Powrót z planety Dyskomfort

fot. Bożena Szuj

Ponad rok temu napisałam „Wycieczkę na planetę Dyskomfort” – tekst o przełomowym wydarzeniu w moim życiu, jakim było poznanie Drapieżnika (jak go w celu utrudnienia identyfikacji nazwałam).

Jeśli ktoś tego wpisu jeszcze nie czytał (lub czytał, ale go nie pamięta), zachęcam do lektury, bez której „Powrót z planety Dyskomfort” może się wydać niekompletny.

Na mojej drodze pojawiła się osoba, która przez cały pakiet czynników zewnętrznych była mi z początku na tyle obca i w jakimś sensie nawet obojętna, że postanowiłam przy jej pomocy wejść w silną stabilną relację… ze sobą samą. Było to możliwe jedynie przy założeniu, że każde z nas pochodzi z innego świata, uznaje inne wartości, a polubienie się nie jest głównym celem tej znajomości, choć nie zaskoczyło mnie, że z biegiem czasu nawiązała się nawet pewna nić sympatii między nami. Siłą tego kontaktu była zmiana wektorów w mojej głowie i przyjęcie, że na żadnym napotkanym człowieku nie mogę się – jak dotychczas – uwiesić, oczekując, że się mną zaopiekuje. Każdy ma prawo świadomie lub nieświadomie nas skrzywdzić, a przeciwdziałania temu i opieki możemy oczekiwać wyłącznie od siebie samych. Wchodziłam więc w dyskusje na terenach dla siebie niekomfortowych, sprawdzając, czy uda mi się zidentyfikować i jasno wyartykułować swoje granice (zarówno dotyczące tematów, jak i – co chyba ważniejsze – sposobów mówienia o niektórych sprawach). Na ogół mi się udawało. Powoli zaczęliśmy się uczyć swojej odmienności, a nawet dochodzić do wniosku, że nie zawsze to, co za nią braliśmy, faktycznie nią jest.
Na początku naszej znajomości zastanawiałam się, jak to możliwe, by w jednym człowieku było tyle szumu i bałaganu. Jednak kiedy pospadały resztki maski, którą z niezrozumiałych dla mnie powodów przywdział, zobaczyłam pogubionego, nieszczęśliwego chłopaka z historią tak boleśnie przeczołganego przez życie i niewierzącego w swoje prawdziwe wewnętrzne piękno, że chwytającego się – być może w celu zaimponowania mi (choć niezbyt fortunnego) – rzeczywiście brzytwy. Na szczęście udało mi się ją w porę chwycić i odłożyć, zanim się nią pokaleczył.
Traktowałam całe to doświadczenie, jak rodzaj eksperymentu. Poczułam się po nim silna, bo miałam wrażenie, że się ochroniłam. I że jestem już w zetknięciu z drugą osobą zupełnie inna niż wcześniej. Bliższa prawdziwej sobie. Asertywna, otwarta, odrębna. To mnie zaskoczyło. Nie znałam siebie takiej.
Przyszła pora na zakończenie tej wyjątkowej relacji, bo wiedząc, jak bardzo absorbującą kobietą jestem, rozumiałam, że potrzebuję albo stuprocentowej atencji (a dostanie jej nie było w tamtym momencie możliwe), albo żadnej. Próby wycofania się spełzły jednak na niczym. Czułam się przytrzymywana za rękę i kuszona wizją posiadania brata i przyjaciela, jakiego nigdy dotąd nie miałam. Wiedziałam na pewno jedno: ten człowiek wyciągnął mnie daleko poza strefę mojego komfortu i nieustannie inspirował do ciągłego rozwoju. To mnie fascynowało, było intelektualnym i emocjonalnym wyzwaniem. Podobno byłam bezlitosna, „waląc w niego jak w bęben”. Wydawało mi się wtedy, że to lubił. (Po czasie okazało się, że jednak tego nie lubił.) Może faktycznie zbyt mocno okopałam się na swoich pozycjach, ale nasze kompletnie różne – jak wtedy myślałam – moralne postawy sprawiały, że czułam potrzebę bycia bardzo radykalną. Uważałam, że nie czas na rozważania o odcieniach szarości (które przecież doskonale widzę), kiedy ktoś najwyraźniej nie odróżnia czarnego od białego. Źle go oceniłam. Odróżniał czarne od białego dużo głębiej niż większość ludzi, których znam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że dziś już rozumiem, że rozmowa z osobą o mocno zaniżonym poczuciu własnej wartości wymaga świadomości, że będzie ona przedstawiać fakty na swoją niekorzyść, że postawi się zawsze w gorszym świetle niż by mogła; że będzie najsurowszym sędzią dla samego siebie. Wtedy tego nie wiedziałam. To było zresztą źródłem wielu nieporozumień, bo jeśli coś nie składa mi się w spójną całość, na ogół mocno mnie uwiera i sprawia, że zaczynam szukać sensu na własną rękę, co najczęściej nie kończy się fortunnie (zrozumie to każdy, kto doświadczył kontaktu z jakimkolwiek prawopółkulowcem).

Koniec i początek

Cała opisana w „Wycieczce na planetę Dyskomfort” sytuacja rozgrywała się – choć mnie samej trudno w to uwierzyć – w ciągu zaledwie dwóch tygodni i kilku dni. Jej koniec był zasmucająco banalny – Drapieżnik przekroczył granicę ustaloną jako nieprzekraczalną, więc było dla mnie jasne (choć przykre), że to ostatnia próba dla mnie, czy z desperacji wybiorę nielojalność wobec siebie samej i będę rozdawać kolejne szanse, czy chirurgicznym cięciem skończę znajomość. Wyszłam z niej pomyślnie. Nie wiem nawet, czy było mi ciężko. Było mi dziwnie, ale ten niesamowity czas pomógł mi się zwrócić ku sobie, zrozumieć, że nie opuszczę się aż do śmierci. Być może przerabiałam traumę z wczesnej młodości, kiedy zawiodłam sama siebie w najtragiczniejszy z możliwych sposobów, nie umiejąc sobie poradzić z ogromem czyjejś podłości. Nie wiedziałam wtedy, że ta podłość nie mówi niczego o mnie. Dziś, mądrzejsza o tamte doświadczenia, zrozumiałam, że jeśli mam wybierać między sobą a kimkolwiek, wybór siebie musi być oczywisty. O dziwo tym razem był. Czułam wdzięczność do Drapieżnika za te wszystkie ważne lekcje, za odkrycie, że wreszcie mam kogoś, na kogo zawsze mogę liczyć, kto wyciągnie mnie z najgorszych tarapatów i zawsze obroni – siebie! Odzyskałam integralność ze sobą. Doceniłam swój wreszcie współpracujący z emocjami umysł. Wszystko zaczęło się układać. Oprócz jednego elementu. Pod każdym względem było tak dobrze, że nie chciałam tego zbyt mocno rozgrzebywać, ale zaczęłam mieć wrażenie, że weszłam na tak wysoki poziom samoświadomości, że… utraciłam bezpowrotnie łączność ze swoimi uczuciami. Że za bardzo wszystko rozumiem, by móc jeszcze cokolwiek poczuć. Myślałam, że to cena, którą muszę zapłacić.
Po trzech tygodniach Drapieżnik znalazł sposób, by do mnie dotrzeć ze swoim pożegnalnym listem, którego lektura (a liczył aż jedenaście stron!) była dla mnie przełomowa. Przede wszystkim zrozumiałam, że tamto przekroczenie moich granic wynikało wyłącznie z bezmyślności. Dziś myślę też, że było zachowaniem autodestrukcyjnym – motywowanym podświadomą chęcią zniszczenia czegoś, co było piękne i wartościowe. Kilka dni czytałam ten list bez przerwy. Nauczyłam się go w końcu na pamięć. I… odnalazłam w sobie brakujący element. Wreszcie zauważyłam wypełniające mnie po brzegi uczucie. Bez wstydu, bez cienia wątpliwości, bez kreowania jakichkolwiek scenariuszy, bez chęci posiadania. Czyste, żywe uczucie nieszukające ani poklasku, ani spełnienia, a przede wszystkim nieodbierające mi mnie. Wszystko dopiero wtedy znalazło swoje właściwe miejsce. (Dopiero wtedy zrozumiałam też w pełni magiczną piosenkę Ramony Ray „Wiem i mam”.) Dawno nie uroniłam tylu (niewiarygodnie oczyszczających) łez! Odkryłam też literacki talent Drapieżnika (nie pamiętam, kiedy czytałam coś równie znakomicie napisanego).
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę efektywność, był to chyba najgorszy list pożegnalny na świecie, bo nie dość, że niczego nie zakończył, to jeszcze tak naprawdę wszystko dopiero zaczął. Reszta potoczyła się niesamowicie szybko. Po trzech miesiącach, podczas których całkowicie przemeblował swoje życie, przyjechał do mnie jako wolny i gotowy na związek ze mną mężczyzna. Od tego momentu staliśmy się, z niewielkimi przerwami, właściwie nierozłączni.

I żyli długo i szczęśliwie

Czy to takie proste, że ludzie trafiają na siebie, zaczynają mieć przeświadczenie, że są dla siebie stworzeni i już wszystko układa się jak w bajce? Oczywiście, że nie! Potem okazuje się, że ona lubi zostawiać na stołach kubki z niedopitymi napojami, a on… właściwie nie ma wad, co niemiłosiernie ją drażni, bo początek znajomości wcale nie wskazywał na to, że w wyścigach o tytuł łatwiejszego partnera może w ogóle mieć jakąś konkurencję.
W zdrowym związku nie chodzi zresztą o to, żeby na siłę spełniać czyjekolwiek wyobrażenia idealnego życia we dwoje – to prosta droga do przyznania sobie prawa do przejęcia (niedopuszczalnej w partnerstwie) kontroli nad drugim człowiekiem. Myślę, że chodzi o umiejętność rozmowy i bezgraniczną szczerość, bez której nie da się zbudować nic wartościowego. Wiem, że nie byłabym dziś szczęśliwa, gdybym nie zrozumiała, że człowiekiem swojego życia jestem tylko i wyłącznie ja sama. Ukochany jest moim towarzyszem, przyjacielem i wsparciem. Pięknym wewnętrznie i zewnętrznie mężczyzną, którego szanuję, podziwiam i uwielbiam; właścicielem najdłuższych i najpiękniejszych męskich rzęs, jakie kiedykolwiek widziałam i najcudowniejszej barwy głosu, jaką kiedykolwiek słyszałam. Jest silnym, niezależnym, wolnym istnieniem. Piekielnie inteligentnym, niebywale mądrym, odważnym, prawym i dobrym człowiekiem z niepowtarzalnym poczuciem humoru. Mogę go słuchać godzinami (od kiedy nie mówi już tego, co wydaje mu się, że chcę usłyszeć), robiąc w głowie rozbiory logiczno-gramatyczne jego doskonale zbudowanych zdań i podziwiając jego ogromny zasób słów. Łączą nas wspólne pasje: jest znakomitym muzykiem (śpiewanie z nim to dla mnie mistyczne przeżycie), doskonale pisze, fantastycznie czuje muzykę współczesną, której często wspólnie słuchamy, czego nie muszę poprzedzać swoimi prelekcjami. Z drugiej strony urzeka mnie też obserwowanie go przy czynnościach, z których sama niewiele rozumiem. Kiedy coś w skupieniu rozkręca, albo skręca, otoczony całymi zastępami maleńkich obcych mi elementów, rozczula mnie, bo wiem, że patrząc na niego, widzę dokładnie to samo, co on, patrząc na mnie wśród moich kosmetyków. (No i ma też dla mnie dosyć symboliczne znaczenie, że Gabriel García Márquez w roku jego urodzenia wydał „Sto lat samotności”, a w roku mojego urodzenia – „Miłość w czasach zarazy”.)

Przeciwieństwa się nie przyciągają

Myślę, że wiele osób pada ofiarą funkcjonujących w powszechnej świadomości mitów na temat związków i to może zaważyć na podejmowaniu złych, a czasem nawet tragicznych w skutkach decyzji. Od dziecka słyszymy, że przeciwieństwa się przyciągają. To nieprawda. Owszem, inność może nas urzekać i ciekawić, ale prześledźmy, co się dzieje w literaturze i filmie, kiedy ułożona panienka wejdzie w relację z intrygującym bad boyem. Zmienia go! W swoim pojęciu oczywiście go ratuje i ocala, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: mężczyzna będący kobieciarzem/nałogowcem/narwańcem/imprezowiczem, który trafia na „porządną” kobietę usiłującą zrobić z niego króla monogamii/abstynenta/oazę spokoju/domatora nie jest wcale przez nią ratowany, tylko nieakceptowany takim, jakim jest. Reasumując, to nie inność takiego mężczyzny nakręca decydującą się na związek z nim kobietę, lecz perspektywa ukształtowania go na własną modłę, perspektywa kontroli, a więc również perspektywa przemocy wykluczającej partnerstwo. Trudno też się dziwić, że osoba (nie zawsze jest to zresztą mężczyzna) pozwalająca się tak tresować szybko traci szacunek zarówno tresującego, jak i – co jeszcze bardziej tragiczne – swój własny.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których ktoś zmienia swój dotychczasowy sposób postępowania pod wpływem fascynacji drugą osobą, ale po pierwsze musi to być wyłącznie jego własna decyzja, a nie efekt nacisków, a po drugie takie zmiany są możliwe, kiedy wcześniejszy styl życia nie wynikał z jego prawdziwej natury, lecz był wynikiem pogubienia i gdzieś w środku go uwierał.
Zakochujemy się nie w ludziach, którzy są naszymi przeciwieństwami, lecz w tych, w których umiemy odnaleźć siebie samych.  Ale dlaczego w ogóle o tym piszę? Ku przestrodze! W pewnym momencie z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że gdybym nie uświadomiła sobie tego wszystkiego w porę, być może, kierując się kłamliwą, serwowaną nam zewsząd wizją miłości, przeoczyłabym jeden z najcenNiejszych darów od losu.
Ponieważ od początku było dla mnie oczywiste, że moja znajomość z Drapieżnikiem opiera się na przyjęciu go takim, jaki jest, moje uczucia stały się dla mnie klarowne dopiero, kiedy zrozumiałam, jak wiele mnie z nim łączy, a nie dzieli. Wtedy poczułam się bezpiecznie (co automatycznie sprawiło, że opuściłam planetę Dyskomfort), umiejąc przyjąć bez świadomości jakiegokolwiek  zagrożenia występujące między nami różnice. Wiedziałam już, że zgadzamy się w tym, co dla mnie najistotniejsze, więc rozbieżności w naszym myśleniu przestały mnie niepokoić, a zaczęły fascynować.

Praca u podstaw

Choć każde z nas charakteryzuje się romantyzmem umiarkowanym (że tak to eufemistycznie ujmę), ludzie znający nas dobrze widzą światło, jakim wypełnia nas ta relacja. Czy mam poczucie, że TO TEN? Mam. Czy mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmieni? Nie mam. Wiem, że nie od nas zależą ani kryzysy, ani chwilowe odpływy i przypływy uczuć. Od nas zależy, jak bardzo będziemy na siebie uważni (zarówno siebie nawzajem, jak i siebie samych) i nie w bliżej nieokreślonym kiedyś tam, tylko każdego dnia.  Zmiany są wpisane w rozwój. W związku trudniej to zaakceptować, bo tam zmieniamy się nie tylko my sami, ale też partner oraz trzeci byt, jakim jest relacja.
Jak praktykować uważność na siebie? Bardzo prosto – dużo szczerze i otwarcie rozmawiając. Ludzie często wstydzą się mówić najbliższym, że nie są szczęśliwi; nie chcą nikogo urazić, nie chcą być niegrzeczni. Zupełnie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że rzeczy zamiecione pod dywan nie tylko nie znikają, ale stają się większe. W efekcie narastającej w nas frustracji albo staniemy się agresywni w stosunku do partnera, albo zaczniemy się stopniowo od niego oddalać. Więc czyż nie lepiej jednak czasem urazić? Zwłaszcza, że zdrowa komunikacja rzadko kiedy niesie ze sobą realne ryzyko zrobienia komuś przykrości.
Przez cały ten niesamowity czas zarówno wyjazdu na planetę Dyskomfort, jak i powrotu z niej, a potem rozpoczęcia związku, nauczyłam się rozmawiać na chyba wszystkie możliwe tematy – od najbardziej błahych, po te krępujące, łącznie z ustalaniem, na które rozmawiać nie będziemy. Okazało się, że życie w relacji może być proste pod warunkiem, że cały czas pamiętamy, gdzie się kończy moje ja i zaczyna ja drugiej strony, ale także gdzie się dokładnie znajduje przestrzeń my. No, może jeszcze też pod drugim – kiedy się swojego partnera zwyczajnie lubi!

❤️ Z okazji dzisiejszych Walentynek składam Wszystkim swoim Czytelnikom nNajserdeczniejsze życzenia! ❤️

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą nagrałam naprędce na samym początku znajomości z Drapieżnikiem. Uśmiechem próbowałam zatuszować wyczerpanie emocjonalne, poczucie chwilowej, lecz dojmującej pustki i przerażenie siłą, jaką w sobie przez przypadek odkryłam. Byłam wtedy przekonana, że śpiewam do niego. Dziś rozumiem, że adresatką tego nagrania byłam również ja sama.

Mary Kay: Naturally

fot. Marianna Patkowska

Kiedy jakiś czas temu moja ulubiona konsultantka Mary Kay przyniosła mi do wypróbowania najnowszą serię Naturally zanim ta się jeszcze pojawiła w sprzedaży, absolutnie się nią zachwyciłam! Wiem, jak doskonałą jakość mają wszystkie kosmetyki Mary Kay, a i tak reakcja mojej skóry na tę serię, czyli miłość od pierwszego nałożenia zdołała mnie samą zaskoczyć. Od razu więc zapragnęłam ją mieć w swojej uginającej się pod ciężarem innych marykayowych dóbr kosmetyczce. Żeby nabyć swój własny zestaw, musiałam jednak uzbroić się w cierpliwość. Wyczekiwany moment w końcu nastał, a przyjemność odroczona w czasie cieszy jeszcze bardziej!

Naturally, czyli go vegan!

fot. Marianna Patkowska

Wiele osób na to z pewnością czekało – Naturally to pierwsza linia wegańskich kosmetyków Mary Kay z certyfikatem COSMOS przyznanym przez EcoCert, który wcale niełatwo jest zdobyć. W praktyce oznacza to, że wszystkie kosmetyki z serii Naturally Mary Kay zawierają minimum 90% składników pochodzących z naturalnych źródeł, jak również 0% parabenów, syntetycznych zapachów i barwników oraz SLS/SLES, a cały proces produkcji jest przyjazny środowisku.

Linia ma przejrzysty skład oraz zawiera maksimum substancji czynnych pochodzenia naturalnego,

Naturally Mary Kay

jak czytamy na stronie Mary Kay. Kolejną ciekawą informacją jest ta, że:

firma Mary Kay poszła nawet o krok dalej i stworzyła aż trzy produkty z całej gamy zgodnie ze światowym trendem WATERLESS. Co on oznacza? Jest to nowy trend polegający na bezwodnej pielęgnacji. To innowacyjne rozwiązanie dla wszystkich, którym zależy na ekologii i dbaniu o zasoby wody pitnej na naszej planecie, która stanowi zaledwie 2,5% światowych zasobów. Oszczędzanie wody nie musi polegać jedynie na znanych nam metodach, możemy ograniczać jej zużycie także podczas codziennej pielęgnacji skóry. Jak wiemy woda bardzo często stanowi jeden z głównych składników na etykiecie kosmetyków, będąc tym samym bardzo dobrą pożywką dla drobnoustrojów, dlatego usunięcie jej ze składu przynosi wiele korzyści nie tylko środowisku, ale również nam samym. Dzięki temu ograniczamy ilość konserwantów, co przekłada się na bardziej skoncentrowane i skuteczne produkty.

Naturally Mary Kay

Drugą stroną medalu jest to, że wegańskie kosmetyki nie działają niestety przeciwzmarszczkowo. Z tego powodu pozostaję wierna mojej ulubionej serii Time Wise, a Naturally traktuję jak fantastyczne uzupełnienie codziennej pielęgnacji nie tylko twarzy.

Warto też po raz kolejny wspomnieć, że wszystkie kosmetyki Mary Kay są niesamowicie wydajne i wystarczy za każdym razem używać jedynie kilku kropli produktu!

Kremowa emulsja oczyszczająca

fot. Marianna Patkowska

Kremowa emulsja oczyszczająca – podobnie jak mleczko do twarzy Time Wise –  to kosmetyk do codziennego mycia twarzy, który skutecznie usuwa ze skóry wszelkie zanieczyszczenia oraz makijaż w łagodny sposób.

Uspokajająca woda kwiatowa z chabra bławatka oraz aloes świetnie sprawdzają się w przypadku skór wrażliwych czy alergicznych nie pozostawiając na nich uczucia ściągnięcia i podrażnienia. Olejek ze słodkich migdałów zmiękczy i odżywi skórę, a gliceryna dodatkowo wspomoże zatrzymanie wody przy jednoczesnym działaniu antyoksydacyjnym, które zawdzięczamy witaminie E . Preparat dobrze się rozprowadza i jest idealnym rozwiązaniem dla osób, które chcą mieć pewność, że prawidłowo oczyściły skórę.

Naturally Mary Kay

Ze względu na swoją delikatność, jest to doskonały pomysł na prezent dla osoby, której preferencji kosmetycznych nie znamy. Możemy mieć stuprocentową pewność, że podarowaliśmy jej coś wartościowego, co z pewnością będzie jej długo i dobrze służyć.

Puder peelingujący

fot. Marianna Patkowska

Przyznam szczerze, że ten kosmetyk bardzo mnie zaintrygował. Nie bardzo umiałam sobie wyobrazić, jak działa peeling w formie pudru. Otóż, w niezwykle prosty sposób! Rozciera się go w rękach z bardzo niewielką ilością wody (możemy zarówno zamiast, jak i oprócz niej dodać też olejek z tej samej serii, który opiszę za chwilę), a potem aplikuje na twarz, intensywnie w nią wcierając (na końcu go zmywamy ciepłą wodą).

Puder Peelingujący to łagodny, mechaniczny peeling do twarzy na bazie skrobi ryżowej świetnie absorbującej nadmiar sebum. […] Produkt odblokowuje i oczyszcza zatkane pory, dzięki czemu wyglądają na mniejsze. Pomaga skórze odzyskać zdrowy blask i gładkość. Tak przygotowana przez preparat skóra będzie lepiej przyjmować składniki odżywcze nakładane w kolejnych etapach pielęgnacji. Zaleca się stosować peeling 2-3 razy w tygodniu.

Naturally Mary Kay

Odżywczy olejek

fot. Marianna Patkowska

Ten produkt absolutnie podbił moje serce! Skomponowany z olejków ze słodkich migdałów, oliwy, sezamu i słonecznika fantastycznie nawilża skórę, równocześnie ją odżywiając. Szybko się wchłania i można go stosować nie tylko na twarz, ale całe ciało… wraz z włosami!

Zawiera skwalan pochodzenia roślinnego, który działa jak emolient. […] Idealny w okresie jesienno-zimowym, gdzie skóra musi zmagać się z niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi. Dodatkowym zastosowaniem może być zmieszanie jednej kropli z podkładem w celu lepszego odżywienia skóry.

Naturally Mary Kay

Nawilżający balsam w sztyfcie

fot. Marianna Patkowska

Zimą, zwłaszcza w miejscowościach dotkniętych problemem smogu, nasze usta, łokcie, kolana i pięty domagają się porządnego natłuszczenia i nawilżenia. W serii Naturally z pomocą przychodzi znakomity nawilżający balsam w sztyfcie!

Zawiera skwalan oraz woski takie jak pszczeli, Carnauba i Candellila, dzięki czemu świetnie odbudowuje barierę hydrolipidową i zapobiega utracie wody w skórze.

Naturally Mary Kay

Można go stosować miejscowo na całym ciele. Podobnie jak znakomity krem z zestawu Satin Hands, nawilżający balsam w sztyfcie zmiękcza skórę, sprawiając, że staje się aksamitna w dotyku.

💳 Kup Nawilżający Balsam w Sztyfcie Naturally Mary Kay!

P.S. Na deser łączę swój skromny filmik reklamowy, w którym śpiewam stosowną do okoliczności piosenkę.

fot. Marianna Patkowska

Straszny wpis

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ dziś jest Halloween, postanowiłam z tej okazji napisać kilka słów o tym, czego i dlaczego się boimy.

Halloween

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Przez całe dzieciństwo pod koniec października od mojej mocno już wtedy starszej cioci słyszałam wypowiadane z przekąsem uwagi na temat świętowania w polskich szkołach Halloween (najczęściej w formie długo wyczekiwanej dyskoteki), co było jej zdaniem kultywowaniem amerykańskiej kultury i w niezrozumiały dla mnie sposób kolidowało z piękną polską tradycją obchodzenia (dzień później) dnia Wszystkich Świętych. Warto więc wyjaśnić, że Halloween jest znacznie starsze od chrześcijaństwa i wywodzi się z tradycji celtyckiej, więc jest w równym stopniu niepolskie, co nieamerykańskie, chociaż w Stanach się rzeczywiście zadomowiło na dobre już od początku XX wieku. W Polsce nie  obchodzi się go bardzo hucznie, nadal jest to jednak czas, którym przede wszystkim ekscytują się dzieci. Kiedy pracowałam w szkole, miałam okazję przypomnieć sobie, jak silne emocje potrafi wzbudzić halloweenowa impreza.
Wszystkich Świętych, o czym już kiedyś pisałam, jest niewątpliwie moim ulubionym świętem w ogóle, ale chodzi w nim nie o zabawę, lecz zadumę i refleksję. Obie tradycje łączy natomiast jedna nadrzędna: kompletny brak gustu producentów wykorzystywanych doń gadżetów (zabawek i zniczy). Jedni i drudzy prześcigają się w projektowaniu coraz to brzydszych szkaradziejstw, na które – co nie przestaje mnie zdumiewać – mimo wszystko ciągle jest popyt. À propos wydaje mi się tu mój ukochany fragment recenzji pierwszej „Piły” z „Gazety Wyborczej” (cytuję z pamięci):

Krew leje się strumieniami, a tak naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– „Gazeta Wyborcza” recenzja filmu „Piła”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Strach

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są ludzie, którym odczuwanie lekkiego strachu sprawia przyjemność. Prawdopodobnie dlatego widziałam w kinie wszystkie siedem „Pił” (mimo że przytoczona recenzja jedynki była niesłychanie trafna) i – kiedy jestem sama – na ogół zasypiam na możliwie jak najbardziej wstrząsających dokumentach lub podcastach kryminalnych (o reżyserię swoich snów podejrzewając Quentina Tarantino).
Strach jest naturalną reakcją organizmu na zagrożenie z zewnątrz, więc pełni funkcję ostrzegawczą. Mam wrażenie, że u mnie jest to trochę zaburzone – niewielu rzeczy się boję, bo rzadko w realne zagrożenie wierzę. Za każdym razem muszę sprawdzić, czy ogień na pewno parzy. Zdrowy strach – ponieważ jego rolą jest poinformowanie nas o niebezpieczeństwie – ma na celu zmobilizowanie nas do konkretnego (przeciw)działania. Pławienie się w nim, do czego niektórzy ludzie mają niestety skłonności, może być bardzo destrukcyjne.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Lęk

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

O ile kwestia strachu jest dosyć prosta, o tyle sprawy się komplikują w przypadku lęku. (Strach jest mi raczej obcy – lęk znam niestety aż za dobrze.) Ten nie musi być racjonalny, bo nie wiąże się z realnym zagrożeniem, lecz zagrożeniem wyobrażonym. Nie cierpię chyba na arachnofobię, jednak na samą myśl o pająku (zwłaszcza dużym i włochatym) cała się wzdrygam. (W towarzystwie raczej już dziś zachowam przy pająku kamienną twarz, ale – mówiąc eufemistycznie –  spotkanie go nie jest sytuacją, w której lubię się znajdywać.) Jest mi całkowicie wszystko jedno, czy jego jad zagraża mojemu zdrowiu lub życiu, czy nie. Zdjęcia pięknych, puszystych lwów wzbudzają we mnie czułość, choć w bezpośrednim spotkaniu stanowiłyby przecież realne zagrożenie. To przykład, który z łatwością pewnie dotrze do większości ludzi. Nie trzeba mieć poważnych zaburzeń, by doświadczyć irracjonalnego lęku. Jednak już stany lękowe, zwłaszcza ich ostre stadia – ataki paniki, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne czy zespoły stresów (zespół ostrego stresu i zespół stresu pourazowego) to bardzo poważne dolegliwości, którymi trzeba się zająć, zgłaszając się po pomoc do specjalisty. Jeśli przestraszymy się czegoś, co jest dla nas realnie niebezpieczne, mamy poczucie adekwatności reakcji naszego organizmu. Jeśli jednak atakuje nas natrętna myśl (zaburzenia obsesyjno-kompulsywne), której nie umiemy zwalczyć na logikę, bo ta nie ma z nią niczego wspólnego, a równocześnie wpędza nas w jak najbardziej rzeczywisty stan ciężkiego roztrzęsienia, możemy odnieść wrażenie, że zwariowaliśmy. Rozdźwięk między racjonalnym odbiorem rzeczywistości a tym, co podpowiadają nam nasze emocje podczas stanów lękowych jest niesłychanie trudny i bolesny dla cierpiącego na tego typu zaburzenia.

Wszystkich, którym przydarzyło się coś takiego, zachęcam do wejścia na stronę Centrum Dobrej Terapii i przeczytania tego tekstu:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Antidotum

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nic oczywiście nie zastąpi terapii (i farmakologii, którą również można sobie pomóc), ale czasem zanim doczekamy się na umówioną wizytę u specjalisty, możemy potrzebować się uspokoić i wyciszyć (zwłaszcza w przypadku ostrych skurczów żołądka). Choć nigdy specjalnie nie wierzyłam w takie rzeczy, w momencie krytycznym naprawdę pomogły mi te dźwięki:

Pomogły mi też techniki medytacyjne – uświadomienie sobie, że jestem tu i teraz (siedzę, leżę, czuję pod sobą jakiś materiał, dobiegają mnie jakieś dźwięki, jakieś zapachy) i skupienie się na tym. Natrętnych myśli nie powinno się (jak zresztą żadnych myśli) blokować. Dobrze im pozwolić przepłynąć i uważnie je obserwować. One nie są nami. Niektóre myśli myślimy, natomiast wiele myśli nam się po prostu przydarza. To my dopiero nadajemy im wagę. Jeśli wzbudzają w nas paniczny lęk, warto się im przyjrzeć z zewnątrz. Bardzo polecam posłuchanie, co na ten temat ma do powiedzenia nauczyciel duchowy Eckhart Tolle.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Tchórzostwo

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są sytuacje, za którymi, uczciwie mówiąc, nie przepadam (co trochę sobie czasem wyrzucam). Mianowicie takie, w których trzeba działać, bez względu na to, czy się boimy, czy nie. Strachy i lęki musimy sobie włożyć do worka na kapcie, bo świat nas wzywa, bo warto być przyzwoitym, itd.. Mam to prawdopodobnie po mamie; jeśli w moim otoczeniu komukolwiek dzieje się krzywda – interweniuję. Mogę w duchu kląć, że wydarza się to właśnie na moich oczach, a nie kiedy indziej, ale jeśli już jestem świadkiem czegoś złego, nie mogę nie reagować. Mam alergię na tchórzy i nigdy nie chciałabym dołączyć do ich smutnego grona. Przykre jest tylko to, że wracają czasy, w których ludzi zachowujących się w jedyny słuszny sposób znowu ktoś zaczyna straszyć więzieniem…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę dziś wyjątkowo swoją autorską piosenkę (moje: muzyka, słowa, głos i realizacja nagrania).

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Lukrowane „nie”

fot. Marianna Patkowska

Jedną z najważniejszych życiowych prawd, którą próbowałam wpoić dzieciom przez rok pracy w szkole była ta, że

„nie” jest święte i zawsze znaczy „nie”

– jedna z najważniejszych prawd, którą próbowałam wpoić swoim uczniom

Tłumaczyłam (choć głównie raczej nauczycielom…) różnicę między koniecznością wykonywania swoich np. szkolnych obowiązków, wobec których dzieciom bardzo często włączało się „nie” a ich niezbywalnym prawem do odmowy. W pierwszym przypadku trzeba pamiętać o tym, że dzieci nie potrafią jeszcze wziąć odpowiedzialności za swoje postępowanie i nie rozumieją ciągu przyczynowo-skutkowego. Gdyby ich zapytać, czy chcą odrabiać lekcje, najpewniej odpowiedziałyby, że nie, jednak jeśli spytać, czy chciałyby zdać do następnej klasy, odpowiedź mogłaby się już różnić. Rolą dorosłego nie jest przymuszanie dziecka do wykonywania jakichkolwiek obowiązków, tylko wskazanie zależności między ich wykonaniem a upragnionym efektem oraz ich niewykonaniem i jego skutkami. I rzecz najważniejsza – bycie w tym zawsze konsekwentnym.
Okazuje się jednak, że nie tylko dzieci mają problem z uznaniem świętości cudzego i co gorsza również własnego „nie”. Mają go całe zastępy ludzi dorosłych. Jeszcze do niedawna miałam go również ja sama.

„Nie” i kropka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wielka filozofka Oprah Winfrey powiedziała kiedyś, że momentem przełomowym w jej życiu był ten, w którym zrozumiała nie tylko to, że zawsze ma prawo odmówić, ale też że „nie” jest pełną wypowiedzią, wystarczającym komunikatem; że może po nim nastąpić kropka, a nie – jak nam się często wydaje – cała litania usprawiedliwień. Zawsze mamy prawo powiedzieć „nie” i się nie tłumaczyć. Uświadomiłam sobie, że rzeczywiście bardzo często o tym nie wiemy. Wydaje nam się, że odmawiając czegokolwiek bliźnim, okażemy się nieuprzejmi, niegrzeczni, nieuczynni. Tymczasem, jeśli rzeczywiście tacy się okażemy, to nie z powodu odmowy i magicznego słowa „nie”, ale sposobu, w jaki to zrobimy. Jeśli nie chcemy być nieuprzejmi, po prostu… tacy nie bądźmy!
Odgrywałam z dziećmi scenki, w których mówiły „nie” na dwa sposoby: żeby nie urazić drugiej strony oraz tak, żeby sprawić jej przykrość. W trakcie tego prostego ćwiczenia szybko pojęły, że „nie” jest neutralne i ani nie wolno myśleć, że kogoś nim w jakikolwiek sposób skrzywdzimy, ani się po jego usłyszeniu obrażać. Zrozumiały też, że nierespektowanie „nie” jest czymś bardzo złym (w bardzo niewielu szkolnych sprawach byłam tak poważna, jak w tej).

„Nie wiem” i kropka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jednym z moich ulubionych rysunków Marka Raczkowskiego jest ten ukazujący długą kolejkę do bankomatu, przed którym stoi klient. Bankomat zadaje mu pytanie: „Czy chcesz dokonać transakcji?”, a on, by na nie odpowiedzieć, ma do wyboru ma trzy guziki: „tak”, „nie”, „nie wiem” i wyciąga palec w kierunku tego trzeciego. Rysunek mnie tak bawi chyba przede wszystkim dlatego, że doskonale rozumiem jego bohatera. Nie należę do osób niezdecydowanych. Moje zakupy nie ciągną się w nieskończoność, bo zawsze doskonale wiem zarówno czego chcę, jak i czego absolutnie nie chcę. Trudno mi wcisnąć rozwiązania, które mnie nie satysfakcjonują. Alergicznie znoszę próby decydowania w jakiejkolwiek kwestii za mnie. Nie umiem więc zrozumieć czemu ludzie, którzy mnie dobrze znają, tak często nie umieją uszanować, że na ich niektóre pytania moją pełną odpowiedzią jest właśnie „nie wiem”. „Nie wiem” nie musi wcale oznaczać wahania; stania pomiędzy „tak” lub „nie”. Człowiek myślący nie wie bardzo wielu rzeczy i to akurat, parafrazując Sokratesa, naprawdę warto, żeby wiedział. Nie mam tu na myśli wiedzy, którą nawet, jeśli się jej nie ma, łatwo przyswoić. Mam na myśli przede wszystkim metafizyczne rozważania. „Nie wiem” jest również jakimś stanowiskiem. Nie rozumiem, w czym jasno sprecyzowane przekonanie o istnieniu lub nieistnieniu Boga czy życia po śmierci jest lepsze od uczciwej konstatacji, że się nie wie, jak w rzeczywistości jest.
Mój cudowny profesor Jerzy Bralczyk w książce „Mój język prywatny”opisał „nie wiem” w następujący sposób:

Zazwyczaj: porządna, uczciwa, prawdziwa odpowiedź. Bywa bardziej uczciwa od innych. Mówię „nie wiem”, bo nie wiem, a w ogóle zawsze tak mogę powiedzieć, bo jak jest naprawdę, tego nie wie nikt. Nie wiem, może to też nie jest prawda. Myślę, że chyba trochę jest, ale nie wiem…

– prof. Jerzy Bralczyk „Mój język prywatny”

„Nie” znaczące „tak” i męskie „nie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wiele lat nie umiałam uwierzyć w to, że w dzisiejszych czasach kobiety ciągle nie są traktowane na równi z mężczyznami. Słyszałam opowieści o tym, że podobno zarabiają od nich mniej, ale nie znajdywałam na to dowodów. Zostałam wychowana w profesorskim domu – oboje rodzice pracowali w kulturze, a tam dosyć trudno odróżnić płace lepsze od gorszych.
Zderzyłam się z przykrą rzeczywistością dopiero, kiedy doszło do mnie, że te same żarty czy seksualne aluzje w ustach mężczyzn pozostają po prostu żartami czy seksualnymi aluzjami (wyższych lub niższych lotów, to odłóżmy na razie na bok), natomiast kobietom z automatu nie przystoją. (Nie to, żeby mnie to jakoś specjalnie blokowało, jestem bardzo przekorna po tacie i obserwowanie zmieszania, w jakie czasami wprawiam swoich rozmówców, sprawia mi pewien rodzaj satysfakcji, choć może to niedobrze…) Sprzeciwiam się jednak zawsze nierównemu traktowaniu ludzi.
Przekonanie, że kobiece „nie” oznacza „tak”, wpisuje się w kulturę gwałtu, jest szalenie niebezpieczne i całkowicie wyklucza partnerstwo płci. Myślę, że prowadzi też do przedziwnych i niezrozumiałych dla mnie zachowań na ogół niestety kobiet, czyli grania seksem i jego brakiem w związku. (Więcej na ten temat pisałam w tekście „Pogadajmy o seksie”.) Jakiekolwiek zabawy (z dowolnie ustanowionymi przez obydwie strony zasadami) można rozpoczynać tylko z pozycji partnerstwa, a więc uznania równości nie tylko naszych „nie”, ale wszystkich naszych słów.
Z moim romantyzmem jest dosyć słabo, ale o ile jeszcze jakoś rozumiem kobiecą tęsknotę za silnym męskim ramieniem (a już zwłaszcza za członkiem z ramienia… wysuniętym na czoło), o tyle konieczność podpierania swojego „nie” męskimi plecami, by zostało wreszcie usłyszane, nieustająco mnie bulwersuje. Prawdopodobnie każda kobieta choć raz była w sytuacji, w której niechciany adorator nie dawał jej spokoju, konsekwentnie ignorując jej najpierw delikatne (żeby go nie urazić), a potem coraz mniej miłe „nie” do czasu… kiedy nie usłyszał o nowym partnerze obiektu swoich westchnień. Wtedy (jeśli nie był psychopatą) na ogół sobie odpuszczał dalsze zaloty. Co to w praktyce oznacza? Że istnieje całkiem sporo mężczyzn, którzy nie umieją przyjąć do wiadomości, że – jak by to nie było przykre – kobieta, którą są zainteresowani, nie jest zainteresowana nimi i to zamyka sprawę. Ma tę samą moc, co odmowa kobiety pragnącej pozostać singielką, mężatki czy wchodzącej dopiero w nowy związek. Zabieganie o względy ukochanej osoby nie ma nic wspólnego z nierespektowaniem jej „nie”. (Warto w tym miejscu przypomnieć, że stalking jest przestępstwem.)

„Nie” jak „niegrzeczna”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pisałam wyżej, że niegrzeczne nie jest samo „nie”, lecz sposób, w jaki je wypowiemy. Świadomi tego muszą być jednak nie tylko nadawcy, ale również odbiorcy takich komunikatów. Problemem większości mojego życia było nie to, że nie umiałam mówić „nie”, lecz to, że tak bardzo starałam się być grzeczna i miła, że mówiłam je tak, że stawało się dla odbiorców… wręcz niesłyszalne. Lukrowałam je tak długo, że na końcu kompletnie już siebie nie przypominało. (Gwoli ścisłości – nie uważam, że lukrowane „nie” ma mniejsze prawa od tego serwowanego na surowo, próbuję raczej zrozumieć mechanizm.) Widzieli delikatną, wrażliwą osobę, dbającą o to, by jak najlepiej znieśli odmowę i już nie rejestrowali bardzo wyraźnie i wielokrotnie powtarzanego „nie”. Co może nas wyzwolić z impasu?
Myślę, że przede wszystkim świadomość, że nie wszyscy muszą być zadowoleni z naszych decyzji i to jest w porządku (ważniejsze, żeby byli zadowoleni ze sposobu, w jaki ich traktujemy). Musimy też rozumieć swoją odrębność i być zintegrowani ze sobą. Wyznaczamy swoje granice nie tylko słowem „nie” (choć jest to doskonały początek), ale też ustalaniem sankcji za ich przekraczanie (np. „nie chcę, żebyś mnie obrażał/pouczał/poruszał jakiś konkretny temat, jeśli jeszcze raz to zrobisz, zakończę tę rozmowę”). No i najważniejsze, czyli – zupełnie jak w przypadku dzieci – konsekwencja! Czcze pogróżki, że nie pozwolimy się jakoś traktować, a potem brak umiejętności zakończenia rozmowy, kiedy ktoś po raz kolejny przekroczy nasze granice, nie jest okazaniem aktu miłosierdzia skonfundowanemu rozmówcy, tylko aktem przemocy wobec nas samych. Okazaniem nam, w dodatku przy świadkach, jak niewiele warte jest nasze słowo. Więc i… nasze „nie”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę dziś swój cover hitu Arethy Franklin „Respect”. Wszyscy jesteśmy równi, bez względu na wiek, płeć, kolor skóry, orientację seksualną oraz rodzaj wrażliwości czy delikatności i w związku z tym każdemu z nas należy się taki sam szacunek. I od innych i od samego siebie.

P.S. 2 Piszę to w bardzo trudnym momencie w kraju, w którym frustracje garstki nieudaczników przy władzy doprowadziły do eskalacji niewiarygodnej nienawiści do kobiet i barbarzyństwa, bezczelnie usprawiedliwianego imieniem Boga, którego ci cyniczni wyznawcy złotego cielca mają za nic. Wiem jednak, że wszystko przeminie, a jedyne, co jest niezmienne, to zmiany. Choć uwstecznianie się jest dziś w modzie, trzeba pamiętać, że jutro przestanie być. Uwrażliwiajmy dzieci na świętość słowa „nie” – to jest i zawsze będzie tak samo ważne!

Przetworna jesień

fot. Marianna Patkowska

Kategoria „Jak w porach roku Vivaldiego” powstała nie przez przypadek. Każda pora roku inaczej we mnie rezonuje, oświetla inne części mnie, kładzie punkt ciężkości gdzie indziej. Nie ma to u mnie akurat związku ani z depresją, ani cyklotymią, ma go jednak z moją nadwydajnością mentalną. Odczuwam po prostu wszystko głębiej.
Jesień jest dla mnie szczególną porą roku pod bardzo wieloma względami. Dwa lata temu opisywałam, co mnie w niej najbardziej urzeka. Rok temu z kolei popełniłam wpis o kosmetykach Mary Kay, robiąc im uprzednio sesję fotograficzną w pięknych okolicznościach przyrody. Tegoroczna jesień niestety nie jest dla nas pod względem pogody aż tak łaskawa, jak te z poprzednich lat, co z kolei sprzyja komponowaniu… w kuchni! Po raz pierwszy wzięłam się poważniej za wytrawne przetwory na zimę i jestem z nich niesłychanie dumna! Dzisiejszy wpis będzie więc głównie kulinarny, ale podzielę się w nim też piosenkami, których lubię słuchać właśnie teraz oraz garścią jesienNych przemyśleń.

🎼 Muzyczny kącik

Ponieważ wychodzę z założenia, że najważniejszy w gotowaniu jest właściwy dobór muzyki, nie mogę naszego jesiennego kulinarno-muzycznego maratonu nie zacząć od tego cuda:

Tak się zachwyciłam tym numerem (po raz kolejny), że nagrałam swój cover:

Ze względu na długość tekstu i umożliwienie
linkowania poszczególnych przepisów,
przygotowałam klikalny
SPIS TREŚCI:

  1. o!górki – przepis na sałatkę szwedzką
  2. Kurki – przepis na marynowane kurki
  3. Marynowany afro!dyzjak – przepis na marynowany czosnek
  4. Pieprz – przepis na marynowany pieprz
  5. Addio pomidory – przepis na marynowane pomidorki koktajlowe
  6. JesienNa słota – garść jesiennych przemyśleń

🍁 O!górki

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która może zjeść wszystko (od stycznia nie jem już mięsa, pod wpływem ukochanego Mężczyzny, ale dlatego, że staję się przy nim lepszą wersją siebie samej, a nie z powodu kulinarnych preferencji), nie umiem raczej wyróżnić smaków, których nie lubię. Jedyny problem stanowią dla mnie bardzo ostre przyprawy. Poza nimi jest rzeczywiście kilka potraw, powiedzmy, że nie mojego pierwszego wyboru (jak np. grochówka czy ryż z jabłkami), ale jeśli trzeba, umiem zjeść je nawet z przyjemnością. (Znaczy grochówki w nie wege wersji, z wiadomych względów już nie.) No i wśród tych, bez których wyobrażam sobie życie jest tak naprawdę większość konserwowych warzyw, a króluje wśród nich… sałatka szwedzka! Nagle jednak naszła mnie ochota na… taką własnej roboty! Intuicja mnie nie zawiodła, bo taka domowa to zupełnie inny poziom niż wszystkie kupne razem wzięte.

🍂 Sałatka szwedzka

SKŁADNIKI:

– 1,5 kg ogórków gruntowych
– 0,5 kg marchewki
– 3 średnie cebule
– szklanka octu
– szklanka oleju
– 3
łyżeczki soli
– 2 łyżeczki mielonego pieprzu
– główka czosnku

PRZYGOTOWANIE:

Umyć ogórki i marchewki. Obrać marchewki, cebule i czosnek. Ogórki i marchewkę pokroić w cienkie plastry. Doskonale do tego sprawdzi się obieraczka do warzyw. Cebule pokroić w piórka. Wszystko wymieszać ze sobą w większej misce. Dodać obrane ząbki czosnku, a potem wsypać cukier, sól, pieprz i zalać wszystko olejem i octem. Porządnie wymieszać i zostawić na dwie godziny. Po ich upływie włożyć sałatkę do uprzednio wyparzonych i suchych słoików. Zakręcić wieczka i pasteryzować, czyli włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, odwrócić je do góry denkiem. Po 3 tygodniach sałatka nadaje się już do spożycia, ale czas, jak zawsze w kwestii przetworów, działa na jej korzyść.

🎼 Muzyczny kącik

Skoro jesteśmy już w Szwecji, nie sposób nie wspomnieć jednego z moich ukochanych szwedzkich zespołów z dzieciństwa, czyli Ace of Base. Warto zaznaczyć, że urzekają mnie w tym starym wydaniu, bo potem rzeczywiście mocno obniżyli loty. Jakiś taki – mimo tanecznych rytmów – przebijający przez ich piosenki smutek sprawia, że mój dom rozbrzmiewa ich muzyką (płyta „Happy Nation”) najczęściej jesienią właśnie.

🍁 Kurki

fot. Marianna Patkowska

Zdaję sobie sprawę, że najciekawiej jest marynować samodzielnie zebrane grzyby. Jednak po pierwsze, nie znając się na nich, na pewno nie polecałabym nikomu swoich znalezisk, a po drugie zbieranie grzybów jawi mi się jako rozrywka równie ekscytująca, co łowienie ryb. (Choć pasja, jaką darzył grzybiarstwo John Cage, każe mi wykrzesać z siebie resztki powagi… obecność wielkich artystów wśród grzybiarzy zdecydowanie podnosi rangę tych drugich.)

🍂 Marynowane kurki

SKŁADNIKI:

– 600 g świeżych kurek
– 3 średnie cebule
– 4 średnie marchewki

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– 0,5 szklanki octu
łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– szczypta cynamonu

PRZYGOTOWANIE:

Kurki porządnie kilka razy wypłukać. Cebulę i marchewkę obrać i pokroić w cienkie plastry. Sparzyć cebulę gorącą wodą i ułożyć w wyparzonych słoikach. Wymyte kurki (małe w całości, większe – pokroić) z plastrami marchewki gotować w lekko osolonej wodzie ok. 15 minut. Po ich upływie włożyć grzyby z marchewką do słoików z cebulą. Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. Zalać słoiki gorącą marynatą, a potem je zakręcić i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 3 tygodniach kurki nadają się już do jedzenia, ale im dłużej poleżą zawekowane w marynacie, tym będą lepsze.

🎼 Muzyczny kącik

Choć nie jest to moja ulubiona piosenka z doskonałej płyty „P.O.LO.V.I.R.U.S.”, to zarówno nazwa zespołu, jak i piosenki idealnie wpisują się w moje jesienne kurki.

🍁 Marynowany afro!dyzjak

fot. Marianna Patkowska

Czosnek podkręca smak wielu potraw i pobudza zmysły. Surowy pełni funkcję antybiotyku (przy przeziębieniach, żeby nie zwariować, polecam drobno go posiekać, ułożyć na łyżce i połknąć bez gryzienia, popijając szklanką wody – mniej go potem od siebie czuć), pieczony roznosi po kuchni szlachetny aromat, bez podsmażanego trudno sobie wyobrazić większość dań kuchni włoskiej. Ciekawym pomysłem, który po raz pierwszy postanowiłam samodzielnie wypróbować, jest marynowanie czosnku. Staje się dużo łagodniejszy. Idealnie pasuje do sałatek (np. pokrojony w plastry) i sosów – nadaje im słodkawo-kwaśny aromat. Możliwości można mnożyć, w zależności od inwencji.
Oczywiście, jeśli nie zamieszkujemy pustelni, podobnie jak cebulę obieramy go i kroimy (lub wyciskamy) w rękawiczkach: nawet najbardziej zadbane dłonie z pięknie pomalowanymi paznokciami stracą swą dobrą reputację, kiedy będą roznosić wokół charakterystyczną czosnkową woń. Czosnek jest też naturalnym afrodyzjakiem. Ostatnio krążył po mediach społecznościowych mem, w którym jeden członek afrykańskiego plemienia tłumaczy drugiemu do czego służy Viagra:

– No, żebyś mógł dwa, trzy razy w ciągu jednej nocy.
– A! Czyli to uspokajające jest?

– treść pewnego mema

I niech to posłuży za mój komentarz do zjawiska afrodyzjaków w ogóle.

🍂 Marynowany czosnek

SKŁADNIKI:

– 5 główek czosnku

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli
Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie obrać czosnek i powkładać jego ząbki do wyparzonych słoików. (Polecam użyć do tego celu kilku mniejszych.) Ząbki zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 4 tygodniach czosnek nie jest jeszcze gotowy (co widać po jego kolorze na załączonym zdjęciu). Dajmy mu 3, 4 miesiące, żeby zmiękł. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli otworzymy go wcześniej, natomiast wtedy radzę traktować go, jak by był surowy, np. wyciskając do potraw.

🎼 Muzyczny kącik

Czosnek nierozerwalnie kojarzy mi się z samotnością – niezależnie, czy jest jej przyczyną, czy skutkiem. Jeśli zaś chodzi o muzykę, której często słucham jesienią w kuchni, przygotowując posiłki, cudownie nastraja mnie niezawodna Vonda Shepard i ścieżka dźwiękowa z serialu „Ally McBeal”. Cóż więc mogłabym tu wrzucić, jeśli nie przepiękny cover piosenki Gilberta O’Sullivana „Alone again… naturally”  (w oryginale też uroczej, choć bardziej zimowo niż jesiennie) z tejże ścieżki?

🍁 Pieprz

fot. Marianna Patkowska

Marynowanego pieprzu nigdy nie jadłam, choć słyszałam o nim same dobre rzeczy. Cierpliwie czekam z nim do Świąt Bożego Narodzenia, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że idealnie dopełni smak świątecznych potraw!

🍂 Marynowany pieprz

SKŁADNIKI:

– 2 opakowania kolorowego pieprzu ziarnistego
– opakowanie czarnego pieprzu ziarnistego

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
– łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie wsypać ziarna pieprzu do wyparzonych słoików. Pieprz zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Odczekajmy 2, 3 miesiące, aż pieprz zmięknie i nabierze odpowiedniego aromatu.

🎼 Muzyczny kącik

Jesień oprócz smutnych i ciepłych piosenek, to dla mnie też powrót do mocniejszych brzmień, które budowały kilkunastoletnią mnie. No a słowa „pieprz” nie umiem wymówić, nie słysząc w głowie refrenu tej oto piosenki:

🍁 Addio pomidory

fot. Marianna Patkowska

Mogę śmiało powiedzieć, że bez pomidorów nie wyobrażam sobie życia i jeśli kończy się na nie sezon, zawsze posiłkuję się jakimiś przetworami. W domu można je zrobić na mnóstwo sposobów, ale w tym roku wypróbowałam dosyć nietypowy, czyli marynowanie. Użyłam do tego słodszych pomidorków koktajlowych. Efekt przerósł moje oczekiwania – są naprawdę pyszne! Idealnie sprawdzą się zarówno do sałatek i na kanapki, jak i w roli dodatku do dania głównego.

🍂 Marynowane pomidory

SKŁADNIKI:

– 0,5 kg pomidorków koktajlowych

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
– łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie włożyć umyte pomidorki do wyparzonych słoików. Słoiki z pomidorkami zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 3 tygodniach pomidorki nadają się już do jedzenia, ale im dłużej postoją, tym będą szlachetniejsze w smaku.

🎼 Muzyczny kącik

Pomidory zachowywane jesienią od zapomnienia na zimowe dni aż wołają ze słoików o piosenkę z Kabaretu Starszych Panów na ich temat.

🍁 JesienNa słota

fot. Marianna Patkowska

Jesień zawsze skłania mnie do refleksji. Tegoroczna uzmysłowiła mi, że już za piętnaście lat sama wejdę w… jesień życia. Zaszczycę nobliwy krąg starych kobiet. Cieszę się. Dzieciństwa i młodości nie wspominam dobrze. Przeżyłam je uwięziona w nie swoich poglądach, ulegając jednemu z najbardziej niebezpiecznych mitów tamtych czasów – że dobro innych powinno być dla mnie ważniejsze niż moje własne. Dopiero niedawno, kiedy udało mi się w końcu pozbierać porozrzucane pod różnymi obcymi stopami części siebie, urodziłam się po raz drugi; jako świadoma, dojrzała już kobieta. To doskonały pod każdym względem czas – ja czuję się w nim piękna, bo najbliższa temu, do czego zostałam powołana. Doskonały, ale przejściowy. Jak wszystko, przeminie. I dobrze! Z prawami natury walczą tylko głupcy, w dodatku przegrywając.

  • Jaka nie chciałabym się stać?

Na pewno zgorzkniała, pruderyjna i sarkastyczna.

  • Jaka chciałabym być?

Szczęśliwa, spełniona pod każdym możliwym względem, pełna blasku i jesienNego złotego słońca, wolna, w pełni ze sobą zintegrowana, doceniająca ludzi, choć nie uzależniona od ich obecności, pogodzona ze wszystkim, co we mnie trudne, rozśpiewana, rozniecająca płomienie, inspirująca, ciągle silna i nieustraszona, wdzięczna za każdą chwilę z osobami, które kocham, mądra.

🎼 Muzyczny kącik

Nie jestem fanką całej twórczości Martyny Jakubowicz, ale ta starsza ode mnie o trzy dekady artystka nagrała cztery lata temu piosenkę, którą uważam za arcydzieło.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser wrzucam dziś swój cover ważnej dla mnie piosenki „Baby can I hold you tonight” z repertuaru królowej mojej długiej jesienNej playlisty – jedynej w swoim rodzaju Tracy Chapman. W jesienne wieczory zawsze bardzo chętnie przytuliłabym słoiczek domowych przetworów! 🍁🍂🍁

P.S.2 Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie muszę się tłumaczyć, ale ponieważ meble, z którymi pozuję, gdyż pasowały mi do koncepcji zdjęć, trudno zaliczyć do gustownych, chciałabym zaznaczyć, że sesja nie odbywała się w moim mieszkaniu 😉

fot. Marianna Patkowska

Złość nie jest zła!

fot. Marianna Patkowska

Żyjemy w czasach, w których na szczęście coraz więcej mówi się o emocjach. Równocześnie – choć każda z emocji jest przecież neutralna – złość ciągle nie cieszy się najlepszą sławą. Dlaczego tak się dzieje? I, przede wszystkim, jak bardzo jest to niezdrowe? Na te pytania postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

Uprzejma agresja

fot. Bożena Szuj

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu termin „pasywna agresja” nie tylko jest nadużywany, ale zaczął też funkcjonować w języku potocznym, odrobinę zmieniając swoje pierwotne znaczenie. Wiele osób nazywa w ten sposób zarówno zachowania pasywne, jak i jawnie agresywne. Tymczasem o pasywnej agresji w sensie klinicznym możemy mówić dopiero wtedy, kiedy mamy do czynienia i z pasywnością, i agresją naraz. Pasywność to brak umiejętności komunikowania swoich potrzeb wprost i robienie tego tak, by odbiorca musiał się domyślić, o co go prosimy. U jej podstaw leży zazwyczaj lęk o to, że zostaniemy odebrani jako osoby „nieuprzejme” (użyłam cudzysłowu, gdyż jest to oczywiście błędne rozumienie tego słowa). Agresją jest natomiast sarkazm, zawsze mający na celu zgnojenie interlokutora. Jest to wyjątkowo podły sposób, bo przedstawia nadawcę w pozornie lepszym świetle, odwracając skutecznie uwagę od jego tchórzostwa. Odwagą jest mówienie wprost o tym, co nam się nie podoba bez poniżania nikogo, a nie krycie się za spódnicą własnej inteligencji. Nie dajmy się zwieść uśmiechniętej twarzy naszego oprawcy oraz brakowi rękoczynów. Mogę zapewnić, że jedna porządna bójka (zwłaszcza, gdy nie zakończy się stratami w ludziach) jest zdrowsza, niż sukcesywne stosowanie wobec kogokolwiek sarkazmu.
Pasywna agresja to bardzo zakamuflowana agresja (często wręcz niezauważalna) komunikowana w sposób pasywny. Jej źródła należy się dopatrywać w tłumieniu trudnych emocji, co na ogół – zwłaszcza w przypadku złości – łączy się z kumulowaniem w sobie gniewu i nieumiejętnością znalezienia mu zdrowego ujścia. Wynikająca z tej sytuacji frustracja może przerodzić się w potrzebę ranienia drugiej osoby. Łatwiej mieć przecież pretensje do kogoś o to, że podczas naszej wizyty, podając herbatę, nie postawił na stole cukiernicy, niż do samych siebie, że nie umieliśmy go o cukier poprosić.

fot. Bożena Szuj

„Złość piękności szkodzi”

fot. Marianna Patkowska

Powyższe powiedzenie jest nie tylko głupie, ale przede wszystkim niesamowicie niebezpieczne. Na wielu zresztą poziomach. Przede wszystkim słyszą je głównie kobiety, co utrwala stereotyp, że ważniejsze od przeżywania ich własnych emocji jest źle pojęte „dobro innych” (piękny wygląd nie ma służyć kobietom, lecz umilać życie patrzącym na nie). Nikt nie uczy małych dziewczynek (ani małych chłopców!), że na nic się zda uroda zewnętrzna, choć by nie wiem jak zjawiskowa, kiedy zaczną z nas wypełzać tłumione emocje. To nie tupnięcie nogą, podniesienie głosu, czy nawet wypowiedziany pod wpływem wzburzenia wulgaryzm odejmuje nam urodę – odejmuje ją zgorzknienie, tchórzostwo i niedbanie o swoją kondycję psychiczną.
Skąd ten problem ze złością? Być może z nierozumienia jej natury. Mnie często, kiedy nie kryłam swojej złości, zdarzało się słyszeć:

No i już jesteś wściekła!

– tekst, który zdarzało mi się słyszeć

Wiele osób tak panicznie boi się konfliktów (lub krytyki), że nie dostrzega granicy między zdrową złością, a zdecydowanie naganną agresją. Złość – jak większość emocji – nie trwa długo. I musi mieć ujście. Jeśli żyjemy w środowisku, w którym jesteśmy piętnowani za coś, co jest dla nas zdrowe, zaczynamy szkodzić sobie. I w konsekwencji też oczywiście innym, bo nie żyjemy przecież na pustkowiu.
Dzieci, które się złoszczą, są nazywane „niegrzecznymi”. To proste – łatwiej jest ganić malucha za nieposłuszeństwo, niż nauczyć obchodzenia się ze swoją złością, wyposażając go tym samym w narzędzia, które pomogą mu stać się niezależnym, silnym człowiekiem, mającym w siebie głęboki wgląd. Łatwiej jest patrzeć na ładną, uśmiechniętą lalkę, niż zmierzyć się z prawdziwym pięknem prawdziwej kobiety. (Jeszcze mogłoby się okazać, że ona nas przerasta…) Z tego powodu pewnie dzieci i kobiety głosu nie mają. Albo ryby. Jak mówi inne mądre powiedzenie.

fot. Bożena Szuj

Poskromienie złośnicy

fot. Bożena Szuj

Nie wszystkich musimy lubić, nie wszystkie zachowania musimy tolerować. Mamy prawo złościć się na tych, którzy przekraczają nasze granice, zwłaszcza, kiedy je doskonale znają. I najlepiej jest mówić prosto z mostu o tym, co nas w danej sytuacji boli lub wkurza. Zaakcentowałam słowo „nas”, bo skupiając się na czyimś postępowaniu, łatwo wpaść w pułapkę zarzucania mu złych intencji. Wtedy sami zmniejszamy sobie szanse na dojście gdziekolwiek. Jeśli wyłożymy kawa na ławę, co czujemy, kiedy ktoś nas jakoś traktuje, wytrącimy mu tym samym możliwość podważenia naszych słów. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie z nami przecież dyskutował o tym, co czujemy.
Jak jednak poskramiać swój narastający gniew? Na pewno najpierw musimy dać sobie do niego prawo. Jak każda nadwydajna mentalnie osoba bardzo nie lubię nie być uprzejma. Kiedyś z tego powodu pozwalałam innym się ranić. Dziś, kiedy mam komuś do powiedzenia jedynie dwa słowa, z których tylko „się” jest cenzuralne, po prostu unikam konfrontacji. Nie dlatego, żebym miała problem z wypowiedzeniem ich, ale dla dobra sprawy. Przeczekuję moment wzburzenia, żeby potem rzeczowo nazwać swoje uczucia. Wolę nie mówić nic, niż pogorszyć sprawę (mówiąc, co w danej chwili czuję i myślę) lub powiedzieć cokolwiek wbrew sobie (mówiąc, czego w danej chwili nie czuję i nie myślę). Ostatnio poruszałyśmy ten temat z moją również nadwydajną mentalnie przyjaciółką; zastanawiałyśmy się, gdzie przebiega granica między mądrym i zdrowym odpuszczaniem a dawaniem po sobie deptać. Nie udało się nam tego ustalić. Jednak z całą pewnością inni traktują nas tylko tak, jak im na to pozwalamy. Możemy się obruszać, że jak ktoś śmiał użyć takiego słowa czy tonu w stosunku do nas, a możemy uprzejmie, acz stanowczo wyjaśnić, że nie jesteśmy zainteresowani rozmową, w której takie słowa czy ton się pojawiają. I najważniejsze: nigdy z niczego nie musimy się tłumaczyć!

fot. Bożena Szuj

Asertywność, czyli jak grzecznie
powiedzieć „nie”

fot. Bożena Szuj

Niedawno uświadomiłam sobie, że całkiem sporo ludzi nie umie zapanować nad swoją złością, w związku z czym rozmawia z bliźnimi w sposób, który może w nich wzbudzić jedynie uzasadnioną agresję. Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Jedna osoba się notorycznie spóźnia na spotkania, druga – z natury punktualna – czuje się wtedy lekceważona i nieszanowana. Jak powinna zareagować osoba punktualna? Pozwolić sobie na złość (ta jest przecież uzasadniona), a jak przejdzie, poinformować spóźnialską o tym, że czuje się lekceważona i nieszanowana, kiedy ta się spóźnia. Co zamiast tego dzieje się zazwyczaj? Nie zliczę, ile razy słyszałam niesamowicie agresywnie wypowiedziane sformułowanie: „nie podoba mi się” lub „nie życzę sobie”. Na poziomie samych słów, niby wszystko wydaje się z grubsza w porządku, jednak ton zdradza prawdziwą, choć nieumiejętnie skrywaną, wściekłość. Co z tego, że merytorycznie mamy rację, skoro drugiej traktowanej z góry stronie odechciewa się z nami rozmawiać? Zapamiętajmy, że to nie złość jest problemem, lecz tłumienie jej, które zmienia ją z krótkiego i zdrowego wybuchu w toksyczny, mocny i kompletnie niepotrzebny pocisk.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednego z najbardziej nNiesamowitych… coverów lat sześćdziesiątych! Pierwotnie „Bang Bang (My Baby Shot Me Down)” – jedna z wielu prostych pioseneczek – była wykonywana przez Cher. Jeszcze w roku ukazania się singla Cher (1966), prawdziwe arcydzieło zrobiła z niego fantastyczna Nancy Sinatra, udowadniając, jak wielkie znaczenie ma instrumentacja i interpretacja tekstu. Ten z kolei idealnie uzupełnia dzisiejszy wpis.

fot. Bożena Szuj

Zło nNie jest jaskrawe

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Często żyjemy w przeświadczeniu, że zło jest czymś tak ewidentnym, że z pewnością nie da się go nie dostrzec, tymczasem ono rzadko kiedy bywa jaskrawe. Potwory, które więżą swoje głodzone i gwałcone ofiary w piwnicach, mordują, wykorzystują seksualnie zwłoki czy zjadają denatów to tak naprawdę niewielki wycinek populacji (takie zachowania są zresztą najczęściej wynikiem poważnych uszkodzeń mózgu). Jednak rzeczywiście przy podanych wyżej przykładach kwestia tego, kto jest ofiarą, a kto katem nie budzi naszych wątpliwości. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy sprawa okazuje się odrobinę bardziej złożona. Kiedy mówimy o gwałcie, stereotypowo staje nam przed oczami (mnie przynajmniej długi czas stawał) zboczeniec, czyhający w ciemnym parku na swoje potencjalne, kompletnie nieświadome zagrożenia ofiary. Zły na wskroś. Tymczasem statystycznie takie gwałty zdarzają się najrzadziej. Przeważnie ofiara zna sprawcę doskonale – jest on albo jej przyjacielem, albo partnerem, czasami nawet rodziną. Nie ma więc najmniejszych powodów, by mu nie ufać. Często go kocha. Żeby dopuścić się gwałtu nie trzeba być wcale gwałcicielem seryjnym. Wystarczy nie rozumieć, której granicy nie wolno nikomu przekraczać – wytycza ją „nie” (sformułowane, co ważne, werbalnie lub niewerbalnie). Czy można zgwałcić nieświadomie? Można. Czy to zdejmuje odpowiedzialność ze sprawcy, czy, co gorsza, przerzuca ją na ofiarę? Absolutnie nie! O kulturze gwałtu na pewno popełnię zresztą kiedyś osobny wpis, bo temat jest niezwykle ważny. Dziś niech ta – niestety wbrew pozorom nie tak rzadko przytrafiająca się bliźnim – sytuacja posłuży za przykład. Zło jest złem, nawet jeśli dopuści się go osoba, którą potrafimy lubić i szanować; której motywacje umiemy zrozumieć.

😈 Bruk piekielny

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło

– to slogan, który przez większość życia był mi całkowicie obcy, bo uczono mnie, żeby być wyrozumiałą wobec bliźnich i w każdej sytuacji podejmować próbę postawienia się na ich miejscu. (Niestety w większości przypadków kosztem siebie samej.) Intencje odgrywały więc rolę kluczową. Rosło też we mnie bolesne poczucie niesprawiedliwości, kiedy okazywało się, że mało kto traktuje mnie z tak wielkim kredytem zaufania i wiary w moje na pewno dobre intencje, jaki ja miałam w stosunku do innych.
Dziś powyższy slogan stał się dla mnie niezwykle przejrzysty – nie jesteśmy w życiu rozliczani z tego, jakie przyświecają nam intencje, ale z tego, co i w jaki sposób rzeczywiście robimy. Chcąc dobrze i będąc przekonanym o tym, że przemawia przez nas wyłącznie troska, możemy koncertowo zrujnować życie najbliższej osobie. Czy intencje mają wtedy jakieś znaczenie? Być może odrobinę skrócą ofierze proces wybaczania, ale – biorąc pod uwagę to, że tylko i wyłącznie naszym obowiązkiem jest zadbanie o swoją emocjonalną równowagę (np. poprzez terapię) – nie mamy prawa wymagać od bliskich, by płacili cenę za nasze niedopatrzenia.
Czytam książkę, którą niechętnie, ale będę musiała zrecenzować. Lektura budzi we mnie niesamowicie mieszane uczucia, bo książka posiada właściwie tylko jeden feler, ale za to spory – jej autor nie potrafi pisać. Coraz to ogarnia mnie wściekłość, a potem myślę o ogromie pracy związanej ze zbieraniem materiałów, jaką wykonał i… robi mi się go nawet (po mocnym, kojącym nerwy drinku, a zwłaszcza trzech) szkoda. Z drugiej strony, kiedy zapytam siebie samą, czy gdybym przez czyjeś niedopatrzenie dostała pracę w szkole jako nauczyciel chemii i przygotowywała się bardzo długo i solidnie do każdej przeprowadzanej lekcji, to przyjęcie jej stałoby się z automatu w porządku? Oczywiście, że nie! Byłoby to równie nieuczciwe, jak każde pobieranie wynagrodzenia za robienie czegoś, czego robić się nie umie. Dobre chęci to kategoria kompletnie nie na temat.
Warto jednak podchodzić do ludzi z pewną dozą życzliwości, empatii oraz wyrozumiałości. Czasem rzeczywiście ktoś np. nieładnie zachowa się na drodze, prowadząc pojazd, przez nieuwagę, zagapienie, zagubienie w nowym miejscu. (Najczęściej zresztą przeprasza wtedy światłami.) Nie trzeba go od razu doganiać, wyciągać za fraki z samochodu i straszyć mordobiciem (w przeciwieństwie do sytuacji, w której mamy do czynienia z cynicznym, aroganckim i niebezpiecznym piratem drogowym – wtedy trzeba).  Może się okazać, że intencje zmienią kategorię czyjegoś czynu ze złośliwego na jedynie bezmyślny. Tak czy tak, nie jest dobrze myśleć o intencjach innych zbyt dużo. Ludzie mają tendencje do dopisywania swoich własnych interpretacji cudzych intencji czyimś czynom. Rzadko o nie pytają u źródła i tak rodzi się większość sporów. Opierajmy się więc na faktach. W razie wątpliwości, pytajmy.

😈 Syndrom Matki Teresy

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Matka Teresa z Kalkuty weszła do polskiej frazeologii jako uosobienie altruistycznego dobra w najczystszej postaci. Jako mała dziewczynka panicznie bałam się twarzy tego dobra, być może dlatego późniejsze odkrycia kanadyjskich naukowców i zarzuty o sadyzm niespecjalnie mnie zaskoczyły. Pisałam już tu kiedyś, co myślę na temat altruizmu – nie wierzę w niego, bo ludzka psychika skonstruowana jest w taki sposób, że za dobre uczynki potrzebujemy jakiejkolwiek nagrody. Nie muszą nią być oczywiście dobra materialne. Wystarczy czyjś uśmiech, świadomość, że postąpiło się właściwie lub obserwacja wymiernych pozytywnych rezultatów swoich zachowań. Sęk w tym, że to my sami musimy ocenić, jaki rodzaj nagrody nas usatysfakcjonuje i zadbać, by jej nie zabrakło. Nie wolno nam przerzucać odpowiedzialności na innych.
Znam niestety całkiem sporo osób, które naprawdę robią wiele dobrego, ale wierząc w mit altruizmu, nie dbają o swoją własną higienę psychiczną. Nieuniknionym staje się więc po jakimś czasie to, że się wypalają, wybuchają i zaczynają wypominać zaszokowanym dobrobiorcom swoje poświęcenie. Poświęcanie się jest chyba jedną z bardziej demonicznych rzeczy. Społeczna świadomość się już na szczęścia zmienia, ale jeszcze pokolenie naszych rodziców zostało chowane w przeświadczeniu, że nie ma w nim nic złego. Poświęcanie się dla swoich dzieci, partnerów, rodziców nie tylko nie było piętnowane, ale wręcz uznawane za normę. Tymczasem robienie tego dla kogokolwiek z jednej strony – podobnie jak każdy inny rodzaj władzy – wyzwala w poświęcającym się najgorsze i najniższe instynkty oraz obsesyjną kontrolę, a z niczego nieświadomej ofiary robi więźnia. Nigdy w życiu nie chciałabym, żeby ktokolwiek się dla mnie poświęcał, pomagał mi z poczucia obowiązku czy winy. Trudno mi sobie wyobrazić większy rodzaj upokorzenia.
Czy rozwiązaniem jest czysty żywy egoizm? Oczywiście nie, choć ten rodzaj wnioskowania jest właściwy osobom, które nie umieją się jeszcze wyzwolić z opisywanych wyżej mechanizmów. Rozwiązaniem jest zastanowienie się, jak zabezpieczyć sobie nagrodę za czynienie dobra, by nie oczekiwać niczego (lub przynajmniej zbyt dużo) w zamian od osób, którym chcemy pomagać. Jeśli liczymy na ich serdeczność i miłe słowo, a te przestaną się pojawiać, przemyślmy raz jeszcze, czy jesteśmy w stanie znaleźć swoją nagrodę być może gdzie indziej. Najlepszym rozwiązaniem jest oczywiście, jak zawsze, szczera rozmowa i powiedzenie wprost o swoich oczekiwaniach. Mamy do nich prawo. Warto też pamiętać, że ludzie, którzy zawodowo zajmują się pomaganiem, robią to na ogół tak profesjonalnie (a więc skutecznie), gdyż nie są obciążeni emocjonalnym związkiem z tymi, którym pomagają. Jeśli chcemy pomagać mądrze, skupmy się na tym w pełni, nie dopuszczając, by przeszkodziło nam w tym nasze ego. Jednak, by nie przeszkodziło, najpierw musimy się zająć właśnie nim.

😈 Zło się nie stopniuje

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mniejsze zło i białe kłamstwa to dwa podstawowe slogany wypełniające worek z napisem „RELATYWIZM MORALNY”. Mniejsze zło (o ile nie tyczy się korzystania ze swoich praw wyborczych – dla kobiet, przywileju od zaledwie stu lat!) to usprawiedliwianie jednego złego uczynku tym, że istnieją gorsze, większego kalibru, bardziej raniące. Pytanie tylko, jak jedno ma się do drugiego. Czy jeśli ktoś nas okradnie, zdradzi lub oszuka, przejdziemy nad tym do porządku dziennego, kiedy uświadomimy sobie, że ostatecznie nas przecież nie zamordował? Raczej nie. Zło najczęściej (chociaż nie zawsze) wiąże się z zadawaniem bólu. Łatwo zabrnąć w ślepy zaułek, tłumacząc sobie, że póki ktoś o wyrządzonej mu krzywdzie nie wie, to nie jest pokrzywdzony. Jest pokrzywdzony podwójnie, bo do jednego złego uczynku dochodzi drugi – zatajenie, więc kłamstwo. Nie ma najmniejszego znaczenia, czy cierpi, czy – robiony do końca życia w konia – nie. Zło pozostaje złem. Bez względu na intencje (o czym wyżej) i konsekwencje (których, przy zatuszowaniu swoich poczynań, można czasem uniknąć). Demoralizująca siła zła najczęściej zresztą uderza nie w jego ofiarę, lecz sprawcę. Warto o tym pamiętać.
Białe kłamstwa z kolei są przede wszystkim kłamstwami. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że ma prawo nie odpowiadać na pytania, na które z różnych powodów odpowiadać nie chce. Od czasu, kiedy skończyłam szkołę (a więc też wagarować), staram się nie kłamać. Czy udaje mi się to zawsze? Oczywiście, że nie. (Z drugiej strony kłamię tak fatalnie, że staram się sobie tego żenującego aktu zwyczajnie oszczędzić.) Jednak to nie powód, by się wybielać. Kiedy kłamię, wiem, że robię źle. To kwestia wyboru. Znam i rozumiem swoje motywacje, ale się nimi nie usprawiedliwiam. Ostatecznie nikt przecież nie jest doskonały. Najważniejsze, żeby pokochać się na tyle, by wybaczać sobie zło, wyciągnąć z niego wnioski i zawsze umieć je nazwać po imieniu.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki P!nk „My Vietnam”, która mówi o zmierzaniu się z życiem i jego przeciwnościami, a więc również złem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„Jak nie dać sobą manipulować; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2020
oryginalny tytuł: Pourquoi trop penser rend manipulable:
Protéger votre mental de l’emprise

Ostatnio mój przyjaciel śmiał się ze mnie, że w ogóle obchodzę imieniny, bo co to niby za powód do świętowania, że wraz z resztą polskich Mariann posiadam  imię? W samym założeniu byłabym skłonna się z nim zgodzić i nawet zrezygnować z traktowania drugiego czerwca w sposób szczególny, ale tylko pod warunkiem, że zamiast tego raz w roku – oprócz urodzin i Świąt Bożego Narodzenia – dostanę jakiś upominek. Tak bez okazji. Głupia nie jestem! Co więcej, nie dość, że nie jestem, to jeszcze myślę dużo za dużo (co doczekało się wśród moich znajomych cudownej nazwy mariankowanie). Jakąż więc cudowną niespodzianką był dla mnie tegoroczny imieninowy właśnie prezent… kolejna, trzecia już, część biblii dla mariankujących (inaczej nadwydajnych mentalnie) autorstwa Christel Petitcollin pod tytułem „Jak nie dać sobą manipulować”! Książka poświęcona jest ogólnie pojętej asertywności i radzeniu sobie z ludźmi, na których zagrania – jako prawopółkulowcy – jesteśmy mocniej narażeni.
(Tak, budowa tego wstępu jest przykładem na typowe dla nas – adresatów tej książki – myślenie rozgałęzione.)

fot. Marianna Patkowska

Autorka, za którą zdążyłam się już stęsknić, bezceremonialnie rozprawia się z manipulatorami, którym się zazwyczaj wydaje, że mogą bezkarnie wykorzystywać neurologiczną odmienność prawopółkulowców. Petitcollin zna ich jak zły szeląg, więc nie z nią te numery! Wzruszającą matczyną troską otacza nadwydajnych mentalnie – swoje małe życiowe nieporadki, wznosząc się na wyżyny cierpliwości, tak przy nas rzeczywiście czasem potrzebnej. (Tłumaczenie nam, po raz kolejny, że niektórzy ludzie mają po prostu złe intencje budzi w nas zawsze tak samo duże zdumienie.) Nie ma jej jednak za grosz dla manipulatorów. Ich inteligencję, wbrew powszechnej opinii, uważa za zdecydowanie przereklamowaną, a źródła chwilowo sprawowanej przez nich nad prawopółkulowcami władzy doszukuje się w niepewności siebie i nieumiejętności stawiania granic, które nadwydajnych mentalnie charakteryzują. W tej sytuacji ofiary pozostają nimi tylko do momentu, w którym nie przejrzą (w gruncie rzeczy prymitywnych) gierek swoich oprawców. Petitcollin nie ma dla manipulatorów litości, porównując ich do niesfornych dzieci uprzykrzających życie swoim rówieśnikom z czystej złośliwości. Co więcej, uważa, że umysłowo i emocjonalnie pozostali oni na poziomie dwunastolatków, podczas gdy brak wiary w siebie i podatność na słowa każdego, kto ma jej w nadmiarze sprawiają, że prawopółkulowcom bardzo trudno zrozumieć, że często przewyższają manipulatorów intelektualnie. Autorka zwraca też uwagę na to, że – jakkolwiek nie byłoby to trudne – brak wyraźnego postawienia się manipulatorowi jest swoistego rodzaju „współudziałem w zbrodni”. Ta teza budzi dużą niezgodę u większości nadwydajnych mentalnie czytelników, jednak warto stanąć ze sobą w prawdzie – złu należy się sprzeciwiać. Ale do tego trzeba je najpierw umieć nazwać po imieniu.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover utworu „Grave” z repertuaru Summer Walker. Jego doskonały tekst traktuje co prawda o niezwykle przydatnej umiejętności spuszczania irytujących adoratorów na drzewo, ale w szerszym znaczeniu może stanowić też przepis na rozprawienie się z wszelkimi pozostałymi uciążliwymi bliźnimi (manipulatorów nie wyłączając). Jeśli ktoś koniecznie musi podzielić się mądrością, o którą go nie prosiliśmy, najlepiej zaproponować mu, żeby po prostu umieścił ją na naszym nagrobku. Będzie nam równie przydatna co za naszego życia, a bzdury pisane zawsze znajdą jakiś krąg odbiorców.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

 

Jak mnie słyszą, tak mnie widzą – czyli covery na filmikach

fot. Nika Zamięcka

Fortepian (ten konkretny, w moim rodzinnym domu) był pierwszym najważniejszym mężczyzną mojego życia. Lubię z nim współpracować, nawet kiedy nie stroi – on ma dla mnie tyle zrozumienia, kiedy nie stroję ja…
W pewnym momencie ktoś wpadł na pomysł, żeby moje śpiewanie z nim uwiecznić na filmikach. Potem na kolejny, żeby je wrzucić do sieci.
Postanowiłam zrobić tu jeden wpis, który się będzie sukcesywnie powiększał o kolejne filmiki. Ich jakość pozostawia niestety dość wiele do życzenia – nie jest łatwo w ogóle nagrać fortepian, a tym bardziej, kiedy ma się do dyspozycji jedynie komórkę i selfie sticka. Nie jest to oczywiście ani próba tłumaczenia, ani usprawiedliwianie się. Raczej prośba o wyrozumiałość 😉

Charity Skunk Anansie

One night stand Janis Joplin

Gwiazdy Natalia Przybysz

Who you are Jessie J

Nie opuszczaj mnie Jacques Brel

Weak Skunk Anansie

Make me whole Amel Larrieux

World hold on Bob Sinclar