Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w całości „Siłę Sióstr” Sistars, Natalia Przybysz stała się dla mnie objawieniem – wokalno-wizualnym zjawiskiem, w którym zakochałam się bez reszty. Każda kolejna jej solowa płyta zachwycała mnie coraz bardziej (no, prawie każda, o czym za chwilę): od odjechanego soulowo-jazzowo-funkowego debiutanckiego anglojęzycznego krążka „Maupka Comes Home” przez jego rozwinięcie w postaci znakomitego albumu „Gram duszy” (gdzie dominowały już intrygujące polskie teksty artystki), a potem fantastyczną woltę, czyli doskonały „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” (zmierzenie się z piosenkami Janis Joplin otworzyło w Natalii jakieś kompletnie nowe wokalne przestrzenie), utrzymany w tym samym klimacie, ale już autorski „Prąd”, aż po nieszczęsne (nie z powodu jakości muzycznej, ale swojej nadbudowy filozoficznej) „Światło nocne” i w końcu opisywaną dziś przeze mnie płytę „Jak malować ogień”. Uważam też Natalię Przybysz za jedną z niewielu wokalistek (obok m.in. Brodki), które, umiejąc śpiewać znakomicie, nie boją się poszukiwań na nieznanych i często ryzykownych niwach, na których nie zawsze chodzi o ładne wokalne brzmienie.
Pamiętny wywiad Natalii dla „Wysokich Obcasów” w 2016 roku wystawił moją miłość do niej na poważną próbę. Ludzie podzielili się wtedy na dwa skrajne obozy. Pierwszy, liczniejszy, uznał Przybysz za niedojrzałą, głupiutką i wygodnicką osobę bez sumienia i serca, zasługującą na potępienie i przynoszącą swoim wyznaniem więcej szkody niż pożytku ważnemu ruchowi, jakim był wówczas #CzarnyProtest, którego celem nie była wcale walka o aborcję na życzenie. Drugi, mniej liczny, stwierdził, że macica Natalii należy tylko do artystki (co byłoby być może jakimś argumentem, gdyby nie zaczęła opowiadać o niej na łamach prasy) i wara wszystkim od niej, jak również że ci, którzy ją krytykują, są zacofanym ciemnogrodem, a ona sama wykazała się, otwarcie przyznając się do swojej aborcji, wielką odwagą (za co zresztą – co może się wydawać kuriozalne, ale jednak – wygrała nawet nagrodę „Superbohaterki 2016”).
Myślące osoby dorosłe od razu odrzuciłyby argumenty drugiej strony, jednak z tymi pierwszego obozu również trudno mi się było w pełni zgodzić. Nie ukrywam, że sam wywiad bardzo mocno mnie poruszył i bardzo długo trudno mi się było z niego otrząsnąć. Po latach wydaje mi się, że nie z powodu jej wyboru, którego prawdopodobnie w swoim własnym życiu nie uznałabym za słuszny, ale z powodu oblania mnie jakimś brudem, na który nie byłam gotowa. Nie wierzę w to, że fakt mówienia prawdy usprawiedliwia przerzucanie swoich własnych (na pewno ciężkich, czego nie kwestionuję i czego po ludzku współczuję) obrzydliwości na innych ludzi, których nie dotyczą. Czy wolałabym żyć w kłamstwie? Nie, wolałabym nie znać wszystkich intymnych szczegółów z życia prywatnego artystki, którą, owszem cenię, ale której przyjaciółką nie jestem. Nie lubię też być przymuszana do oceniania, a od niego trudno się powstrzymać, kiedy piosenkarka tak często podkreślająca swój weganizm, ekologiczne podejście do życia i miłość do otaczającej natury twierdzi (głośno, w wywiadzie), że ciążę co prawda niechcianą, ale która przydarzyła się parze z wieloletnim stażem i dwójką dzieci, można po prostu usunąć z powodu „zbyt małego mieszkania”. Gdyby sprawa nie była aż tak poważna, powiedziałabym nie mój cyrk, nie moje maupki.
Po dłuższym czasie wysłuchałam jednak całego „Światła nocnego” i choć jest to naprawdę intrygująca muzycznie i bardzo poważna płyta (kilka piosenek naprawdę znakomitych), jednak już od pierwszej „Vardo” (protest song?), w której Natalia wyśpiewuje imiona wszystkich kobiet, które usunęły swoje dzieci w słowackiej klinice, w której była, robiąc z nich niejako bohaterki, nasilało się we mnie poczucie, że nie chcę w tym uczestniczyć, nawet wyłącznie jako słuchacz.
Kiedy niedawno przez przypadek trafiłam na premierę teledysku, który mnie mocno poruszył, do piosenki „Ogień”, promującej najnowszą płytę Przybysz – w ten sposób dowiadując się też o całym krążku – od razu pobiegłam do sklepu ją kupić. Przesłuchałam ją od tej pory chyba ze sto razy i choć nie była to miłość od pierwszego usłyszenia, mogę dziś z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem nią zachwycona. Uderzyło mnie przede wszystkim brzmienie głosu Natalii, które jest przeraźliwie smutne. I choć właściwie już od „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” Przybysz zdecydowanie bardziej skupiła się na swoich cudownych, głębokich dołach, przez co może sprawiać wrażenie, że ogólnie śpiewa smutniej niż kiedyś, jednak na „Jak malować ogień” to z niezwykłą siłą rzuca się w uszy.
Nie będę ukrywać, że choć nie bardzo chcę wracać myślami do wspomnianego wywiadu, nie umiem niestety słuchać „Jak malować ogień” – płyty poruszającej problem ekologii, natury i rodziny – nie przez jego pryzmat.
Kilka tekstów zrobiło na mnie duże wrażenie, m.in. te:
Namaluj mój portret
Spalonym kawałkiem drewna
Światło to biel papieru
Światła jestem pewna
Myślę że cała sztuka
Leży w czułości dla cieni
Dla śladów i ran z przeszłości
Których nikt już dziś nie zmieni
Muzycznie na wspomnienie zasługuje na pewno przedziwny i klimatyczny „Ciepły wiatr” z niesamowitymi rozstrojonymi gitarami oraz cover piosenki Maanamu „Krakowski spleen”, której nigdy dotąd nie lubiłam i, jak się okazuje, chyba też nie rozumiałam. Mam wrażenie, że utwór ten – choć nie bardzo zmieniony – zabrzmiał wreszcie tak jak powinien.
Płyta jest bardzo spójna – i tekstowo, i muzycznie. Jej ciepłe brzmienie idealnie wpasowało się też w aurę cudownej, złotej polskiej jesieni, na którą przypadła jej premiera. Krążek jak mało który oddaje klimatem tę magiczną porę roku!
Po dłuższej przerwie, wracam z kolejnym jesiennym wpisem, tym razem kosmetycznym! Mary Kay ma dla nas cudowne nowości, a poza nimi w mojej kolekcji pojawiło się kilka produktów, których jeszcze tu nie opisywałam (choć o części z nich już mówiłam w swoich makijażowych tutorialach).
1. Rozświetlający podkład IntelliMatch 3D TimeWise®
fot. Marianna Patkowska
Jesiennym hitem Mary Kay jest z pewnością cała ogromna paleta podkładów w płynie IntelliMatch 3D TimeWise, zarówno tych matujących, jak i rozświetlających. Jak już tu kiedyś pisałam, całe swoje makijażowe życie byłam wierna podkładom matującym, bo nie lubiłam się świecić. Pierwszym podkładem, jaki dobrała mi moja nieoceniona Konsultantka, był matujący podkład w płynie TimeWise® Beige 4 (nawiasem mówiąc, jeszcze nikt nigdy tak idealnie nie trafił z kolorem w moją jasną karnację). Zaczął mi się kończyć akurat niedawno, kiedy na rynek trafiła linia IntelliMatch 3D TimeWise, więc z przyjemnością wybrałam się na spotkanie konsultantek, na którym omawiana była jesienna oferta Mary Kay. Podkładów jest więcej, niż w poprzedniej serii, więc i same nazwy i numery trochę się różnią. Odpowiednikiem starego matującego podkładu TimeWise® Beige 4 jest matujący podkład IntelliMatch 3D TimeWise® Beige W 160.
fot. Marianna Patkowska
Miałam okazję go wypróbować i mogę powiedzieć, że rzeczywiście bardzo ładnie kryje (efekt utrzymujący się do dwunastu godzin po nałożeniu!), pięknie współgra z odcieniem skóry i nie daje drażniącego efektu maski, czyli zupełnie tak samo, jak swój poprzednik, ale równocześnie jest też od niego dużo lżejszy i praktycznie nieodczuwalny na twarzy. Jednak… przyglądając się pozostałym uczestniczkom spotkania, które w większości testowały podkłady rozświetlające (i wszystkie wyglądały w nich doskonale!), zdecydowałam się również sprawdzić, jak się w takim poczuję. Do mojej karnacji odpowiedni okazał się rozświetlający podkład IntelliMatch 3D TimeWise® Beige C 110 i to była prawdziwa strzała amora! Twarz po jego nałożeniu prezentowała się świeżo, zdrowo i promiennie, nie potrzebując właściwie ani pudru, ani bronzera!
Niezależnie jednak, na który rodzaj podkładów się zdecydujemy, warto zaznaczyć, że wszystkie mają właściwości długotrwale opóźniające procesy starzenia i nie zatykają porów, a skóra staje się po nich jedwabista.
fot. Marianna Patkowska
2. Szczoteczka do podkładu w płynie
fot. Marianna Patkowska
Co prawda nie uważam jej za absolutny kosmetykowy must-have, ale bardzo przyjemnym akcesorium jest też kolejna nowość, czyli szczoteczka do podkładu w płynie Mary Kay, która ułatwia sprawną aplikację podkładu bez brudzenia rąk. Można nią szybko rozprowadzić fluid, a efekt końcowy sprawia wrażenie dużo bardziej profesjonalnego niż wtedy, kiedy użyjemy do tego namoczonej gąbeczki lub dłoni. Idealnie sprawdzi się na wyjazdach i w sytuacjach, kiedy chcemy coś szybko poprawić.
fot. Marianna Patkowska
3. Zestaw cieni do oczu „Makeup Look
by Luis Casco” – Feel Fierce
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Tej jesieni Mary Kay ma też dla nas przepiękne paletki cieni do oczu „Makeup Look by Luis Casco”. Moim absolutnym kolorystycznym faworytem jest ta o nazwie Feel Fierce, w którą wchodzą kolory (od lewej do prawej): czarny Onyx, brązowoszary Hummingbird, przepiękny śliwkowo-czerwony Pomegranate oraz pudrowozłoty Rose Gold. Cienie te, choć zawierają lśniące drobinki, są bardziej matowe niż perłowe i utrzymują się idealnie na powiekach przez cały dzień (bardzo pomaga w tym też baza na powieki, o której kilka słów za chwilę). Moimi dwiema ulubionymi kombinacjami jest śliwkowa oraz smokey. Obydwie wykonuję bez użycia konturówki do oczu.
fot. Marianna Patkowska
1. Do uzyskania śliwkowej,pokrytą bazą powiekę maluję na całej powierzchni kolorem Pomegranate, a na zewnętrzne kąciki oczu kładę Onyx, delikatnie go rozblendowując z pierwszym cieniem. Pod oczami rozcieram natomiast Hummingbird. Potem już tylko tuszuję rzęsy. Makijaż, mimo braku kresek, jest sam z siebie dość mocny i cudownie podkreśla jasne oczy. Rose Gold stosuję jako rozświetlacz, nakładając go w niewielkich ilościach pod łuki brwiowe, na sam czubek nosa, łuk kupidyna oraz na brodę i rozcierając. Ten piękny kolor jest jednak odrobinę ciemniejszy od rozświetlaczy i wymaga większej czułości w rozcieraniu.
Ciekawym rozwiązaniem jest też – choć tu nie należy przesadzić – delikatne nałożenie pędzelkiem do cieni koloru Pomegranate na kości policzkowe oraz odrobiny fluidu i szybkie, energiczne wymieszanie i roztarcie ich. Pamiętajmy jednak o sporym umiarze! (Na powyższym zdjęciu na ustach mam koloryzujący flamaster do ust Magenta Mirage połączony z błyszczykiem do ust NouriShine® Peach Glow.)
2. Efekt smokey eye przy pomocy tej paletki osiągniemy, nakładając na bazę cień Hummingbird – również na całą powiekę górną oraz dolną, rozblendowując w górnych zewnętrznych kącikach oczu z Onyxem. Resztę malowałam tak samo, jak w przypadku makijażu śliwkowego. Jedynie na usta, na koloryzujący flamaster do ust Magenta Mirage nałożyłam jeszcze pędzelkiem cień Pomegranate, co dało im piękne, głębokie i matowe wykończenie, również – jak cały makijaż – utrzymujące się całkiem długo.
fot. Marianna Patkowska
4. Korektor pod oczy
fot. Marianna Patkowska
W ostatnim ze swoich tutoriali niestety wprowadziłam swoich Czytelników w błąd, mówiąc że zamiast korektora pod oczy Mary Kay można z powodzeniem użyć korektora do twarzy. Była to opinia niektórych użytkowniczek, z którymi spotkałam się na szkoleniu (związana też z tym, że korektory do twarzy można sobie dobrać kolorystycznie do karnacji, a ten pod oczy ma tylko jeden kolor, dla wielu kobiet „zbyt pomarańczowy”), nie skonsultowałam jej jednak w porę ze swoją Konsultantką. Błąd w stosowaniu korektora do twarzy pod oczy polega na tym, że mamy tam naprawdę delikatną skórę, a ten korektor – znakomity na wszystkie inne zaczerwienione miejsca na twarzy – wysusza skórę, w przeciwieństwie do korektora pod oczy, który właśnie nawilża i chroni miejsce, w którym odczuwamy czasem dyskomfort.
Od kiedy zaczęłam go stosować, czuję się w makijażu zawsze znakomicie (nawet, jeśli jestem zmęczona, a moje oczy są bardziej wrażliwe). Pomarańczowy kolor po rozsmarowaniu nie jest wcale widoczny, a za to ulga – nie do opisania!
fot. Marianna Patkowska
5. Korektor do twarzy
fot. Marianna Patkowska
Korektor do twarzy, który w razie potrzeby nakładamy pod fluid, pomoże się nam rozprawić z wszelkimi nieoczekiwanymi niedoskonałościami i zaczerwienieniami na twarzy. Możemy sobie dobrać pasujący nam kolor. Do mojej jasnej karnacji najbardziej pasuje Light Ivory. Wszystkie fluidy Mary Kay pięknie go pokrywają.
fot. Marianna Patkowska
6. Baza na powieki
fot. Marianna Patkowska
Zależy nam na trwałości idealnego makijażu, a odznaczające się po jakimś czasie w zgięciach powiek przetarcia cieni są makijażową zmorą naszych wieczornych wyjść? Cienie Mary Kay są naprawdę doskonałej jakości i utrzymują się na powiekach (dokładnie tam, gdzie powinny!) długo, ale by nieskazitelny efekt jeszcze przedłużyć, powstała wspaniała baza na powieki Mary Kay. Niewielką jej ilość trzeba wetrzeć w umytą i wysuszoną powiekę (mała kropla starczy na obie). Konsystencją przypomina klej. Bardzo szybko się wchłania. Wiem, że to średnio profesjonalne, ale ze względu na dużą delikatność mojej skóry i widoczne pod nią żyłki, nakładam na bazę również niewielką ilość roztartego (najchętniej matowego) fluidu. Nie jest to jednak konieczne.
7. Baza pod podkład
fot. Marianna Patkowska
Kiedyś wspominałam już o tym, że nieczęsto używam bazy pod podkład, nadszedł jednak moment, w którym postanowiłam wypróbować tę z Mary Kay. Fluidy tej firmy są bardzo trwałe, a kiedy nałożymy je na prawidłowo wypielęgnowaną twarz, to już w ogóle! Jednak czasami potrzebujemy wzmocnić ten efekt, na przykład kiedy musimy się umalować rano, a wyglądać promiennie i olśniewająco do późnych godzin nocnych, nie mając zbyt dużo czasu na poprawianie makijażu po drodze. W takich sytuacjach baza pod podkład Mary Kay sprawdzi się doskonale. Łatwo ją rozprowadzić, szybko schnie i lekko matowi skórę. Jestem tym produktem zupełnie zachwycona!
fot. Marianna Patkowska
8. Baza pod tusz do rzęs
fot. Marianna Patkowska
Jeśli lubimy efekt długich, gęstych i zdrowych rzęs bez sztucznego ich przedłużania, zagęszczania czy doklejania czegokolwiek, idealnym rozwiązaniem oprócz oczywiście zalotki, będzie użycie pod tusz do rzęs specjalnej, naprawdę znakomitej bazy Mary Kay. Efekt sztucznych rzęs bez obciążania ich – gwarantowany!
9. Pędzel do pudru
fot. Marianna Patkowska
O pędzlach Mary Kay pisałam już nie raz. Od kiedy systematycznie powiększam ich kolekcję, trudno mi już używać czegokolwiek innego do aplikacji makijażu. O pędzlu do pudru mogę dodać tylko, że jest mięciutki i milusi, a rozprowadzanie nim pudru po twarzy, powoduje na niej duży uśmiech.
fot. Marianna Patkowska
10. Kojący żel pod oczy Indulge
fot. Marianna Patkowska
Codzienna pielęgnacja twarzy Mary Kay, którą stosuję już nieprzerwanie od roku (to jest od początku mojej przygody z tą firmą), czyli zestaw Age Minimize 3D™ TimeWise®, to także – używany rano i wieczorem – wspaniały przeciwzmarszczkowy krem pod oczy. Jednak nie wszystkie noce należą zawsze do przespanych. Wtedy idealnie sprawdza się kojący żel pod oczy Indulge, który niweluje efekty zmęczenia i przywraca delikatnej skórze pod oczami zdrowy wygląd, a także podwyższa poziom jej nawilżenia.
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę piosenkę, która nieodmiennie już od lat kojarzy mi się z piękną złotą jesienią.
Tegoroczna „Muzyka na szczytach” była, jak co roku, wydarzeniem bardzo dla Zakopanego ważnym. Na otwierającym festiwal koncercie inauguracyjnym (sobota, 7.09) niestety nie mogłam się pojawić, nad czym ubolewam. Pozostaje mi więc tylko napisać, że bardzo ceniony Apollon Musagète Quartett przygotował naprawdę piękny program, w którym znalazła się muzyka Wacława z Szamotuł, Roberta Schumanna oraz Franza Schuberta, a także że został wspaniale przyjęty przez publiczność.
Wszystkie koncerty – oprócz „Pejzażu polskiego” Les Femmes – miały miejsce w Hotelu Belvedere, którego sale bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie swoją akustyką.
1. Do trzech razy sztuka
Następnego dnia (niedziela, 8.09) zespół Les Femmes na deskach Teatru Witkacego przedstawił swój autorski spektakl muzyczny „Pejzaż polski”. Choć sam pomysł zebrania dwudziestu dwóch pieśni polskich kompozytorów (m.in. Chopina, Szymanowskiego, Nowowiejskiego, Perkowskiego czy Moniuszki) i stworzenia przy ich pomocy opowieści o losach kobiet w formie scenicznej wydał mi się dość ciekawy, jednak wykonanie było dla mnie pod każdym względem nie do przyjęcia. Zaczynając od poziomu wokalnego każdej z trzech tworzących zespół pań, przez wyczuwalny brak reżyserii, na pozostawiającym również wiele do życzenia aktorstwie skończywszy. Przedstawienie wprawiło mnie w zażenowanie, jednak za jasne punkty tego wieczoru można uznać samą kompozycję programową oraz pianistę, Sebastiana Godzińskiego.
Kolejnym koncertem (poniedziałek, 9.09) był ten zatytułowany „Moniuszko & Cornelius”. Duże wrażenie zrobił na mnie nie tylko program, ale i cała jego koncepcja. Magdalena Kulig (mezzosopran) i Łukasz Konieczny (bas) w pierwszej części zaśpiewali kilka pieśni Stanisława Moniuszki. Akompaniował im na fortepianie Thomas Cornelius i jako pianista sprawdził się niestety słabo. Jednak w drugiej części mieliśmy okazję wysłuchać jego Czterech sonetów na głos i fortepian do wierszy Adama Mickiewicza i to było rzeczywiście ożywcze. Ciekawostką jest historia towarzysząca powstaniu tego utworu – kompozytor szukał niemieckiego przekładu wierszy Mickiewicza, aż trafił na tłumaczenie… swojego dalekiego przodka, Petera Corneliusa!
Choć ten koncert zaprezentował nam zdecydowanie wyższy od poprzedniego poziom wokalny, prawdziwa rozkosz dla uszu czekała na nas jednak dopiero dnia następnego (wtorek, 10.09), kiedy obejrzeliśmy wspólnie (odtworzoną z DVD) inscenizację „Strasznego dworu” Moniuszki, wystawioną w 2015 roku przez Teatr Wielki – Operę Narodową w Warszawie w reżyserii Davida Poutney’a. Pokaz poprzedził krótki, acz fascynujący i niezwykle barwny wstęp Jerzego Snakowskiego (prowadzącego także koncert dzień wcześniej). Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)
„Straszny dwór” zna prawdopodobnie każdy. Ja ostatnim razem byłam na nim w operze jako mała dziewczynka i właściwie nie zrozumiałam prawie nic. Drażniła mnie tak duża dawka „ładnej” muzyki tonalnej, nie wciągnęła mnie fabuła, wszystko było za długie i za „normalne” (porównując do warszawsko-jesiennych dźwięków, w których byłam wychowywana). Z podobnym więc nastawieniem przyszłam na pokaz inscenizacji Poutney’a. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy złapałam się na śledzeniu przebiegu zdarzeń z zapartym tchem, na wybuchaniu salwami śmiechu czy nawet pewnym żalu, że opera dobiega już końca. Libretta operowe zazwyczaj są – umówmy się – jakie są, jednak tekst Jana Chęcińskiego jest prawdziwą językową perełką! Nie mam tu na myśli jedynie niesłychanego poczucia humoru autora, ale też jego umiejętność prowadzenia nieustającej zabawy językowej, która absolutnie przetrwała próbę czasu. A Poutney, jako Anglik niemający polskich korzeni i nieuwikłany w to nasze pomnikowe (i – jak się okazuje – krzywdzące) myślenie o Moniuszce, wydobył całą lekkość tej opery, przykrytej do tej pory gruzami polskości i patriotyzmu. Przede wszystkim umieścił akcję w dwudziestoleciu międzywojennym. Warto tu wspomnieć, że Chęciński w swoim libretcie nie wskazuje dokładnego czasu – fabuła rozgrywa się po prostu między dwiema wojnami (a opera miała swoją prapremierę w 1865 roku). Z dzisiejszej perspektywy dwudziestolecie międzywojenne to czas, który – choć już dość odległy – jest dla nas ciągle zrozumiały. Możemy się z nim utożsamić. To czas młodości naszych – nawet jeśli już nieżyjących – dziadków czy pradziadków, więc nie sucha historia ze szkolnych podręczników, ale tło niektórych rodzinnych opowieści.
Poutney w swojej inscenizacji „Strasznego dworu” urzeka pomysłami tak rozkosznymi, jak tańczenie (do Moniuszki!) charlestona, nieoczywiste i niebywale nowoczesne przedstawienie rodzinnego domu głównych bohaterów czy wreszcie końcową biało-czerwoną rewią – słodką do granic możliwości, choć równocześnie lekkostrawną i przepyszną!
Na półmetku festiwalu (środa, 11.09) usłyszeliśmy Marcin Zdunik & Aleksander Dębicz Duo (wiolonczela i fortepian), które wykonało pięć preludiów chorałowych Jana Sebastiana Bacha oraz pieśni renesansowe. Wykonało je jednak w sposób nietypowy, ponieważ preludia Bacha przeplatało ze swoimi własnymi improwizacjami, a renesansowym pieśniom (przedsięwzięcie o wdzięcznej nazwie REnaissance) dało nowe życie, nie tylko aranżując je na wiolonczelę i fortepian, ale również wpuszczając w ich przestrzeń elektronikę.
Pomysł wplatania improwizacji muzyków między utwory Bacha wydał mi się od początku ryzykowny i – jak podejrzewałam – nie do końca się udał. (Warto tu też wspomnieć, że nie były to wcale improwizacje jazzowe, jak w pierwszej chwili może się wydawać.) Nie twierdzę, że powstające na naszych oczach (i uszach) kompozycje nie były dobre, jednak Bach to Bach. Nie wymaga otoczki. To trochę jak dodawanie kostek lodu do najszlachetniejszej whisky. Można, tylko właściwie po co…
Druga część koncertu natomiast bardzo mnie oczarowała. Muzyka renesansowa w ogóle idealnie komponuje się w programach koncertów z muzyką współczesną, więc połączenie jej z delikatną elektroniką wydało mi się wręcz naturalne. Marcin Zdunik i Aleksander Dębicz – o czym opowiadali na spotkaniu w ramach Klubu Rozmów na Szczytach – skupili się na aspekcie postrzegania czasu oraz harmonii w renesansie. Ich REnaissance zatopił słuchaczy w kontemplacyjnym pięknie renesansowych harmonii. A całość była przede wszystkim doskonale zagrana!
Niestety opuściłam bardzo podobno udaną czwartkową prezentację trzech szkół muzycznych, więc następnym koncertem, który mogę opisać, był ten zatytułowany Opera Minima(piątek, 13.09), stanowiący znakomitą okazję do usłyszenia zjawiskowego kontratenoraMichała Sławeckiego, który z Wandą Franek (mezzosopran) przy akompaniamencie lutni (Klaudyna Żołnierczyk), harfy (Małgorzata Zalewska) i wiolonczeli (Błażej Goliński) wykonał przepiękne pieśni i arie o miłości z epoki renesansu oraz baroku. Niezaprzeczalna uroda tej muzyki i doskonałe jej wykonanie były przepisem na wspaniały wieczór!
W programie koncertu finałowego(sobota, 14.09) znalazł się II Koncert wiolonczelowy Pawła Mykietyna (mający swoją premierę zaledwie kilka miesięcy wcześniej) oraz trzy poematy symfoniczne z cyklu Moja ojczyznaBedřicha Smetany. Rozumiem zamysł twórców festiwalu – niepoświęconego przecież w całości muzyce współczesnej – by zakończyć tę edycję Smetaną (nazywanym czeskim Moniuszką). Jednak utwór Pawła Mykietyna (wykonany przez rewelacyjnego Marcina Zdunika i znakomitą, porażającą swoim brzmieniem Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej) wymagał dania czasu i przestrzeni publiczności. Usłyszeliśmy arcydzieło geniusza polskiej muzyki współczesnej (i mówię to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa). Brak przerwy i w pewnym sensie zmuszenie nas zaraz po tak duchowym i głębokim doświadczeniu, jakim była muzyka Mykietyna do wysłuchania najpierw dosyć miałkiej przemowy prowadzącego koncert, a potem skocznego – na swój sposób urokliwego, ale jednak pochodzącego z kompletnie innej estetyki brzmieniowej – Smetany osobiście odebrałam w kategoriach przemocy. Później okazało się, że wcale nie byłam w tym odosobniona.
Warto jednak zaznaczyć, że koncert był na naprawdę najwyższym wykonawczym poziomie, a ja już od dawna pozostaję pod nieustającym wrażeniem Orkiestry Akademii Beethovenowskiej (opisywanej zresztą przeze mnie już rok temu z okazji poprzedniej edycji tego samego festiwalu), która jest naszym prawdziwym narodowym skarbem (tak nie frazuje w Polsce żadna inna orkiestra)!
3. Podsumowanie
Tak samo, jak w latach poprzednich, festiwalowi towarzyszył Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z wykonawcami w dniu ich koncertu o 12.00, prowadzone przez muzykologów i dziennikarzy muzycznych, podczas których można się było dowiedzieć więcej na temat wieczornego koncertu oraz zadać też własne pytania muzykom. Urzekła mnie ubiegłoroczna edycja Klubu, która postawiła naprawdę niezwykle wysoko poprzeczkę tegorocznej. Nie czuję więc dużego zawodu, że w tym roku nie udało się jej przekroczyć. Mogę napisać tylko, że dla mnie, jako językoznawcy, bardzo ciekawe było pewne odkrycie: artysta, który miał najmniej do zaoferowania muzycznie, miał na ogół najwięcej do powiedzenia, choć ilość (liczba!) słów nie przechodziła w językową jakość. Zaobserwowałam tylko jedno odejście od tej reguły, niestety nie na korzyść języka (mianowicie dosyć przeciętne posługiwanie się polszczyzną, które nie stanęło na drodze wybitnemu wykonawstwu muzycznemu). To jednak prawdopodobnie temat na cały odrębny wpis – odchodzenie od sztuki pięknego i ciekawego opowiadania.
Gdybym miała podsumować tę edycję i swoje jej przeżycie dwoma słowami, powiedziałabym bez zastanowienia:
Moniuszko & Mykietyn!
Ten pierwszy, bo odkryłam jego całkiem nową (na szczęście nie seriozną biało-czerwoną) barwę, która naprawdę do mnie przemówiła jakąś swoją uroczą lekkością, a ten drugi, bo choć wielbiłam go od zawsze, zelektryzował mnie swoją wielkością (to też powód, dla którego nie umiem o jego utworze napisać więcej – utworze, który zachwyca, zdumiewa, porusza nie tylko brzmieniem, ale też samą swoją niewiarygodną strukturą).
Zakopane sali koncertowej najprawdopodobniej nie dorobi się nigdy (obym zresztą była złym prorokiem), ale dorobiło się prawdziwego cudu w postaci jednej z najciekawszych imprez kulturalnych tego kraju – Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. Tylko ciągle niestety o tym nie wie…
Choć trudno w to uwierzyć, dopiero dziś oficjalnie kończy się kalendarzowe lato. Już dawno zrobiło się zimno. Sama doznałam pierwszego szoku termicznego w ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy wróciłam z cudownych greckich temperatur do… 24ºC w Zakopanem i szybko musiałam się rozstać z sandałkami, by założyć adidasy, co nie było najszczęśliwsze w skutkach dla mojej biednej stopy (ostatni rentgen wykazał, że jednak kostka była pęknięta i teraz jest na etapie zrastania się, co niestety objawia się ciągłym bólem).
Jednak mimo wszystko nNie dajmy się zwariować – lato ciągle trwa! Przynajmniej do końca dzisiejszego dnia, bo już od jutra zagości na naszym obszarze geograficznym moja ukochana złota polska jesień.
fot. Geo Dask
Pisałam już kiedyś, jak bardzo jest ona bliska mojemu sercu i jak mało poruszają mnie inNe pory roku, ale dopiero podczas ostatniego lata uzmysłowiłam sobie, że nie było to do końca prawdą. Najpewniej dlatego, że od dłuższego czasu (o czym wspominałam wielokrotnie) nie miałam wakacji i zdążyłam już chyba zapomnieć o urokach lata. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna (o ile nie pierwszy w życiu w ogóle!) opłakuję nNieuchronNy jego koniec. Na otarcie łez postanowiłam więc podjąć się próby nazwania tego, co tak mnie w lecie zachwyciło, skupiając się na swojej zmysłowej percepcji tej pory roku.
1. Oślepiające promienie słoneczne
Na brak słońca w tym kraju cierpimy wszyscy, niezależnie od tego, czy mamy skłonności do depresji, czy nie. Podczas wakacji w Grecji tamtejsze – uciążliwe nawet czasem – słońce uświadomiło mi, jak bardzo było go w moim codziennym życiu mało. Z przyjemnością więc chłonęłam je całą sobą. Nie zniechęciła mnie nawet konieczność czytania książkiw okularach słonecznych na plaży, mimo całkowitego cienia, w którym się na czas lektury kładłam. Chwile oślepienia mają też swoje ogromne plusy. Nawet w tak obłędnie pięknych miejscach jak Thassos, warto czasem widzieć mniej.
2. Szum fal
Fani lata dzielą się na dwie grupy: miłośników morza oraz miłośników gór. Ponieważ nie lubię się ograniczać, moimi idealnymi miejscami do spędzania lata są te, w których można leżeć w morzu, patrząc na góry. Z potrzeby gór w swoim życiu przeprowadziłam się z nizinNej Warszawy do stolicy Tatr – jednych z najpiękniejszych polskich gór. Jednak lato i przypadające na nie wakacje to dla mnie szum wody. Najchętniej fal, choć z braku laku może to być i szum górskiego strumyka. Jako dziecko bardzo często kąpałam się w potokach, na których były postawione małe tamy, tworzące jakiekolwiek głębiny. Dziś nie bardzo sobie wyobrażam zafundowanie sobie podobnej krioterapii, jednak w tamtych czasach całkiem ją sobie chwaliłam. Tak czy tak, udowodniono już naukowo zbawienNy wpływ szumu fal na działanie ludzkiej głowy. W tym roku niesamowicie mnie odprężył i pomógł mi się zrelaksować przed – jak się okazało – bardzo bolesnym powrotem do rzeczywistości.
Piszę oczywiście o sobie i swoim odbiorze smaku lata. Przypominam o tym na wypadek ewentualnego wysypu komentarzy nieprzyjaciół owoców morza, zajadłych mięsożerców czy zaciekłych abstynentów, że „to bardzo subiektywne” – tak, to bardzo subiektywne uroki lata, jak cały mój blog zresztą (bo w końcu opisuję świat widziany oczami nNi, a nie kogoś innego).
Owoce morza ubóstwiam od najmłodszych lat, ale nigdy nie smakują tak, jak latem. Kiedy jem na Thassoskalmary, patrząc na morze, z którego zostały wyłowione, mam zawsze – oprócz niewątpliwych cudownych doznań smakowych – jakieś takie poczucie idealnej harmonii.
Inna sprawa to wysokie temperatury podczas lata, które nie sprzyjają na szczęście napadom wilczego głodu i pozwalają być ukontentowanym nawet sałatką (oczywiście najchętniej grecką), co doskonale wpływa nie tylko na naszą sylwetkę (co bardzo miłe), ale na cały nasz organizm (co jeszcze milsze).
Jak już kiedyś pisałam, moja relacja z winem nie należy do najlepszych, jednak wyjątkiem są letnie wyjazdy, podczas których zimne białe wino potrafi mi sprawić nawet całkiem sporą przyjemność. Pewnie dlatego do smaków lata zaliczyłabym smak białego wina. Nie do przecenienia są też te wypijane codziennie bez najmniejszego problemu hektolitry wody, tak przecież dla nas ważnej.
4. Zapach opalonej skóry
Skóra zarówno opalona, jak i – na jakimś etapie lata – spalona słońcem, ma inny zapach. Nie chodzi mi tu oczywiście o zapach kremów do opalania lub po nim (czy wszelkich kosmetyków, których w lecie używamy) lub może jakichś innych, delikatniejszych perfum, lecz ten jej własny, nowy, letni; zapach skóry wymieszany z zapachem słońca. Bardzo wyjątkowy i bardzo krótkotrwały niestety. Gdybym miała ułożyć listę swoich ulubionych letnich zapachów, na pierwszym miejscu plasowałby się właśnie on!
5. Dotyk delikatnych tkanin na
rozgrzanym nagim ciele
Ostatnim ze zmysłów jest dotyk i ten odgrywa również bardzo ważną rolę w moim postrzeganiu lata. Mam jasną karnację, więc opalam się wolniej. Również moje cierpienie po zbyt dużej i intensywnej dawce kąpieli słonecznej trwa dłużej. Choć trudno powiedzieć, żebym jakoś bardzo się lubowała w tym okresie przejściowym, jakim jest stan czerwoności poprzedzający tak przeze mnie wyczekiwany etap złotego brązu, jednak nadwrażliwość spalonej skóry, również na tkaniny, jakie na siebie zakładam, ma pewien urok.
Trudno mi wskazać jakąkolwiek inną porę roku, w której fizycznie odczuwałabym ubranie, które noszę. Gdybym miała jakikolwiek gryzący wełniany sweter, prawdopodobnie wytypowałabym zimę, jednak po pierwsze nie posiadam wyżej wymienionego, a po drugie wspomniana niedogodność związana jest z samym rodzajem wełny – którego można unikać – nie zaś ze skórą i jej chwilową kondycją.
Chyba lubię ten czas, w którym te bardzo przecież nieliczne warstwy lekkich materiałów lekko łaskoczą moją skórę, leniwie zachęcając mnie do zrzucenia wszystkiego i zanurzenia się w morzu.
P.S. Na deser łączę – jak we wpisie „JesienNa dziewczyna” – cudowną, tematycznie pasującą, piosenkę z Kabaretu Starszych Panów „Niespodziewany koniec lata”, choć znowu w tytule pojawił się błąd, bo przecież to ewidentny „nNiespodziewany koniec lata”! Ach, ten Przybora, psotnik, żartowniś i figlarz!
Dziś przedstawiam kolejny dziwny makijażowy tutorial, chyba już ostatni z serii, w której zazwyczaj najbardziej skupiam się na mówieniu o sztuce i swoim do niej stosunku. Przy okazji tego filmiku opowiadam o bliskiej mojemu sercu muzyce współczesnej. Nagrałam go co prawda w środku lata, podczas jednego z kilku chłodniejszych dni, jednak doskonale chyba pasuje do jesienNejaury, którą mamy obecnie za oknem.
P.S. Pod koniec (43’17” filmiku) wcale nie mówię – wbrew pozorom – „Radom wygląda tak”, tylko „razem wygląda tak”!
Jak już niedawno wspominałam, podczas tegorocznego lata wyjechałam wreszcie na upragnione (i w pełni zasłużone!) pierwsze prawdziwe wakacje od równo pięciu lat. Przez ten czas wybywałam oczywiście z kraju (głównie do Grecji), zawsze jednak – ze względu na specyfikę mojej poprzedniej pracy – było to grubo po sezonie urlopowym, lub też jakiś czas przed nim, co wiązało się z brakiem gwarancji nNieustającego słońca czy możliwości opalania się i kąpieli. Takie wyprawy mają oczywiście swoje niewątpliwe plusy, począwszy od mniejszej liczby turystów, a na niższych cenach hotelowego pobytu skończywszy; cieszę się, że choć tak dane mi było oderwać się od otaczającej mnie rzeczywistości i odpocząć w ukochanych miejscach. Jednak nie oszukujmy się – wakacje to wakacje!
W moim rodzinNym domu zawsze, przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość, kultywowało się ideę odpoczywania po całym roku pracy/szkoły najlepiej jak najbliżej przyrody. Z powodu rodzinnych obowiązków nasz letni pobyt w Zakopanem był koniecznością, ale mama dbała też o jakiś czas nad morzem lub – kiedy trochę podrosłam – moje uczestnictwo w koloniach z rówieśnikami na łonie natury. Pewnie, że oderwać się od codzienności można nawet w październiku, zwłaszcza jeśli nie lubi się upałów, a nad odpoczynek bierny wyżej ceni się ten czynny. Jednak – choć lubię spacerować i zwiedzać nowe (i stare) miejsca – niesamowicie potrzebny mi był (co uświadomiłam sobie dopiero w tym roku!) całkowity reset w postaci opalania się do oporu przerywanego beztroskim chłodzeniem rozgrzanego ciała w rozkosznych morskich falach, a kiedy skóra odmówiła na chwilę współpracy, po prostu leżenia na leżaku w cieniu i czytania znakomitej książki. Potrzebny mi był całkowity reset w postaci wtopienia się w ten niesamowity grecki klimat, w którym niby nie da się oddychać, ale który uzależnia i zachwyca. Pomyślałam nawet, że ludzie, którzy nie umieją wypoczywać biernie, są pozbawieni czegoś bardzo cennego. Nic nierobienie ma przecież ogromną moc.
I. Θεσσαλονίκη – άφιξη
(Saloniki – przyjazd)
fot. Geo Dask
Już sam przylot do Salonik i postawienie stóp na cudownej, rozgrzanej greckiej ziemi naładowuje mnie zawsze cudowną pozytywną energią. Wiem, że zdarzy się – jak zawsze – coś nieoczekiwanego i pięknego. A poza wszystkim, zwyczajnie uwielbiam to magiczne miasto!
1. Moje miasto
fot. Geo Dask
W tym roku pojechałam na wakacje z mamą. Obie zarówno Saloniki, jak i Thassosodwiedzałyśmy już nie pierwszy raz i – mając tu wspólnych znajomych, a także wspólne historie związane z tymi miejscami – byłyśmy niesamowicie podekscytowane perspektywą tego babskiego czasu, który możemy spędzić po swojemu, bez stresu, że czegoś nie zdążymy zobaczyć. Jakże miłe było na przykład powitanie kelnera w naszej ukochanej tawernie Kazaviti, mieszczącej się w restauracyjnej części Salonik – Ladadika (tawernie założonej zresztą przez mieszkańca miejscowości Kazaviti na Thassos), który aż do nas podbiegł, żeby nas wyściskać!
fot. Geo Dask
Doszło do mnie po tych dwóch dniach, że minął mój etap fascynacji i bezkrytycznego zauroczenia tym miastem i oto wkroczyłam właśnie w kolejny – etap miłości głębszej, mądrzejszej. Miłości „pomimo”. Saloniki nie są idealne. Nie wszyscy i nie wszędzie są mili, nie wszystkie rozwiązania architektoniczne zapierają dech w piersiach. W tym roku miałam wrażenie, że na ulicach jest niestety więcej ludzi bezdomnych, wielu z nich jest w dziwnym stanie umysłowym, co powoduje jakiś mój lęk (którego do tej pory raczej tu nie czułam). Jest też zdecydowanie więcej muzułmanów, co po Zakopanem – gdzie w sezonie letnim ze świecą szukać kobiety, która nie byłaby odziana w nikab – nie robi może aż takiego wrażenia, jest jednak obce i dosyć niepokojące. Jednak idealne miasto to miasto nieprawdziwe, nieistniejące, zafałszowane. Poczułam, że kiedy jakaś maska opadła, pokochałam Saloniki jeszcze mocniej. Za to, co w nich najlepsze, czyli przede wszystkim za ich energię, która sprawia, że czuję się tam po prostu dobrze; za ich piękne miejsca (prawdopodobnie zresztą nie wszystkie jeszcze odkryłam), za zupełnie bezinteresowną serdeczność wielu ludzi, za zapach powietrza, no i w końcu za doskonałe jedzenie i możliwość odbywania moich ukochanych rejsów statkiem o (niemal) każdej porze dnia i nocy!
fot. Geo Dask
2. Saloniki zagłębiem szpilek
fot. Geo Dask
O butach na obcasach mogłabym rozprawiać bez końca (wie coś o tym moja szafa, z której szpilki dosłownie wylewają się strumieniami), więc postaram się jednak jakoś okiełznać zakusy na popełnienie epopei na ten temat.
Jeśli kochamy buty (lub choćby tylko je lubimy), Saloniki są fantastycznym miejscem na zakupy. Wybór może przyprawić o zawrót głowy. Wystarczy wymarzyć sobie np. buty w kolorze czerwonym – proszę bardzo, w co najmniej pięciu różnych sklepach widziałam całą jedną półkę z najróżniejszymi fasonami we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Piszę zresztą nie tylko o swoich ukochanych butach na obcasach (od najwyższych do najniższych), ale również o tych zupełnie płaskich. Zachwyca wszystko – ich uroda, oryginalność, a także to, jak niewiarygodnie są wygodne! Jeśli chodzi o cenę, istnieją sklepy, w których za parę zapłacimy 60-70€, ale na szczęście jest ich mało i lepiej w ogóle nie zawracać sobie nimi głowy. W większości sklepów ceny butów (jest mnóstwo promocji i trafiałam na nie właściwie we wszystkich miesiącach roku) wahają się od 10 do 30€. A najlepsze jest to, że te same modele są często dostępne w kilku sklepach (i różnych cenach, więc przed ostatecznym zakupem warto zrobić sobie wycieczkę).
W tym roku zaszalałam i – zupełnie jak nie ja – nabyłam prześliczne sandałki…
fot. Marianna Patkowska
bez obcasu! Zawsze to jakieś nowe, ciekawe doświadczenie.
II. Θάσος (Thassos)
fot. Geo Dask
Wyjeżdżając z Salonik, nawet poczułam jakiś zaczyn tęsknoty za promenadą, Placem Arystotelesa i spacerami do Białej Wieży i jeszcze dalej, do parasolek, choć to właściwie dziwne, bo kierunkiem było przecież moje ukochane Thassos, do którego zawsze mi się wyrywa serce. Perspektywa w ogóle kreśliła się fantastycznie – przed nami całe półtoratygodniowe wakacje (na plaży), a potem jeszcze dłuższy, niż teraz czas w Salonikach.
1. Czy warto było spadać tak?
fot. Geo Dask
Dzień przyjazdu na Thassosbył jak zwykle ekscytujący przez samą podróż wszystkimi autobusami i promem, którą bardzo lubię, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie to, że w kolebce wysokich obcasów, jaką Saloniki niewątpliwie są, kupiłam tylko – choć wyjątkowej urody, ale jednak… – buty na płaskim. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl, że… być może się zestarzałam. Mojego obecnego wieku nie dożył w końcu przecież ani Kurt Cobain, ani Jim Morrison, ani nawet Jezus Chrystus (choć oczywiście każdy z innego powodu). I że może teraz tak już będzie, że zacznie mnie zadowalać kupowanie butów wygodnych. I taka przygnębiona wysiadłam z promu w Limenas, kierując swoje pierwsze kroki do cudownego zaprzyjaźnionego snack baruPanos Place na pyszny lunch. Stwierdzenie u siebie wciąż dużego apetytu nie tylko na życie, ale przede wszystkim na obłędne souvlakipomogło mi jednoznacznie ustalić, że nie pochylam się jeszcze nad grobem. Jednak ostateczna świadomość, że oto wracam do gry zwanej życiem pojawiła się, kiedy najedzona, ciągnąc ciężką walizkę na dworzec autobusowy, nNiespodziewanie zastałam się nagle w sklepie obuwniczym, mierząc jedne z piękniejszych butów na platformie, jakie widziałam w życiu. Bajecznie wysokie, obłędnie zdobione greckimi wzorami, zadziwiająco wygodne, a przede wszystkim idealnie leżące na nodze. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z czystym sumieniem jechałam do Skala Potamii, czując się pełnowartościową, pełną sił witalnych kobietą!
fot. Geo Dask
Pech jednak chciał, że wieczorem, kiedy już się zainstalowałyśmy w pokoju i poszłyśmy odwiedzić znajomą (ja w swoich nowych koturnach!), na drodze doszło do zupełnie nieoczekiwanego wypadku. Mama robiła mi zdjęcia, nadjechał samochód, ja wpadłam w panikę i – zapominając, że nie jestem przecież w obuwiu sportowym… – podbiegłam, zaliczając spektakularny i wielokrotny upadek w stylu tych ze światowych domów mody…
Buciki na szczęście nie ucierpiały ani trochę, biedactwa, ale resztę wieczoru spędziłam u znajomej, okładając (o dziwno tylko jedną) obolałą stopę lodem i pijąc wino. Jedno i zwłaszcza drugie pomogło, jednak kiedy następnego dnia rano nie mogłam w ogóle na nią stanąć, uzmysłowiłam sobie, że to będzie ten pierwszy raz, kiedy pojadę do Centrum Medycznego w Prinos jako pacjent. Podróż z przesiadką znowu w Limenas była stresująca nie tylko z powodu bólu, ale też rozmowy z moim ubezpieczycielem, który kazał mi się przygotować na wyłożenie swoich własnych pieniędzy. Od przystanku w Prinos do Centrum Medycznego czekał na jeszcze kilometr piechotą. W upale… Ja go pokonywałam, kulejąc… Co prawda bardzo chciałam mieć za tego pobytu sesję zdjęciową, nie miałam jednak na myśli zdjęć rentgenowskich swojej stopy.
fot. Geo Dask
Ale postanowiłam odpuścić i zostawić tę sprawę Zeusowi. Spisał się całkiem nieźle, bo w szpitalu po zrobieniu prześwietlenia i badaniu nie chcieli ode mnie przyjąć żadnych pieniędzy, powtarzając, że „są przecież szpitalem publicznym”. No i – co najważniejsze – stopa nie okazała się złamana czy zwichnięta, a jedynie mocno stłuczona. Swoją drogą to tak bardzo w moim stylu, bo co mogłam sobie zrobić w Grecji? No przecież tylko spaść z obcasu! Żarty żartami, ale rzeczywiście co się nacierpiałam, to moje. I choć po kilku dniach przestałam nawet kuleć i wydawało się, że wszystko wróciło już do normy, jednak okazało się, że niestety wcale nie do końca. Po „rutynowej kontroli” lekarskiej po przylocie do Polski dostałam nawet L4 (lub też – jak kto woli – sobie na nie poszłam), a po ostatnich konsultacjach ortopeda nie wyklucza nawet jednak pęknięcia kości. Zupełnie jakby powrót już sam z siebie nie był dostatecznie bolesny.
fot. Geo Dask
2. PlażowanNie
fot. Geo Dask
Po dwóch dniach leżenia z obłożoną lodem stopą (i od czasu do czasu polewaną octem), ledwo, ale jakoś dokuśtykałam na pobliską plażę, na której zachwyciła mnie… prawda o ludzkich ciałach. Już od dawna nie opalałam się na plaży pełnej ludzi. Nie tylko zresztą ze względu na swoje ekshibicjonistyczne uwielbienie dla opalania się nago, ale przede wszystkim na moje pozasezonowe greckie pobyty.
fot. Geo Dask
Więc kiedy tak stanęłam, oderwana od tej całej nieprawdziwej instagramowej rzeczywistości, gdzie wszędzie prężą się idealne, wyćwiczone sylwetki – wszystkie takie same, jakby produkowane taśmowo – poczułam fascynację tym, jacy jesteśmy inni i równocześnie jacy piękni. Moim oczom ukazało się całe mnóstwo (zupełnie od siebie różnych) kobiecych sylwetek, które uznałam za dużo bardziej atrakcyjne od swojej, ale ukazało się też drugie tyle – także od siebie różnych – sylwetek, które uznałam za atrakcyjne mniej. O męskich ciałach nie wspominając! Wszyscy rozleniwieni lejącym się z nieba rozkosznym greckim żarem, niemający siły na udawanie, prężenie się, zakrywanie nadprogramowych fałdek. Poczułam się piękna i spójna w swojej odmienNości. Zobaczyłam prawdę i to było wzruszająco ożywcze.
3. Skala Hałasamia (Σκαλα θόρυβος)
fot. Geo Dask
Thassos, a zwłaszcza Skala Potamia, to mój drugi dom. Bardzo mi więc ciężko mówić o nim źle, zwłaszcza publicznie. Z drugiej strony wierzę też, że tylko prawda może nas oczyścić i – nie bójmy się tego słowa – wyzwolić (choć tego stanowiska akurat przeważnie nie podzielają moi pracodawcy – liczba mnoga nie jest tutaj zresztą przypadkowa…). Z krwawiącym sercem muszę więc wspomnieć o czymś, co trochę popsuło nam ten wyjazd i wprawiło mnie w lekkie przygnębienie – o hałasach, które do tej pory nie były domeną tego pięknego miejsca. Faktem jest, że bardzo dawno nie byłam na Thassosw samym środku sezonu, jednak dwa sierpnie tej dekady było mi dane na wyspie spędzić i nie pamiętam barbarzyńskiego zwyczaju nagłaśniania całej plaży przez okoliczne beach bary muzyką taneczną (różną zresztą od siebie, bo co bar, to inny styl, nigdy zresztą tradycyjny grecki, co byłoby może łatwiejsze do zniesienia).
fot. Geo Dask
Do urokliwie położonych nad samym morzem leżaków docierały (przez morskie fale) jedynie odarte z melodii tłuste beaty, przeszkadzające prawdopodobnie nie tylko nam, bo otaczało nas bardzo dużo ludzi, którzy – tak samo jak my – czytali jakieś książki (swoją drogą bardzo to było budujące).
W Skala Potamii prym wśród najgłośniejszych beach barów wiodła Paralia Nouveau – choć dostaniemy tam najlepsze frappe w tej części wyspy (serwowane zresztą przez Polaka) i prawdopodobnie zauroczymy się zarówno wyglądem tego baru (i jego leżaków), jak i nawet samą muzyką, jednak jej głośność jest rodzajem przemocy, na którą nie ma we mnie przyzwolenia. Pisałam tu już kiedyś o prawie do ciszy, o którym tak często mówił przyjaciel taty, Witold Lutosławski. Ograniczanie go komukolwiek jest zbrodnią.
fot. Geo Dask
Doskonale pamiętam czasy (wcale zresztą nie takie odległe!), kiedy jedynym głośnym miejscem w centrum Skala Potamii był klub Mandragoras, w którym przetańczyłam wiele nocy we wszystkich swoich najbardziej niebotycznych obcasach, wcale nie lądując następnego dnia w Centrum Medycznym w Prinos. Otaczające go tawerny kusiły klientów tradycyjną grecką muzyką (czasami nawet wykonywaną na żywo), a w sklepach zawsze było włączone jakieś radio, jednak… cicho. Podczas tegorocznego pobytu doznałam szoku, przechodząc przez główny deptak i będąc atakowana trudną na dłuższą metę do zniesienia kakofonią. Muzyka – najczęściej latynoamerykańska – wydobywająca się z Mandragoras była chyba najcichsza i najmilsza dla ucha. Miałam niesłabnące wrażenie, że nagle Grekom się wydało, że im będzie w ich tawernie/barze/sklepie głośniej, tym więcej pojawi się w nich klientów. W cywilizowanych krajach już dawno odkryli, że nie tędy droga. Grecja ma jeszcze dużo do nadrobienia. I niestety może sobie z Polską i jej „kurortami” (w jednym z nich mieszkam, więc wiem co mówię) podać ręce…
Rozważam zresztą napisanie w tej sprawie do władz Thassos, mających swoją siedzibę w Kawali. Nie spodziewam się oczywiście żadnej reakcji, czuję się jednak – przez wzgląd na bycie autorką jedynego do tej pory polskiego przewodnika po Thassos – ambasadorką tego miejsca i choćby z tego powodu uważam, że muszę zrobić cokolwiek, a moją siłą są przecież słowa.
fot. Geo Dask
Żeby jednak nie kończyć tego podrozdziału w tak smutnym tonie, mogę dodać, że wypożyczyłyśmy samochód i pojechałyśmy na fantastyczną, nieco dziką, piaszczystą i przede wszystkim nadal cichą plażę Dasilio w urokliwej miejscowości Skala Prinos. Mamy do tego miejsca sentyment, bo raz już tam mieszkałyśmy. Dużym plusem tej plaży – oprócz wszystkich wymienionych – jest też to, że woda jest tam znacznie spokojniejsza; nawet kiedy są fale, możliwe jest pływanie, co na pięknej Golden Beach w Skala Potamii – przez najczęściej spore fale i płycizny – wcale nie jest zawsze osiągalne. Ten nasz beztroski czas na Dasilio był rzeczywistym i prawdziwym odpoczynkiem. Ideałem byłoby pewnie wypożyczenie samochodu na cały pobyt.
4. Mój mąż z zawodu jest właścicielem
fot. Geo Dask
Jedną z ciekawszych naszych obserwacji była ta, że wszelkiego typu właściciele – hoteli, sklepów czy barów – rzadko kiedy (żeby nie powiedzieć, że niektórzy wcale) byli przez nas widywani w pozycji innej, niż siedząca. Ich specyficzny rodzaj aktywności zwanej „doglądaniem” przejawiał się siedzeniem całymi dniami na mniej lub bardziej wygodnym krześle. Nierzadko zresztą z komórką w ręku, dzierżoną jednak raczej nie z powodów biznesowych, co wnioskuję po mnogości serduszek (i częstotliwości ich otrzymywania) od większości z nich pod moimi zdjęciami na Facebooku.
Ogromne wrażenie zrobiła więc na mnie sytuacja, w której zobaczyłam pewnego zaprzyjaźnionego właściciela po raz pierwszy w pozycji wertykalnej. Kolejka do kasy w jego sklepie była jak stąd do Aten, w dodatku ktoś upuścił niechcący jajka, więc część podłogi została zafajdana jajeczną breją. Jedna z pracownic sklepu zabrała się do zbierania ich ze skorupkami z podłogi, a właściciel rycersko ruszył do pomocy. Ta jednak wprawiła mnie w szok, z którego nie mogę wyjść do dzisiaj. Mianowicie po pobieżnym „oczyszczeniu” podłogi z jajek, ale równocześnie pozostawieniu na niej jajecznych glutów, właściciel powrócił, lecz nie z mopem czy ręcznikiem papierowym, jak obstawiałam, lecz z dużym kawałkiem tektury, by rzucić go na miejsce jajecznej zbrodni i – ku zaskoczeniu kolejki, która musiała się na ten czas rozejść na boki – z wyraźnym namaszczeniem długo go przydeptywać. Czynność powtórzył, kiedy ponownie wrócił z chodniczkiem, który prawdopodobnie w okolicach lat 60. mógł mieć bliżej niesprecyzowany kolor jasny. Do tej pory zbieram myśli, które rozsypały się i rozbiły niczym te jajka…
5. Czas grecki
fot. Geo Dask
Nie sposób nie opisać tu też niesamowitego zjawiska, jakim jest czas grecki. Otóż w Grecji wszystko dzieje się po prostu w czasie odpowiednim. Zegarek jest tu przedmiotem zbędnym. Nawet kiedy jest, rzadko kiedy działa. (Co w jakimś sensie rozumiem, jako osoba nienosząca zegarka na ręku, jednak nie bardzo sobie wyobrażająca funkcjonowanie bez komórki.) Kwintesencją tego, o czym mówię, jest to zdjęcie:
fot. Marianna Patkowska
Od razu uprzedzę ewentualne pytania, czy kierowca tego autobusu nie miał przypadkiem jakiegoś lustra, które odbijałoby mu obraz właściwy. Też mi to przyszło do głowy, ale był to trop błędny. Nie miał. Równocześnie jakoś mnie wzrusza pewna konsekwencja, której nie trudno przecież nie zauważyć. W rzeczywistości była godzina 16.19, jak na zegarze elektronicznym (no, 16.21, ale nie bądźmy drobiazgowi), a ten przedziwny zegar też ją przecież pokazywał, tylko na swój własny sposób.
Na inny swój własny sposób musiał działać natomiast zegarek organizatorów pewnej imprezy, która odbywała się tuż pod naszym hotelem na Thassos. Właściciele hotelu uprzedzili, że zostały do Skala Potamii zaproszone jakieś greckie gwiazdy z okazji 15 sierpnia (i dzień wcześniej odbył się ich koncert), więc
będzie troszkę głośniej tak pewnie do dwunastej w nocy, no, może do dwunastej pięć, bo i tak dłużej takich dużych głośnych imprez nie mogą tu robić.
– słowa naszych gospodarzy
Punktualnie o 2.55 zakończono występy. (Swoją drogą jeśli zastanawiacie się, czy może być coś gorszego od słabej wokalnie Greczynki śpiewającej piosenkę Beyoncé, spieszę z odpowiedzią, że tak: słaby wokalnie Grek śpiewający piosenkę Freddiego Mercury’ego.)
A powracając do greckich autobusów, nasza pamiętna podróż do Centrum Medycznego w Prinos wymagała przesiadki w Limenas (stolicy wyspy). Tak się szczęśliwie złożyło, że spotkałyśmy w pierwszym autobusie zaprzyjaźnioną przemiłą Polkę (zresztą spokrewnioną z tym Polakiem z głośnej Paralii Nouveau, co to najlepsze frappe w tej części wyspy robi). Jako, że pani mieszka w Grecji na stałe, dużo nam poopowiadała o greckich zwyczajach (temat greckich pogrzebów i mnogości pośmiertnych imprez, jakie tu trzeba wyprawić, sowicie nagradzając za każdym razem popa, zasługuje na osobny wpis – dopiero wtedy zrozumiałam słowa mojego greckiego przyjaciela, który radził mi „unikać umierania w Grecji”). Kiedy spojrzałam na komórkę i stwierdziłam, że „kurczę, dotrzemy do dworca dopiero za co najmniej 7 minut, a wg planu autobus, na który się mamy przesiąść, właśnie w tej chwili odjeżdża”, pani uspokoiła mnie mówiąc, że kierowca tego drugiego autobusu przecież wie, że część osób będzie chciała jechać dalej, więc „poczeka na przyjazd naszego”. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby przypadkiem po prostu inaczej ułożyć rozkład jazdy, ale sobie szybko przypomniałam, że przecież autobus, którym jedziemy, spóźnił się 25 minut. Więc w całym tym chaosie dało się dostrzec jakiś rodzaj sensu jednak. Wbrew też pozorom, naprawdę można się do tego dosyć szybko dostroić.
Kiedy wracałyśmy już z Thassos do Salonik, stojąc w kolejce po bilet na prom, zostałyśmy zaczepione przez jakiegoś mocno zdenerwowanego Polaka, któremu chyba ulżyło, kiedy usłyszał swój ojczysty język. Z tego, co zdołałam zrozumieć z jego pytania, prom, który już stał, miał mieć odjazd za minutę, a kolejka do kas liczyła kilka osób. Bilet ponoć – w przeciwieństwie do tych autobusowych – można kupić tylko na konkretny prom. Pana sytuacja wydawała się przerosnąć, więc, przesiąknięta grecką aurą, wytłumaczyłam mu:
– Wie pan, są na szczęście tylko dwie możliwości: albo zdążymy na ten prom, albo na niego nie zdążymy. Prawdopodobnie poczekają na nas – być może na nas nakrzyczą, ale poczekają. Z drugiej strony mogą też nie poczekać. W sumie to zobaczymy.
– odpowiedzi, jakich udzielam po dłuższym pobycie w Grecji
Podejrzewam, że już w połowie mojej odpowiedzi jego entuzjazm związany z tym, że mówię po polsku osłabł. Jednak – jak przewidziałam – poczekali na nas, choć nakrzyczeli.
Tak naprawdę to cały ten wpis mógłby być opublikowany co najmniej tydzień temu, ale… czekałam na zdjęcia. Nie powiem jednak złego słowa na swoją utalentowaną, wspaniałą i przecudowną fotograficzkę i nikomu też nie dam tego zrobić!
III. Θεσσαλονίκη – αναχώρηση
(Saloniki – wyjazd)
fot. Geo Dask
Ostatnia część naszego pobytu w Grecji, czyli trzy ostatnie dni w Salonikach, była z jednej strony ekscytująca, bo ciągle czekała mnie sesja zdjęciowa, na którą nastawiałam się i cieszyłam już od dawna, z drugiej trochę trudna ze względu na temperatury i moje ciągle jednak ograniczone możliwości długiego chodzenia, a także samo rozstanie z Thassos (dla odmiany) też dawało się we znaki. Postanowiłam się jednak niczym nie przejmować!
1. Sesja zdjęciowa nNomakeupanNi
fot. Geo Dask
Od swojej ostatniej sesji zdjęciowej z Georgią Dask – dosyć drapieżnej i ostrej (sporo zdjęć znajdziemy TUTAJ) – minął już ponad rok i zamarzyła mi się sesja zupełnie inna, naturalna do granic możliwości. Żadnej farby na głowie (choć na ostatnich zdjęciach też jej nie było), żadnych „tylko rzęs”, „tylko pomadki” czy „tylko pudru” (ucieszyło mnie to, że nie musiałam – w końcu obiektyw rządzi się własnymi prawami, ale obyło się bez żadnego „matowania” twarzy). Jedyne, na co sobie pozwoliłam to utwardzacz do paznokci, żeby ich nie połamać i lakier na paznokciach u nóg (ot, jedyna taka ekstrawagancja i sztuczność). Chciałam w dobie upiększania wizerunków (tak, sama też to oczywiście czasem robię), mnogości filtrów do selfie, czy retuszu pokazać swoją „prawdziwą twarz”. Nawet nie to, żebym uważała ją w makijażu za nieprawdziwą, ale jednak nie z każdym się nią bez niego do tej pory dzieliłam. Uznałam, że teraz odczuwam taką potrzebę. Efekty przerosły moje oczekiwania przede wszystkim dlatego, że miałam znowu niebywały zaszczyt współpracować z tą fenomenalną, młodą grecką artystką (a prywatnie moją dobrą koleżanką i cudowną dziewczyną), której wizje, ogromna wrażliwość, fotograficzne oko i artystyczne spojrzenie na świat za każdym razem mnie wzruszają!
Ευχαριστώ, Γεωργία! ❤
2. Grecki yin yang
fot. Geo Dask
W całym tym greckim chaosie i bałaganie oprócz czasami dostrzegalnego sensu, wyraźnie widzę też pewną symetrię i równowagę. Zawsze kiedy coś nie działa, równocześnie działa coś innego! W hotelu na Thassosw kabinie prysznicowej nie działał przełącznik natrysku i woda leciała jedynie z kranu pod prysznicem, co utrudniało kąpiele, więc zostało przez nas zgłoszone i naprawione, za to w hotelu w Salonikach również nie działał przełącznik natrysku, ale za to woda leciała jedynie ze słuchawki prysznicowej, co już było spoko, więc nie było potrzeby tego zgłaszać. Inny rodzaj symetrii – a ściślej raczej pewnej konsekwencji – wystąpił we wszystkich trzech pokojach hotelowych, w których spałyśmy, a tak naprawdę dwóch, bo w Salonikach podczas obydwu pobytów mieszkałyśmy i w tym samym hotelu, i w tym samym pokoju. Za każdym razem, kiedy już wybrałyśmy swoje łóżka, a dopiero potem sprawdzałyśmy lampki do czytania, okazywało się, że ta przy mamy łóżku (!) odmawia współpracy. Zadziwiające, że ta sama, naprawiona za naszym pierwszym pobytem w Salonikach lampa, znowu nie działała za drugim. Rozbroił nas jednak pan, który ją zreperował (bo okazało się, że to jakaś grubsza sprawa, niż tylko zmiana żarówki) i włożył do niej finalnie… jarzeniówkę. Można byłoby spytać kto w dzisiejszych czasach używa jarzeniówek w przestrzeniach przeznaczonych do mieszkania, jednak odpowiedzi nie musiałybyśmy długo szukać – wystarczyło sięgnąć pamięcią do hotelu na Thassos i powodu, dla którego nigdy nie włączałyśmy w swoim pokoju górnego światła.
fot. Geo Dask
Kolejny przykład na idealną grecką równowagę można zaobserwować na przejściach dla pieszych. Piesi niemal nigdy nie zatrzymują się na czerwonym świetle, tak samo zresztą jak kierowcy samochodów. Na logikę więc, jeśli na jezdni spotyka się grupa rozpędzonych samochodów i rozpędzonych pieszych, powinno dochodzić ciągle do jakichś straszliwych wypadków, tymczasem jedni i drudzy zachowują się tak, jakby należeli do dwóch równoległych czasoprzestrzeni. Choć coraz to obserwowałam jak samochód od człowieka dzieliły dosłownie milimetry, jednak było to wystarczająco dużo, by ten drugi uszedł z tego z życiem. Zastanawiało mnie też czy piesi i kierowcy samochodów w ogóle się wzajemnie widzą. Jak inaczej wytłumaczyć, że kierowca, któremu ktoś właśnie (na swoim czerwonym) przemknął przed maską, nawet nie dotyka klaksonu? W pewnym sensie nawet mnie wzruszyło, że nie jestem jedynym kierowcą na świecie, który nie zauważa pieszych.
To przywodzi mi z kolei na myśl sytuację z Thassos, kiedy wypożyczyłyśmy samochód. Na wszelki – nomen omen – wypadek prowadziła mama. Gdzieś na południu wyspy wyrósł przed nami bardzo duży Grek na bardzo małym skuterku. Wyciągał na swoim mechanicznym wierzchowcu z jakieś 10 km na godzinę, lecz informował lewym kierunkowskazem, że będzie skręcać, więc nie miałyśmy żadnego pola manewru. Bardzo to było jednak podejrzane, gdyż po lewej stronie drogi rozciągały się tylko gęste gaje oliwne bez żadnego wyraźnego zjazdu gdziekolwiek. Warto było się przemęczyć te 15 minut, żeby zrozumieć, że ostatecznie nasz król szos miał jednak na myśli kierunkowskaz prawy i że tak naprawdę to już na samym początku mogłyśmy go wyprzedzić. Ale z drugiej strony nie można mu zarzucić, że nie dawał znać. Dawał. Źle, ale dawał!
3. Atrakcje Salonik i powrót
do rzeczywistości
fot. Geo Dask
Trzy ostatnie dni w Salonikach upłynęły nam spokojnie i z tlącym się gdzieś smutkiem, że oto nieuchronnie zbliża się koniec naszych wakacji, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdą chwilę jak najlepiej. Dzień mojej sesji był dniem szalonym. I jedynym przez całe wakacje, w którym miałam cokolwiek zaplanowane. Oczywiście więc akurat wtedy musiała nam wypaść jakaś niespodziewana roszada pokojowa w hotelu (tylko pierwszą noc spędziłyśmy w innym pokoju, bo ten „nasz” z jakiegoś powodu był zajęty). Dowiedziałyśmy się, że „już rano” będzie się można wprowadzić do pokoju docelowego i wtedy mama zadała najbardziej niestosowne pytanie, jakie w ogóle można zadać Grekom. Mianowicie…
– Przepraszam, ale co dla państwa oznacza „rano”?
Odpowiedź nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem:
– No… tak jakoś… w okolicach 12.00.
Punktualnie o 13.23 mogłyśmy się wprowadzić do naszego pokoju obiecanego. Udało mi się też ze wszystkim zdążyć.
Następnego, ostatniego już dnia pojechałyśmy zwiedzić niesamowite Muzeum Kultury Bizantyjskiej, w którym nigdy jeszcze nie byłam. Opisałam tę przygodę (TUTAJ), więc nie chciałabym się powtarzać. Zachęcam do lektury tego wpisu, a przede wszystkim do odwiedzenia Muzeum.
Wieczorem po doskonałej jak zawsze kolacji w Kazaviti i wylewnym pożegnaniu z kelnerem, zafundowałyśmy sobie odprężający nocny rejs statkiem.
To były naprawdę piękne wakacje.
P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę –„Έχει Τελειώσει” mojego ukochanego Nikosa Vertisa. Choć mam już trzy jego płyty, jednak nie znałam jej wcześniej. Puściłam sobie w dniu powrotu z Thassos przypadkową playlistę tego artysty na YouTube’ie i… rozpłakałam się, kiedy usłyszałam właśnie ten utwór. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że jego przesadna patetyczność może trochę bawić, a moje emocje w chwili, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy związane były bardziej z opuszczaniem wyspy, niemniej jednak mam do niego duży sentyment.
scenariusz: Umberto Contarello,
Paolo Sorrentino reżyseria: Paolo Sorrentino gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Francja, Włochy
rok powstania: 2018 oryginalny tytuł: Loro pełny opis filmu wraz z obsadą
Zakochałam się bez reszty we wrażliwości Paola Sorrentina po obejrzeniu „Wielkiego piękna” (o którym swoją drogą powinnam kiedyś napisać trochę więcej, niż w podlinkowanej recenzji z bloga Jednopalnikowa). Zachwyciły mnie też jego zupełnie inne „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, ale również – nieco już słabsza, ale wciąż niesamowicie urokliwa – „Młodość”.
Nie ukrywam, że w obecnej sytuacji politycznej oglądanie biografii nieudolnych i groteskowych polityków z innych krajów pociąga mnie raczej średnio, więc ani podstarzały Berlusconi, ani jego bunga bunga nie stanowią dla mnie zachęcającego materiału na film, ale powiedzmy, że miłość zarówno do Sorrentina, jak i boskiego Toniego Servilla (grającego w filmie „Oni” – tak, jak w „Wielkim pięknie” – główną rolę) zwyciężyła… choć okazała się miłością trudną.
Zaczynając jednak od pozytywów, Sorrentino ma cudownie plastyczne podejście do kadrów, które w większości zamienia w przepiękne obrazy. Do tego jest też obdarzony nieczęsto spotykanym darem myślenia o scenach w sposób muzyczny; potrafi (pomijając zawsze znakomitą ścieżkę dźwiękową) idealnie wpleść w swój obraz fantastyczne perły pop kultury, budując odpowiedni klimat – w przypadku tego filmu od ponadczasowego dyskotekowego hitu „King of My Castle” Wamdue Project, przez nasączone seksem zmysłowe „Slow” Kylie Minogue po intrygujące „The Water Rises”Laurie Anderson z płyty „Landfall”. Jego artyzm w sposobie samego przedstawiania zachwyca. I choć myślę, że ten film jest najbardziej erotycznym z jego dotychczasowych, nie umie się jednak nawet otrzeć o pornografię, bo Sorrentino nawet największe bagno pokazuje w sposób naszpikowany sztuką. I jest to w jakimś sensie urocze.
Drugim jasnym punktem tego filmu jest nieoceniony Toni Servillo, na którego… naprawdę przykro patrzeć. Jest odrażający, co z jednej strony zawdzięcza znakomitej charakteryzacji, a z drugiej swojej własnej grze (zwłaszcza ten pozbawiony jakichkolwiek emocji sztuczny uśmiech zasługuje na słowa uznania). Ma właśnie taki być. Pytanie jednak… dlaczego właściwie. W moim odczuciu jest zbyt mocno przerysowany i karykaturalny bez specjalnie odczuwalnego powodu, gdyż już pierwowzór jest sam w sobie przecież wystarczająco żenujący.
Film – mimo że uznawany przez niektórych również za komedię – jest raczej smutny, bo opowiada o świecie wyzutym z jakiegokolwiek człowieczeństwa, uczuć, moralności. O świecie, w którym rządzi cynizm, chciwość, seks, pieniądze i władza. O świecie wielu ludziom na szczęście niedostępnym, ale jednak gdzieś tam istniejącym. To jednak wciąż zbyt mało na cały (bardzo nota bene długi) film. Najdoskonalsza gra aktorska, znakomita muzyka i piękne ujęcia nie rozwiążą problemu braku fabuły.
Jedną z lepszych anegdot opowiadanych przez mojego tatębyła ta o recenzji jakiegoś koncertu pióra pewnego brytyjskiego krytyka. Składała się z dwóch zdań: w pierwszym autor krótko i zwięźle napisał kto, gdzie, kiedy i co zagrał, a drugie było pytaniem „Why?”. Parafrazując, również chciałabym się dowiedzieć:
Moja odczuwalna już pewnie blogowa nieobecność związana była z pierwszymi od bardzo długiego czasu wakacjami, o czym napiszę więcej już niebawem. Dziś jednak chciałabym się podzielić swoimi wrażeniami z intensywnego używania letniego hitu Mary Kay, czyli trzech cudownych produktów do opalania się!
1. Emulsja do opalania z filtrem SPF 30/50
fot. Zofia Mossakowska
No dobra, powiedzmy to sobie głośno – gdyby ktoś jeszcze z rok temu oświadczył mi, że będę się przed opalaniem smarować kremem z filtrem 30, roześmiałabym mu się w (zapewne bladą) twarz. Tu już nawet nie chodzi o moje nieodpowiedzialne podejście do ochrony przed słońcem związane z niemyśleniem o ewentualnych konsekwencjach w postaci np. raka skóry, tylko absolutną wiarę w to, że przy mojej jasnej karnacji, kremy z wysokimi filtrami sprawią, że wrócę z wakacji blada, co jest dla mnie kwintesencją klęski (chyba, że spędzałabym wakacje na Islandii).
fot. Marianna Patkowska
Kiedy dowiedziałam się od mojej wspaniałej konsultantki Mary Kay, że firma ma w ofercie tylko dwa rodzaje filtrów swojej emulsji do opalania – 30 i 50, lekko się załamałam. Zwłaszcza pamiętając beztroskie lata, kiedy przyjeżdżając do Grecjismarowałam się na początku filtrami typu 15 – 12, a potem już 9 – 7, chyba że w ogóle zapomniałam się nasmarować, to wtedy niczym… W tym roku jednak – ponieważ odkrycie firmy Mary Kay bardzo pomogło mojej cerze i nie chciałam tego popsuć nierozsądnym podejściem do słońca – postanowiłam zaufać, że „trzydziestka trzydziestce nierówna” i że będę zadowolona, a moja skóra dobrze zaopiekowana.
Okazało się, że nie doceniłam nie tylko produktów Mary Kay, ale również greckiego słońca! Temu nie przeszkodziła moja 30 (nie w sensie, że wiek, choć to chyba też nie miało dla niego znaczenia…), a mam wrażenie, że nie przeszkodziłaby mu nawet 50! Opaliło mnie ślicznie i – jak na siebie – względnie równo. Kremem smarowałam się regularnie przed każdym wyjściem na zewnątrz i nie odniosłam wrażenia, żeby sam ten proces trwał jakoś wolniej, niż kiedy miałam na sobie kremy z niższym filtrem. Za to z całą pewnością wszystko odbyło się bardziej „bezkolizyjnie”. Kiedy jednak nadszedł (później, niż zazwyczaj, ale nadszedł) czas wielkich cierpień, przydał mi się bardzo drugi produkt, czyli nawilżający żel po opalaniu.
2. Nawilżający żel po opalaniu
fot. Zofia Mossakowska
Każdy z nas pewnie zna to uczucie, kiedy skóra jest rozgrzana dosłownie do czerwoności, a nawet najdelikatniejszy jej dotyk (np. zwiewnym materiałem) sprawia ból.
fot. Marianna Patkowska
Mimo starań, i mnie dopadła ta nieprzyjemna dolegliwość na tegorocznych wakacjach (choć nie na samym ich początku, jak poprzednim razem, kiedy smarując się kremem z filtrem, kompletnie zapomniałam, że mam jeszcze plecy i potem pamiętałam o tym fakcie już do samego końca swojego pobytu).
Z pomocą przyszedł mi nawilżający żel po opalaniu. Ten lekko chłodzący, delikatny kosmetyk przyniósł skórze ogromną ulgę i pomógł jej w dość szybkim czasie dojść do siebie. Bez niego byłoby mi naprawdę trudno.
3. Balsam samoopalający
fot. Zofia Mossakowska
Od samoopalaczy trzymałam się zawsze z daleka, głównie ze względu na moją, eufemistycznie mówiąc, bardzo znikomą manualną sprawność i świadomość, że jeśli istnieje choćby najmniejsze ryzyko, że można sobie taki krem nierówno rozsmarować, to ja z takiej możliwości na pewno skorzystam. W ogóle sztuczne opalenizny uważam za tandetne i jedyne, co mam na sumieniu, to dosłownie kilka (w całym życiu) wizyt w solarium, na ogół właśnie przed wyjazdami na większe słońce.
fot. Marianna Patkowska
Balsam samoopalający Mary Kay nabyłam właściwie z ciekawości i dzięki zapewnieniom swojej konsultantki, że jest bardzo delikatny i przede wszystkim nie da się go rozprowadzić nierówno! Rzeczywiście, potwierdzam – nie da się!
Od momentu zakupu używałam go właściwie głównie na łydki, które z niewiadomych przyczyn opalają mi się zawsze najdłużej. Nigdy jeszcze nie stosowałam go na całe ciało. Być może będę za jakiś czas chciała zatrzymać przy jego pomocy swoją tak dla mnie cenNą grecką opaleniznę.
Moje wrażenia po jego stosowaniu są takie, że rzeczywiście efekt nie jest ani natychmiastowy, ani bardzo mocny (co akurat w przypadku tego typu kosmetyku uważam za duży plus). Nie zostawia też żadnych smug, ani brązowych plam. No i – jak oba pozostałe produkty – bardzo ładnie i delikatnie pachnie. Polecam gorąco wszystkie trzy!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę piosenkę, którą zawsze mam w głowie, kiedy słyszę frazę „opalamy się” 🏖🏖🏖
Mamy środek lata, wielu z nas o szkole już dawno nie pamięta, jednak ponieważ ja sama dopiero teraz zaczęłam wakacje od tejże, a językowych obserwacji szkolnych zebrałam całkiem sporo, spieszę z nowym wpisem z kolejną piątką z serii „Najbardziej irytujące błędy językowe”. Dostaję sygnały, że czyta mnie również ciało pedagogiczne i choć mam pewne uzasadnione obawy, czy zawsze ze zrozumieniem*, skoro zdecydowałam się kilka miesięcy temu nieść ten przyciężki kaganek oświaty, to już go zaniosę… pod strzechy szkolne, mimo że wakacje!
(W tytułach, w przeciwieństwie do poprzednich wpisów, nie zawsze podaję formy poprawne – te niepoprawne są jednak wzięte w cudzysłów.)
1. Kropki po tematach lekcji
Jedną z najbardziej urzekających mnie cech języka jest jego nieoczywistość; jako żywy twór, ciągle się przecież zmienia. Wiem, że wpajanie tego dzieciom, zwłaszcza dosyć małym, stanowi wyzwanie, bo dużo łatwiej wyegzekwować wyuczenie się na pamięć „słówek, przed którymi stawia się przecinek” (co jest dosyć jednak prymitywnym uproszczeniem), niż wpoić im myślenie składnią zdania, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije Piccolo. Niepokoi natomiast brak otwartości językowej wśród nauczycieli (i proszę mnie dobrze zrozumieć – nie oczekuję przecież od nauczyciela chemii specjalistycznej wiedzy językoznawczej, ubolewam raczej nad złym systemem nauczania języka polskiego w szkole podstawowej sprzed lat, które nie uległo ciągle żadnej poprawie). Utarło się kiedyś, że na końcu tematu lekcji stawiamy kropkę i… kropka. Chociaż nie jest to błędem, jednak jeśli potraktować temat lekcji jak każdy tytuł oraz śródtytuł, kropkę na jego końcu jak najbardziej można pominąć, choć należy pamiętać, że:
a) jedynie wtedy, kiedy następujący po temacie tekst umieścimy w osobnym wierszu, b) wszelkie inne znaki interpunkcyjne kończące wypowiedzenie (pytajnik, wykrzyknik lub wielokropek) muszą pozostać.
I tej otwartości wyniesionej ze szkoły mi właśnie brakuje u interlokutorów, kiedy trochę jednak marnuję nasz wspólny i cenny czas na tłumaczenie takich oczywistości, jak zasady zapisu śródtytułów, podczas kiedy w szkole marnowanie czasu jest ściśle zarezerwowane dla miliona innych niepotrzebnych czynności spod znaku papierologii (czysta sztuka dla sztuki), spośród których zdecydowany prym wiedzie ręczne uzupełnianie dziennika. (Środek Europy, XXI wiek…)
Podsumowując, poprawne będą obydwa zapisy:
Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia.
Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia
2. „Pół tonu ciszej”
Nieustannie śmieszy mnie reakcja oderwanych od życia szkoły realizatorów dźwięku na wiadomość, że istnieje całkiem spora grupa społeczna, która naprawdę używa zwrotu pół tonu ciszej (a używała go już w zamierzchłych czasach, kiedy i ja chodziłam do szkoły – nomen omen muzycznej zresztą), zupełnie jakby nauka zwana akustyką ciągle jeszcze nie została odkryta. Ten językowy potworek niestety tak się zakorzenił w polszczyźnie, że prawdopodobnie prędzej czy później wejdzie na salony, jednak zanim go użyjemy, dobrze zdać sobie sprawę z tego, czym jest w tym kontekście „ton”. Językowo to nic innego, jak „dźwięk”, a ten może być wysoki lub niski (ewentualnie fałszywy). Każdy też, kto posiada wiedzę ogólną, wie, że w muzyce odległości między dźwiękami to całe tony lub półtony. Obracamy się więc ciągle – jakby do tematu nie podejść – w obrębie wysokości dźwięków, nie zaś ich głośności (decybeli). Proszenie więc kogokolwiek, by powiedział coś (a ściślej, zaśpiewał) o „pół tonu inaczej”, jest równoznaczna ze zmianą tonacji na pół tonu wyższą lub pół tonu niższą. Biorąc pod uwagę nasze narodowe poczucie słuchu, podobnej prośby prawdopodobnie nie usłyszymy poza wąskim środowiskiem muzycznym. Z kolei użycie słowa „ciszej” świadczy jednak o innej intencji nadawcy – nakłonieniu odbiorcy komunikatu do tego, by był ciszej, co w języku polskim można uzyskać, mówiąc: „proszę o ciszę”.
proszę o ciszę/[bądź/cie] trochę ciszej, proszę – pół tonu ciszej
O ile dwa powyższe przykłady można było przypisać szeroko pojętemu szkolnictwu „niższemu”, o tyle kolejne będą już moją indywidualną obserwacją tegoż, poczynione na węższej próbie, jednak powtarzające się na tyle często, żeby stwierdzić powagę problemu.
3. Plątać się
Choć w bezokoliczniku czasownik zwrotny, o którym tu mowa brzmi „plątać się”, jednak przy odmianie przez osoby bardzo rzadko taka forma będzie poprawna („plątam”, „plątaj”).
plączecie się – plątacie się
Warto o tym pamiętać, np. upominając dzieci na korytarzu, że poprawne będą zdania:
Plączecie się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.
Plączesz się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.
Można byłoby też zapytać o stosowność używania takiego właśnie sformułowania w sytuacji oficjalnej, do jakiej przebywanie w szkole zdecydowanie należy, wpis ten dotyczy jednak kultury jedynie językowej.
4. Poszedłeś
Odczuwam zażenowanie, musząc tłumaczyć tak banalny i wręcz prymitywny błąd na blogu, którego Czytelników uważam za ludzi światłych (tym bardziej ze względu na specyfikę tego konkretnego wpisu), jednak nie mogę przejść nad nim obojętnie. Przypomnijmy sobie wszyscy raz jeszcze, że:
poszedłeś/poszedłem – poszłeś/poszłem
poszłaś/poszłam – poszedłaś/poszedłam
Poprawne będzie więc zdanie:
Zostawiłeś kredki i sobie poszedłeś (plątać się po korytarzu).
5. Łabędź
Choć w indeksie a tergo do „Uniwersalnego słownika języka polskiego” znajdziemy tylko trzy wyrazy zakończone na -ędź i obok słów „piędź” (dawna miara długości) i „krawędź” figuruje tam właśnie rzeczony „łabędź”, przerażająca liczba użytkowników języka polskiego uwierzyła w nieistniejący potworek „łabądź”. Ustalmy więc, że:
łabędź – łabądź
Poprawne będą więc zdania:
Olga Bołądź zagrała w tym filmie znakomicie, jednak moją uwagę najbardziej przykuł wytresowany łabędź.
Nie karm łabędzi – są przecież z origami!
Pozostałe zaobserwowane przeze mnie najczęściej powtarzane błędy omawiałam już we wcześniejszych wpisach:
Żeby jednak nie pozostawać w minorowym nastroju, na deser napiszę o czymś odrobinę bardziej zaawansowanym.
*Czytanie ze zrozumieniem
Ciekawostką jest historia tego nie błędnego, zalatującego jednak dość mocno tautologią sformułowania. Otóż wiele lat temu w Stanach, kiedy w szkołach klasy skupiały dzieci różnych narodowości – więc nie dla wszystkich język angielski był ojczystym – termin „czytanie ze zrozumieniem” miał wyraźny sens. Zakładał konieczność takiej pracy z dziećmi, która umożliwiłaby im zrozumienie czytanego tekstu w języku angielskim (dla nich obcym) na równi z dziećmi urodzonymi w Stanach.
Przeniesienie jednak tego (dosyć, po głębszej analizie, komicznego tworu) na polskie warunki i używanie go wobec polskich dzieci było ryzykowne, choć szybko okazało się całkiem potrzebne w odniesieniu do całej naszej populacji. Co mówi sporo o naszych intelektualnych możliwościach i mówi niestety źle.
Zastanówmy się przez chwilę czym jest „czytanie”. Pozostając na razie na etapie wczesnoszkolnym, głoskowanie, literowanie, sylabizowanie, czy wreszcie wodzenie wzrokiem po tekście i głośne jego odtwarzanie głosem (nawet zgodnie z intencją autora), czytaniem jeszcze nie jest. Czytanie w swoim założeniu zakłada rozumienie tego, co się czyta. Podobnie jak trzymanie w ręce długopisu i siedzenie w zadumie nad pustą kartką pisaniem nie jest.
Można oczywiście zadać sobie pytanie, o jaki rodzaj „rozumienia” tu chodzi. Sama na przykład cudowną i fascynującą książkę Jacques’a Derridy „O gramatologii” czytałam ze zdecydowanie większym trudem i znacznie dłużej, bo co jakiś czas sięgając do różnych źródeł, niż lekką i przezabawną pozycję „Błękitne niebo i czarne oliwki” autorstwa Johna i Christophera Humphrysów, która nie zastawia na czytelników żadnych pułapek. Nadal myślę jednak, że nawet jeśli do lektury pewnego typu książek konieczne jest obłożenie się innymi, a czasem nawet zrobienie notatek, o prawdziwym czytaniu można mówić dopiero wtedy, kiedy finalnie zrozumiemy słowa autora. Inna kwestia, czy zrobimy to wedle jego intencji, ale tu już wkraczamy na pole interpretacji, czyli jeden poziom wyżej.
Ciekawe są słowa profesora Mirosława Bańki (zajmującego odmienne od mojego stanowisko w tej sprawie), który tłumaczy zasadność sformułowania czytanie ze zrozumieniem tak:
Z całą pewnością można czytać (nawet na głos) i nic nie rozumieć. Równie częste są przykłady niepełnego lub niewłaściwego zrozumienia czytanego tekstu. Nauczyciel w szkole czasem zarzuca uczniom, że nie zrozumieli lektury. A osoba skrytykowana w prasie czasem twierdzi, że nie rozumie zarzutów, przez co daje do zrozumienia, że są one niesłuszne.
Po ostatnim wydarzeniu, jakim było nakręcenie swojego pierwszego w życiu tutorialu makijażowego, – trwającego aż trzy filmiki! – postanowiłam iść za ciosem i spróbować nakręcić kolejny: krótszy i z trochę lepszym, bo naturalnym, oświetleniem. Tym sposobem zaprosiłam Was też do swojego mieszkania.
Byłam trochę w punkowym nastroju, czemu wyraz postanowiłam dać w swojej stylizacji i przede wszystkim robionym makijażu. (W tle zaś leciała ważna dla mnie płyta „Smash” grupy The Offspring.) Jeśli można mówić o jakimś motywie przewodnim, to niech będzie nim namówienie wszystkich, żeby nie bali się kolorów i eksperymentowania z nimi na swojej twarzy. Nie zawsze przecież chodzi o to, żeby wyglądać „ładnie” w klasycznym rozumieniu tego słowa!