli znikąd. Z pomocą przyszły jakieś niewielkie zapasy wody pitnej i chusteczek nawilżanych.
Po tym zresztą doświadczeniu jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że bycie czystym i pachnącym to kwestia wyboru, a nie realnych możliwości.

8. Dzień ósmy… Powrót

fot. Geo Dask

Przed 4.00 byłam już na przystanku, oczekując na autobus na lotnisko (78, N7 lub X1 – trzy możliwości, bo zapytałam tylko trzy osoby). Z moich doświadczeń wynikało, że muszę wsiąść w zastępczą linię X1, którą tydzień temu tu przyjechałam, bo 78 miało nie jeździć, a N7 to jakieś nieporozumienie chyba.  Jednak 78 cudownie ożyło. Już nawet nie miałam siły się tym niepokoić. Wiedziałam, że i tak muszę wsiąść po prostu w odpowiedni autobus.
Swoją drogą przejażdżka autobusem na lotnisko o 4.00 to fascynujące przeżycie. Wszyscy współpasażerowie podróży sprawiają wrażenie, jakby właśnie jechali do pracy – czyści, wymyci (jest to dla Polaków zdecydowanie egzotyczne w środkach komunikacji miejskiej) i uśmiechnięci. Na cały autobus tylko jeden pan był pijany. Oczywiście usiadł koło mnie akurat, ale przy każdym mijanym kościele trzeźwiał i wykonywał ręką znak krzyża.

fot. Geo Dask

Po upływie niespełna czterdziestu minut znalazłam się na opustoszałym lotnisku. Miałam jeszcze do odlotu spory zapas czasu. Na odprawie jak zwykle na luzie, nikt nie pofatygował się, by zważyć mój bagaż czy jakkolwiek się nim przejąć. Tym samym znowu przez przypadek przemyciłam jedzenie. Zorientowałam się dopiero po drugiej stronie, że miałam w torebce nadgryziony rano batonik. Podobną przygodę na tym samym lotnisku miała zresztą ostatnio moja mama, która po odprawie ze zdziwieniem zauważyła, że zapomniała się pozbyć dwudniowych kanapek z szynką, przygotowanych nam przez naszych gospodarzy jeszcze na Thassos! Nie zachęcam oczywiście do przemycania dyskusyjnego jedzenia z premedytacją, ale nie stresujmy się za bardzo – lotnisko Macedonia w Salonikach w niczym nie przypomina portu lotniczego Ben Guriona w Tel Awiwie!
Ponieważ czasu, jak wspominałam, miałam bardzo dużo, wybrałam się od niechcenia do sklepu bezcłowego. Z reguły bardzo takich sklepów nie lubię, bo co prawda nie mają cła, ale naliczają za to pięciokrotnie wyższe marże, więc ceny są w nich zupełnie kosmiczne, a produkty łatwe do dostania wszędzie indziej, za to dużo taniej. Jednak coś trzeba było robić. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w greckim sklepie bezcłowym jest… taniej, a w najgorszym wypadku tak samo jak w każdym innym. Z drugiej strony to nie powinno zdziwić mnie aż tak, od momentu kiedy odkryłam, że wszystkie sklepowe triki (typu usytuowanie chleba na końcu sklepu, żeby klient musiał minąć wszystkie alejki, czy umieszczanie najdroższych produktów na poziomie oczu, a najtańszych najniżej) jeszcze do Grecji nie dotarły. Tym samym po raz pierwszy w życiu kupiłam dosyć spory zapas greckiego jedzenia w sklepie bezcłowym właśnie w całkiem przyzwoitej cenie.
Po powrocie, jak zawsze, jeszcze długo dochodziłam do siebie. Tęskniłam za tą swoją grecką wolnością i niezależnością, tęskniłam za poczuciem bezpieczeństwa, które tam – mimo wszystko – ciągle miałam i za każdym razem mam. Pozostaje mi odliczać dni (i finanse) do następnego, najchętniej również samotnego, przyjazdu! 😉

fot. Geo Dask
  • A z plotek… ponoć hotel Kastoria w latach swojej „świetności” oferował pokoje na godziny! Wątpię, by dziś takim klientom odpowiadał ten standard, ale tak naprawdę zbyt mało o nich wiem, żeby się wypowiadać.
  • Najbardziej osobiste, ważne i niezwykłe sytuacje pozostawiłam dla siebie, jednak cały dwuczęściowy opis mojego pobytu w Grecji spokojnie można potraktować jak literaturę faktu. Wszystko, co opisałam, wydarzyło się naprawdę 😉
  • Jeśli macie ochotę również wybrać się na taką wycieczkę, potrzebujecie garści praktycznych informacji na temat transportu, biletów i sposobu przemieszczania się po tej części Grecji, a przegapiliście mój wpis na ten temat, zachęcam do lektury tegoż:

    Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos

Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 1

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu opisywałam na blogu swoją ostatnią grecką podróż, starając się tak skonstruować ten wpis, żeby zawrzeć w nim jak najwięcej praktycznych wskazówek dla tych, którzy zechcą pójść w moje ślady i również samodzielnie przebyć w obydwie strony trasę Saloniki – Thassos. Skupiłam się więc na zagadnieniach bardzo przyziemnych, takich jak ceny biletów czy opis poszczególnych odcinków mojej podróży z uwzględnieniem przystanków wsiadania do kolejnych środków komunikacyjnych oraz innych rzeczach w podróży w moim odczuciu istotnych (zachęcam do lektury, cały wpis TUTAJ).
Wpis więc, siłą rzeczy, miał charakter dosyć obiektywny. Tymczasem dziś chciałam się  – zupełnie subiektywnie – podzielić tym, co się działo w trakcie tego niesamowitego dla mnie tygodnia. Opisać Wam go. Bo być może rzeczywiście mój mózg interpretuje pewne przypadki jak zdarzenia magiczne (więcej na ten temat dowiemy się TUTAJ), jednak najwięcej tychże przytrafia mi się zawsze w Grecji właśnie.
P.S. Wpis podzieliłam na dwie części, żeby się go łatwiej czytało.

W poniższym linku część druga:

1. Dzień pierwszy… Saloniki, przylot

fot. Geo Dask

Przede wszystkim to był  mój pierwszy od początku do końca zupełnie samotny pobyt w Grecji (wyjąwszy trzy dni, podczas których nocowałam u znajomej na Thassos, jednak nawet wtedy większość czasu spędzałam w pojedynkę). Od dawna bardzo chciałam mieć takie doświadczenie, jednak wcześniej się nie złożyło. Jeśli przyjeżdżałam sama – ktoś już na mnie czekał na miejscu, a jeśli wybierałam się na wakacje, podczas których mieszkałam w hotelu, zazwyczaj jechałam z kimś.
Tym razem czułam, że Grecja pragnie mi coś powiedzieć na ucho i rzeczywiście okazało się, że miałam rację.
Pierwszy dzień był jak zawsze ekscytujący. Umiem już sama sobie kupić bilet, używając swojej skromnej greki, więc z tymże w dłoni stanęłam w wielkim tłumie oczekującym na przylotniskowym przystanku na autobus do centrum.
Pierwszy stres był związany z tym, że nigdy dokładnie nie wiem, gdzie wysiąść, choć kierowca autobusu szybko rozwiał moje wątpliwości, a drugi z tym, że nie udało mi się tym razem zarezerwować pobytu w moim ulubionym hotelu i jechałam do jakiegoś innego miejsca, w którym znalazłam pokój w niewiarygodnie okazyjnej cenie.

fot. Marianna Patkowska

Po wejściu do hotelu Kastoria od razu zrozumiałam dlaczego. Wąski korytarz, strome, wydające się nie mieć końca schody w górę, moja dosyć ciężka walizka i kartka informująca o tym, że recepcja znajduje się na bliżej niesprecyzowanej „górze” nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Potem zresztą było już tylko gorzej.
Pan portier, który by pokazać mi jak prawidłowo zamknąć drzwi, zamknął się ze mną w pokoju obok portierni, a potem (już po wyjściu na szczęście) próbował mnie przekonać, że aj szud hew e Grik bojfrend, nie wzbudził we mnie największego zaufania. Dość długo się, już w pokoju będąc, zastanawiałam (pokoju na trzecim piętrze, żeby jeszcze trochę potaszczyć swoją walizkę), jakie jest prawdopodobieństwo, że ma zapasowe klucze i że zechce z nich zrobić użytek. Zastanawiałam się też, kto wpadł na pomysł, żeby pomalować jedną ścianę na wściekły, ostry niebieski kolor, a łóżka przykryć jaskrawoseledynowymi kocami.
To wszystko jednak nie miało większego znaczenia wobec ręczników, które z całą pewnością pamiętały wojnę… pierwszą światową. Na pewno były wyprane, jednak ich „wykończenia”, dziury i rzucająca się w oczy „nie pierwsza świeżość” no… nie zachęcały do użycia, a pech chciał, że marzyłam już o wzięciu prysznica natychmiast. Szybko zaczęłam żałować, że skusiłam się na hotel bez łazienki w pokoju, jednak prysznice na korytarzu nie były wcale aż takie złe. Podczas całego pobytu na szczęście tylko raz widziałam pośladki pana, który rzeczywiście chyba poczuł się w Kastorii jak u siebie w domu, wybierając się na wieczorną toaletę. Za to sprawiały one wrażenie równolatków moich ręczników.
Po przełamaniu się i prysznicu poczułam się zdecydowanie lepiej, gotowa pójść na podbój miasta, a przede wszystkim na obiad, bo głód dopadł mnie niemiłosierny. Nim jednak dotarłam do swojej ulubionej tawerny, nieoczekiwanie zastałam się w sklepie z butami, podczas mierzenia szpilek. Tak, szpilki to mój nałóg i mała obsesja, a Saloniki to istne zagłębie pięknych, czasem nawet wygodnych i przede wszystkim tanich szpilek. Taszcząc pudło z nowiutkimi ślicznościami, poszłam wreszcie zjeść.
Po południu, kiedy wróciłam do hotelu odstawić buty, poprosiłam o klucz do pokoju, słowami: τριάντα πέντε [triada pede] (35 – numer pokoju, którego raczej nie polecam), co skłoniło mojego ulubionego portiera do refleksji, że „teraz musi uważać na to, co przy mnie mówi”. Tak, to była bardzo dobra myśl i poczułam się wreszcie trochę pewniej.
Wieczorne wyjście zafundowało mi sinusoidę doznań. Zaczęłam od wizyty w sklepie jednej z sieci komórkowych – z różnych powodów lubię mieć grecki numer z internetem. Dotychczas ta przyjemność kosztowała mnie 10€. Po opisaniu bardzo miłemu sprzedawcy pakietu, z którego korzystałam do tej pory, dowiedziałam się, że cena tegoż wzrosła do 15€. Nie powiem, żeby mnie ta wiadomość podniosła na duchu, ale przyjęłam ją z pokorą i gotowością. Ucieszyło mnie więc niesamowicie, kiedy pan wydał mi z 50€… 40€ i na moją uwagę, że się chyba o 5€ pomylił, odpowiedział mrugnięciem (pięknego zresztą) oka 😉

fot. Geo Dask

W tym cudownym nastroju, w jaki mnie wprawił, zadzwoniłam do znajomej, doskonałej fotograficzki, z którą od miesięcy byłam umówiona na sesję zdjęciową następnego dnia. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałam, że ona jutro pracuje i może pojutrze… kiedy to o 9.00 miałam wyruszać już na Thassos. Mimo że zdaję sobie sprawę z tego, że w Grecji czas jest pojęciem względnym i że wszystko naprawdę dzieje się tam po prostu w czasie właściwym, to jednak nie powiem, trochę mnie przybiło, że nie do końca miałam pomysł jak z sytuacji wybrnąć, zwłaszcza, że bałam się jechać późniejszym autobusem z omówionych TUTAJ powodów. Pomyślałam jednak to, co zawsze, czyli że stanie się i tak to, co jest mi pisane (mniej więcej to mam zresztą właśnie napisane po grecku na wewnętrznej części ramienia).
Poszłam na przepiękny spacer pod Białą Wieżę, zafundowałam sobie relaksujący rejs statkiem, a wracając, wstąpiłam do tawerny, w której dziś jadłam obiad, bo znajomy kelner gorąco mnie zapraszał na wieczór, kiedy będzie muzyka na żywo.

fot. Marianna Patkowska

Pomyślałam, że doskonałym zwieńczeniem tego dnia będzie kieliszek białego wina. Moja relacja z winem należy raczej do tych cierpkich, jednak czasami się zdarza, że mam na nie ochotę i dziwnym trafem przydarza się tak przeważnie w Grecji właśnie.
Zamówiłam więc kieliszek, który dotarł do mnie pełny po brzegi – naprawdę ktoś nalał mi tego wina, co to go raczej nie pijam, od szczerego greckiego serca. Kiedy je z pewnym trudem wysączyłam do końca i próbowałam rozpracować w głowie sekretny plan, w jaki sposób z gracją wstać i opuścić to miejsce, inny kelner przyniósł mi następny kieliszek, jeszcze bardziej pełny, „od Jorgosa” (jak się okazało, kelnera, który najczęściej mnie tu obsługuje i który mnie zaprosił na to wieczorne granie). Rozdarcie między tym, by nie urazić Jorgosa, a wielką niechęcią do spędzenia reszty nocy w toalecie hotelu Kastoria było ogromne. Jednak postanowiłam wypić trochę chociaż, ale nie za dużo. Kiedy gorąco podziękowałam za piękny gest, przeprosiłam, że część zostawiłam i chciałam zapłacić za swoją pierwotnie zamówioną lampkę, Jorgos machnął ręką, nie przyjął moich pieniędzy i zaprosił mnie na kolejną wizytę.
Wino i zmęczenie sprawiły, że nawet zaczęłam się powoli odnajdywać w swoim specyficznym pokoju.

2. Dzień drugi… Pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu

 fot. Marianna Patkowska

Pierwszym spędzającym mi sen z powiek problemem była sesja zdjęciowa, na której mi bardzo zależało i na którą się nastawiłam. Ostatecznie udało się podjąć decyzję o tym, że odbędzie się ona następnego dnia o 7.00 i że pojadę na Thassos autobusem o 11.00. W międzyczasie zawisła nad nami groźba dużych opadów deszczu i wtedy z pomocą przyszedł… hotel Kastoria, a właściwie mój pomysł, żeby ewentualnie spróbować zrobić tę sesję w hotelu, jeśli będzie padać (choć w duchu modliłam się, żeby nie było takiej potrzeby).
Jak już ten problem został zażegnany, pojawił się następny – to nie był mój pierwszy pobyt w Grecji i wiedziałam, że mam ze sobą wystarczającą ilość pieniędzy, jednak ze względu na kilka większych wydatków dnia poprzedniego bardzo mi zależało na tym, żeby tego dnia zmieścić się w dosyć skromnym budżecie. I jak tak zaczęłam zliczać i śniadanie i obiad i jakąś kawę w mieście, to trochę się zaczęłam niepokoić, czy mój plan będzie wykonalny. Jednak pomyślałam sobie wtedy: „Hej, jesteś przecież w Grecji – pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu”.
Pierwszym miłym zaskoczeniem było to, że udało mi się dostać na Placu Arystotelesa doskonałe śniadanie z kawą za 2,5€, po którym miałam energię na kilkugodzinny, piękny spacer po mieście zakończony wizytą w moim ulubionym Muzeum Fotografii. Zrobiło się naprawdę gorąco, nadeszła pora na jakiś posiłek.

fot. Marianna Patkowska

Poszłam do swojej ulubionej tawerny, zamawiając tylko pół sałatki greckiej i trochę się tłumacząc, że z pewnością przyjdę tu jeszcze wieczorem na coś większego, co rzeczywiście miałam w planach. Jorgos zapytał, czy mam ochotę na darmowy deser (na zdjęciu powyżej; to tutaj norma – w większości tawern dostaje się deser za darmo), poprosiłam, a kiedy przyszło do płacenia… Jorgos znowu machnął ręką i stwierdził: „to przecież TYLKO PÓŁ SAŁATKI, przyjdziesz wieczorem, to zjesz coś jeszcze”.
Wieczorem jednak, po kolacji, okazało się, że Jorgos sałatki doliczyć mi nie zamierza, a mój rachunek również został podejrzanie zaniżony.
Tym samym zostało mi akurat tyle pieniędzy, by sprawić sobie jeszcze kolejny rejs statkiem, tym razem w zupełnych ciemnościach, przy kieliszeczku Baileys’a, który nieodłącznie kojarzy mi się z Thassos i czasami, w których pracowałam tam jako kelnerka.
Dzień okazał się więc nadspodziewanie udany.

3. Dzień trzeci… Długo oczekiwana sesja – na szczęście nie w hotelu – i podróż na Thassos

fot. Geo Dask

Wczoraj po konsultacji ze znajomą, u której się na Thassos miałam zatrzymać, postanowiłam wyjechać z Salonik o 13.00. (Nie zdążyłam już na autobus na wyspie: Limenas – Skala Potamia, ale koleżanka na szczęście przyjechała po mnie samochodem.)
To dawało mi i mojej fotograficzce trochę większą swobodę. Wstałam o 5.00, kiedy niestety padało, ale do 7.00 się rozpogodziło. Koleżanka wywiozła mnie w jakieś zupełnie niesamowite, choć wcale nieodległe od centrum tereny i udało się nam zrobić sesję, o której od dawna marzyłam.

fot. Geo Dask

To był rzeczywiście wspaniały, inspirujący, artystyczny czas, który zawsze jest dla mnie przeżyciem mistycznym jak każde obcowanie ze sztuką i artystami, których cenię.
Tego dnia z kolei artystka zaprosiła mnie na pyszne śniadanie po sesji.
No a resztę dnia spędziłam w licznych autobusach i na promie (opis tej podróży TUTAJ), aż dotarłam wreszcie na moje ukochane, wytęsknione Thassos. Oto nastał mój dwunasty raz na wyspie! Wieczorny spacer po Skala Potamii ze znajomą, był tym, czego mi było trzeba najbardziej.

4. Dzień czwarty… Kiedy wreszcie i morze, i góry są na wyciągnięcie ręki

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Nastał dzień długo wyczekiwanego beztroskiego lenistwa, podczas którego kompletnie nic nie musiałam zrobić. Udało mi się trochę odespać nieprzespaną noc, zjeść doskonałe greckie śniadanie w pięknym angielskim domu i wybrać się na cudowny, długi spacer w upale, zakończony kąpielą w Morzu Egejskim, podczas której mogłam podziwiać tutejsze przepiękne góry. Co prawda tubylcy skwitowali wybór moich aktywności tego dnia słowami, że jestem nienormalna, bo woda przecież zimna, ale trudno wytłumaczyć czym jest zimna woda komuś, kto nigdy nie kąpał się w Bałtyku. A Morze Egejskie naprawdę nie bywa zimne.
Te cudowne chwile sam na sam z przyrodą dały mi bardzo dużo. Przede wszystkim pozwoliły mi się tak naprawdę wsłuchać w siebie. A to czasami wydaje się być niebezpieczne, bo nie zawsze przecież chcemy siebie usłyszeć…

cdn.

Oczami dziecka

fot. Jan Lewandowski

Jakiś czas temu dostałam zapiski od mojej mamy, która postanowiła kiedyś, parafrazując pewną reklamę, zostać Gallem Anonimem w swoim domu. Dotyczyły mnie i moich odzywek z dzieciństwa na przestrzeni pierwszych kilku lat. Po ich wnikliwej lekturze byłam zaszokowana, na jak wczesnym etapie rozwoju miałam już mocno sprecyzowaną osobowość. Nie bardzo znam się na dzieciach, ale to doświadczenie kazało mi się skłonić ku teorii, że wszystko jest tak naprawdę w genach.
Z okazji dzisiejszego Dnia Dziecka postanowiłam zaprezentować świat widziany oczami bardzo jeszcze małej nNi, skrupulatnie i wiernie opisany onegdaj przez moją mamę, opatrując całość swoimi komentarzami. (Przy przeglądaniu swoich zdjęć z tamtego okresu nie miałam najmniejszej trudności z wyborem właściwego do zilustrowania tego wpisu.)

P.S. „Ja” w tych zapiskach to, wyjątkowo, moja mama.

Wiek: 2 lata i 4 miesiące

Marianna: Muszę sprzątać, bo mi tu dziecko zrobiło bałagan.
Ja: Jakie dziecko?
M.: No, Patkowskie.

– pierwsze objawy egocentryzmu plus dziwne zamiłowanie do sprzątania (chyba jednak nie genetyczne, bo w dorosłym życiu minęło bezpowrotnie)

M. kończy modlitwę:
– Pa, pa, Boziu, tylko nie zrób bałaganu!

– pierwsze objawy agnostycyzmu plus… co ja miałam z tym bałaganem?

M. śpiewa w łóżku pieskowi, z którym śpi, kołysankę.
Ja: O czym mu śpiewasz?
M.: O krancoludku, który mi się zlał do łóżka.

– moje podejście do kołysanek już od najmłodszych lat było dosyć mocno określone i niewiele się w tej kwestii zmieniło w późniejszym dorosłym życiu

M. zasypia z trudem. Józef [Patkowski] położył się w jej pokoju i zanucił melodię piosenki „Jedzie pociąg z daleka”.
M.: O czym śpiewasz?
J.: Śpiewam ci kołysankę.
M. (z wyrzutem): To nie jest kołysanka, „Konduktorze łaskawy”.

– kołysanek możemy nie lubić, ale bądźmy jednak precyzyjni

Wiek: 2 lata i 8 miesięcy

Byłyśmy na wakacjach w Podkowie Leśnej. Marianna rozmawiała z Józefem przez telefon i prosiła, by jej przywiózł z Warszawy jakieś zabawki. Gdy Józef przyjechał i zobaczyła, że przywiózł to, o co prosiła, zawołała:
– Ty jesteś kochany! Ty jesteś bardzo mądry! Ty rozumiesz, co się do ciebie mówi!

– już wtedy przeczuwałam smutną prawdę, że bardzo niewiele osób rozumie to, co się do nich mówi; no i dostrzegałam już wtedy wyjątkowość swojego taty

Wiek: 2 lata i 10 miesięcy

Maria [moja ciocia] mówi Mariannie modlitwę „Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój”.
M.: A DLACZEGO ma zawsze przy mnie stoić?

– od najwcześniejszego dzieciństwa miałam całe zastępy wyimaginowanych przyjaciół, jednak już wtedy do Bozi i aniołów podchodziłam z ogromną dawką sceptycyzmu

M. na Powązkach: Dlaczego tu jest tak dużo rzeźb?

– no tak, a w kościele jak podobało mi się śpiewanie chóru, pytałam, czy „możemy pójść za kulisy” z gratulacjami

Byliśmy w plenerze.
Józef do Marianny: Zdejmiemy bluzeczkę, bo jest straszny upał.
M., rozglądając się: Rzeczywiście jest straszny upał.

– tata był ukochany i najmądrzejszy, ale jednak co własna ocena, to własna ocena (czasem nie tym zmysłem, ale byłam jeszcze mała)

Wiek: 3 lata i 1 miesiąc

Marianna lubi się bawić, że jest ptaszkiem, który przyleciał do mnie z wizytą. (Podpowiada mi jak powinna wyglądać nasza rozmowa.) Kiedyś konwersacja wyglądała tak:
Ja: A cóż to za ptaszek do mnie przyleciał? Czy to sikorka, czy to wróbelek? Czy to kruk?
M.: Tak, kruk.
Ja: Dzień dobry, kruku. Cieszę się, że mnie odwiedziłeś. Jak się miewasz?
M.: Dobrze.
Ja: A co robiłeś w domu?
M.: Gotowałem obiad swoim dzieciom.
Ja: Masz dzieci, kruku? A ile?
M. (z namysłem): Trzeba policzyć.
Ja: A co robią twoje dzieci?
M.: Poszły na spacer, na huśtawki.
Ja: A masz dziewczynki czy chłopców?
M.: Mam chłopca i dziewczynki.
Ja: A jak twój chłopczyk ma na imię?
M. długo się zastanawia.
Ja (ze śmiechem): Nie wiesz? Nie wiesz jak twój synek ma na imię? Co to za mamusia, która nie pamięta jak się nazywa jej synek?
M.: Co to za TATUŚ?! Ja jestem kruk!

– już wtedy było widać moje luźne podejście do rodziny oraz jej członków, które do dziś dnia się niespecjalnie zmieniło; a poza tym… możesz mnie wyśmiewać, ale przynajmniej bądź logiczny

Wiek: 3 lata i 4 miesiące

Ja: Marianko, wiesz, że niedługo, za parę dni przyjdzie św. Mikołaj i – jeśli będziesz grzeczna – przyniesie ci jakieś prezenty?
M. – wielki uśmiech.
Ja: Napisz do niego list, co byś chciała dostać.
M.: Dobrze. E, nie. Lepiej zatelefonuję. (Telefonuje:) Dzień dobry, Mikołaju, jak się miewasz? Dobrze? Przyjdziesz do nas? Dzisiaj?! Nie zaplanowaliśmy…

– Mikołaj Mikołajem, ale jednak trzeba się szanować, jakieś zasady dobrego wychowania muszą obowiązywać

Wiek: 4 lata i 5 miesięcy

Marianna odmawia modlitwę „Ojcze nasz”. Przy słowach „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”… wskazuje na mnie.

– tak, wolałam się mimo wszystko skupić na tym, co realne

M.: Co to jest rózga? – (pewnie przyniosła to z przedszkola)
Ja: Do mnie kiedyś, gdy byłam mała, przychodził Mikołaj z Aniołem i diabłem. Czasami diabeł bije niegrzeczne dzieci rózgą. Lekko.
M. (po chwili zastanowienia): Dlaczego lekko? Przecież diabeł jest zły, powinien bić mocno.
Ja: Anioł mu nie pozwala.
M.: Co to za nowa moda? Przecież diabeł nie słucha Boga ani Anioła!

– wiara to jedno, ale z logicznego punktu widzenia dosyć jednak szybko pojęłam sedno sprawy

Wiek: 4 lata i 9 miesięcy

Dziadek powiedział kiedyś Mariannie – z powodu jej sposobu wymawiania „r” [typowo francuski] – że jest hrabiną.
M.: Kto to jest hrabina?
Ja miałam wielki kłopot z wytłumaczeniem, w końcu wpadłam na pomysł: Marianko, hrabina to jest dama.
M.: Nie pytam się JAK SIĘ ZACHOWUJE, tylko KTO TO JEST.

– do dzisiaj bardzo cenię odpowiedzi na pytania, które zadaję

Wiek: 7 lat i 8 miesięcy

Marianna zupełnie nie umie i nie próbuje się spieszyć. Rano doprowadza mnie to oczywiście do furii. Kiedyś powiedziałam nawet coś w stylu, że zginie na tym świecie, jak będzie taka wolna. A ona spojrzała na mnie z wielkim żalem i prawie ze łzami w oczach powiedziała: Nie mów mi o tym świecie. Ja mam SWÓJ ŚWIAT.

– i to chyba mogłoby się stać moim życiowym mottem

Ale żeby nie zrobiło się za poważnie, dodam na koniec jeszcze jeden dialog, który znam z opowieści i który poniekąd pamiętam, mimo że miałam pewnie nie więcej niż 5 lat. Byłam z rodzicami w Filharmonii Narodowej na koncercie Warszawskiej Jesieni. Chadzałam wtedy wszędzie ze swoją ukochaną lalką Lizą. Podszedł do nas bardzo zresztą sławny dyrygent i zaczął do mnie zagadywać:

Dyrygent: Och, to pewnie twoja córeczka?
M.: Nie, to moja siostra.
D.: Młodsza?
M.: Nie, starsza.

– już wtedy zdradzałam ogromne predyspozycje do zostania mistrzem kuluarowego small talku; i rzeczywiście – do dziś dnia nic się w tej kwestii nie zmieniło

🎂 🎂 🎂 Wszystkim Dzieciom z okazji ich święta życzę tego, żeby – w razie konfliktu tych dwóch wariantów – nad BYCIE GRZECZNYM zawsze wybierały BYCIE SOBĄ. Dedykuję im też piosenkę, którą od najwcześniejszego dzieciństwa zawsze naprawdę lubiłam i ceniłam (być może ukształtowała moją miłość do harmonii i śpiewania na głosy): 🎂 🎂 🎂

Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

fot. Geo Dask

Przepraszam za dłuższą przerwę – była spowodowana m.in. cudowną grecką podróżą, której skutkiem jest tenże wpis. Dziś postanowiłam opisać trasę, którą już od kilku przyjazdów do Grecji pokonuję – czasem tylko w jedną ze stron i do tej pory przeważnie z kimś. Tym razem po raz pierwszy pokonałam ją w obie strony zupełnie samodzielnie i postanowiłam zebrać tu wszystkie doświadczenia i dostępne mi informacje. Celowo opisuję tę podróż w obydwie strony – dzięki klikalnemu spisowi treści każdy może się „dosiąść” na dowolnym jej odcinku.
Niektóre biura podróży oferują wczasy na Thassos z dojazdem własnym. Gorąco polecam zapolowanie na tanie bilety lotnicze* do Salonik i co najmniej dwa noclegi w jedną i np. jeden w drugą stronę w tym właśnie mieście.

_____________________________________

* jeśli, jak ja, nie umiecie zbyt dobrze wyszukać naprawdę dobrych i tanich lotów po Europie, bardzo gorąco polecam skorzystanie z profesjonalnej usługi tej firmy (opis oferty TUTAJ).

  1. Saloniki
    Z jakich atrakcji koniecznie skorzystać w Salonikach?
    Co warto zobaczyć w Salonikach?
  2. Saloniki – Kawala
  3. Kawala – Keramoti
  4. Keramoti – Limenas
  5. Limenas – Skala Potamia
  6. Limenas – Keramoti
  7. Keramoti – Kawala
  8. Kawala – Saloniki

1. Saloniki

Saloniki, o czym pisałam już wcześniej, odkryłam kiedyś na własną rękę i nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, choć miasto od razu zrobiło na mnie wrażenie. Dziś ciągnie mnie do niego równie mocno jak na Thassos i gorąco zachęcam wszystkich do spędzenia w nim choćby dwóch nocy i poznania jego klimatu.
Po pierwsze, warto zatrzymać się w centrum, czyli na ulicy Egnatia lub w jej ścisłym sąsiedztwie tak, by mieć blisko do Placu Arystotelesa. Wtedy wszędzie dojdziemy na piechotę, ale też mamy dobre połączenia autobusowe na lotnisko i na dworzec autobusowy (który się nam przyda w samodzielnej podróży na Thassos). By swobodnie poruszać się po Salonikach, wystarczy zapamiętać, gdzie jest morze (na dole), by wiedzieć, gdzie leży stare miasto (na górze). Musielibyśmy się naprawdę wyjątkowo postarać, żeby się gdziekolwiek zgubić.
Jeśli chodzi o hotele, to osobiście mogę bardzo polecić dostępny w serwisie booking.com hotel Atlantis. Nocleg w pobliskiej Kastorii udało mi się przeżyć, ale to przygoda raczej dla klientów o mocniejszych nerwach (dlaczego – szczegółowo opisałam w dwuczęściowym wpisie TUTAJ i TUTAJ);)

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Po przylocie warto pamiętać, że:

1) jesteśmy teoretycznie w innej strefie czasowej, bo jest tu o godzinę później, niż w Polsce, jednak w praktyce obowiązuje tu całkowicie inny od wszystkiego, co jest nam bliskie, czas grecki. Co ma się zdarzyć, to się zdarzy we właściwym czasie. Zapomnijmy o zegarkach najlepiej – z pewnością nie będą nam tu potrzebne.

2) Toalety stanowią tu zupełnie odrębne zagadnienie…

a. Po pierwsze w całej Grecji obowiązuje całkowity zakaz wrzucania papieru toaletowego do muszli klozetowej (do tego przeznaczone są kosze na śmieci) i prawdopodobnie po raz pierwszy zetkniemy się z tym właśnie w lotniskowej toalecie. Choć to będzie nas z początku dziwić, zapewniam, że można się do tego szybko przyzwyczaić.

b. Spróbujmy być przygotowani na to, że nie dość, że kabiny (na lotnisku, ale także na dworcu) są bardzo małe, to ich drzwi zawsze otwierają się… do wewnątrz. W praktyce oznacza to, że jeśli musimy wejść do nich z bagażem (a przeważnie musimy), to zamknięcie za sobą drzwi oznacza prawdziwą ekwilibrystykę, w najgorszym wypadku równoznaczną z koniecznością wejścia na muszlę klozetową… oczywiście jeśli będziemy mieć szczęście i trafimy na taką, która ma zamykaną klapę.

3) Prawdziwe zagłębie tawern i restauracji znajduje się w niedalekiej odległości od Muzeum Fotografii, w części miasta zwanej Λαδαδικα [Ladadika] (MAPA). Warto zjeść we wszystkich tawernach, bo każda z nich ma coś wyjątkowego do zaoferowania, ale miłośnikom Thassos gorąco polecam znakomitą Kazaviti, która jest filią tasyjskiej tawerny, umiejscowionej w przepięknej wiosce Kazaviti Megalo, w sercu wyspy. Oliwki, oliwa, większość ziół, przypraw  i innych składników w daniach serwowanych w Salonikach pochodzi właśnie z Thassos.

4) W restauracjach i tawernach często do rachunku automatycznie doliczą nam wodę i pieczywo, które, mimo że ich nie zamówimy, jednak pojawią się na naszym stole (łączny koszt jednego i drugiego to maksymalnie 2€). Nie wszędzie tak jest, jednak jeśli się zdarzy, to jest to tutaj całkowicie normalne. Za to prawie wszędzie poczęstują nas darmowym deserem, no i porcje są naprawdę bardzo duże. Żywiąc się tu ostatnio sama, zamawiałam głównie przystawki na ciepło, w pełni się nimi najadając.

fot. Marianna Patkowska

5) Jeśli nie mamy wykupionego w hotelu wyżywienia, a nie chcemy przepłacać za śniadanie w tawernie (które przy największych staraniach raczej nie będzie kosztować mniej, niż 5€), bardzo gorąco polecam wszelkie piekarnie i cukiernie, w których dostaniemy tzw. pie (przepis na domowy pie TUTAJ) za bardzo małe pieniądze, a naprawdę doskonale się nim najemy. Moja ulubiona propozycja śniadaniowa to właśnie pie z szynką i serem (1,9€) i mrożona kawa, czyli frappe (1€) w sieci ToDaylicious, gdzie wszystko jest zawsze świeże, pyszne i tanie.

  • BILET LOTNISKO – CENTRUM

Bilet autobusowy z lotniska na dworzec autobusowy (autobus przejeżdża przez ścisłe centrum miasta i dojazd do centrum zajmuje mu ok. 40 minut) kosztuje 2€. Do tej pory na Plac Arystotelesa jeździł autobus nr 78, jednak ostatnio obowiązywała komunikacja zastępcza i dojeżdżałam do centrum autobusem X1 – wszystkie informacje zostaną nam udzielone w kiosku przy wyjściu z lotniska. Bez problemu dogadamy się po angielsku.
Jeśli jednak chcemy zacząć szlifować swój grecki, podam też:

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

bilet – εισιτήριο [isitirio]

bilet ulgowy – μειωμένο εισιτήριο [mijomeno isitirio]

bilet normalny – κανονικό εισιτήριο [kanoniko isitirio]

dwa bilety do… – δύο εισιτήρια για… [dijo isitiria gia]

Poproszę o bilet na Plac Arystotelesa. – Ένα εισιτήριο για Πλατεία Αριστοτέλους, παρακαλω. [ena isitirio gia platija aristotelus parakalo]

Poproszę dwa bilety na Plac Arystotelesa. – Δύο εισιτήρια για Πλατεία Αριστοτέλους, παρακαλω. [dijo isitiria gia platija aristotelus parakalo]

  • Z jakich atrakcji koniecznie skorzystać w Salonikach?

  1. AUTOBUSOWE ZWIEDZANIE SALONIKBus Tour SightSeeing Thessaloniki to fantastyczna siedemdziesięciominutowa autobusowa wycieczka po Salonikach, podczas której zobaczymy wszystkie najważniejsze budowle tego miasta, mogąc w dowolnym momencie wysiąść, by zwiedzić dany obiekt też w środku (i dokończyć wycieczkę następnym autobusem). Autobusy kursują co 40 minut, a bilet jest ważny przez dwa dni. W ramach biletu dostajemy mapkę z trasą wycieczki, mamy również do dyspozycji słuchawki z nagraniem przewodnika, także w języku angielskim. Gorąco polecam!

    cena biletu: 10€
    lokalizacja:
    autobusy wyruszają spod Białej Wieży (od strony ulicy) i tam też można kupić w kasie bilety
    strona internetowa: www.thessaloniki-sightseeing.com

  2. REJS STATKIEM – z tej atrakcji skorzystałam dopiero podczas ostatniego pobytu, ale za to na cztery dni, które w sumie w Salonikach spędziłam, aż trzy razy (u kilku różnych przewoźników)! Powstrzymywała mnie do tej pory jedynie lekka choroba morska, która się jednak na szczęście nie uaktywniła. Rejsy odbywają się przez cały dzień i większość nocy. Robią ogromne wrażenie i za dnia, i kiedy jest już dokoła zupełnie ciemno (do szklaneczki Baileys’a czy dobrej Whisky jak znalazł!).
    Każdy może wziąć udział w takim rejsie, nie trzeba kupować biletu, warunkiem jest jednak nabycie czegoś w bufecie, który ma zawyżone ceny (frappe, dostępne wszędzie indziej za 2,5€, a czasem nawet za 1,5€, na statku kosztuje 5€). Jednak coś za coś. W moim odczuciu czterdziestopięciominutowy rejs z kawą za 5€ to ciągle przyzwoita cena.
    cena biletu: bilet w cenie dowolnego napoju (najtańszy jest za 5€, a najdroższy za 10€)
    lokalizacja: wszystkie statki odpływają z portu również na wysokości Białej Wieży
    strona internetowa: www.visitthessalonikigreece.com

  • Co warto zobaczyć w Salonikach?

Podkreślę tylko, że lista będzie niezwykle subiektywna, a przede wszystkim będzie zawierać te miejsca, do których dotarłam i które bardzo lubię.

    1. BIAŁA WIEŻA
      fot. Marianna Patkowska

      to właściwie wizytówka Salonik. Mieści w sobie Muzeum Kultury Bizantyjskiej (z ekspozycją dotyczącą historii miasta), a na samym jej szczycie znajduje się punkt widokowy, z którego rozpościera się przepiękna panorama.
      cena biletu: 3€
      lokalizacja:
      MAPA

    2. MUZEUM ARCHEOLOGICZNE – niesamowite, ogromne muzeum o imponujących zbiorach, wśród których zobaczymy na przykład większość znalezisk z królewskich grobowców greckich władców, m.in. ojca Aleksandra Wielkiego – Filipa II Macedońskiego. Wobec toczących się między Republiką Macedonii (państwem Europy Południowej) a Grecją sporów o nazwę „Macedonia” oraz tożsamość historyczną obu tych krajów, warto odwiedzić to muzeum, by przekonać się o niepodważalnej greckości tego miejsca.
      cena biletu: 8€
      lokalizacja: MAPA
  1. 3. MUZEUM KULTURY BIZANTYJSKIEJ – fascynujące miejsce, które szczegółowo opisałam TUTAJ.
    cena biletu: 8€
    lokalizacja: MAPA
  1. 4. MUZEUM FOTOGRAFII – zarówno ci, którzy są fotografią żywo zainteresowani, jak i ci, którzy nie mają o niej dużego pojęcia, znajdą w tym muzeum coś dla siebie, bo ono przede wszystkim pokazuje pewną prawdę o współczesnej Grecji. To, w jaki sposób na przestrzeni ostatnich lat Grecy przedstawiali na fotografiach swój kraj i naród, jest dla nas pięknym i niezwykle cennym źródłem wiedzy.
    cena biletu: 2€
    lokalizacja: MAPA

5.  PARASOLKI GEORGE’A ZONGOLOPOULOSA – ta niezwykła praca greckiego rzeźbiarza została pierwotnie wystawiona na Biennale w Wenecji, od razu zyskując popularność i rozgłos na całym świecie.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Zongolopoulos poczuł się szczególnie uhonorowany instalacją parasoli w Salonikach w roku 1997, roku, w którym miasto było Europejską Stolicą Kultury, bez możliwości wyobrażenia sobie – w wieku 96 lat – że ta rzeźba będzie ważnym punktem odniesienia dla przestrzeni publicznej Grecji.

www.zongolopoulos.gr

lokalizacja: MAPA

Zachęcam też do zobaczenia przepięknego filmu promującego Saloniki, którego autorem jest Σπύρος Αρβανιτάκης. Film pojawił się na greckiej stronie ThessMou, którą serdecznie polecam.

2. Saloniki – Kawala

A kiedy już się zrelaksujemy w Salonikach, trochę zachłyśniemy greckim powietrzem i zdecydujemy, że już czas samodzielnie wyruszyć na Thassos, będzie na nas czekał intensywny, ale ekscytujący dzień. Mimo tego, co na początku wspominałam o zegarku, lepiej ten właśnie dzień jednak zacząć wcześniej.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Sama podróż nie trwa może bardzo długo, jednak z uwagi na mnogość środków lokomocji i wysokie prawdopodobieństwo, że coś na jakimś etapie podróży nie pójdzie zgodnie z naszym planem, dobrze wyruszyć wcześniej. Pierwszym odcinkiem podróży będzie pokonanie dystansu z Salonik do Kawali. Druga miejscowość jest jeszcze na lądzie, ale już zdecydowanie bliżej Thassos.

1) W zależności od tego, czy pojedziemy autobusem ekspresowym, czy zwykłym, podróż będzie trwać 2 godziny lub 2,5 godziny. Obie drogi są bardzo ładne, jednak drugi autobus strasznie kluczy po wszystkich okolicznych wioskach, więc najbardziej radzę celować na autobus ekspresowy, który z Salonik wyrusza o 9.00 z dworca autobusowego (zdaje się, że w niedziele odjeżdża pół godziny później, ale najlepiej szykować się na 9.00).

2) Dojazdu z centrum na dworzec autobusowy nigdy jeszcze, wstyd się przyznać, nie pokonałam komunikacją miejską (robiłam to natomiast w drugą stronę). Mam natomiast już pewne doświadczenie z taksówkami. Nie próbujmy zrozumieć zasad tam panujących, ponoć istnieje 15 różnych taryf – dopłacimy za to, że taksówka zostanie nam zamówiona przez pracowników hotelu (choć ci twierdzą, że to nieprawda, bo mają podpisane umowy z korporacjami), dopłacimy za bagaż i za całą masę innych rzeczy z kapelusza, choć, jak z obezwładniającym urokiem powiedział mi jeden z pracowników hotelowej recepcji:

tak naprawdę wszystko zależy od charakteru i osobowości taksówkarza

– coś, co powiedział mi z obezwładniającym urokiem jeden z pracowników hotelowej recepcji

Charakter i osobowość taksówkarzy na odcinku ścisłe centrum – dworzec autobusowy zamyka się w 10€. Raz zapłaciłam 6€, raz 9€, ale nigdy cena nie przekroczyła 10€.
Podróż autobusem wychodzi oczywiście dużo taniej, bo tylko 1€, ale dobrze wcześniej upewnić się, z którego odjeżdżamy przystanku i być na nim już o godzinie 8.00. A, no i sugeruję zjeść śniadanie przed wyjściem, ewentualnie kupić sobie coś na drogę, bo na dworcu ceny są bardzo zawyżone, a jedzenie niestety słabe.

3) Toalety dworcowe… nic się tu nie zmienia w stosunku do tych lotniskowych – kabiny są nadal mikroskopijne, a drzwi otwierane do środka, ale pojawia się dodatkowa trudność. Żeby do nich dotrzeć trzeba pokonać pokaźną liczbę schodów w dół. Oczywiście nie ruchomych. Oczywiście nie ma windy. Ale dobrą informacją jest to, że zarówno na lotnisku, jak i na dworcu, w kabinie będą na nas czekały muszle… O tym, dlaczego to dobra informacja, napiszę szerzej, kiedy już dotrzemy do Kawali.

  • BILET SALONIKI – KAWALA

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 16,3€. Jak już wspominałam wcześniej, autobus ekspresowy jedzie 2 godziny, a zwykły 2,5 godziny. O pośpiechu piszę dlatego, że choć w sezonie promy na Thassos kursują do godziny 22.00 (zawsze to jednak dobrze sprawdzić, bo rozkłady zmieniają się co miesiąc, a chęć wyjścia naprzeciw turystom zdecydowanie nie jest w Grecji priorytetem), to jednak autobusy z Limenas (stolicy wyspy) do Skala Potamii potrafią jeździć w maju jedynie do 16.30. Wyruszając z Salonik o 9.00, nie musimy się tym martwić, bo spokojnie zdążymy.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

na najbliższy autobus – για το πλησιέστερο λεωφορείο [gia to plisjestero leoforijo]

Poproszę bilet do Kawali. – Ένα εισιτήριο για Καβάλα, παρακαλω. [ena isitirio gia kavala parakalo]

Poproszę dwa bilety do Kawali: zwykły i ulgowy – Δύο εισιτήρια για  Καβάλα:  κανονικό και μειωμένο, παρακαλω. [dijo isitiria gia kavala kanoniko kje  mijomeno parakalo]

3. Kawala – Keramoti

Kawala, do której dojedziemy, co prawda jest miastem portowym i stamtąd także można się dostać promem na Thassos, jednak promy kursują tu tylko do 14.00. Dopłyniemy wtedy do położonej na północnym zachodzie wyspy miejscowości Skala Prinos, a czas podróży promem to godzina z kwadransem. Podróż, którą tu opisuję – do Limenas (stolicy wyspy) i docelowo Skala Potamii, w której sama się najczęściej zatrzymuję – wymaga od nas przemieszczenia się jeszcze do oddalonego o 40 km od Kawali Keramoti, którą to odległość autobus pokonuje w 70 minut.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

1) Podobno są autobusy bezpośrednie Kawala-Keramoti, ja jednak jeszcze nigdy na taki nie trafiłam i zawsze jechałam w sumie dwoma autobusami z przesiadką w miejscowości Chrysoupoli. Jednak, co ważne, kupujemy jeden bilet do Keramoti!

2) Toalety na dworcu w Kawali… w Kawali po raz pierwszy na własne oczy spotkałam się w toalecie z sytuacją, która mnie przerosła i którą do tej pory wspominam jako traumatyczną. Mianowicie… w kabinie, parafrazując klasyka, nie było niczego oprócz dziury. Nie chcę już do tych wspomnień wracać, bo usilnie próbuję je wymazać z pamięci, ale wolałabym ostrzec ludzi o podobnej toaletowej wrażliwości do mojej, bo to akurat jedyna dworcowa toaleta w tej podróży, która jest płatna, a z której prawdopodobnie nie każdy jednak chciałby skorzystać. Moja propozycja jest następująca: wychodząc z dworca autobusowego (tak, że kasy są po naszej prawej stronie), pójdźmy w prawo do końca uliczki. Na rogu jest przyzwoity snack bar, z przede wszystkim całkiem nawet akceptowalną toaletą.

3) Przechowalnia bagażu na dworcu w Kawali… istnieje, ale – co jakoś mało mnie dziwi – akurat coś poszło nie do końca tak, kiedy chciałam z niej skorzystać. System jest prosty – otwieramy szafkę, wkładamy swój bagaż, wrzucamy 2€, zamykamy szafkę. Mnie połknęła monetę, ale nie dała się jednak zamknąć. Na szczęście pracownicy obsługi uwierzyli w to, co im szczerze opisałam i pozwolili mi przechować bagaż u siebie. Być może tylko ta moja była felerna…

  • BILET KAWALA – KERAMOTI

Bilet na autobus do Keramoti kosztuje 5,2€. Całkowity czas jazdy to 70 minut. Najlepiej spytać, kupując, czy autobus jest przesiadkowy czy nie. Jeśli będzie, to podróż do Chrysoupoli trwa ok. 40 minut i przed ich upływem dobrze być już czujnym. Kierowcy najczęściej krzyczą, który autobus jedzie dalej do Keramoti, ale mnie ostatnio udało się wpakować bagaż do powrotnego do Kawali (na szczęście w porę oprzytomniałam), więc wysiadając, skupmy się i pamiętajmy, że jedziemy do Keramoti i pod żadnym pozorem nie wyrzucajmy biletu, który musimy okazać jeszcze w drugim autobusie.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

bez przesiadki – χωρίς αλλαγή [horis alagi]

z przesiadką – με αλλαγή [me alagi]

Poproszę bilet do Keramoti. – Ένα εισιτήριο για Κεραμωτή, παρακαλω. [ena isitirio gia keramoti parakalo]

Poproszę dwa bilety do Keramoti. – Δύο εισιτήρια για Κεραμωτή, παρακαλω. [dijo isitiria gia keramoti parakalo]

Z przesiadką czy bez przesiadki? – Με αλλαγή ή χωρίς αλλαγή; [me alagi i horis alagi]

4. Keramoti – Limenas

Ten ostatni już etap podróży w tę stronę będzie zdecydowanie najprzyjemniejszy, bo spędzimy go na promie, no i… już za 45 minut wreszcie będziemy na Thassos! ❤

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

1) O ile Kawala – raczej średnio lubiana przez tasyjczyków, zresztą z nieskrywaną wzajemnością – jest miasteczkiem z wielu powodów wartym zwiedzenia (więcej na ten temat można przeczytać w moim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”), o tyle Keramoti to właściwie port, kilka snack barów i trochę domów. Po opuszczeniu autobusu nie będziemy mieć najmniejszych wątpliwości gdzie się udać. Autobus podjeżdża niemal pod sam prom. Z boku jest budka, w której kupimy bilety.

2) A tak na marginesie, właścicielką jednego ze snack barów jest mieszkająca tam od lat Polka – przemiła, ciepła osoba, która w razie jakichkolwiek naszych wątpliwości chętnie odpowie na nasze pytania.

  • BILET KERAMOTI – LIMENAS

Bilet na prom do stolicy wyspy, Limenas (inaczej Thassos Town) kosztuje 4€. Dostaniemy go w budce po lewej stronie, stojąc twarzą w kierunku promu.
Dopiero podczas ostatniej podróży dowiedziałam się, że cięższy bagaż można zostawić na dolnym pokładzie – tam, gdzie parkują samochody.
Jeśli chcemy spędzić ten czas na zewnątrz (nie we wszystkich promach są miejsca siedzące na zewnątrz, ale w wielu są) i np. coś zjeść, wychylając się beztrosko za burtę,  uważajmy na mewy, które mają od nas dużo lepszy refleks i zdecydowanie dużo większy tupet.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

Poproszę bilet na Thassos. – Ένα εισιτήριο για Θασος, παρακαλω. [ena isitirio gia thassos parakalo]

Poproszę dwa bilety na Thassos. – Δύο εισιτήρια για Θασος, παρακαλω. [dijo isitiria gia thassos parakalo]

5. Limenas – Skala Potamia

No i jesteśmy w końcu na naszym ukochanym Thassos! Cudownie, prawda? Zawsze jest cudownie! Jeśli, jak ja, macie jeszcze do przebycia drogę do Skala Potamii (ok. 30 minut autobusem), skierujcie pierwsze swoje kroki na pobliski w stosunku do portu dworzec autobusowy i kupcie na nim od razu bilet. Bardzo prawdopodobne, że niedługo będzie odjeżdżać wasz ostatni autobus.
Ostatnio, kiedy przyjechałam na wyspę dopiero po 17.00 (bo z powodów od siebie niezależnych niestety musiałam wyjechać z Salonik dopiero o 13.00, autobusem zwykłym), znajoma, która mnie odbierała, uświadomiła mi, że akurat „tego dnia nie kursują taksówki”. Kiedy zapytałam ją jak to technicznie jest w ogóle możliwe, westchnęła tylko znacząco „Greece…”, gdyż sama pochodzi z tej części Europy, do której cywilizacja już dotarła.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Jeśli zorientujecie się, że jednak macie trochę czasu (np. godzinę) do kolejnego autobusu, możecie wybrać się na spacer po mieście. Pamiętajcie jednak wtedy, że:

1) godzina odjazdu greckiego autobusu nie zawsze jest w pełni wiążąca. Spotkałam się tu zarówno z sytuacją półgodzinnego opóźnienia, jak i taką, w której autobus – ostatni zresztą tamtego dnia – odjechał 15 minut przez czasem (a jego kierowca srogo krzyczał na biednych, goniących go starszych Niemców). Sugerowałabym więc raczej nie oddalanie się na zbyt długo. I na pewno – jeśli się okaże, że zostały tego dnia jeszcze np. dwa autobusy, nie przywiązywanie się do myśli, że ten drugi na pewno przyjedzie.

2) Przechowalnia bagażu na dworcu autobusowym w Limenas wygląda tak… Pan, który sprzedaje bilety (i ma biuro, w którym można byłoby postawić walizkę), odsyła nas do pani, która sprzedaje vis-à-vis tego biura (ciągle w obrębie tego mikroskopijnego dworca) batoniki, kawę i lody. Pani się do nas uśmiecha, bierze od nas walizkę i idzie z nią… do przestrzeni całkowicie poświęconej czekającym na autobusy przypadkowym ludziom, której na dodatek zupełnie zza swojej lady nie widzi. Która nie jest nawet w zasięgu jej wzroku. Tam upycha nasz bagaż między dwa fotele (na których ktoś oczywiście siedzi) i wraca do swojego stanowiska pracy. No przyznam, że ten rodzaj zabezpieczenia mojego bagażu mnie zdumiał (choć mało rzeczy mnie już w Grecji dziwi), ale akurat jeszcze nigdy w Grecji nikt mnie nie okradł. Z pozytywów – przechowalnia jest bezpłatna.

3) Toaleta na dworcu autobusowym w Limenas… jest całkowicie akceptowalna, czysta, nawet dosyć spora, co akurat jednak tam cieszy mniej, ponieważ drzwi nie są zamykane na klucz. Ja znalazłam pewien patent – przewiązałam pasek od swojej torebki między klamką, a kranem, blokując w ten sposób możliwość niepożądanej wizyty osób trzecich w trakcie mojej tam bytności. Ale, wiadomo, różni są ludzie, różne są torebki…

  • BILET LIMENAS – SKALA POTAMIA

Bilet do Skala Potamii kosztuje 1,8€. Można go także kupić u kierowcy, ale i tak pierwszeństwo wejścia (oczywiście jedynie teoretyczne) mają osoby z biletem, więc najbezpieczniej kupić go na dworcu.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

Poproszę bilet do Skala Potamii. – Ένα εισιτήριο για Σκάλα Ποταμιάς, παρακαλω. [ena isitirio gia skala potamija parakalo]

Poproszę dwa bilety do Skala Potamii. – Δύο εισιτήρια για Σκάλα Ποταμιάς, παρακαλω. [dijo isitiria gia skala potamija parakalo]

PODSUMOWANIE PODRÓŻY W JEDNĄ STRONĘ

  • CAŁKOWITY KOSZT PODRÓŻY SALONIKI – SKALA POTAMIA:  27,30€
  • WSZYSTKIE CZASY PRZEJAZDÓW TEGO DNIA (do których musimy jeszcze dodać czas oczekiwania na kolejne autobusy i prom):
    2 – 2,5 godziny,
    70 minut,
    45 minut,
    ok. 30 minut

6. Limenas – Keramoti

Zastanawiałam się, czy jest sens w opisywaniu tej podróży w drugą stronę, uznałam jednak, że gdyby moi Czytelnicy odbywali tę podróż właśnie z Thassos do Salonik, to łatwiej im będzie jednak nie czytać tego tekstu od tyłu. Ale informacje tu zawarte będą już trochę okrojone.
Założyłam już też, że wiemy, jak dostać się z dowolnej części wyspy do jej stolicy, Limenas.

  • BILET LIMENAS – KERAMOTI

Bilet na prom do Keramoti, co będzie zaskoczeniem, kosztuje w tę akurat stronę 3,5€. Dlaczego mniej o pół euro, niż w stronę przeciwną – tego nie wie nikt. Bilet dostaniemy w budce naprzeciwko promów.

Reszta praktycznych informacji – por. KERAMOTI – LIMENAS.

7. Keramoti – Kawala

  • BILET KERAMOTI – KAWALA

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 5,2€. W poprzednią stronę jadąc, bilet kupowaliśmy na dworcu w Kawali. W Keramoti tymczasem nie ma dworca. Po wyjściu z promu musimy podążyć za tłumem i dokładnie po przeciwnej stronie ulicy będzie niepozorny przystanek (ławka postawiona w najbardziej nasłonecznionej części Keramoti), przy którym zatrzymują się autobusy do Kawali. Bilet kupimy bezpośrednio u kierowcy. Najprawdopodobniej znowu będziemy jechać autobusem przesiadkowym, co oznacza, że przed upływem 30 minut powinniśmy być czujni, bo tyle trwa stąd podróż do miejscowości Chrysoupoli, w której musimy się przesiąść do autobusu do Kawali. Kierowcy nam to wykrzyczą, jednak dobrze o tym wcześniej pamiętać. Skupmy się i – jak pisałam wcześniej – pod żadnym pozorem nie wyrzucajmy biletu, który musimy okazać jeszcze w drugim autobusie.

Reszta praktycznych informacji – por. KAWALA – KERAMOTI.

8. Kawala – Saloniki

  • BILET KAWALA – SALONIKI

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 16,3€. Bardzo prawdopodobne, że trafimy na ten autobus, który jedzie nie 2, ale 2,5 godziny, bo ekspresów jest mniej. Droga jest również bardzo piękna i interesująca, a miejsca przystanków zupełnie zaskakujące. Już może się wydawać, że dotarliśmy właśnie na sam koniec świata, położony tuż nad Morzem Egejskim, z cudownymi, surowymi widokami, przepięknymi, odległymi górami i skrawkiem jakiejś niewychodzonej ziemi, a tu okazuje się, ze to przystanek, na którym wysiada połowa współtowarzyszy podróży, choć w promieniu 20 kilometrów nie widać ani połowy żadnego domu.

Reszta praktycznych informacji – por. SALONIKI – KAWALA.

P.S. SALONIKI – LOTNISKO

Koszt biletu autobusowego z Salonik na lotnisku to 2€. Kupimy go już bezpośrednio w autobusie – w biletomacie. Wystarczy włączyć wersję angielską i przyciskać tam, gdzie pojawi się 2€. Zaopatrzmy się też w drobne przed taką podróżą. Na lotnisko kursuje linia 78 lub zastępcza X1 (jedzie ok. 40 minut z centrum) – najlepiej zapytajmy kogoś zawczasu, a wsiadając, jeszcze kierowcy. Jeśli wracamy z Salonik do Modlina Ryanairem i mamy wylot o 7.20, najbezpieczniej celować na autobus z przystanku Κολομβου [Kolombu] pod samym hotelem Atlantis (zobaczymy go TUTAJ) o g. 4.00. Oczywiście godzina jego odjazdu nigdy nie jest zupełnie pewna, ale – jak powiedział mi pewien Grek – „no później, niż o 4.20 na pewno nie będzie” i to się rzeczywiście sprawdza. Jest przeważnie bliżej 4.00, niż 4.20, więc sugeruję być na przystanku najpóźniej o 3.55.
Wbrew obawom, które możemy mieć, w autobusie o tej godzinie jest całkowicie bezpiecznie, a współtowarzysze jazdy są rześcy i – co jeszcze bardziej zdumiewające – do czysta wymyci. Sprawiają w większości wrażenie, jakby właśnie się wybierali do pracy. Nic nam nie grozi.
A na samym lotnisku gorąco polecam sklep bezcłowy, który w przeciwieństwie do większości sklepów bezcłowych w innych krajach, naprawdę jest dużo tańszy. Jak zostanie nam trochę pieniędzy, warto przywieźć stamtąd fetę, oliwę i oliwki przynajmniej.

PODSUMOWANIE PODRÓŻY W DRUGĄ STRONĘ

  • CAŁKOWITY KOSZT PODRÓŻY SKALA POTAMIA – SALONIKI:  26,80€
  • WSZYSTKIE CZASY PRZEJAZDÓW TEGO DNIA (do których musimy jeszcze dodać czas oczekiwania na kolejne autobusy i prom):
    ok. 30 minut,
    45 minut,
    70 minut,
    2 – 2,5 godziny

Mam ogromną nadzieję, że ten wpis zachęci kogoś do odbycia takiej podróży. Mnie osobiście zawsze sprawiała ona ogromną frajdę, a w samych Salonikach coraz bardziej się odnajduję. Wierzę też, że przejechanie tego dystansu samodzielnie uświadomi nam, że nasz tasyjski raj wcale nie jest aż tak daleko, jak się zawsze martwimy, że jest. Saloniki są na wyciągnięcie ręki, bo mamy znakomite i tanie połączenia lotnicze, a stamtąd dotarcie na Thassos naprawdę nie jest trudne, za to niesłychanie przyjemne!

P.S. Jeśli jesteście ciekawi jak spędziłam czas w Grecji i dlaczego jest dla mnie taka magiczna, zachęcam do lektury dwuczęściowego wpisu:

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos

Dlaczego warto sobie zaufać

fot. Valantis Nikoloudis

Z zamiarem popełnienia tego wpisu nosiłam się  już długo, ale bezpośrednią przyczyną jego napisania była pewna nieprzyjemna sytuacja. Nieprzyjemna, ale potrzebna, bo otwierająca oczy. I z tymi otwartymi oczami nNi zamierzam dziś rozłożyć kilka kwestii na czynniki pierwsze.

1. Tylko ja mogę wyznaczyć swoje granice

Sytuacja była z pozoru błaha i taka, jakich wiele – niejeden na moim miejscu machnąłby ręką. W wirtualnej rzeczywistości, w mediach społecznościowych ktoś wyraził swoją opinię, nie do końca pochlebną, na temat jednego z moich blogowych wpisów. Jego prawo do opinii, moja odpowiedzialność za własne słowa, którą zawsze z godnością ponoszę. Nie ma we mnie najmniejszego żalu o treść komentarza niepochlebnego – pojawił się natomiast we mnie żal o jego formę.
Tekst, na który poświęciłam sporo czasu i energii, w którym nie siliłam się ani na odkrywanie nowych nieznanych lądów, ani na ekspercki ton, tekst, w którym opierałam się na swoich prywatnych doświadczeniach, przemyśleniach oraz czytanych przeze mnie książkach, z różnych zresztą dziedzin (taką również formę ma cały mój blog), został odebrany jako „wyważanie otwartych drzwi”, co – choć jako opinia, może by i było ciekawym głosem w ewentualnej dyskusji – zostało mi niestety wytknięte w sposób nie tylko zaczepny i napastliwy, ale również agresywny. Ponieważ delikatne przypomnienie, że to jedynie wpis, a nie naukowa zgłębiająca temat rozprawa, nie zdjęły z odpowiedzi „oponenta” ciężaru ataku, odruchowo odcięłam możliwość naszego dalszego kontaktu (zwłaszcza, że w świecie realnym jesteśmy dla siebie całkowicie obcymi ludźmi).
Nie uznałabym tej historii za wartą opisania, gdybym nie uzmysłowiła sobie tego, co zadziało się po wszystkim we mnie środku. Zaczęłam zadawać sobie pytania:

Jak moje stanowcze odcięcie się zostanie zinterpretowane przez innych?
Czy teraz ludzie pomyślą, że na każdą krytykę reaguję blokadą, jak jakieś małe dziecko?
Czy przylgnie do mnie łatka dzikuski, z którą nie można się nie zgodzić?

– pytania, które zaczęłam sobie zadawać

Robiąc jednak coś, co od dłuższego czasu staram się uskuteczniać, czyli krok w tył, do miejsca, z którego jest szersza perspektywa, z którego wyraźniej wszystko widać, z którego zwiększa się dystans, uświadomiłam sobie dość szybko, że jakiekolwiek odpowiedzi na powyższe pytania nie mogą mieć dla mnie żadnego znaczenia. Nikt przecież nie zna mnie tak dobrze jak ja i nikt nie może wiedzieć co będzie dla mnie w danej sytuacji najlepsze. I nie mam na myśli znania siebie dłużej, mam na myśli dążenie do pełnej jedności i łączności ze sobą. Do poczucia, że jesteśmy dla siebie wystarczający, że w każdym z nas mieści się Wszechświat, że jesteśmy całością (o tym też pisałam w tekście Czy bycie połową jest jednostką chorobową?). Osoby wierzące w Boga nazwą to kontaktem z nim (bo wg ich wiary Bóg jest w każdym z nas). Jeśli głęboko zastanowimy się nad tą łącznością ze sobą, nad samowystarczalnością w metafizycznym sensie i nad tym, że jesteśmy odrębną i absolutną całością, łatwo zrozumiemy, jak ogromną mamy siłę, jak wielką moc.
Ja w opisanej wyżej sytuacji chciałam oddać tę moc innym, w dodatku obcym sobie ludziom. Chciałam im pozwolić zadecydować, czy mogę, czy też nie mogę postąpić tak, jak czułam, że powinnam. Nie robiąc tym zachowaniem przecież nikomu krzywdy, jednak narażając się na niezrozumienie (siebie i swoich intencji).
A prawda jest bardzo prosta – moje granice przebiegają dokładnie w tym miejscu, w którym zaczyna się czyjaś nieuzasadniona, bezinteresowna agresja. I przynajmniej w życiu wirtualnym, którego zasady są znacznie prostsze, niż w tym realnym, mogę o nieprzekraczanie tych granic zadbać zdecydowanym chirurgicznym cięciem, manifestując swoją niezgodę na atak (nie tylko zresztą wobec mnie samej).
Jakież może więc mieć w tej sytuacji znaczenie, że jakaś zupełnie inna jednostka, o innej historii i wrażliwości, jakaś inna całość, trzy minuty po zajściu już go nie pamięta lub że nie dostrzega agresji tam, gdzie ja widzę ją wyraźnie? Czy oznacza to, że tej agresji nie ma? Lub że nie powinnam sobie ufać? Przecież skoro tę agresję czuję, a dam się przekonać, że to mi się tylko wydaje, będzie to znaczyło, że ufam innym ludziom bardziej, niż sobie. Ale oni – nie będąc moim Wszechświatem – nie wiedzą przecież co jest dla mnie najlepsze. I tu jest chyba właśnie sedno sprawy.

2. Pułapka bycia miłym

Nie bardzo wiem, czy to rzeczywiście różnica między wychowywaniem dziewczynek, a chłopców, bo nigdy nie byłam chłopcem, ale nie jestem jedyną kobietą na świecie, której od najmłodszych lat wpajano, że trzeba być grzeczną i miłą, i która w dorosłym życiu widzi w tym wpajaniu pewien problem. Z pozoru lepiej być miłym, niż niemiłym. Na pewno też – co już ustaliłam wyżej – nie jest dobrze być agresywnym.
Jednak pewne społeczne (!) oczekiwanie wobec kobiet, by były zawsze miłe i grzeczne, tłumi nasze (kobiece) bardzo pierwotne i zdrowe odruchy i niestety zaburza naszą łączność z samymi sobą. Bo co wtedy, kiedy gdzieś w środku czujemy, że mamy tylko dwa wyjścia (a czasem tak właśnie czujemy):

1) zrobić coś, co w swojej głowie interpretujemy jako zachowanie niegrzeczne czy niemiłe (choć często to tylko nasza interpretacja) wobec drugiej osoby, ale za to się obronić

2) być do końca miłym i grzecznym dla bliźnich, nikogo nie urazić, ale zawieść siebie samego, zawieść swoje zaufanie?

Myślę, że największy problem polega na tym, że potrafimy bardzo długo nie widzieć krzywdy, jaką sobie wyrządzamy poprzez wybranie wariantu drugiego. Pomijam oczywiście, że rzadko kiedy rozwiązania są tylko dwa, ale na pewno to, co może sprawić, że w każdej sytuacji będziemy czuć ze sobą jedność, to obdarzenie się pełnym zaufaniem. Pełnym zaufaniem co do swojej intuicji, pełnym zaufaniem co do swojej odpowiedzialności za siebie i pełnym zaufaniem co do swojej trzeźwej oceny rzeczywistości (choćby takiej oceny, że w jakiejś dziedzinie nie wiemy nic i szukamy takich osób, które staną się naszymi w niej mentorami – to także mam na myśli, pisząc o zaufaniu do siebie samego).
Nie uważam też, że bycie nieuprzejmym, chamowatym, czy opryskliwym to jakaś wartość sama w sobie. Choć jest to ostatnio modne, osobiście tego nie cenię. Piszę raczej o gotowości bycia uznanym nawet za osobę niegrzeczną, by bronić siebie wtedy, kiedy poczujemy się zagrożeni. A to jednak różnica. Ta gotowość nas jakoś dystansuje i wyznacza kierunek (zwrócenie się ku sobie, a nie ku drugiemu człowiekowi). A mogę zapewnić z własnego doświadczenia, że „niemiłym” można być w na tyle kulturalny sposób, by inni nas za to jeszcze potem szczerze szanowali i cenili.

3. Dogmat o nieomylności własnej

No tak, powiedzą sceptycy, więc teraz nie będzie można ci już nic powiedzieć, bo sama wszystko wiesz najlepiej. Otóż, nie. Nie chodzi mi o dogmat o nieomylności własnej. Potrzebujemy innych ludzi, innych światów, konstruktywnych dyskusji, innych zdań i innych punktów widzenia. Potrzebujemy ich do wymiany energii, do sprawdzania, czy nasz mózg funkcjonuje prawidłowo, czy nie nakręcamy się na coś, co nie jest być może tego warte, wreszcie potrzebujemy też stymulacji. Równocześnie potrzebujemy też – oprócz brania – dawać innym ludziom te wszystkie cenne rzeczy, które mamy im do zaoferowania. Jednak zmierzam do tego, że zarówno dawać, jak i – może nawet zwłaszcza – brać możemy naprawdę mądrze wtedy, kiedy będziemy całością, Wszechświatem, a nie niepewną częścią. Jest w tym pewien paradoks, że dopiero pełni możemy być naprawdę otwarci.
Wracając do mojego nieszczęsnego przykładu, wcale nie twierdzę, że nikomu nie udałoby się mnie przekonać, że komentarz, który poprzez swoją formę zrobił mi przykrość, agresywny jednak nie był. Podejrzewam, że gdyby jakiś językoznawca przedstawił mi rozsądne argumenty za tym, że ten konkretny dobór słów nie musiał się z agresją wiązać jednoznacznie, umiałabym mu nawet przyznać rację, a nawet przemyśleć swoją reakcję. Różnica jednak – dla mnie zasadnicza – między:

1) opisaną tutaj sytuacją, a

2) pierwszym, co mi przyszło wtedy do głowy, czyli strachem, jak inni odbiorą moje odruchowe zachowanie

polega na tym, że:

Ad. 1) mam pełne zaufanie do siebie, i wiem, że posiadając w danym momencie daną wiedzę, zachowałam się najlepiej jak tylko mogłam, by siebie ochronić, a to zaufanie z kolei daje mi spokój i otwartość, z jakimi chętnie posłucham argumentów, które być może mnie przekonają, że zagrożenie jednak nie było aż tak duże; i że być może mogłam się zachować jednak inaczej

Ad. 2) nie mam żadnego zaufania do siebie i wierzę w to, że inne jednostki mają prawo zadecydować za mnie, a tym samym odbieram to prawo sobie.

Głęboko wierzę w to, że ta druga postawa jest niehumanitarna, niemoralna i bardzo, bardzo niebezpieczna.

P.S. Na deser proponuję kilka inspirujących filmików na opisywany przez mnie temat (niektóre pojawiają się na tym blogu już drugi raz):

P.S.2 W pewnym sensie zostając w tematyce bycia wierną sobie całością, załączam swoją wersję piosenki „I like that” Janelle Monáe, która ostatnio bardzo mnie rozbujała i której tekst jest dość mocno spójny z powyższym wpisem. Dodatkowo nagrywałam ją tylko na głosy, a dla mnie taki moment spotkania moich wszystkich głosów w jednym czasie i miejscu to bardzo metafizyczne przeżycie, przybliżające mnie na pewno do bycia swoim własnym Wszechświatem 😉

„Miód dla dakini”

scenariusz: Dechen Roder
reżyseria: Dechen Roder
gatunek: kryminał
produkcja: Bhutan
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Honeygiver Among the Dogs
pełny opis filmu wraz z obsadą

Wybierając się na ten film, nie do końca nawet miałam świadomość, na co dokładnie idę. Ktoś zaprosił mnie w ostatnim momencie, ja wiedziałam tylko, że pokaz odbywa się w ramach cyklu, do którego mam zaufanie*, ale nie zdążyłam nawet doczytać żadnego opisu. I dobrze, bo akurat azjatyckie kino tego dnia nie byłoby prawdopodobnie rozrywką mojego pierwszego wyboru. A nawet jeśli zaintrygowałaby mnie wzmianka o tym, że to kryminał, także pewnie moje oczekiwania okazałyby się rozbieżne z tym, co miałam ogromną przyjemność przeżyć podczas seansu. A miałam przyjemność doświadczyć kina zupełnie innego od wszystkiego, co do tej pory widziałam; kina nieoczywistego, przepełnionego magią, głębią, bardzo mi bliską buddyjską duchowością i czystym pięknem.

Dakini – w buddyzmie tybetańskim istota personifikująca żeńskie aspekty oświecenia. W tantrze personifikuje żeńską energię seksualną stanowiącą archetyp stworzenia.

Wikipedia

Fabuła nie jest bardzo zawiła, ale naprawdę – choć akcję trudno nazwać specjalnie wartką – wciąga i trzyma widza w napięciu. Małomówny, skupiony na swojej pracy, racjonalny i niespecjalnie z natury wylewny detektyw Kinley przyjeżdża do bhutańskiej wioski prowadzić śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia przeoryszy żeńskiego klasztoru położonego w niesamowitych, niewymownie urokliwych, spowitych mgłą lasach. Sprawa od początku wydaje się dziwna, a mieszkańcy wioski jednoznacznie wskazują jako winną intrygującą Choden, która nie pochodzi stąd, mieszka sama i jest przez tutejsze zabobonne społeczeństwo uważana za diabła. Niewrażliwy na przesądy Kinley próbuje dociec prawdy, wyruszając za Choden w wędrówkę, która w pewnym momencie okazuje się wędrówką również wgłąb siebie samego.
Niewiarygodna lekkość, przenikanie się rzeczywistości i fikcji, jak również racjonalnych działań i magii dostrzeganej w pewnym porządku świata przez osoby mocno uduchowione są w tym filmie otulone tą niesamowitą mgłą, leniwą zielenią i niewymuszonym naturalnym pięknem krajobrazów. Nic, co widzimy, nie jest oczywiste, prawie wszystko jest intuicyjne – gra z naszą wrażliwością.
Nie sposób nie wspomnieć też o rewelacyjnej, poruszającej muzyce, którą „Miód dla dakini” uświetnił Tashi Dorji. Gorąco wszystkim ten film polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Miałam ogromną przyjemność zobaczyć ten film w ramach doskonałego i bardzo dla naszego miasta ważnego cyklu „Kino, którego szukasz” – pokazy odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz

Kiedy odkryjesz w sobie dzikie zwierzę

fot. Mariusz Stępień

Większość swojego życia udało mi się wytrwać w przekonaniu, że ludzie są, przez swoje człowieczeństwo, zupełnie różni od zwierząt; i chociaż nie uważałam tego za coś specjalnie pozytywnego, to wydawało mi się, że tak po prostu jest. Byłam ułożoną dziewczynką z tzw. dobrego domu, dla której ludzka zwierzęcość była czymś być może intrygującym, ale jednak obcym.
Zawsze jednakowoż interesowali mnie psychopaci, co wytworzyło w mojej głowie obraz jednej określonej grupy (głównie seryjnych morderców), której zwierzęcość wydała się być dość jaskrawa i przesłaniająca to, co nazywamy ludzkim bądź człowieczym. Po prostu wysunęła się na prowadzenie. To mnie chyba w nich (a raczej w budowie ich mózgów) fascynowało najbardziej.
Potem zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy aby na pewno zezwierzęcenie jest aż tak jednowymiarowe i dotyczy faktycznie tylko jednej grupy ludzi…

1. Animalistyczna strona w ekstremach

Szokującą była dla mnie na przykład informacja zawarta w książce „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwina Bandelowa, dotycząca ofiar przetrzymywanych przez swoich oprawców w piwnicach. Okazało się, że przy pewnym stopniu wycieńczenia organizmu i nieustającego zagrożenia życia, ludzie samoistnie „przechodzą” na kierowanie się najsilniejszym instynktem, czyli instynktem przetrwania, zupełnie tak samo, jak zwierzęta. W związku z tym ofiara, która będzie codziennie gwałcona, ale równocześnie karmiona, zaczyna się powoli odklejać od wymyślonych przez człowieka kategorii, takich jak moralność, etyka czy nawet upokorzenie. Zaczyna rozumieć (choć bardziej chyba czuć, bo od intelektualizowania też się odkleja), że gwałt nie pozbawi jej życia, a jedzenie jej życie podtrzymuje. Stąd, kompletnie niezrozumiały dla osób, które się w takiej sytuacji nie znalazły, pewien rodzaj przywiązania, czasem nawet wdzięczności, a po latach też chronienia swojego oprawcy. On nie zabił. W sytuacji ekstremalnej wszystko właściwie sprowadza się właśnie do tego – do ochrony swojego życia.
Kolejnym, znanym w historii, bardzo drastycznym przykładem jest katastrofa lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 i podjęcie przez ocalałą, ale uwięzioną wysoko w górach głodującą załogę, decyzji o spożyciu zwłok swoich zmarłych towarzyszy podróży. Człowiek namalował sobie obraz samego siebie, w którym podjęcie takiej decyzji się po prostu nie mieści. Nikt z nas nie chciałby tak o sobie myśleć – nie chcielibyśmy uwierzyć, że gdybyśmy byli na miejscu wspomnianej załogi, postąpilibyśmy dokładnie tak samo. Jednak instynkt przetrwania jest silniejszy, niż jakiekolwiek zasady czy kodeksy.

2. Animalistyczna strona w życiu
codziennym

Na szczęście opisane wyżej sytuacje nie należą do tych najbardziej typowych i codziennych w  naszym życiu. Czy oznacza to jednak, że nie stykamy się i w nim ze swoją zwierzęcością?
Pierwszym  z brzegu przykładem na to, że kierujemy się bardzo pierwotnymi i głęboko w nas zakorzenionymi instynktami, są oczywiście wszelkie rytuały godowe. Bez względu na to, jaki mamy stosunek do posiadania potomstwa, kiedy zabiegamy o względy kogoś, kto nas pociąga, automatycznie uruchamiają się w nas instynkty związane z przetrwaniem gatunku, czyli również – choć w szerszej perspektywie – przeżyciem.
Innym przykładem jest, bardzo indywidualne i przez każdego inaczej trochę interpretowane, poczucie własnej przestrzeni. Od dziecka jesteśmy uczeni, by nie podchodzić do dużych zwierząt (np. koni czy krów) od tyłu, bo nas kopną. Przyznam szczerze, że w czasach już na szczęście dla mnie minionych, kiedy mieszkałam w dużym mieście i poruszanie się środkami komunikacji miejskiej było moją codziennością, też miałam odruch kopania, jeśli ktoś stanął za mną w odległości niemożliwej dla mnie do przyjęcia. Oczywiście niby to „przypadkiem” postawiłam zdecydowanie stopę na bucie irytującego intruza, czy też zamaszyście zaczynałam grzebać w torebce, przybliżając stanowczo swój łokieć do jego nosa. To nie był jeszcze atak – to były wyraźne ostrzeżenia. Nie zawsze do końca świadome czy przemyślane. Przemawiało przeze mnie moje własne prywatne dzikie zwierzę i odruch bronienia własnego terytorium, nazywanego przez psychologów także „bańką prywatności”. Jeśli się głębiej zastanowić, to naruszenie naszej fizycznej przestrzeni ogranicza nam możliwość ucieczki, osłabia szanse wygranej w ewentualnej walce i ma prawo wywołać poczucie bliżej niesprecyzowanego zagrożenia. A jeśli poczujemy się zagrożeni, naturalną reakcją jest obrona… być może właśnie naszego życia. Przecież tego, czego konkretnie bronimy, nie rozumiejąc, co nam zagraża, w chwili bronienia się, jeszcze nie znamy.

3. Dualizm duszy i ciała

Już od czasów Kartezjusza, filozofia interesuje się problemem tzw. dualizmu duszy i ciała. Najkrócej mówiąc, Kartezjusz twierdził, że fizyczność i umysłowość, to dwie odrębne substancje. Jedną z nich (fizyczność) można badać przy pomocy nauk przyrodniczych, a z kolei druga (umysłowość) składa się z myśli i świadomości i jest obszarem wolności. Zauważał jednak, że te dwie odrębne substancje się w człowieku łączą. Na przestrzeni lat, pogląd o dualizmie ciała i ducha podlegał przekształceniom (np. że substancja jest jedna, natomiast ma dwojakie rodzaje własności), jednak utrzymał się po dziś dzień, np. wśród kognitywistów (zwłaszcza katolickich).
Ta teoria pięknie wpasowuje się w inną – tę o wyższości i przede wszystkim odmienności ludzi od zwierząt. Dusza (choć to termin niesłychanie szeroki i niejasny) jest przecież czymś wzniosłym i pięknym, a ciało… no trudno, skoro już jest, to niech będzie.
No i tu pojawia się mój sprzeciw. Sprzeciw wobec bardzo wielu elementów składowych opisanego wyżej myślenia, ale może zacznę od początku i posłużę się swoimi, wspomnianymi już kiedyś, nNotatkami i wymyślonym przez siebie kiedyś schematem.

nNotatki, mój autorski schemat

Teorie mówiące o dualizmie ciała i ducha oraz tym, że zwierzęcość człowiekowi „nie przystoi” zakładają, że lepszą stroną człowieka jest ta „duchowa”. Problem tkwi jednak w tym, że nikt z nas nigdy nie poznał (i prawdopodobnie nie pozna) czystej duchowości, która nie byłaby ograniczona ciałem. Skąd więc pewność, że gdyby faktycznie istniała, byłaby lepsza?
Ciało bez nie-ciała rzeczywiście może istnieć. Przykładami są wszelkie zaburzenia emocji, niskie IQ, czy brak umiejętności odróżnienia dobra od zła. Nie znamy jednak żadnych przykładów na potwierdzenie tezy, że nie-ciało może funkcjonować bez ciała! (W końcu nawet pełny paraliż nie neguje istnienia ciała.)
A to, co każe nam myśleć, że czysto cielesne popędy są gorsze od duchowych (wierzę, że błąd tkwi w ogóle w jakimkolwiek wartościowaniu ich), to nasze myśli i przekonania, czyli innymi słowy projekcje naszych mózgów. Mózg natomiast jest jak najbardziej namacalnym, fizycznym organem, z całą pewnością należącym do naszego ciała, choć wytwarzającym przestrzeń, którą interpretujemy jako duchową.

4. Co autor chciał powiedzieć?

Podsumowując ten tekst, chciałabym zaznaczyć, że nie zależy mi na tym, by kogokolwiek do czegokolwiek przekonać. Rzadko zresztą kiedy mi na tym zależy. Celem było podzielenie się swoim sceptycznym podejściem do wielkich słów, takich jak:

  • moralność
  • sumienie
  • człowieczeństwo (w znaczeniu, jakie temu słowu nadaliśmy)

Zawsze i w każdej sytuacji oczywiście warto być przyzwoitym, zawsze trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny i w razie możliwości jak najlepiej przewidywać skutki swoich działań. Jednak – jako zwierzęta – posiadamy też instynkty, które w sytuacjach ekstremalnych zawsze będą odgrywały najważniejszą rolę, nieważne jak byśmy chcieli wierzyć, że jednak odegra ją moralność czy nasz honorowy kodeks. A te instynkty – jeśli się uprzeć, że zwierzęta nie mają duszy – przypominają nam o naszej przynależności do świata zwierząt i świata fizyczności (cielesności). I jeśli możemy naprawdę mądrze wykorzystać swoją większą od innych gatunków samoświadomość, pamiętajmy, że naprawdę niemoralne jest ocenianie zachowań wynikających z najbardziej pierwotnej, zapisanej w nas potrzeby ochrony swojego życia.

Blogosfera oczami nNi, czyli SHARE WEEK 2018

fot. Mariusz Stępień

Po wielkanocnej przerwie wracam z naręczem wiosenNych kwiatów oraz bukietem blogów, które chciałabym polecić swoim Czytelnikom, bo uważam je za ważne, wartościowe i naprawdę godne uwagi.
Wpis został zainspirowany akcją SHARE WEEK 2018, która ma na celu pokazanie (przez nas, blogerów) różnorodności w polskiej blogosferze i docenienie innych blogerów, nie zawsze bardzo popularnych, ale wpływających na nas.
Zasadą akcji jest podzielenie się u siebie trzema ulubionymi blogami i zgłoszenie ich do konkursu. (Szczegóły akcji są dostępne TUTAJ.)

1. Blogi, które gorąco wszystkim polecam:

SZORTOWNIA – BLOG KRÓTKOMETRAŻOWY, powstawała niejako na moich oczach i ma dla mnie znaczenie szczególne. To blog poświęcony filmom krótkometrażowym – pierwszy i jedyny taki polski blog zawierający przegląd filmów krótkometrażowych z całego świata i w przeróżnych kategoriach; nie lada gratka dla miłośników tzw. „szortów”, choć ze mnie np. dopiero zrobił wielkiego fana tego gatunku.
Jeśli mamy ochotę urządzić sobie wieczorem – samotnie lub w grupie – intrygujący, ciekawy seans złożony z kilku wysmakowanych filmów na jakikolwiek wybrany temat (a może na kilka różnych), Szortownia będzie do tego idealnym wręcz miejscem! ❤

Skumbrie w tomacie to blog kulinarny, będący kopalnią fantastycznych przepisów (zwłaszcza podkarpackich), który podbił moje serce, kiedy sama zaczynałam swoją przygodę z kulinarnym blogowaniem i Jednopalnikową. Autorka Kasia jest niesłychanie serdeczną i ciepłą osobą, która okazała Jednopalnikowej bardzo dużo bezinteresownej życzliwości, choć nigdy nie poznałyśmy się osobiście.
Już sama nazwa jej bloga, romansująca z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, obiecuje inteligentną zabawę z czytelnikiem i kawał dobrej literatury przy okazji! Do tego przepiękne, kuszące zdjęcia i nienaganna polszczyzna – jest smacznie w każdym tego słowa znaczeniu! ❤

Janina Daily.com to cudowne, niewiarygodnie pozytywne miejsce w sieci, w którym zawsze czuję się bezpiecznie, i do którego choćbym przyszła nie wiem jak smutna, to zawsze opuszczam je z ogromnym uśmiechem na ustach.

Jestem jak Bronisław Malinowski – tylko ładniejsza.

– pisze o sobie Janina (w notce Jestem Janina)

Janina – mieszkająca na stałe w Irlandii i wykładająca tam statystkę – pisze o wszystkim. Robi to w sposób niesłychanie zabawny, a równocześnie pozbawiony złośliwości i sarkazmu (z którymi ja ciągle walczę – mam nadzieję, że z coraz lepszym rezultatem – u siebie). Jej blog to dowód na to, że najlepszym lekarstwem na całe zło tego świata jest zdrowy śmiech – taki do łez. Jednak kiedy przychodzi do tematów troszkę większego kalibru, Janina potrafi w sposób bardzo mądry i wyważony opowiedzieć się po stronie zdrowego rozsądku, nie wchodząc równocześnie w polityczne przepychanki. Polecam serdecznie! ❤

2. Vlogi, które gorąco wszystkim polecam:

W myśl regulaminu akcji SHARE WEEK 2018, możemy polecić tylko trzy, a także tylko blogi (do których vlogi, czyli blogi prowadzone w formie filmików, się nie zaliczają). Jednak w ramach swojego wpisu mogę polecić tyle blogów (a także vlogów), ile chcę, choć nie zgłaszając wszystkich do konkursu.
Z tego powodu, przy okazji tego wpisu nie mogłabym nie wspomnieć o dwóch vlogach, które wyjątkowo mnie urzekły i których wierną fanką jestem.

Paweł Opydo – autor serii „Złe książki” – prowadzi bardziej rozbudowaną stronę składającą się z wielu ciekawych serii. Polecam również „Złe piosenki”, „Złe komentarze” i wszelkie felietony (w wersji mówionej), jednak dziś chciałabym się skupić na moich chyba ulubionych „Złych książkach”.
Opydo przeczytał za mnie wszystkie najgorsze z możliwych książki, a potem je rzetelnie streścił, posiłkując się (na szczęście tylko krótkimi, ale dającymi pewien ogląd) cytatami. To kawał naprawdę fantastycznie wykonanej roboty, którą niesamowicie doceniam. (Przeczytanie na ten przykład chociaż jednego tomu „Pięćdziesięciu twarzy Greya” to wyczyn, na który sama nie potrafiłabym się zdobyć, zwłaszcza po zobaczeniu cytatów.)
Równocześnie komentarze Pawła – komentarze inteligentnego, myślącego analitycznie człowieka – bawią mnie i mnóstwo jego fanów do łez. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie jest to vlog dla każdego. Wiem, że to, co mnie na tym kanale urzeka, wielu będzie drażnić. I dobrze! Przynajmniej kanał jest jakiś! 😉

Dyplomowana polonistka, fascynatka języka polskiego, a także prezenterka telewizyjna Paulina Mikuła zauroczyła mnie już jakiś czas temu swoim vlogiem Mówiąc inaczej, który jest poświęcony poprawności językowej. Trafiłam na niego zupełnie przypadkiem i od razu zostałam jego fanką.
Paulina z ogromną klasą i kulturą, a równocześnie lekkością i wdziękiem opowiada o językowych zawiłościach, rozwiewając największe wątpliwości.
Jej vlog to kopalnia wiedzy nawet dla innych absolwentów polonistyki.
A jeśli chcemy zrobić sobie małą przerwę od jednak nauki, Paulina ma też dla nas równie ciekawą, pozajęzykową serię „Myśląc inaczej”! 😉

❤ Chciałam ogromnie podziękować wszystkim wymienionym przeze mnie Blogerom za ich pracę, serce i pasję! ❤

„Bliskość”

scenariusz: Kantemir Bałagow,
Anton Yarush

reżyseria: Kantemir Bałagow
gatunek: dramat
produkcja: Rosja
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Tesnota
pełny opis filmu wraz z obsadą

Fabuła „Bliskości” rozgrywa się w kaukaskiej części Rosji. Główną bohaterką jest intrygująca Ila (w tej roli fenomenalna Darya Zhovnar), wywodząca się z ortodoksyjnej żydowskiej społeczności. Kiedy po opuszczeniu rodzinnej uroczystości ukochany brat Ili zostaje wraz ze swoją narzeczoną porwany dla okupu przez Kabardyjczyków, zaczyna się dramat rodzin uprowadzonych i seria trudnych wyborów. Film jednak w moim odczuciu nie jest o tych wyborach, ale o kontrze między jednostką a grupą lub też – jak nazywa to matka Ili – „plemieniem”.
Ila jest nietuzinkową postacią, dziewczyną dziką, nieokrzesaną, namiętną, nietypową. Pracuje z ojcem w warsztacie samochodowym, szaleńczo kocha Kabardyjczyka. W mniejszości narodowej, z której się wywodzi, tak mocno przesiąkniętej patriarchatem i o tak mocno zarysowanych granicach, nie może poczuć się dobrze i bezpiecznie. Nie może zaznać bliskości (w swoim własnym rozumieniu tego słowa), której tak bardzo potrzebuje. Wepchnięta przez Bałagowa w ciasny kadr, każdym swoim gestem walczy o wolność i zaznaczenie swojej indywidualności.
Nasuwa mi się też pytanie, na ile wsparcie naszej społeczności i rodziny – tak bardzo w mniejszościach przecież ważne – jest wsparciem w pełnym tego słowa rozumieniu. Na ile z pozycji grupy w ogóle da się rozwiązać problemy jednostki, które trzeba rozpatrywać indywidualnie? Czy się da? Czy może perspektywa grupy i silne poczucie czasem źle pojętej lojalności zaburza umiejętność dostrzeżenia czegoś dużo istotniejszego? Na te pytania wydaje się odpowiadać bardzo złożona i na swój sposób tragiczna postać matki Ili.
„Bliskość” jest filmem niezwykle poruszającym. Serwowane widzom sceny nie zawsze są wygodne, nie zawsze są zrozumiałe; również dla krytyków, jak wstrząsające nagrania, na których czeczeńscy terroryści torturują i mordują rosyjskich żołnierzy, oglądane przez Ilę i środowisko jej chłopaka – Kabardyjczyka. W moim odczuciu – choć jak większość widzów odwracałam z przerażeniem głowę, wiedząc, że bardzo nie chcę w tym uczestniczyć – była w tym jakaś prawda, więc wartość nadrzędna, osnuta jednak przez Bałagowa delikatną siatką artyzmu. Życie przecież nie zawsze jest wygodne i zrozumiałe.
Bardzo podoba mi się w „Bliskości” jej wielowymiarowość i wymykanie się łatwemu zaszufladkowaniu, a z drugiej strony ogromna poetyka. Film na długo pozostaje w pamięci.

ZWIASTUN:

Najbardziej irytujące błędy językowe 2

fot. Geo Dask

Ostatni wpis o najbardziej irytujących błędach językowych cieszył się dość sporym zainteresowaniem, a prawda jest też taka, że irytuje mnie trochę więcej, niż tylko pięć opisanych poprzednio błędów. Postanowiłam więc zrobić dziś część drugą. (Tak jak poprzednio, w tytułach podaję formy poprawne.)

1. Byłyśmy/byliśmy

We wpisie „Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami” wspominałam o tym, że wolę, mówiąc o sobie, używać męskich rodzajników, ponieważ w ten sposób podkreślam większe przywiązanie do swojego gatunku, niż do swojej płci. Wolę to jednak robić tylko wtedy, kiedy język daje mi taką możliwość (np. w nazwach zawodów).
Równocześnie są też w języku sytuacje, w których trzeba zaznaczyć swoją płeć – to czasowniki liczby mnogiej w czasie przeszłym. Drażni mnie, kiedy ktoś robi to nieprawidłowo, bo wierzę, że warto znać zarówno własną płeć, jak i swojego interlokutora, a także warto umieć dać temu wyraz. Wyjaśnię więc na przykładzie czasownika „być”, jak wyglądają poprawne formy.

[kobieta o samych kobietach] byłyśmy – [kobieta o samych kobietach] byliśmy

[mężczyzna o samych mężczyznach] byliśmy – [mężczyzna o samych mężczyznach] byłyśmy

[kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byliśmy
[kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byłyśmy

Najłatwiej po prostu zapamiętać, że końcówki -łyśmy używamy jedynie wtedy, kiedy opisywaną przez czasownik czynność wykonywały jedynie kobiety (robiłyśmy, rozmawiałyśmy, spacerowałyśmy, kupowałyśmy).
Wystarczy – w najliczniejszym nawet gronie kobiet – tylko jeden mężczyzna, by nastąpiła konieczność użycia końcówki -liśmy, która będzie obowiązywać zarówno jeśli wykonawcami czynności będzie towarzystwo mieszane, jak i jedynie męskie grono (chodziliśmy, jedliśmy, oglądaliśmy, piliśmy).

2. Bynajmniej nie

Bardzo powszechnym błędem jest używanie partykuły „bynajmniej” zamiast innej podobnej – „przynajmniej”. Dobrze więc przypomnieć sobie znaczenia każdego z tych słów:

bynajmniej –
1) partykuła wzmacniająca przeczenie zawarte w wypowiedzi;
2) wykrzyknik będący przeczącą odpowiedzią na pytanie

– SJP PWN

przynajmniej – partykuła wyznaczająca minimalny, możliwy do zaakceptowania przez mówiącego zakres czegoś lub komunikująca, że ilość lub miara czegoś jest nie mniejsza od wymienionej i że może być większa

– SJP PWN

bynajmniej niebynajmniej tak

Prawidłowe będą więc zdania:

Nie mam bynajmniej zamiaru cię przekonywać do przejścia na frutarianizm.

– Zjesz flaki? – Bynajmniej.

Niech zje przynajmniej ziemniaki.

Będę najedzona przynajmniej do kolacji.

Widzimy więc wyraźnie, że „bynajmniej” odnosi się zawsze do przeczenia (bo bynajmniej nie do twierdzenia), a „przynajmniej” do twierdzenia, a także zakresu, ilości i miary (przynajmniej tyle warto zapamiętać).

3. Po prawej/po lewej, na prawo/na lewo

Zdumiewającym i niezwykle szpetnym miksem dwóch poprawnych form: po prawej/po lewej i na prawo/na lewo jest potworek po prawo/po lewo.

po prawej/po lewej, na prawo/na lewopo prawo/po lewo

A Irena Santor śpiewała przecież onegdaj, że:

Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie

– „Na prawo most, na lewo most”, sł. Helena Kołaczkowska

Najłatwiej chyba zapamiętać, że jeśli chcemy wskazać kierunek i ciśnie się nam na usta coś, co się ze sobą rymuje, to lepiej zachować to dla siebie. Poprawne formy tych sformułowań nie zawierają rymów.

4. Proszę pani

Chociaż proszę panią użyte w sposób poprawny błędem nie jest, to w tym wpisie chciałam się skupić na nieprawidłowym jego użyciu tam, gdzie powinno się pojawić sformułowanie proszę pani.

Poprawne będą więc zdania (pomocnicze w nawiasie doprecyzowują kontekst):

Proszę panią do tańca. (Proszę państwa do gazu.)

Proszę pani, czy mogę na chwilę opuścić klasę? (Proszę państwa, zaczynamy obrady.)

proszę paniproszę panią

Druga kwestia, czyli proszę pani, jest ciekawsza. Rozumiem, że nie chodzi o wyjaśnienie ani uzasadnienie, tylko o pomoc dydaktyczną. Dlatego pozwoliłem sobie ułożyć króciutki wierszyk. Nie jest zbyt mądry, ale może być użyteczny, bo łatwo zapada w pamięć:

Proszę pana, proszę pani,
„Proszę panią” jest do bani!
Proszę babci, cioci, mamy,
Dość już „proszę panią” mamy
I prosimy każdą panią:
Niechaj panie ten zwrot ganią!

– nieoceniony prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN

5. W każdym razie

Kolejnym irytującym błędem – polegającym na pomyleniu ze sobą dwóch poprawnych frazeologizmów (i przy okazji synonimów): w każdym razie oraz bądź co bądź – jest dziwoląg w każdym bądź razie.

w każdym raziew każdym bądź razie

Prawidłowe będą zdania:

W każdym razie noszę ze sobą na wszelki wypadek gaz pieprzowy.

Dobrze, że siedzi – zamordował i zjadł bądź co bądź osiem osób.

Najlepiej zapamiętać, że każdy z tych frazeologizmów zawiera tylko trzy słowa.

P.S. A na deser dołączam jeden z moich ulubionych językowych memów 😉

źródło: KWEJK

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: