„Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevin Dutton, Andy McNab

fot. Mariusz Stępień

tłumaczenie: Jan Wąsiński
wydawnictwo: Muza
rok wydania: 2016
oryginalny tytuł: The Good Psychopath’s Guide to Success

Czy psychopatą jest tylko ten, kto więzi w piwnicy bezbronne osoby, morduje z zimną krwią, gwałci, kopuluje ze zwłokami lub (i) je zjada? Oczywiście taki człowiek bez wątpienia jest psychopatą (psychiatrzy są akurat wobec tej tezy podzieleni, ale ja mocno w nią wierzę), jednak czy każdy psychopata zachowuje się tylko wg wyżej opisanych wzorców? Otóż nie. Stadia i przede wszystkim rodzaje psychopatii są różne i nie każdy psychopata musi posunąć się do złamania prawa (ani w ogóle nawet posiadać taką potrzebę), by nim jednak być.
Kevin Dutton, brytyjski pisarz i doktor nauk psychologicznych specjalizujący się w problematyce psychopatii, podczas jednego ze swoich projektów badawczych poznał Andy’ego McNaba – pisarza i byłego żołnierza sił specjalnych, uznawanego za legendę brytyjskich komandosów z SAS. McNab swoją osobowością idealnie potwierdzał tezę Duttona o istnieniu tzw. dobrych psychopatów, czyli ludzi, którzy co prawda są wyposażeni w ponadprzeciętną bezwzględność, odwagę i stanowczość, a których empatia jest niższa niż u innych, ale którzy jednak potrafią po pierwsze kontrolować natężenie tych cech, a po drugie nie są zdolni (ani chętni) do popełniania zbrodni. Bywają, owszem, np. patologicznymi kłamcami, jednak nie charakteryzuje ich żądza krwi czy pragnienie zrobienia komuś fizycznej krzywdy.
Nie sposób od razu nie zauważyć, że akurat komandosowi wyżej wymienione cechy życie ułatwiają, a nie utrudniają. (No, przynajmniej życie zawodowe.) I to też jest myślą przewodnią książki – Dutton, próbuje dowieść (za pomocą licznych eksperymentów przeprowadzanych na McNabie oraz poprzez publikowane rozmowy z nim), że umiejętność kontrolowania natężenia niektórych cech psychopatycznych (w którą źli psychopaci nie są niestety wyposażeni) może być kluczem do sukcesu zarówno w niektórych zawodach, jak i życiu codziennym. Twierdzi też, że każdy jest w stanie to w sobie wypracować, nawet jeśli psychopatą (choćby tym dobrym) nie jest, wymaga to jedynie odpowiedniego trenowania mózgu.
W książce w sposób bardzo lekki, zabawny i dowcipny obaj panowie opisują mechanizmy, które zachodzą w naszych głowach, porównując cechy osobowości (niektóre wyćwiczone) do konsoli z pokrętłami, które to my odkręcamy i zakręcamy wedle naszej własnej woli.
Wydaje mi się, że podczas lektury udało mi się odkryć w sobie psychopatę. Ciągle jeszcze natomiast pracuję nad osiągnięciem sukcesu…

Dla mnie każde wyzwanie jest mniej więcej takie samo. Zza militarnych linii przeciwnika przeniosłem się na front filmowy, a z planów bitewnych przestawiłem na biznesplany, niespecjalnie się nawet nad tym zastanawiając. Być może właśnie dlatego przychodzi mi wszystko tak łatwo: po prostu nie myślę o tym. Tak czy siak, nigdy nie miałem problemu z jakimiś problemami! Sądzę nawet, że to one boją się mnie. A opowiadam wam teraz o tym, ponieważ znam pewien powód mojego sukcesu. Mówiąc wprost: główny powód. Otóż wszystko zawdzięczam temu, że jestem psychopatą. Tylko spokojnie…! Dobrym psychopatą.

– Andy McNab „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces”

„All the things i lost in the flood” Laurie Anderson

zdjęcie pochodzi ze strony                                                 

wydawnictwo: Rizzoli Electa
rok wydania: 2018 
              

Ogromną radością był dla mnie prezent imieninowy (troszkę przeze mnie zamówiony), który przybył do mnie wraz z rodziną zza oceanu – najnowsza, ciągle jeszcze cieplutka (data amerykańskiej premiery to 6 lutego 2018) książka Laurie Anderson „All the things i lost in the flood”.
Nie ukrywam, że pisanie o pozycji, która się jeszcze w Polsce nie ukazała i w posiadanie której weszło prawdopodobnie niewielu moich rodaków, powoduje u mnie dreszczyk ekscytacji, ale też jeszcze większe niż zazwyczaj poczucie odpowiedzialności za to, co napiszę.
Po pierwsze, pozwolę sobie zacytować fragment mojego wcześniejszego wpisu „Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤”, w którym wyjaśniam, w jakich okolicznościach ta książka powstała.
„29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty Landfall wraz z Kronos Quartet oraz książki All the Things I Lost in the Flood, która jeszcze nie ukazała się w Polsce”.
W dzisiejszych czasach pełnych drastycznych i szokujących komunikatów zalewających nas zewsząd, wydawać by się mogło, że strata, która nie pozbawia nas (ani naszych najbliższych) ani życia, ani zdrowia, ani dachu nad głową, jest mało medialna. A przynajmniej mało nośna. Tymczasem Laurie z właściwym sobie urokiem udowadnia, że po pierwsze wagę naszym osobistym dramatom nadajemy my sami (dla artysty stracenie dorobku życia z pewnością jest sytuacją dramatyczną), a po drugie – co jeszcze ważniejsze – prawdziwy artysta każdą trudną sytuację potrafi przekuć w dzieło sztuki. W jej wypadku nawet dwa dzieła, bo równolegle została wydana także doskonała płyta.
Na wspaniałym występie Laurie Anderson, który miałam okazję zobaczyć osobiście (wpis TUTAJ), artystka powiedziała:

Czasem nazywanie rzeczy, które się straciło jest lepsze,
niż posiadanie tych rzeczy.

Laurie Anderson

I myślę, że to mogłoby być motto tej książki, która jest swoistym katalogiem całej jej twórczości. Po zobaczeniu strat w swojej piwnicy doznała szoku (opisała ten moment na płycie „Landfall” w utworze „Everything is floating”, doprowadzając mnie, wielokrotnie zresztą, do łez). Jednak po kilku dniach, jako osoba niezwykle zorganizowana i pracowita, postanowiła zrobić „remanent” i spisać wszystkie rzeczy, które straciła. Wtedy doszła też, z pewnym zdziwieniem, do przytoczonej wyżej tezy. Zaczęła odnajdywać większą przyjemność w nazywaniu rzeczy, które straciła od tej, którą z nich miała wcześniej. „All the things i lost in the flood” sprawia wrażenie takich właśnie pięknie wydanych notatek i zapisków. To podróż w czasie – poznajemy jej dorobek (książka zawiera mnóstwo zdjęć z jej występów, koncertów, performansów i wystaw), poznajemy niesamowite historie zza ich kulis, którymi Anderson się dzieli w formie krótkich esejów. Wszystko przeplatane jest jej rysunkami, a także tekstami piosenek z różnych płyt (także oczywiście ostatniej, „Landfall”).
Nagle okazało się, że przez tę stratę (a, paradoksalnie, nawet dzięki niej) jej miłośnicy i fani mają okazję wejść w posiadanie tej jej magicznej piwnicy sprzed zalania i postawić ją na swojej półce, od czasu do czasu do niej zaglądając. Czyż to nie jest niesamowite?
Drugim ważnym bardzo cytatem z występu Laurie (pod tym samym zresztą tytułem), który zapadł mi w pamięć  był ten:

Jestem przekonana do dwóch rzeczy: że nawet w największym nieszczęściu można dostrzec szczęście oraz że przyszliśmy na ten świat, żeby mieć naprawdę, naprawdę dobry czas!

Laurie Anderson

A co do samego wyglądu i wydania tej książki… Po moim ukochanym zbiorze esejów Anderson, jakim był „Język przyszłości”, spodziewałam się chyba czegoś w jakikolwiek sposób podobnego. Pierwszym więc, dosyć sporym, zaskoczeniem był dla mnie był jej rozmiar, grubość i format – okazała się wielka, ciężka i kwadratowa (24 cm x 24 cm), gabarytami przypominająca katalog Stanisława Dróżdża „początekoniec”.
Drugim zaskoczeniem była koncepcja okładki. Dobrze nam już znana grafika zarówno ze wspomnianego „Języka przyszłości”, jak i płyty „Landfall”, czyli białe odręcznie rysowane przez Laurie Anderson litery składające się w napisy na czarno-szarym tle, pokrywa pierwszą okładkę, tworzącą swojego rodzaju etui na książkę. Tymczasem właściwą okładkę tejże stanowi kolorowy obraz przedstawiający Laurie przy suto zastawionym stole.
Sama Anderson pisze w tej książce w niezwykle ciekawy sposób o słowach, czym w pewnym sensie odnosi się do wspomnianej wyżej grafiki:

There are many ways that words can be part of visual art – from graphic to philosophical. Words are beautiful shapes when they’re drawn by hand or when they appear in various colors and fonts.

[Na wiele sposobów słowa mogą być częścią sztuki wizualnej – od grafiki po filozofię. Słowa to piękne kształty, gdy są rysowane ręcznie albo kiedy pojawiają się w różnych kolorach i fontach.]

– Laurie Anderson

Dalej zwraca uwagę na to, że choć niewiele osób już czyta książki, te ciągle są w naszym życiu obecne, a słowa zachowują swoją magię (odnosi się też stricte do funkcji magicznej języka). Bardzo wzruszające jest dla mnie takie podejście autora, który nie jest językoznawcą.
Myślę też, że przez niebywałą wszechstronność Laurie Anderson, ta pozycja, będąca sporym wycinkiem jej artystycznego życia, okaże się nie lada gratką nie tylko dla jej wiernych i oddanych fanów, ale też zarówno dla miłośników dobrej, niebanalnej literatury, jak i amatorów sztuk plastycznych czy nawet fotografii.
Laurie Anderson jest taką magiczną maszynką, która filtruje czasem banalną i trywialną, a czasem wstrząsającą i trudną rzeczywistość, i oddaje ją światu w formie wielkiej i chwytającej za serce sztuki.

„Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwin Bandelow

tłumaczenie: Maurycy Merunowicz
wydawnictwo: Dom Wydawniczy PWN
rok wydania: 2014
oryginalny tytuł: Wer hat Angst vorm Bösen Mann? Warum uns Die Täter faszinieren?

Czemu – co prawda urokliwy, ale jednak seryjny – morderca Ted Bundy, czekając już w więzieniu na karę śmierci za brutalne zamordowanie dwudziestu jeden kobiet (szacuje się, że faktyczna liczba jego ofiar może wahać się nawet do stu), dostawał dziennie około dwustu listów od swoich „fanek”?
Czemu podobną sławą cieszył się mały, pokraczny półanalfabeta Charles Manson, odpowiedzialny za serię niewiarygodnie brutalnych rzezi, a odsiadując dożywocie, w wieku osiemdziesięciu lat udało mu się nawet ożenić w więzieniu z zafascynowaną nim dwudziestosześciolatką?
Przede wszystkim jednak  – co z mojej perspektywy jeszcze ważniejsze – czemu ja sama, mając awersję do wszelkich przejawów agresji w życiu codziennym, tak mocno interesuję się najbardziej zdegenerowanymi, psychopatycznymi umysłami ludzi, którzy dopuścili się aktów nekrofilii, kanibalizmu i wyjątkowo brutalnych mordów?
Odpowiedzi na te pytania szuka w swojej książce Bordwin Bandelow – niemiecki psychiatra, psycholog i psychoterapeuta oraz jeden z czołowych badaczy zjawiska strachu. Przeprowadza rozmowy z ofiarami uprowadzeń, których relacje z oprawcami są zdumiewające i niezwykle trudne do zrozumienia dla kogoś, kto nie zajmuje się tym tematem zawodowo, a potem wyjaśnia je fachowo czytelnikom. Przeprowadza rozmowy w więzieniach z oszustami i mordercami, próbując zrozumieć i pokazać światu ten drugi punkt widzenia. Nie zawsze zdrowy, ale zawsze intrygujący.
Książka „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” to niesamowita wędrówka po najciemniejszych zakamarkach ludzkiego mózgu. Wciągająca, napisana w sposób stonowany, pozbawiony moralizatorskiego tonu, do tego naprawdę pięknym językiem. Równocześnie źródło informacji o zarówno wielu niezwykle ciekawych przypadkach, jak i samych procesach zachodzących w mózgach osób zaburzonych.
Gorąco ją polecam, a na koniec fragment, który jest dla mnie bardzo ważny i z pewnością wart zacytowania oraz głębszej refleksji nad nim:

Jeżeli rzeczywiście za łamanie przez nas zasad odpowiedzialne są animalistyczne obszary naszego mózgu, to czy w ogóle możemy być pociągani do odpowiedzialności za jakiekolwiek działania niespołeczne? Czy tylko chemia decyduje o naszych poczynaniach, a wolna wola jest najsłabszym ogniwem całego łańcucha psychiki?

– Borwin Bandelow „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?”

„Błękitne niebo i czarne oliwki” John & Christopher Humphrys

tłumaczenie: Marta
Kielczewska-Konopka

wydawnictwo: Pascal
rok wydania: 2011
oryginalny tytuł: Blue Skies
& Black Olives

Kiedy w 2006 roku słynny brytyjski dziennikarz telewizyjny i radiowy związany z BBC – John Humphrys – postanowił kupić i odremontować stary dom na Peloponezie z oszałamiającym widokiem na Morze Egejskie, by spokojnie spędzać tam swoją emeryturę, nawet nie przypuszczał, na co się porywa. Prawdopodobnie wyszedł z założenia, że skoro jego syn, Christopher Humphrys, wżenił się w grecką rodzinę i już od kilku lat mieszka na stałe w Atenach, wszelkie ewentualne kulturowe problemy zostaną szybko rozwiązane; że jak w większości cywilizowanych krajów, budowa domu jest kwestią znalezienia solidnej ekipy fachowców, ceny i czasu. Nie wziął pod uwagę jednego drobnego szczegółu – greckiej mentalności. A ta jest materiałem na osobną książkę, liczącą wiele opasłych tomów.
Tak właśnie powstało „Błękitne niebo i czarne oliwki” – zabawna, lekka, doskonale napisana (choć redakcja i tłumaczenie pozostawiają niestety wiele do życzenia) powieść ojca i syna o zderzeniu brytyjskiej elegancji, konkretności i powściągliwości z greckim nieokrzesaniem. Cudowne brytyjskie poczucie humoru Johna Humphrysa, jego przepyszny sarkazm i ironia wobec Greków, z którymi przyszło mu mieć do czynienia, połączone z lekkością stylu – będącego między młotem a kowadłem i odrobinę znużonego walijskością ojca – Christophera Humphrysa, to połączenie doskonałe.
Książka bawi do łez, ale nie jest głupkowata. Bije od niej – mimo oczywistych momentów utraty wiary – mnóstwo ciepła i miłości do Grecji, a najlepszym jej podsumowaniem są dwa pierwsze zdania wstępu:

Sądzę, że obaj z Christopherem powinniśmy podziękować
(choć przez zaciśnięte zęby) wielu rozmaitym budowniczym w Grecji,
którzy w ciągu czterech ostatnich lat na wszelkie sposoby doprowadzali
nas do szału. Bez nich nie powstałaby żadna książka.

– John Humphrys „Błękitne niebo i czarne oliwki”

„Czas. Przewodnik użytkownika” Stefan Klein

zdjęcie pochodzi z portalu Allegro

tłumaczenie: Krzysztof Żak
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2009
oryginalny tytuł: Zeit – der Stoff aus dem das Leben ist

„Czas. Przewodnik użytkownika” to jedna z najbardziej ożywczych i inspirujących pozycji, jakie ostatnio przeczytałam. Stefan Klein w przystępny i lekki sposób, doskonałym językiem, opisuje zagadnienie bardzo złożone. Ile tak naprawdę istnieje równocześnie czasów? Jak bardzo czas może być elastyczny i subiektywny? Autor odpowiada na te pytania, zarówno wnikliwie analizując przykłady niesamowitych eksperymentów związanych z ludzką percepcją czasu, jak i opisując najciekawsze udokumentowane zaburzenia pracy mózgu, których skutkiem było kompletnie odmienne od „zdrowego” postrzeganie czasu przez osobę chorą.
Dla mnie samej cudownym odkryciem podczas lektury było to, że nie jestem jedyną osobą na świecie, która widzi, że nieprawdziwe jest powszechne przekonanie, że:

na długo wyczekiwanych wakacjach czas zlatuje szybciej.

– powszechne przekonanie, które nie jest prawdziwe

To, jak nam zlatuje, zależy tylko i wyłącznie od naszego nastawienia, wykonanej nad tym umysłowo pracy i świadomości, jak byśmy chcieli go postrzegać. Stefan Klein też to dostrzega.
Książka, choć napisana przez fizyka, perfekcyjnie łączy ze sobą aspekt psychologiczny, fizyczny, a nawet filozoficzny, płynnie się między nimi poruszając. Jest prawdziwym kompendium wiedzy o czasie.

P.S. Na deser, ponieważ wierzę, że wszystko ma swój początek w języku, coś z zakresu językoznawstwa – jedna z moich ulubionych definicji związku frazeologicznego zabijać czas:

Czyli: robić coś z nudów, żeby czas się nie dłużył. W naszych stosunkach z tym jedynym prawdziwym wrogiem jest coś ze stosunków między myśliwym i zwierzyną, przy czym role się zmieniają.
Albo to my gonimy czas, albo to czas nas goni. Kiedy czas nas dogoni, sprawi, że nas już nie będzie: nadejdzie nasz czas, i minie – czas nas w pewnym sensie zabija. Kiedy my czas dogonimy, to my go zabijamy. Jest go za dużo i trzeba coś z nim zrobić. Ale żeby aż zabijać?
– prof. Jerzy Bralczyk