„Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos” manNip

fot. Kaloudis Basilis

rok wydania: 2012

Nie zamierzam oczywiście recenzować swojej własnej książki, bo byłoby to grubą przesadą, jednak pomyślałam, że warto w jednym miejscu opisać historię jej powstania zarówno dla tych, którzy ją posiadają i lubią, jak i tych, którzy się wahają, czy ją nabyć. Troszkę już o tym wspominałam na blogu wcześniej, ale ponieważ Czytelników przybywa, napiszę o tym jeszcze raz.
Po raz pierwszy pojechałam (tak, „pojechałam”, autobusem… podróż trwała prawie 30 godzin…)  na Thassos w 2008 roku i momentalnie zakochałam się w tym miejscu. Wyspa – oprócz niewiarygodnej urody (jest nazywana szmaragdową i najbardziej zieloną ze wszystkich greckich wysp) – ma zdecydowanie magiczne właściwości i mocno uzależnia. Każdy, kto tam choć raz był, na pewno zrozumie o czym mówię. Ona wzywa. Wzywa do powrotu i niezwykle ciężko się temu oprzeć. Kolejne moje wakacje były już dłuższe i bardziej intensywne. Więcej w ich trakcie zwiedziłam i wiedziałam już, że Thassos jest moim miejscem na ziemi. Wtedy zawiązałam też mnóstwo znajomości i przyjaźni z lokalną (grecką oraz angielską) społecznością.
Na kolejny swój przyjazd nie byłam w stanie czekać do kolejnych wakacji, więc zafundowałam sobie Boże Narodzenie u przyjaciół na wyspie – która, co warto zaznaczyć, poza sezonem letnim jest kompletnie nieturystyczna i na którą zdecydowanie trudniej wtedy dotrzeć. Od wtedy do teraz byłam na Thassos o każdej porze roku i w każdym z jego dwunastu miesięcy. Właściwie przyjeżdżałam tam, kiedy tylko mogłam. Jesienią i zimą pomagałam w zbiorach oliwek czy przywożeniu drewna na opał oraz pracowałam jako kucharka dla zbierających oliwki. Natomiast podczas jednego sezonu letniego udało mi się być rezydentką w dwóch polskich biurach podróży, barmanką w greckim beach barze z funkcją sprzątania plaży i toalet oraz kelnerką w świetnym przyhotelowym barze, którego główną klientelą byli Anglicy. Te wszystkie prace wykonywałam podczas jednego szalonego sezonu, kiedy przyjechałam z turnusem na dziewięć dni, a zostałam… cztery miesiące!
Jedyne, czego ciągle mi brakowało, to jakiegoś porządnego przewodnika po Thassos w języku polskim, który byłby krótki, acz treściwy, poręczny i przede wszystkim rzetelny.  Będąc przez chwilę rezydentką i mając styczność z rezydentami z innych biur podróży, którzy polecali klientom najdroższe wypożyczalnie samochodów jako „jedyne bezpieczne”, czy twierdzili, że:

rzeźbiarz Vagis był takim greckim Nikoforem

lub że

słowo „αλυκή” we współczesnej grece nie istnieje

– dlaczego to takie zabawne, dowiecie się z mojego „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos”

zrozumiałam, że wiedza, którą zdobyłam, pomieszkując na wyspie i rozmawiając z wieloma jej mieszkańcami, nie jest wcale aż tak ogólnodostępna, jak myślałam. Wiedziałam już wtedy, że jeśli marzy mi się dobry przewodnik, to muszę go napisać sama. I w ten sposób powstało, w 2012 roku, moje długo wyczekiwane i dopieszczane dziecko – „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”. Ponieważ ani pewne cenione wydawnictwo podróżnicze, do którego się zgłosiłam, nie było tą pozycją zainteresowane, ani ja na jakimś etapie pracy już nie bardzo wyobrażałam sobie ingerencję osób trzecich (nawet grafikowi nie zostawiłam zbyt dużo swobody) w ten przewodnik, postanowiłam zrobić wszystko starą, wypróbowaną metodą, czyli własnym sumptem – od projektu graficznego, przez okładkę (na której moje własne zdjęcie, moich własnych rąk, mojego własnego pomysłu), oczywiście własny tekst i maleńki polsko-grecki słowniczek na końcu, po wszystkie zdjęcia, na których starałam się uchwycić Thassos nieznane, zaskakujące, w różnych porach roku. Efekt, ku mojej ogromnej radości, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem innych miłośników Thassos, a także tych, którzy dopiero z moją książeczką zaczęli swoje odkrywanie tej pięknej wyspy.
Wszystkich gorąco zachęcam do lektury! 😉

PRAKTYCZNE INFORMACJE O PRAKTYCZNO-SENTYMENTALNYM PRZEWODNIKU:

format: A5
liczba stron: 48 (31 stron litego tekstu, 17 stron z unikalnymi zdjęciami)
okładka: usztywniona, laminowana
co książka zawiera: spis treści, opis historii Thassos, informacje dotyczące poruszania się po wyspie oraz dostania się z niej na ląd, opis przemysłu na wyspie, szczegółowy plan wycieczki dookoła Thassos z omówieniem wszystkich miejscowości po drodze (wycieczka jest podzielona na rozdziały), szczegółowy plan wycieczki w głąb wyspy, informacje archeologiczne, zdjęcia oraz mini słowniczek polsko-grecki

POWIĄZANE WPISY O THASSOS MOJEGO
AUTORSTWA:

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!baner Przewodnika po Thassos

„Na plaży Chesil”

scenariusz: Ian McEwan
reżyseria: Dominic Cooke
gatunek: melodramat
produkcja: W. Brytania
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: On Chesil Beach

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nie jestem romantyczką w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Filmy o trudnej miłości, podczas oglądania których muszę być zaopatrzona w pudełko chusteczek, na ogół zawierają albo wątek kanibalistyczny, albo nekrofilski, ewentualnie pedofilski, a najchętniej kombinację ich wszystkich naraz. Zaskoczyła mnie więc moja własna reakcja na brytyjski melodramat „Na plaży Chesil”, który mnie najzwyczajniej w świecie wzruszył i doprowadził do łez, mimo że to prosta historia miłości normalnej heteroseksualnej pary. Czy jednak na pewno?
Przede wszystkim film ten – dosyć teatralny –  jest ekranizacją powieści Iana McEwana (autora scenariusza), której nie czytałam, w związku z czym nie mogę się do niej w swojej recenzji w żaden sposób odnieść. Nie ma też we mnie stuprocentowego przekonania, że to naprawdę dobry film. Jest w nim jednak coś, co mnie urzekło. Przede wszystkim chyba zdjęcia, które są prawdziwym arcydziełem.
Choć dziś strasznie trudno to sobie wyobrazić, Wielka Brytania w latach 60. ubiegłego wieku (kiedy The Beatles dopiero zaczynają swoją karierę) pod względem obyczajowym była jakby zastygła w czasach wiktoriańskich. Poznajemy przybyłą do małego hoteliku, uroczo położonego w pobliżu cudownej plaży Chesil, parę nowożeńców – Florence (w tej roli znakomita Saoirse Ronan) i Edwarda (Billy Howle). Powiedzieć, że ich wspólna kolacja przed nocą poślubną jest niezręczna, to nic nie powiedzieć. Miałam nieodparte wrażenie, że obserwuję ludzi, których małżeństwo zostało zaaranżowane przez osoby trzecie, którzy są przy sobie niewiarygodnie spięci, którzy nie czują się ze sobą swobodnie i dobrze. Jednak częste retrospekcje zdają się zupełnie przeczyć temu, by było tak między nimi zawsze. Powoli dowiadujemy się o tym, jak para się poznała, jak zaczęło rozkwitać jej uczucie. Widzimy ciepłą, wrażliwą, dobrą, inteligentną i bardzo ambitną młodą skrzypaczkę, którą rozkochuje w sobie oryginalny, delikatny, błyskotliwy, zabawny, również inteligentny i wrażliwy student historii. Mimo że dzieli ich pochodzenie społeczne (ona z bogatej rodziny tzw. wyższych sfer, on z biedniejszej), znajdują szybko wspólny język. Wbrew zresztą wielu recenzjom, które czytałam, różnice między nimi nie wydają mi się być aż tak znaczące. Ojciec Edwarda jest dyrektorem szkoły, matka artystką (niestety ciężko chorą), sam Edward doskonale sobie na studiach radzi, ma ambitne plany dotyczące swojej zawodowej przyszłości. W niemal każdej scenie podczas retrospekcji czuć wyraźnie więź między tymi dwojgiem – brak napięcia, tak trudnego do zniesienia podczas kolacji poprzedzającej noc poślubną. Widzimy parę, która się ze sobą śmieje, która spędza ze sobą dużo czasu, która ze sobą rozmawia. Okazuje się jednak, że spustoszenie, jakiego owe wiktoriańskie czasy, w których Wielka Brytania zdała się zastygnąć w kwestiach obyczajowych dokonało we Florence, stało się – tuż przed ich nocą poślubną – przeszkodą tak wielką, że niemal niemożliwą do pokonania.
Każde czasy charakteryzują jakieś mody, jakieś tendencje, jakieś (niestety) konwenanse. Nie ma nic dziwnego w tym, że w jednych czasach ludzie czekali z konsumpcją związku do nocy poślubnej, a w innych ta praktyka nie jest popularna. Ostatecznie ta decyzja zawsze powinna być tylko i wyłącznie indywidualnym wyborem konkretnych jednostek, ale czasy i mody sprzyjają wyborowi któregoś z tych modeli. To jednak, co mną wstrząsnęło w filmie, to to, jak drastyczny stopień niewiedzy o samym sobie i swojej seksualności można w ogóle, będąc dorosłą i wykształconą osobą, osiągnąć. O jak wielu rzeczach można nie potrafić rozmawiać z najbliższą, ukochaną osobą, tylko dlatego, że ktoś nam kiedyś wmówił, że nie wypada, czy że coś jest tematem tabu. O jak wielu rzeczach można nie umieć rozmawiać z samym sobą. Prawdopodobnie póki mieścimy się w pewnych normach, to nie zaszkodzi to nam aż tak bardzo. Ale… jeśli nie…? I jeśli nie umiemy się do tego przyznać? Nie umiemy przepracować tego, co trudne, ale co przepracowania zdecydowanie wymaga?
Nie mam na myśli już nawet, być może troszkę nas dziś rozczulającej, niewiedzy tych dwojga, dotyczącej kwestii technicznych. Ostatecznie wszyscy jesteśmy zwierzętami i działamy najczęściej instynktownie. Kobieta też przed porodem nie musi przeczytać całej literatury fachowej dotyczącej rodzenia – urodzi i bez tej wiedzy. Jednak pojawi się problem, jeśli przez cały czas ciąży nie będzie mieć o niej najmniejszego pojęcia. I mniej więcej ten poziom niewiedzy o sobie samej przedstawia główna bohaterka. Trudno ją jednak za to winić. Trudno też winić Edwarda za jego zupełnie zrozumiałą reakcję, którą – mam wrażenie – sam film trochę jednak piętnuje.
Myślę, że choć dzisiejsze ociekające seksem czasy Anglii lat 60. w najmniejszym nawet stopniu nie przypominają, jednak temat braku edukacji seksualnej i jego dramatycznych dla jednostek skutków jest ciągle zdumiewająco aktualny.

ZWIASTUN:

Góralski barszcz na sałacie z wędzonką zabielany zsiadłym mlekiem

jednopalnikowa.wordpress.com

Przyjemność i satysfakcję porównywalną do tych, które mi towarzyszą, kiedy uda mi się odtworzyć niemal idealnie harmonię zasłyszanej piosenki ze słuchu (pracując nad jej akompaniamentem), mam wtedy, kiedy zjem coś pysznego w restauracji, a potem uda mi się ze smaku odtworzyć w swojej własnej kuchni przepis. Tak też się stało wczoraj – po dwóch wizytach w doskonałej góralskiej karczmie „Zapiecek”, podczas których zamówiłam barszcz na sałacie, który mnie absolutnie zachwycił,  postanowiłam spróbować zmierzyć się z tą zupą w domu. Nieskromnie powiem, że wyszło świetnie!
Wymyślony przez siebie przepis umieściłam na swoim drugim blogu – Jednopalnikowa, który jest blogiem stricte kulinarnym. Oto on: góralski barszcz na sałacie z wędzonką zabielany zsiadłym mlekiem (wystarczy kliknąć w jego podkreśloną i wyświetlającą się na szaro nazwę tuż przed tym nawiasem 😉 )!

„Czy w niebie jest cyrk?” Teatr Witkacego w Zakopanem

zdjęcie pochodzi ze strony

spektakl na podstawie prozy:
Aglaji Veteranyi
adaptacja:
Justyna Kowalska,
Mateusz Przyłęcki
reżyseria: Justyna Kowalska
scenografia i kostiumy: Katarzyna Lewińska
muzyka: Michał Sarapata
pełny opis wraz z obsadą

Miałam ogromną przyjemność (jeśli tak można nazwać przeżycie duchowe, jakim niewątpliwie było doświadczenie tego spektaklu) zobaczyć przedstawienie „Czy w niebie jest cyrk?” w Teatrze Witkacego już kilka miesięcy temu. Jednak z powodu natłoku obowiązków, jak i potrzeby przeżycia i przetrawienia tej sztuki w sobie, piszę o niej dopiero teraz.
Nie znam całej prozy wspaniałej rumuńskiej pisarki Aglaji Veteranyi, jednak jej książka, którą przeczytałam dobre kilkanaście lat temu – „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” – jest jedną z ważniejszych w moim życiu. Na jej podstawie (jak również dwóch innych tekstów autorki: „Regał ostatnich tchnień” i „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani masło”) powstało w Teatrze Witkacego przedstawienie wyjątkowe i również – jak autobiograficzna proza Veteranyi –  wbijające w fotel.
Rzecz dzieje się w rodzinie artystów cyrkowych, którzy uciekli z Rumunii przed represjami Nicolae Ceaușescu za granicę, mając ogromne nadzieje na lepsze i godne życie. To jednak – nawet poza Rumunią – okazuje się bardzo trudne, a losy rodziny – dramatyczne. Główną bohaterką jest dziewczynka o niebywałej wrażliwości (Aglaja Veteranyi opisuje siebie samą), która przygląda się swoim nietypowym bliskim i ma niesamowity dar wyjątkowo oryginalnej narracji. Wkrótce wszystko się zmienia i musi wraz z przyrodnią siostrą stawić temu czoła. Równocześnie ciągle pielęgnuje swoją inność, płynącą zarówno z rumuńskiego pochodzenia (ciągle powtarzane z siostrą, coraz to drastyczniejsze wersje bajki o dziecku gotującym się w mamałydze), jak i życia w rodzinie cyrkowców (opowiadanie wszystkim, że jej „mama wisi za włosy”). Zadaje też mnóstwo zaskakujących pytań…

Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze?
Czy dziecko smakuje jak mięso z kurczaka?
Czy kroi się dziecko w plasterki?
Czy podczas spadania umiera się ze strachu?
Czy rzeczywiście w niebie jest cyrk?
Czy Bóg mówi w obcych językach?
Czy rozumie też obcokrajowców?
I ile jest zagranic?

– Aglaja Veteranyi „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”

Proza Veteranyi chwyta za serce – jest niesłychanie poruszająca, czasem wręcz drastyczna, choć równocześnie przepełniona niesamowitą poetyckością i dziecięcą niewinnością. Zastanawiałam się, jak zostanie wystawiona, bo choć spektakl ma bardzo przejrzystą fabułę, jednak siła książek Veteranyi polega przede wszystkim na posługiwaniu się językiem.
Justyna Kowalska – współautorka adaptacji, reżyserka i odtwórczyni głównej roli – poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem znakomicie (również zresztą aktorsko – rola wydawała się być napisana dla niej)!
Choć miałam wrażenie, że druga część spektaklu dość wyraźnie odróżniała się od pierwszej i była być może odrobinę zbyt dramatyczna, jednak całość bardzo mnie ujęła i poruszyła. I – jak zawsze – zadziałała magia samego Teatru Witkacego, który jest miejscem pod każdym względem wyjątkowym.

„All the things i lost in the flood” Laurie Anderson

zdjęcie pochodzi ze strony                                                 

wydawnictwo: Rizzoli Electa
rok wydania: 2018 
              

Ogromną radością był dla mnie prezent imieninowy (troszkę przeze mnie zamówiony), który przybył do mnie wraz z rodziną zza oceanu – najnowsza, ciągle jeszcze cieplutka (data amerykańskiej premiery to 6 lutego 2018) książka Laurie Anderson „All the things i lost in the flood”.
Nie ukrywam, że pisanie o pozycji, która się jeszcze w Polsce nie ukazała i w posiadanie której weszło prawdopodobnie niewielu moich rodaków, powoduje u mnie dreszczyk ekscytacji, ale też jeszcze większe niż zazwyczaj poczucie odpowiedzialności za to, co napiszę.
Po pierwsze, pozwolę sobie zacytować fragment mojego wcześniejszego wpisu „Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤”, w którym wyjaśniam, w jakich okolicznościach ta książka powstała.
„29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty Landfall wraz z Kronos Quartet oraz książki All the Things I Lost in the Flood, która jeszcze nie ukazała się w Polsce”.
W dzisiejszych czasach pełnych drastycznych i szokujących komunikatów zalewających nas zewsząd, wydawać by się mogło, że strata, która nie pozbawia nas (ani naszych najbliższych) ani życia, ani zdrowia, ani dachu nad głową, jest mało medialna. A przynajmniej mało nośna. Tymczasem Laurie z właściwym sobie urokiem udowadnia, że po pierwsze wagę naszym osobistym dramatom nadajemy my sami (dla artysty stracenie dorobku życia z pewnością jest sytuacją dramatyczną), a po drugie – co jeszcze ważniejsze – prawdziwy artysta każdą trudną sytuację potrafi przekuć w dzieło sztuki. W jej wypadku nawet dwa dzieła, bo równolegle została wydana także doskonała płyta.
Na wspaniałym występie Laurie Anderson, który miałam okazję zobaczyć osobiście (wpis TUTAJ), artystka powiedziała:

Czasem nazywanie rzeczy, które się straciło jest lepsze,
niż posiadanie tych rzeczy.

Laurie Anderson

I myślę, że to mogłoby być motto tej książki, która jest swoistym katalogiem całej jej twórczości. Po zobaczeniu strat w swojej piwnicy doznała szoku (opisała ten moment na płycie „Landfall” w utworze „Everything is floating”, doprowadzając mnie, wielokrotnie zresztą, do łez). Jednak po kilku dniach, jako osoba niezwykle zorganizowana i pracowita, postanowiła zrobić „remanent” i spisać wszystkie rzeczy, które straciła. Wtedy doszła też, z pewnym zdziwieniem, do przytoczonej wyżej tezy. Zaczęła odnajdywać większą przyjemność w nazywaniu rzeczy, które straciła od tej, którą z nich miała wcześniej. „All the things i lost in the flood” sprawia wrażenie takich właśnie pięknie wydanych notatek i zapisków. To podróż w czasie – poznajemy jej dorobek (książka zawiera mnóstwo zdjęć z jej występów, koncertów, performansów i wystaw), poznajemy niesamowite historie zza ich kulis, którymi Anderson się dzieli w formie krótkich esejów. Wszystko przeplatane jest jej rysunkami, a także tekstami piosenek z różnych płyt (także oczywiście ostatniej, „Landfall”).
Nagle okazało się, że przez tę stratę (a, paradoksalnie, nawet dzięki niej) jej miłośnicy i fani mają okazję wejść w posiadanie tej jej magicznej piwnicy sprzed zalania i postawić ją na swojej półce, od czasu do czasu do niej zaglądając. Czyż to nie jest niesamowite?
Drugim ważnym bardzo cytatem z występu Laurie (pod tym samym zresztą tytułem), który zapadł mi w pamięć  był ten:

Jestem przekonana do dwóch rzeczy: że nawet w największym nieszczęściu można dostrzec szczęście oraz że przyszliśmy na ten świat, żeby mieć naprawdę, naprawdę dobry czas!

Laurie Anderson

A co do samego wyglądu i wydania tej książki… Po moim ukochanym zbiorze esejów Anderson, jakim był „Język przyszłości”, spodziewałam się chyba czegoś w jakikolwiek sposób podobnego. Pierwszym więc, dosyć sporym, zaskoczeniem był dla mnie był jej rozmiar, grubość i format – okazała się wielka, ciężka i kwadratowa (24 cm x 24 cm), gabarytami przypominająca katalog Stanisława Dróżdża „początekoniec”.
Drugim zaskoczeniem była koncepcja okładki. Dobrze nam już znana grafika zarówno ze wspomnianego „Języka przyszłości”, jak i płyty „Landfall”, czyli białe odręcznie rysowane przez Laurie Anderson litery składające się w napisy na czarno-szarym tle, pokrywa pierwszą okładkę, tworzącą swojego rodzaju etui na książkę. Tymczasem właściwą okładkę tejże stanowi kolorowy obraz przedstawiający Laurie przy suto zastawionym stole.
Sama Anderson pisze w tej książce w niezwykle ciekawy sposób o słowach, czym w pewnym sensie odnosi się do wspomnianej wyżej grafiki:

There are many ways that words can be part of visual art – from graphic to philosophical. Words are beautiful shapes when they’re drawn by hand or when they appear in various colors and fonts.

[Na wiele sposobów słowa mogą być częścią sztuki wizualnej – od grafiki po filozofię. Słowa to piękne kształty, gdy są rysowane ręcznie albo kiedy pojawiają się w różnych kolorach i fontach.]

– Laurie Anderson

Dalej zwraca uwagę na to, że choć niewiele osób już czyta książki, te ciągle są w naszym życiu obecne, a słowa zachowują swoją magię (odnosi się też stricte do funkcji magicznej języka). Bardzo wzruszające jest dla mnie takie podejście autora, który nie jest językoznawcą.
Myślę też, że przez niebywałą wszechstronność Laurie Anderson, ta pozycja, będąca sporym wycinkiem jej artystycznego życia, okaże się nie lada gratką nie tylko dla jej wiernych i oddanych fanów, ale też zarówno dla miłośników dobrej, niebanalnej literatury, jak i amatorów sztuk plastycznych czy nawet fotografii.
Laurie Anderson jest taką magiczną maszynką, która filtruje czasem banalną i trywialną, a czasem wstrząsającą i trudną rzeczywistość, i oddaje ją światu w formie wielkiej i chwytającej za serce sztuki.

„McQueen”

scenariusz: Peter Ettedgui
reżyseria: Ian Bonhôte
gatunek: dokument
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Miałam wczoraj okazję być na prapremierze dokumentu „McQueen”, który dosłownie wbił mnie w fotel. Z ogromną przyjemnością więc recenzuję ten film, który już niedługo (20 lipca tego roku) trafi do kin.
Alexandra McQueena chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Nawet ja, modowa (wstyd przyznać, ale…) ignorantka, wiem jak wielkim i oryginalnym był projektantem. Żeby niedaleko szukać, choćby szokujące i powalające na kolana kreacje Lady Gagi czy cudownej Björk zrodziły się właśnie w jego głowie. Wizjoner, buntownik i geniusz (jak przeczytamy na plakacie), ale przede wszystkim Artysta w najgłębszym tego słowa rozumieniu.
Wybrałam się na ten film, nie znając zbyt dobrze biografii McQueena i uderzyło mnie, jak bardzo Mistrz zdawał się być „zwyczajny”, równocześnie posiadając tak nieprawdopodobną charyzmę, która pociągała ludzi za nim, którą zjednywał sobie wielbicieli.

– Nie obchodzi mnie, co inni myślą. Nie obchodzi mnie, co ja sam myślę.

– Alexander McQueen

Jeśli chwilę zastanowimy się nad tym stwierdzeniem, zrozumiemy, jak bardzo jest głębokie i filozoficzne. Dla McQueena od myśli (które tak wielu z nas niesłusznie identyfikuje z ich nadawcami) zdecydowanie ważniejsze były emocje. To z nimi chciał wchodzić w interakcje, robiąc swoje niesamowite, spektakularne pokazy. Nie obchodziło go też to, czy emocje, które wzbudzi, będą pozytywne czy negatywne. Wychodził z założenia, że wszystkie emocje są tak samo ważne i zależało mu na nich w równym stopniu.
Odkryjemy w tym dokumencie pięknego człowieka pełnego sprzeczności, w którym kłębić się będzie dobro, poszukiwanie piękna, cudowna wrażliwość, pewność swojej własnej, zupełnie oryginalnej drogi, ale też demony przeszłości, nieufność i narastający lęk.
Mnie osobiście bardzo zaskoczyło ścieranie się u niego z jednej strony pięknej otwartości na ludzi (musiał wywołać prawdziwy szok w konserwatywnym domu mody Givenchy, kiedy – obejmując tam stanowisko głównego projektanta – kompletnie zlikwidował zastany dystans między projektantem-bogiem a krawcami-wyrobnikami) i równocześnie jakiegoś braku umiejętności zrozumienia ich odczuć (wspomniana daleko posunięta nieufność czy czasem wręcz brutalne traktowanie tych, którzy byli mu naprawdę oddani i życzliwi). Film zresztą pełen jest zaskoczeń, bo ukazuje sylwetkę osoby nieszablonowej, niezwykle oryginalnej, innej i niezaprzeczalnie wielkiej.
Choć mogłoby się wydawać, że to jedna z wielu historii pokazujących schemat od zera do milionera, nie ma w niej nic, co byłoby oczywiste lub przewidywalne (np. zaskakujący powód, dla którego McQueen przy swoich pierwszych wywiadach musiał ukrywać twarz). Jego geniusz nie od razu i nie przez wszystkich został doceniony w należyty sposób, a oprócz wzlotów były też upadki. Od początku do końca widzimy tego samego (choć im bogatszego, tym bardziej pogubionego) chłopaka, którego interesuje studiowanie i odkrywanie piękna. Chłopaka, dla którego ważne są pieniądze, bo wie, jakie artystyczne cele chce przy ich pomocy osiągnąć, i który – choć wchodzi w modowy świat pełen blichtru, przepychu, luksusu, blasku jupiterów, powierzchowności i nierealności – potrafi równocześnie znaleźć właściwe proporcje, powtarzając:

to tylko ubrania, to tylko moda

– Alexander McQueen

Jego postawa też doskonale ilustruje to, co próbowałam omówić przy swoim poprzednim wpisie „Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem” i co uważam za skromność właśnie. McQueen znał swoją wartość, wiedział doskonale, kiedy ma rację i – nie zważając na nikogo i nic – tym się kierował (co chyba charakterystyczne dla wielkich wizjonerów, do których się bez wątpienia zaliczał), ale równocześnie nie przywiązywał do swojej wielkości zbyt dużej uwagi. Po prostu robił swoje. A obserwowanie tego jak to swoje robił jest poruszającą i piękną przygodą, którą zawdzięczam temu filmowi.

P.S. Na uwagę zasługuje tu też fenomenalna muzyka Michaela Nymana, z którym McQueen współpracował przy wielu pokazach.

ZWIASTUN

Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem

fot. Jan Lewandowski

Od dłuższego czasu z pewnym zdziwieniem obserwuję coraz bardziej czarny PR robiony skromności. I mówiąc o skromności, nie mam na myśli zachowawczości w stroju czy wyglądzie, lecz

brak wygórowanego mniemania o sobie.

–  definicja skromności

W tym kontekście zastanawia mnie też (jako językowca), czym spowodowana jest z kolei rosnąca popularność „pokory” (lub też jej deklarowania), mnie z kolei raczej obcej.
Ponieważ w procesie wychowania wpojono we mnie, że skromność jest jednak pozytywnym przymiotem (a moje spotkania z Witoldem Lutosławskim, Jerzym Stajudą czy Władysławem Hasiorem zdawały się to potwierdzać), pomyślałam, że warto napisać o tym kilka słów.

1. Brak wygórowanego mniemania o sobie to nie brak całkiem dobrego mniemania

Myślę, że jakaś taka ogólna niechęć do skromności jest – jak w większości przypadków – podyktowana błędnym rozumieniem tejże. Wychodzę z założenia, że każda przesada jest z zasady niewłaściwa i nie bardzo widzę, co miałoby wykluczać z grona przesad wygórowane mniemanie o sobie.
Całą sobą zgadzam się natomiast z tym, że zaniżone poczucie własnej wartości i niewiara w siebie, swoje umiejętności i możliwości są destrukcyjne i warto je eliminować. Jednak od zupełnie mizernego mniemania o sobie do mniemania wygórowanego naprawdę całkiem daleka droga, a jej najciekawszy punkt wypada mniej więcej pośrodku. Oba ekstrema zamykają nas na rozwój, ponieważ:

1) jeśli paraliżuje nas wrażenie, że jesteśmy głupsi czy mniej intelektualnie sprawni od reszty, prawdopodobnie trudno będzie nam nawet spróbować zrobić coś, co mogłoby nam udowodnić, że się mylimy lub pokazać nam, że mamy za to jakieś zupełnie inne unikalne walory, które stanowią o naszej wyjątkowości;

2) jeśli z kolei uważamy, że wiemy wszystko najlepiej sami, a bliźni mogą się tylko od nas uczyć, to – pomijając, że się narażamy na śmieszność – dajemy sobie całkiem niezłą wymówkę, by nie musieć się uczyć od innych, czyli, reasumując, intelektualnie stajemy w miejscu (być może jest to też wyraźny sygnał do tego, żeby zmienić środowisko na takie, w którym znajdzie się jednak ktoś mądrzejszy od nas).

Natomiast świadomość, gdzie faktycznie tkwi nasza siła i co opanowaliśmy całkiem sprawnie oraz tego, że zawsze ktoś może wiedzieć coś, czego nie wiemy my sami (zarówno w dziedzinie, z której jesteśmy nogą – u mnie chemia – jak i tej, w której brylujemy w życiu zawodowym), sprawia, że nasza postawa jest otwarta. Mamy więc szansę skorzystać podczas rozmowy, której nie zakłóca ani nasza chorobliwa niepewność, ani karykaturalne ego – to miejsce może z powodzeniem zająć po prostu nasz rozmówca. Gwarantuję, że będzie wygodniej.
Sama mam raczej skłonności do pierwszego ekstremum, nad czym jednak udało mi się trochę przez te lata popracować. Jednak ważne, żeby przy pracy nad jednym ekstremum nie popaść automatycznie w drugie.

2. Jak skromny ze skromnym, czyli
partnerstwo w rozmowie

Dodatkowo jeśli nasz rozmówca jest również po prostu skromny (czyli jego mniemanie o sobie samym nie jest ani zaniżone, ani wygórowane), powstaje spora szansa na rozmowę utrzymaną w duchu partnerstwa. Mnie osobiście najbardziej intelektualnie stymulują jedynie takie sytuacje, kiedy mogę być partnerem (który ma prawo w jakimś momencie konwersacji wiedzieć więcej, a w innym mniej, ale jednak jest partnerem), bo kiedy ktoś daje mi odczuć, że jestem głupsza – szybko budzi moją frustrację i poczucie krzywdy, a z kolei kiedy pokazuje mi, że ma mnie za osobę od siebie mądrzejszą, sprawia, że czuję się zażenowana i zakłopotana i nie bardzo chcę w to dalej brnąć.

Dodatkowo zdefiniowałabym skromność również jako gotowość do uznania,
że możemy się mylić lub nie mieć pełnej wiedzy

– moja definicja skromności

tym bardziej, że bardzo wiele – żeby nie powiedzieć, że niemal wszystko! – zależy przecież od kontekstu. Porównując swoją wiedzę z zakresu językoznawstwa do wiedzy osób, które nie studiowały filologii polskiej, i którym zupełnie obca jest ta dziedzina, mogłabym dojść do wniosku, że jest ona (ta moja wiedza) niebywale rozległa. Porównując ją jednak do wiedzy profesora Bralczyka, przypomina ona kroplę przyrównywaną do morza. Gdzie jest jednak (i czy jest) obiektywna prawda? I czy porównywanie się do umysłów niedoścignionych jest faktycznie „obniżaniem poczucia swojej wartości”, czy może realnym spojrzeniem na rzeczywistość (która w tym wypadku jest taka, że coś tam umiem z tej dziedziny), tylko w szerszej perspektywie? Czy to znowu nie jest przypadkiem wpadanie w szpony tego pozornego wyboru „albo…, albo”, o którym kiedyś już tu pisałam? Bo przecież prawdą na ogół jest i to, że coś od kogoś wiemy więcej, jak i to, że coś od kogoś wiemy mniej. Jedno drugiego nie wyklucza. I nie sprawia automatycznie, że jesteśmy albo kompletnymi nieudacznikami, albo alfą i omegą w jakiejś dziedzinie.

Matematyka nigdy nie była moją alfą i omegą.

– jak stwierdził kiedyś Peja

Może mam inny punkt widzenia, niż ten uporczywie serwowany przez celebrycki światek, bo choć wypracowałam już bezpieczną pewność siebie, jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by przeszło mi przez usta zdanie:

Ach, jestem w tym świetna!
Tu to nikt mnie nie zagnie!
Jestem niezwykle mądra i inteligentna

– groteskowe zdania, które nie przechodzą mi na szczęście przez usta

skierowane do kogoś, kto  poświęcił 40 – 50 lat swojego zawodowego życia zgłębianiu jakiegoś naukowego czy artystycznego zagadnienia, z którego zdążył zrobić profesurę, a na taką przypadłość cierpi większość moich znajomych. I nie ma to wiele wspólnego z tym, bym czuła się gorsza. Raczej czuję, jak wiele mogę skorzystać, skupiając się po prostu na słuchaniu. No i z doświadczenia wiem też, że im bardziej imponująca wiedza naszego interlokutora, tym większa jego skromność i równocześnie luz podczas rozmowy z nim.

3. Fałszywa skromność

Fałsz to fałsz. Czy w muzyce, czy w życiu – jest brzydki, zgrzyta i sprawia, że więdną uszy i opadają ręce. Ale kto z nas choć raz nie słyszał takiego dialogu:

– Jaka piękna sukienka!
– Ach, to taka stara szmata, normalnie wycierałabym nią podłogi, ale akurat nie doschło mi pranie, więc ją na siebie zarzuciłam.

– dialog, który pewnie każdy z nas choć raz słyszał

Prawdopodobnie nie jestem jedyną kobietą na świecie, która nie zakłada na siebie szmat do podłogi, i która ma w szafie raczej to, co uważa za fajne, estetyczne i w czym się dobrze czuje. W związku z tym, kiedy ktoś daje mi odczuć, że on też myśli, że jestem ładnie ubrana, jest mi po prostu miło. Niekoniecznie muszę mu zaraz mówić, że uważam się za najlepiej ubraną kobietę na tej imprezie (nawet jeśli tak faktycznie jest), jednak zasada jest dosyć prosta – jeśli nie uważam, że wyglądam źle, nie mówię, że wyglądam źle.
Przyjmowanie komplementów jest jednak tematem na oddzielną książkę. Mój tata całe dzieciństwo wpajał mi, że:

mam nigdy nie dziękować za komplementy, tylko odpowiadać „wiem”,
bo one są po prostu prawdą.

– złota rada Józefa Patkowskiego

Zawsze wydawało mi się to jednak dosyć aroganckie, ale postanowiłam to wypróbować na pewnym średnio mnie interesującym absztyfikancie. Zdecydowałam się na wersję ostrożną, czyli w odpowiedzi na komplement uśmiechnęłam się i nie odpowiedziałam nic.

– Rozumiem, że nie dziękujesz, bo to wiesz? – dopytał zalotnie on.
– Tak! – odparłam radośnie, ciesząc się, że sam do tego doszedł.

złota rada Józefa Patkowskiego w praktyce

Do drugiego spotkania już nie doszło. Nie to, żebym żałowała, ale od tego czasu podchodziłam do porad taty w sprawach damsko-męskich ze sporą rezerwą.
Być może problem ze skromnością wynika z mylenia jej z fałszywą skromnością.

4. Życie w zgodzie ze sobą nie wymaga dzielenia się ze światem każdym szczegółem z tegoż

Inna rzecz to ta, czy faktycznie wszystkim musimy się z bliźnimi dzielić, żeby być w zgodzie ze sobą, harmonii i prawdzie? Nauczenie się asertywności i niedopuszczanie do tego, by ktokolwiek (włączając w to nas samych) zmuszał nas do czegoś, do czego nie jesteśmy w pełni przekonani, wydaje mi się niesłychanie ważne. Jednak nawet jeśli wydaje nam się, że jesteśmy w czymś naprawdę dobrzy (co może być bardzo pozytywne i motywować nas do dalszego rozwoju), to niekoniecznie oznacza to, że musimy to od razu ochoczo obwieszczać całemu światu. I brak tego obwieszczania nie ma nic wspólnego z zakłamaniem.
Choć sama należę do (wąskiego) grona ludzi, którzy raczej cenią moją muzykę i mają świadomość jakiejś jej wartości, nie bardzo widzę powód, by o tym wspominać np. w rozmowie z Krzysztofem Pendereckim czy Pawłem Szymańskim. Nie dlatego, żebym na czas rozmowy z nimi czuła się nagle fatalną autorką piosenek, ale dlatego, że po pierwsze mam świadomość jak wiele, w porównaniu z nimi, nie wiem, jak i też tego, że podzielenie się swoim dosyć nawet na tym polu dobrym samopoczuciem nie wnosi nic konstruktywnego do rozmowy, która bez tego ma szansę być naprawdę niesłychanie stymulująca i ważna dla mnie samej (a docelowo, także mojej muzyki).
Czyli, jak pisałam wcześniej, skromność jest punktem wyjścia do otwartości na świat i ludzi. Złotym środkiem na oba ekstrema – chorobliwe wątpienie w siebie i przesadną pewność siebie – które są w rzeczywistości tym samym problemem, tylko z przesuniętym gdzie indziej punktem ciężkości. A kiedy uda się nam już uporać z całkowitym zanikiem ego lub jego rozbuchaniem, może się okazać, że ten przysłonięty przez nie rozmówca jest całkiem fajny i ma do wniesienia w nasze życie zupełnie nową jakość.

O prawie do ciszy

fot. Jan Lewandowski

Jako muzyk jestem szczególnie wrażliwa nie tylko na muzykę, ale na całą sferę dźwięku jako takiego. Fascynują mnie naturalne odgłosy większych i mniejszych miast, wpisane w ich foniczny krajobraz. Lubię je nagrywać, wsłuchiwać się w ich rytmy. Jednocześnie wszelki przymus słuchania tego, czego słuchać nie chcę i co zaburza ów krajobraz, odbieram jako przemoc. Wiem, że nie jestem w tym odosobniona.
Do największych przeciwników narzucania hałasu i orędowników prawa do ciszy należał wybitny kompozytor – a prywatnie, często bywający u nas w domu przyjaciel mojego taty – Witold Lutosławski.

Jako członek Międzynarodowej Rady Muzycznej przy UNESCO spowodował, że w 1969 z jego inicjatywy przyjęto pierwszą ustawę potępiającą nadużywanie muzyki w miejscach publicznych i prywatnych, jako naruszenie prawa człowieka do spokoju i ciszy. Do problemu tego powracał wielokrotnie, uważając, że muzyka dobiegająca zewsząd i ciągle nie tylko męczy, ale także tępi wrażliwość na prawdziwą muzykę.

Wikipedia

Dziś, niemal pół wieku później, nie tylko nic się w tej kwestii nie polepszyło, ale i całkiem sporo pogorszyło. Sama mieszkam w mieście nastawionym na bardzo specyficzny rodzaj turysty (turysty prymitywnego), które niestety nie szanuje ani swoich mieszkańców, ani tym bardziej ich ustawowego prawa do ciszy.

1. Cisza. Nocna?

W powszechnej opinii (także policjantów i strażników miejskich) prawo do ciszy przysługuje nam tylko w nocy między 22.00 a 6.00. I choć zakłócanie spokoju podczas dnia jest w myśl prawa wykroczeniem, to jednak każdy, kto podjął próbę walki o swoje prawo do ciszy, wie, jaka to trudna i wyboista droga.
Skoro trudno egzekwować przestrzeganie prawa ogólnego, nie dziwi też fakt, że równie trudno egzekwować przestrzeganie przepisów poszczególnych miast. Na przykład moje miasto ustaliło wspaniały, przybliżający nas w kierunku zachodniej strony przepis, w myśl którego lokale usługowe położone przy głównym deptaku nie mogą mieć głośników na zewnątrz. Jednak… równocześnie można się o takie pozwolenie postarać i je dostać. Tym samym nikt już, łącznie z władzami miasta, nie wie dokładnie, które lokale mogą, a które nie mogą nagłaśniać wspólnej przestrzeni publicznej, jaką jest ulica (lub taka jest tylko wersja dla namolnych interesantów, do których się zaliczam).

2. Taksówki

Z taksówek korzystam najczęściej w Warszawie, kiedy przemieszczam nieprzyjazne szpilkom odległości między jednym a drugim miejscem koncertu podczas festiwalu „Warszawska Jesień”, w godzinach nocnych. Każde wejście do taksówki muszę rozpocząć prośbą o wyłączenie lub znaczne ściszenie muzyki. I zastanawiam się, czy to dziwne, że mam głowę pełną skomplikowanych i ważnych dźwięków, które jakoś przeżywam, które muszę przemyśleć, przetrawić, lub do których przyjęcia chcę się dopiero przygotować, a zdecydowanie nie pomaga mi w tym najnowszy numer wiecznie żywego Bajmu czy innego Pitbulla (zakładając, że mam szczęście i kierowca słucha tradycyjnego komercyjnego radia, a nie takiego, które specjalizuje się w popularyzacji disco-polo). A potem zadaję sobie pytanie,

czy ja naprawdę muszę się nawet sama przed sobą z czegokolwiek tłumaczyć?

– pytanie, które sobie zadaję

Mam po prostu prawo do ciszy. Mogę chcieć się skupić przed koncertem, przed egzaminem, mogę być w żałobie, pogrążona w jakimkolwiek bólu, wreszcie mogę nawet po prostu nie lubić muzyki ze szczególnym uwzględnieniem tej, która nie przeszkadza panu kierowcy. Nie muszę się z tego tłumaczyć. Usługą świadczoną przez taksówkarzy jest przewiezienie klienta z punktu A do punktu B, a nie uświetnianie tego czasu jakąkolwiek niekonieczną oprawą muzyczną.

3. Punkty gastronomiczne

No dobrze, umówmy się, że w punktach gastronomicznych istnieją znacznie gorsze efekty dźwiękowe, niż te wyprodukowane przez Pitbulla i tło w postaci neutralnej, nienachalnej i nieagresywnej ściany dźwięku bywa wręcz wskazane. Jednak kluczem jest tu nienachalność właśnie i odpowiednia, czyli minimalna, głośność. No i dobór muzyki. Cicha i spokojna muzyka instrumentalna zawsze będzie elegancka. Zmorą natomiast jest – niestety często praktykowane w lokalach o mniejszym prestiżu – włączone radio. Nie ma chyba niczego bardziej odpychającego podczas jedzenia od konieczności słuchania polityków, a także o hemoroidach, wydzielinach z pochwy i lekkim nietrzymaniu moczu.
(Temat apetyczności reklam doskonale przedstawił Marek Koterski w „Dniu Świra”.)

4. Słuchawki naszych bliźnich

Słuchawki – przewodowe, bezprzewodowe, nauszne, duże, małe, dokanałowe, itd. – są fantastycznym cudem techniki, mającym za zadanie, cytując za Wikipedią:

przekształcenie sygnału elektrycznego w słyszalną falę dźwiękową, podobnie jak czyni to głośnik; od głośnika jednak odróżnia ją sposób w jaki jest wykorzystywana: słuchawka służy do indywidualnego odbioru dźwięku, najczęściej umieszcza się ją w bezpośredniej bliskości ludzkiego ucha, a nawet w jego przewodzie słuchowym.

Wikipedia

Kluczowe w tej definicji wydają się być: różnica między nimi a głośnikiem oraz wspomnienie o bliskości ludzkiego ucha. Tymczasem w przestrzeni publicznej (np. transporcie miejskim) zaobserwować można bardzo dużo słuchawek, których używanie niczym nie różni się od korzystania z głośników – odbiorca danej muzyki narzuca jej słuchanie wszystkim swoim bliźnim w promieniu kilometra, podkręcając głośność do maksimum. Osoby starsze często zwracają uwagę tego rodzaju melomanom, zasłaniając się „troską o ich słuch”.
Mnie z powodu głuchnięcia jednostek w narodzie jest całkowicie wszystko jedno, jednak zmuszanie ludzi do przyjmowania dźwięków wbrew swojej woli i bez wyrażonej na to zgody uważam za drażniące.

5. Telefony w mojej głowie

Sama jednak, kiedy wypuszczam się w miejską dżunglę, nie wyobrażam sobie, by nie wziąć ze sobą słuchawek, na wypadek gdybym musiała trafić do jakiejś przestrzeni zamkniętej (np. poczekalni, czy wspomnianej komunikacji miejskiej). Tam przeważnie mamy do czynienia z czymś jeszcze gorszym, niż narzucona nam z góry muzyka. Tam mamy… ludzi z telefonami, prowadzących długie telefoniczne debaty. Dowiemy się z nich między innymi, że rozmawiająca tuż przy nas młoda i zadbana pani „właśnie ma okres, więc w piątek nie będzie mogła iść na basen”, przedwczorajszy pan „się na***ał i ciągle go trzyma”, a jeszcze ktoś inny ma dokładnie taki adres, taki pesel i taki numer telefonu, „podam, dla pewności, jeszcze raz”.
Cudze głośne rozmowy na tematy, które w najmniejszym nawet stopniu mnie nie obchodzą, ale które wchodzą w bardzo mocną interakcję z moimi myślami – a tak mam, że idąc, czy jadąc gdziekolwiek bardzo lubię myśleć – uważam za przemoc jeszcze brutalniejszą, niż narzucanie mi słuchania jakiejkolwiek muzyki.
Oczywiście u podstaw tych wszystkich rzeczy, o których dziś piszę, leży niezmiennie jedno: brak kultury. A tę się wynosi głównie z domu, choć solidna edukacja w zakresie dobrych manier podjęta przez szkołę, też nie byłaby złym rozwiązaniem.
Nie mam złudzeń, że ten apel trafi do tych ludzi, do których trafić powinien, jednak zaapeluję – szanujmy swoje prawo do ciszy.

„A.” Aga Czyż

rok wydania: 2018

Z poruszającymi coverami śpiewanymi przez Agę Czyż zetknęłam się już kilka lat temu na jej internetowym kanale. Zachwyciła mnie wszystkim – zupełnie unikatowym głosem, ekspresją, nieskrywaną radością ze śpiewania i kompletną oryginalnością. Po jakimś czasie poznałam autorskie kompozycje Agi, które niezwykle mnie zaintrygowały – linie melodyczne, teksty, interpretacja… wszystko było bardzo inne, nieoczywiste, a równocześnie bardzo określone, bardzo jakieś. Dodatkowo kilka jej piosenek towarzyszyło mi w trudniejszych chwilach, przez co poczułam z nimi bardzo silną więź.
Tzw. „szerszy odbiorca” ma szansę kojarzyć jej nazwisko z programu „The Voice of Poland”, w którym wzięła udział – występowała w drużynie Marii Sadowskiej.
Po programie w internecie można było śledzić filmiki z licznych klubowych występów Agi, podczas których zachwycała również doskonałymi umiejętnościami jazzowymi oraz wyjątkowymi wersjami popularnych piosenek. Jej znakiem rozpoznawczym – oprócz głosu – stała się też niezwykła dbałość o otaczanie się na scenie muzykami wybitnymi.
Od czasu programu stopniowo przybywało jej fanów, którzy – jak ja – odliczali dni do ukazania się jej solowej płyty. No i… stało się! Debiutancka płyta Agi o cudownie niejednoznacznym tytule „A.” nareszcie zobaczyła światło dzienne! Aga – jak na rasową artystkę przystało – zrobiła wszystko po swojemu, bez wytwórni, bez wydawcy, na swoich zasadach. (W tym miejscu muszę też zaznaczyć, że płyta jest przepięknie wydana i niesłychanie wysmakowana estetycznie.) Myślę, że paradoksalnie ma przez to większą szansę dotrzeć do tych odbiorców, którym jej muzyka jest najbardziej potrzebna, bo w czasach, kiedy w tzw. głównym nurcie dominuje miałkość, ludzie zaczynają sięgać po muzykę elitarną i mało komercyjną, czyli właśnie tam, gdzie spotkamy dziś Agę.
Płyta „A.” to dziewięć pięknych, nastrojowych i bardzo dojrzałych, niebanalnych kompozycji flirtujących z jazzem (o częstych i zaskakujących harmonicznych zwrotach akcji), choć niedających się łatwo zaszufladkować w jakikolwiek prosty sposób. Aga czaruje już od pierwszych dźwięków wyjątkowym frazowaniem i rzadko u wokalistek spotykaną nienaganną dykcją. Przepięknie interpretuje poruszające teksty, które bez wyjątków są jej autorstwa. Na płycie znalazły się też dwa teksty po angielsku, co nie dziwi, zważywszy na to, że Aga z wykształcenia jest anglistką. Choć są równie piękne i głębokie, co pozostałe (i także, rzecz jasna, perfekcyjnie zaśpiewane), osobiście cieszę się, że Aga śpiewa na swojej debiutanckiej płycie głównie w języku polskim. Istnieje mnóstwo mitów związanych z melodyjnością języka polskiego i jakoby trudnością, jakiej śpiewanie w języku ojczystym miałoby dostarczać naszym rodakom. Tymczasem – nawet jeśli opanujemy inne języki w stopniu zaawansowanym – najłatwiej nam zarówno przekazać, jak i zrozumieć emocje, które ubierzemy w słowa języka ojczystego właśnie.
Piosenki Agi (jest również autorką i współautorką muzyki na tej płycie) trafiają prosto do mojego serca (a ściślej, do układu limbicznego); bezpretensjonalne, intrygujące i dograne w najmniejszym szczególe, czasem zaskakujące tych, którzy znali ich starsze wersje z sieci zupełnie nowymi, magicznymi aranżacjami (jak np. „Momenty”, czy „Więcej”).
Bardzo długo na tę płytę czekałam, a doczekanie się było największą nagrodą. Gorąco wszystkim tę płytę polecam!

Spis utworów:

  1. Kawałek po kawałku
  2. Za plecami
  3. Zanim
  4. Surrender
  5. Było minęło
  6. Momenty
  7. Plan awaryjny
  8. I need you
  9. Więcej

Poniżej przedsmak tego, co na płycie usłyszymy:

Ogromne wrażenie zrobił na mnie fakt, że Aga zdecydowała się zrobić teledysk do właśnie tej piosenki – „Momenty”. Przyznam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ten teledysk i usłyszałam piosenkę (pamiętałam mgliście inną aranżację tego utworu wrzucaną kiedyś przez Agę, jednak nie znałam piosenki zbyt dobrze), wpadłam w jakąś histerię. Przez dwie godziny odtwarzałam ten numer non stop, zalewając się łzami (i równocześnie nie mogąc przestać go słuchać). Nadal uważam, że jest magiczny i bardzo poruszający.

P.S. Płytę można nabyć przez stronę internetową Artystki TUTAJ, do czego gorąco wszystkich zachęcam.

„Obywatelka Jane. Walka o miasto”

scenariusz: Matt Tyrnauer
reżyseria: Matt Tyrnauer
gatunek: dokument
produkcja: USA
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Citizen Jane: Battle for the City
pełny opis filmu wraz z obsadą

Kilka dni temu miałam ogromną przyjemność – w ramach cyklu „Kino, którego szukasz” w Zakopanem* – uczestniczyć w pokazie wspaniałego filmu dokumentalnego „Obywatelka Jane. Walka o miasto”, przybliżającego postać niesamowitej Jane Jacobs. Pokaz był poprzedzony niezwykle ciekawym słowem wstępnym Grzegorza Piątka – architekta, krytyka i historyka architektury, badacza dziejów Warszawy, kuratora, publicysty, od 2011 roku współprowadzącego Fundację Centrum Architektury, w której odpowiada m.in. za polskie wydania książek Jane Jacobs.
Jane Jacobs – dziennikarka, pisarka, aktywistka miejska, wieloletnia mieszkanka Nowego Jorku, autorka słynnej książki „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” – wywarła nieprawdopodobny wpływ na rozwój urbanistyki XX wieku. Film ukazuje jej zmagania z Robertem Mosesem – jednym z najbardziej kontrowersyjnych nowojorskich urbanistów, w którego wizji Jacobs widziała ogromne zagrożenie dla całej społeczności miasta.
Po wielkim kryzysie, jaki dotknął Nowy Jork w latach 30. XX wieku, realnym problemem stały się slumsy i ich koszmarne warunki sanitarne.  Trudno odmówić pewnej racji Mosesowi, który nazywał je „tkanką rakową” i wierzył, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest wyburzenie takich miejsc. Problemem było jednak to, co chciał w zamian wybudować. Jego pomysłem na odnowiony Nowy Jork był bezduszny, brzydki modernizm (w myśl źle  zinterpretowanej wizji Le Corbusiera) i pozbycie się wraz z niszczejącymi slumsami całego życia ulicy i wszystkiego, co stanowi o duchu miasta, a w zamian wprowadzenie sztucznie wytyczonych – zza biurka – miejsc do pracy, zabawy i rekreacji oraz mieszkania, co ściśle wiązało się z odizolowaniem od siebie poszczególnych grup społecznych miasta.
Bardzo istotne też, że były to czasy, w których architektura i urbanistyka stanowiły branżę niemal całkowicie zdominowaną przez mężczyzn. Wtedy właśnie pojawiła się Jane Jacobs, mówiąca głośno i wyraźnie (podczas przemów, w felietonach, aż wreszcie w książce „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki”) o konieczności obserwowania miasta i wyciągania z tego obserwowania wniosków. Mówiła o czymś, co było kompletnym przeciwieństwem działań Mosesa. Podczas kiedy on dążył do odgórnego sztucznie ustalonego porządku i narzucenia go mieszkańcom, Jacobs udowadniała, że jedynie wnikliwe przeniknięcie w naturalne struktury miasta i zrozumienie, jakie są prawdziwe potrzeby zamieszkującej go społeczności, są kluczem do udoskonalenia tego, co się sprawdza i wyeliminowania tego, co się nie sprawdza. Takie podejście wymaga jednak wrażliwości, otwartej głowy, znakomitej intuicji i umiejętności obserwatorskich, a żadnej z tych rzeczy nie można było zarzucić Robertowi Mosesowi.
Film jest poruszający nie tylko ze względu na dominujący w nim temat przestrzeni miejskiej i pojawiające się pytanie, jaką rolę odgrywa miasto w życiu swoich mieszkańców. Przede wszystkim pokazuje niesamowitą, odważną, kompletnie niezależną w swoim myśleniu kobietę-wizjonerkę, która w czasach, kiedy uznawano, że miejsce kobiety jest w kuchni, nie zważając na mody i przyjęte trendy po prostu mówiła to, co myślała. A jej ogromną siłą była właśnie umiejętność nieskrępowanego narzuconymi schematami myślenia.
Dziś trudno sobie wyobrazić rozmowę o urbanistyce bez tez, które – wtedy jako zupełnie przełomowe – głosiła Jacobs. Wydają się nam oczywiste, żeby nie powiedzieć, że czasem wręcz banalne. Jeśli jednak uzmysłowimy sobie, że w swoich czasach zwracała na nie uwagę jako jedyna, zrozumiemy jak dużo wniosła do historii architektury.
„Obywatelka Jane. Walka o miasto” to trzymający w napięciu od początku do samego końca (i dostarczający nam całej gamy przeróżnych emocji) dokument, okraszony znakomitą muzyką Jane Antonii Cornish.
Gorąco polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Pokazy w ramach cyklu „Kino, którego szukasz” odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz