„Na plaży Chesil”

scenariusz: Ian McEwan
reżyseria: Dominic Cooke
gatunek: melodramat
produkcja: W. Brytania
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: On Chesil Beach

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nie jestem romantyczką w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Filmy o trudnej miłości, podczas oglądania których muszę być zaopatrzona w pudełko chusteczek, na ogół zawierają albo wątek kanibalistyczny, albo nekrofilski, ewentualnie pedofilski, a najchętniej kombinację ich wszystkich naraz. Zaskoczyła mnie więc moja własna reakcja na brytyjski melodramat „Na plaży Chesil”, który mnie najzwyczajniej w świecie wzruszył i doprowadził do łez, mimo że to prosta historia miłości normalnej heteroseksualnej pary. Czy jednak na pewno?
Przede wszystkim film ten – dosyć teatralny –  jest ekranizacją powieści Iana McEwana (autora scenariusza), której nie czytałam, w związku z czym nie mogę się do niej w swojej recenzji w żaden sposób odnieść. Nie ma też we mnie stuprocentowego przekonania, że to naprawdę dobry film. Jest w nim jednak coś, co mnie urzekło. Przede wszystkim chyba zdjęcia, które są prawdziwym arcydziełem.
Choć dziś strasznie trudno to sobie wyobrazić, Wielka Brytania w latach 60. ubiegłego wieku (kiedy The Beatles dopiero zaczynają swoją karierę) pod względem obyczajowym była jakby zastygła w czasach wiktoriańskich. Poznajemy przybyłą do małego hoteliku, uroczo położonego w pobliżu cudownej plaży Chesil, parę nowożeńców – Florence (w tej roli znakomita Saoirse Ronan) i Edwarda (Billy Howle). Powiedzieć, że ich wspólna kolacja przed nocą poślubną jest niezręczna, to nic nie powiedzieć. Miałam nieodparte wrażenie, że obserwuję ludzi, których małżeństwo zostało zaaranżowane przez osoby trzecie, którzy są przy sobie niewiarygodnie spięci, którzy nie czują się ze sobą swobodnie i dobrze. Jednak częste retrospekcje zdają się zupełnie przeczyć temu, by było tak między nimi zawsze. Powoli dowiadujemy się o tym, jak para się poznała, jak zaczęło rozkwitać jej uczucie. Widzimy ciepłą, wrażliwą, dobrą, inteligentną i bardzo ambitną młodą skrzypaczkę, którą rozkochuje w sobie oryginalny, delikatny, błyskotliwy, zabawny, również inteligentny i wrażliwy student historii. Mimo że dzieli ich pochodzenie społeczne (ona z bogatej rodziny tzw. wyższych sfer, on z biedniejszej), znajdują szybko wspólny język. Wbrew zresztą wielu recenzjom, które czytałam, różnice między nimi nie wydają mi się być aż tak znaczące. Ojciec Edwarda jest dyrektorem szkoły, matka artystką (niestety ciężko chorą), sam Edward doskonale sobie na studiach radzi, ma ambitne plany dotyczące swojej zawodowej przyszłości. W niemal każdej scenie podczas retrospekcji czuć wyraźnie więź między tymi dwojgiem – brak napięcia, tak trudnego do zniesienia podczas kolacji poprzedzającej noc poślubną. Widzimy parę, która się ze sobą śmieje, która spędza ze sobą dużo czasu, która ze sobą rozmawia. Okazuje się jednak, że spustoszenie, jakiego owe wiktoriańskie czasy, w których Wielka Brytania zdała się zastygnąć w kwestiach obyczajowych dokonało we Florence, stało się – tuż przed ich nocą poślubną – przeszkodą tak wielką, że niemal niemożliwą do pokonania.
Każde czasy charakteryzują jakieś mody, jakieś tendencje, jakieś (niestety) konwenanse. Nie ma nic dziwnego w tym, że w jednych czasach ludzie czekali z konsumpcją związku do nocy poślubnej, a w innych ta praktyka nie jest popularna. Ostatecznie ta decyzja zawsze powinna być tylko i wyłącznie indywidualnym wyborem konkretnych jednostek, ale czasy i mody sprzyjają wyborowi któregoś z tych modeli. To jednak, co mną wstrząsnęło w filmie, to to, jak drastyczny stopień niewiedzy o samym sobie i swojej seksualności można w ogóle, będąc dorosłą i wykształconą osobą, osiągnąć. O jak wielu rzeczach można nie potrafić rozmawiać z najbliższą, ukochaną osobą, tylko dlatego, że ktoś nam kiedyś wmówił, że nie wypada, czy że coś jest tematem tabu. O jak wielu rzeczach można nie umieć rozmawiać z samym sobą. Prawdopodobnie póki mieścimy się w pewnych normach, to nie zaszkodzi to nam aż tak bardzo. Ale… jeśli nie…? I jeśli nie umiemy się do tego przyznać? Nie umiemy przepracować tego, co trudne, ale co przepracowania zdecydowanie wymaga?
Nie mam na myśli już nawet, być może troszkę nas dziś rozczulającej, niewiedzy tych dwojga, dotyczącej kwestii technicznych. Ostatecznie wszyscy jesteśmy zwierzętami i działamy najczęściej instynktownie. Kobieta też przed porodem nie musi przeczytać całej literatury fachowej dotyczącej rodzenia – urodzi i bez tej wiedzy. Jednak pojawi się problem, jeśli przez cały czas ciąży nie będzie mieć o niej najmniejszego pojęcia. I mniej więcej ten poziom niewiedzy o sobie samej przedstawia główna bohaterka. Trudno ją jednak za to winić. Trudno też winić Edwarda za jego zupełnie zrozumiałą reakcję, którą – mam wrażenie – sam film trochę jednak piętnuje.
Myślę, że choć dzisiejsze ociekające seksem czasy Anglii lat 60. w najmniejszym nawet stopniu nie przypominają, jednak temat braku edukacji seksualnej i jego dramatycznych dla jednostek skutków jest ciągle zdumiewająco aktualny.

ZWIASTUN:

„Zimna wojna”

scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
reżyseria: Paweł Pawlikowski
gatunek: dramat
produkcja: Francja, Polska, Wielka Brytania
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Z filmem „Zimna wojna” mam pewien problem, choć ciągle nie do końca umiem go sprecyzować. Dzieło, które dostało Złotą Palmę w Cannes za reżyserię musi być wybitne. I część mnie czuje, że jest. Wyszłam z kina poruszona i przepełniona emocjami. Pomógł dopiero bardzo długi spacer, dający ukojenie kotłującym się we mnie myślom. Filmu jednak nie udało się „wychodzić” – pozostał we mnie, choć ciągle nie jestem przekonana, czy sobie tego na pewno życzyłam.
Mam też – po późniejszych dyskusjach ze znajomymi – wrażenie, że publiczność podzieliła się na tych, którzy oczarowani przedstawioną historią miłosną nie umieli i nie chcieli zaakceptować zakończenia filmu (którego oczywiście nie zdradzę) oraz na tych, których historia miłosna nie przekonała, a zakończenie właśnie zelektryzowało i porwało. Co prawda nie poznałam jeszcze nikogo, kto – jak ja – skłaniałby się ku tej drugiej postawie, ale być może jest nas więcej.
To, co poruszyło mnie w filmie najmocniej to chyba czasy, które bardzo wiernie opisuje. Wszyscy wiemy z historii (a część z nas to przecież pamięta) jak wyglądały, jednak przymus wejścia w nie na niespełna półtorej godziny był dla mnie wstrząsający. Nie dlatego, żebym dowiedziała się czegoś nowego. Bardziej chyba uświadomiłam sobie, jakim koszmarem musiało być wtedy życie. Życie, w którym nie było miejsca na indywidualność, samodzielne myślenie i oryginalność. Nagromadzenie postaw, które uważam za najplugawsze (skoncentrowane głównie w postaci granej przez Borysa Szyca) przyprawiło mnie o mdłości. Bolesne też było uświadomienie sobie, że nie są wyłącznie pomrukiem czasów słusznie minionych, lecz czymś, co znów współcześnie zdaje się wypełzać na powierzchnię.
Z tej szarości i umiłowania wszystkiego co proste, rubaszne i swojskie, wyłania się on – Wiktor (grany przez Tomasza Kota). Postać, która w luźny sposób nawiązuje do Tadeusza Sygietyńskiego – twórcy „Mazowsza” (co też stanowiło dla mnie pewien problem, bo jest we mnie spory bunt przeciw cepelii – bardzo cenię autentyczność, brud i niedoskonałość muzyki ludowej i wszelkie, nawet najpiękniejsze jej aranżacje, uważam za gwałt na niej). Mężczyzna delikatny, wrażliwy i bardzo zamknięty w sobie – doskonały kompozytor i pianista. Artysta. Spośród rekrutowanych przez niego do zespołu ludowego „Mazurek” młodych muzycznie uzdolnionych osób intryguje go najbardziej charakterna Zula (Joanna Kulig). I od tego czasu reżyser próbuje nas przekonać o miłości, która połączyła tych dwoje. Ja jej niestety nie dostrzegam. Słyszę, że się (i nas) o niej zapewniają, od połowy filmu jestem też w stanie uwierzyć Tomaszowi Kotowi, że jego postać jest rzeczywiście zakochana, jednak nawet w scenach największej bliskości (może z wyjątkiem jednej sceny w Paryżu) nie czuję absolutnie żadnej chemii między tymi ludźmi. Innym moim problemem jest ten, że nie rozumiem postępowania Zuli (nie rozumiałam też kilku wypowiadanych przez nią kwestii i – sądząc po reakcji widowni i rozlegających się z sali pytaniach „co?”, nie tylko ja – innych aktorów rozumiałam, więc do końca nie wiem, czy wina leży po stronie dźwiękowca, czy jednak Joanny Kulig). Nie muszę się z nim zgadzać, ale nie rozumiem z czego wynika. Widzę prostą, prymitywną i bardzo przeciętną dziewczynę z ciężarem kompleksów na plecach i ani nie bardzo wiem, co Wiktora w niej zachwyca, ani nie bardzo wiem, czemu ona ciągle komplikuje sobie i jemu życie. Tym bardziej mi szkoda, bo sama Joanna Kulig mnie już dawno temu zachwyciła swoją bardzo nieoczywistą urodą, fantastycznym ciałem i nieprawdopodobnym głosem. Zachwyciła mnie też swoją energią. Pewnym więc rozczarowaniem było dla mnie nieskorzystanie w filmie z jej warunków i niestworzenie dla niej postaci, która byłaby ciekawsza, bardziej wyraźna (choć scena, w której upija się w barze i tańczy na stole jest fantastyczna). Nie mogłam w pewnym momencie pozbyć się wrażenia, że jednak nie każdy wrażliwy mężczyzna, będący wspaniałym artystą, jest Wyspiańskim, żeby się tak znakomicie odnaleźć u boku prostej chłopki. Tutaj czegoś mi zabrakło.
Nie oczekiwałam, że wraz z Wiktorem sama się w Zuli zadurzę, ale że ich uczucie będzie dla mnie przynajmniej wiarygodne. Dla przykładu w mojej ukochanej powieści o miłości, „Lolicie”, Vladimir Nabokov rysuje nam postać dziewuchy, której nie sposób polubić – jest kapryśna, rozpuszczona, złośliwa, okrutna i straszna, jednak rozumiemy zakochanego w niej po uszy Humberta Humberta. Może nie podzielamy jego ekscytacji, ale jednak wierzymy mu. Inna sprawa, że opisana przez Nabokova miłość jest toksyczna, a jej niemożliwość wyznaczają granice prawa, jednak myślę, że najlepszy pisarz w historii literatury światowej jest zawsze dobrym wzorcem.
Uczucie Wiktora i Zuli było na zwiastunach i plakatach filmu określane jako „miłość niemożliwa”. Jednak zastanawia mnie, czy ta jej „niemożliwość” nie była trochę, przepraszam, że użyję tego słowa, przekombinowana. Bo w realnym życiu, choć lubimy melodramaty i banalne slogany w stylu miłość to ból, jednak póki za skonsumowanie związku nie grozi nam prokurator (kazirodztwo czy pedofilia za zgodą osoby nieletniej – bo w innej sytuacji to gwałt), miłość jest niesłychanie prostą, klarowną i piękną sprawą. A na drodze do szczęścia głównych bohaterów nie stały właściwie żadne czynniki zewnętrzne.
Film na pewno zachwyca niesamowitymi ujęciami i artystycznym klimatem oraz muzyką (która jeszcze długo po seansie rozbrzmiewa w naszych uszach i od której trudno się uwolnić, choć po jakimś czasie zaczyna się to robić męczące). Zachwyca i porusza.

P.S. Pierwsze wrażenia po wyjściu z kina (i spacerze), które opisałam na gorąco na portalu społecznościowym, skłoniły mojego wspaniałego wykładowcę ze studiów, Jerzego Sosnowskiego – któremu zawdzięczam to, że (i jak) piszę – do sformułowania tezy, że mój odbiór tego filmu jest „negatywem jego odbioru”. Ponieważ wydało mi się to bardzo ciekawe, załączam także link do jego recenzji tego filmu (link TUTAJ).

ZWIASTUN:

„McQueen”

scenariusz: Peter Ettedgui
reżyseria: Ian Bonhôte
gatunek: dokument
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Miałam wczoraj okazję być na prapremierze dokumentu „McQueen”, który dosłownie wbił mnie w fotel. Z ogromną przyjemnością więc recenzuję ten film, który już niedługo (20 lipca tego roku) trafi do kin.
Alexandra McQueena chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Nawet ja, modowa (wstyd przyznać, ale…) ignorantka, wiem jak wielkim i oryginalnym był projektantem. Żeby niedaleko szukać, choćby szokujące i powalające na kolana kreacje Lady Gagi czy cudownej Björk zrodziły się właśnie w jego głowie. Wizjoner, buntownik i geniusz (jak przeczytamy na plakacie), ale przede wszystkim Artysta w najgłębszym tego słowa rozumieniu.
Wybrałam się na ten film, nie znając zbyt dobrze biografii McQueena i uderzyło mnie, jak bardzo Mistrz zdawał się być „zwyczajny”, równocześnie posiadając tak nieprawdopodobną charyzmę, która pociągała ludzi za nim, którą zjednywał sobie wielbicieli.

– Nie obchodzi mnie, co inni myślą. Nie obchodzi mnie, co ja sam myślę.

– Alexander McQueen

Jeśli chwilę zastanowimy się nad tym stwierdzeniem, zrozumiemy, jak bardzo jest głębokie i filozoficzne. Dla McQueena od myśli (które tak wielu z nas niesłusznie identyfikuje z ich nadawcami) zdecydowanie ważniejsze były emocje. To z nimi chciał wchodzić w interakcje, robiąc swoje niesamowite, spektakularne pokazy. Nie obchodziło go też to, czy emocje, które wzbudzi, będą pozytywne czy negatywne. Wychodził z założenia, że wszystkie emocje są tak samo ważne i zależało mu na nich w równym stopniu.
Odkryjemy w tym dokumencie pięknego człowieka pełnego sprzeczności, w którym kłębić się będzie dobro, poszukiwanie piękna, cudowna wrażliwość, pewność swojej własnej, zupełnie oryginalnej drogi, ale też demony przeszłości, nieufność i narastający lęk.
Mnie osobiście bardzo zaskoczyło ścieranie się u niego z jednej strony pięknej otwartości na ludzi (musiał wywołać prawdziwy szok w konserwatywnym domu mody Givenchy, kiedy – obejmując tam stanowisko głównego projektanta – kompletnie zlikwidował zastany dystans między projektantem-bogiem a krawcami-wyrobnikami) i równocześnie jakiegoś braku umiejętności zrozumienia ich odczuć (wspomniana daleko posunięta nieufność czy czasem wręcz brutalne traktowanie tych, którzy byli mu naprawdę oddani i życzliwi). Film zresztą pełen jest zaskoczeń, bo ukazuje sylwetkę osoby nieszablonowej, niezwykle oryginalnej, innej i niezaprzeczalnie wielkiej.
Choć mogłoby się wydawać, że to jedna z wielu historii pokazujących schemat od zera do milionera, nie ma w niej nic, co byłoby oczywiste lub przewidywalne (np. zaskakujący powód, dla którego McQueen przy swoich pierwszych wywiadach musiał ukrywać twarz). Jego geniusz nie od razu i nie przez wszystkich został doceniony w należyty sposób, a oprócz wzlotów były też upadki. Od początku do końca widzimy tego samego (choć im bogatszego, tym bardziej pogubionego) chłopaka, którego interesuje studiowanie i odkrywanie piękna. Chłopaka, dla którego ważne są pieniądze, bo wie, jakie artystyczne cele chce przy ich pomocy osiągnąć, i który – choć wchodzi w modowy świat pełen blichtru, przepychu, luksusu, blasku jupiterów, powierzchowności i nierealności – potrafi równocześnie znaleźć właściwe proporcje, powtarzając:

to tylko ubrania, to tylko moda

– Alexander McQueen

Jego postawa też doskonale ilustruje to, co próbowałam omówić przy swoim poprzednim wpisie „Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem” i co uważam za skromność właśnie. McQueen znał swoją wartość, wiedział doskonale, kiedy ma rację i – nie zważając na nikogo i nic – tym się kierował (co chyba charakterystyczne dla wielkich wizjonerów, do których się bez wątpienia zaliczał), ale równocześnie nie przywiązywał do swojej wielkości zbyt dużej uwagi. Po prostu robił swoje. A obserwowanie tego jak to swoje robił jest poruszającą i piękną przygodą, którą zawdzięczam temu filmowi.

P.S. Na uwagę zasługuje tu też fenomenalna muzyka Michaela Nymana, z którym McQueen współpracował przy wielu pokazach.

ZWIASTUN

„W cieniu drzewa”

scenariusz: Huldar Breiðfjörð, Hafsteinn Gunnar Sigurðsson
reżyseria: Hafsteinn Gunnar Sigurðsson

gatunek: dramat, komedia
produkcja: Dania, Islandia, Polska
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Undir trénu
pełny opis filmu wraz z obsadą

Ostatnim islandzkim kinowym hitem, reklamowanym jako nowa czarna komedia twórców filmu „Barany. Islandzka opowieść”, jest dramat „W cieniu drzewa”.
Nie ukrywam, że zwiastun wprowadził mnie w błąd, gdyż niesłusznie założyłam, że będzie to kolejne dzieło reżysera i scenarzysty bardzo przeze mnie lubianej komedii „Barany. Islandzka opowieść”, a nie producentów i ekipy pracującej przy tymże. Tymczasem różnica między wrażliwością i poczuciem humoru Grímura Hákonarsona (reżysera i scenarzysty „Baranów…”), a Hafsteinna Gunnara Sigurðssona i Huldara Breiðfjörð (reżysera i scenarzystów filmu „W cieniu drzewa”) jest kolosalna.
Z islandzkim kinem jest trochę jak z, nomen omen,  baraniną – nie każdemu odpowiada jej smak. Mnie odpowiada, nawet bardzo! Choć islandzkie poczucie humoru i absurdu jest specyficzne, często miewam na nie ochotę. Dlatego do kina poszłam nastawiona na film nietuzinkowy, zaskakujący i nieprzewidywalny, który z pewnością jednak trafi w mój gust. Niestety. Nie trafił.
Zanim jednak napiszę dlaczego, muszę wspomnieć o fenomenalnej muzyce Daníela Bjarnasona – cała ścieżka dźwiękowa tego filmu zasługuje na uwagę.
Wszystkie recenzje, które czytałam, były pełne zachwytów – przede wszystkim nad zgrabnym balansowaniem reżysera między rozśmieszaniem widzów do łez a przerażaniem ich. Z tym, że ja się nie śmiałam. Być może dlatego, że cierpienie rzadko mnie bawi, a ono wysuwało się w tym filmie na pierwszy plan.
Główną osią jest tu sąsiedzki spór – automatycznie przywodzi nam to więc na myśl Kargula i Pawlaka, i od razu powoduje mimowolny uśmiech na naszych twarzach. Tyle że jak na główną oś, wątek nie jest w moim odczuciu prowadzony konsekwentnie. Widzimy dwa sąsiadujące ze sobą małżeństwa, między którymi narasta coraz większe napięcie, z drugiej zaś strony niektóre wzajemne oskarżenia o różne zaskakujące czyny są tylko zasygnalizowane przez twórców, ale nigdy później już nikt do nich nie wraca (jak na przykład poprzestawiane figurki krasnali czy przedziurawione opony: dowiadujemy się tylko, że jedna strona podejrzewa o to drugą i że druga się do tego zupełnie nie przyznaje, i kompletnie nic z tego nie wynika dalej).
Oczywiście poza sąsiedzkim sporem mamy tu też kilka wątków, które pomagają nam lepiej zrozumieć bohaterów, ich zawziętość, dziwność czy niechęć do bliźnich. U podstaw leży ogromny ból i cierpienie. Każdego z bohaterów… I o ile naprawdę lubię kino abstrakcyjne, szokujące i oderwane od rzeczywistości, o tyle minimalne chociaż prawdopodobieństwo przedstawionej sytuacji wydaje mi się jednak ważne. Istotą świata jest różnorodność i chaos, a także to, co postrzegamy jako pewnego rodzaju paradoks, czyli równoległe występowanie sytuacji skrajnie od siebie różnych (jak np. śmierć kogoś bliskiego i narodziny dziecka w tym samym czasie). Tymczasem film przedstawia nam siedmioro bohaterów (plus ósmego, który pojawia się tylko we wspomnieniach), spośród których… każdy jest nieszczęśliwy, wyalienowany i skrzywdzony przez los, swoje złe wybory czy najbliższe osoby. Każdy z nich cierpi też na szarość codzienności, rutynę i brak miłości. Sęk w tym, że prawdopodobieństwo, że taka beznadziejność dotknie aż siedem jakoś ze sobą związanych osób w tym samym czasie, jest w realnym życiu niesłychanie minimalne. Choć może właśnie na tym polega sukces tego filmu w naszym kraju – może wolimy myśleć, że to jest możliwe.

ZWIASTUN:

„Obywatelka Jane. Walka o miasto”

scenariusz: Matt Tyrnauer
reżyseria: Matt Tyrnauer
gatunek: dokument
produkcja: USA
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Citizen Jane: Battle for the City
pełny opis filmu wraz z obsadą

Kilka dni temu miałam ogromną przyjemność – w ramach cyklu „Kino, którego szukasz” w Zakopanem* – uczestniczyć w pokazie wspaniałego filmu dokumentalnego „Obywatelka Jane. Walka o miasto”, przybliżającego postać niesamowitej Jane Jacobs. Pokaz był poprzedzony niezwykle ciekawym słowem wstępnym Grzegorza Piątka – architekta, krytyka i historyka architektury, badacza dziejów Warszawy, kuratora, publicysty, od 2011 roku współprowadzącego Fundację Centrum Architektury, w której odpowiada m.in. za polskie wydania książek Jane Jacobs.
Jane Jacobs – dziennikarka, pisarka, aktywistka miejska, wieloletnia mieszkanka Nowego Jorku, autorka słynnej książki „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” – wywarła nieprawdopodobny wpływ na rozwój urbanistyki XX wieku. Film ukazuje jej zmagania z Robertem Mosesem – jednym z najbardziej kontrowersyjnych nowojorskich urbanistów, w którego wizji Jacobs widziała ogromne zagrożenie dla całej społeczności miasta.
Po wielkim kryzysie, jaki dotknął Nowy Jork w latach 30. XX wieku, realnym problemem stały się slumsy i ich koszmarne warunki sanitarne.  Trudno odmówić pewnej racji Mosesowi, który nazywał je „tkanką rakową” i wierzył, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest wyburzenie takich miejsc. Problemem było jednak to, co chciał w zamian wybudować. Jego pomysłem na odnowiony Nowy Jork był bezduszny, brzydki modernizm (w myśl źle  zinterpretowanej wizji Le Corbusiera) i pozbycie się wraz z niszczejącymi slumsami całego życia ulicy i wszystkiego, co stanowi o duchu miasta, a w zamian wprowadzenie sztucznie wytyczonych – zza biurka – miejsc do pracy, zabawy i rekreacji oraz mieszkania, co ściśle wiązało się z odizolowaniem od siebie poszczególnych grup społecznych miasta.
Bardzo istotne też, że były to czasy, w których architektura i urbanistyka stanowiły branżę niemal całkowicie zdominowaną przez mężczyzn. Wtedy właśnie pojawiła się Jane Jacobs, mówiąca głośno i wyraźnie (podczas przemów, w felietonach, aż wreszcie w książce „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki”) o konieczności obserwowania miasta i wyciągania z tego obserwowania wniosków. Mówiła o czymś, co było kompletnym przeciwieństwem działań Mosesa. Podczas kiedy on dążył do odgórnego sztucznie ustalonego porządku i narzucenia go mieszkańcom, Jacobs udowadniała, że jedynie wnikliwe przeniknięcie w naturalne struktury miasta i zrozumienie, jakie są prawdziwe potrzeby zamieszkującej go społeczności, są kluczem do udoskonalenia tego, co się sprawdza i wyeliminowania tego, co się nie sprawdza. Takie podejście wymaga jednak wrażliwości, otwartej głowy, znakomitej intuicji i umiejętności obserwatorskich, a żadnej z tych rzeczy nie można było zarzucić Robertowi Mosesowi.
Film jest poruszający nie tylko ze względu na dominujący w nim temat przestrzeni miejskiej i pojawiające się pytanie, jaką rolę odgrywa miasto w życiu swoich mieszkańców. Przede wszystkim pokazuje niesamowitą, odważną, kompletnie niezależną w swoim myśleniu kobietę-wizjonerkę, która w czasach, kiedy uznawano, że miejsce kobiety jest w kuchni, nie zważając na mody i przyjęte trendy po prostu mówiła to, co myślała. A jej ogromną siłą była właśnie umiejętność nieskrępowanego narzuconymi schematami myślenia.
Dziś trudno sobie wyobrazić rozmowę o urbanistyce bez tez, które – wtedy jako zupełnie przełomowe – głosiła Jacobs. Wydają się nam oczywiste, żeby nie powiedzieć, że czasem wręcz banalne. Jeśli jednak uzmysłowimy sobie, że w swoich czasach zwracała na nie uwagę jako jedyna, zrozumiemy jak dużo wniosła do historii architektury.
„Obywatelka Jane. Walka o miasto” to trzymający w napięciu od początku do samego końca (i dostarczający nam całej gamy przeróżnych emocji) dokument, okraszony znakomitą muzyką Jane Antonii Cornish.
Gorąco polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Pokazy w ramach cyklu „Kino, którego szukasz” odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz

„Miód dla dakini”

scenariusz: Dechen Roder
reżyseria: Dechen Roder
gatunek: kryminał
produkcja: Bhutan
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Honeygiver Among the Dogs
pełny opis filmu wraz z obsadą

Wybierając się na ten film, nie do końca nawet miałam świadomość, na co dokładnie idę. Ktoś zaprosił mnie w ostatnim momencie, ja wiedziałam tylko, że pokaz odbywa się w ramach cyklu, do którego mam zaufanie*, ale nie zdążyłam nawet doczytać żadnego opisu. I dobrze, bo akurat azjatyckie kino tego dnia nie byłoby prawdopodobnie rozrywką mojego pierwszego wyboru. A nawet jeśli zaintrygowałaby mnie wzmianka o tym, że to kryminał, także pewnie moje oczekiwania okazałyby się rozbieżne z tym, co miałam ogromną przyjemność przeżyć podczas seansu. A miałam przyjemność doświadczyć kina zupełnie innego od wszystkiego, co do tej pory widziałam; kina nieoczywistego, przepełnionego magią, głębią, bardzo mi bliską buddyjską duchowością i czystym pięknem.

Dakini – w buddyzmie tybetańskim istota personifikująca żeńskie aspekty oświecenia. W tantrze personifikuje żeńską energię seksualną stanowiącą archetyp stworzenia.

Wikipedia

Fabuła nie jest bardzo zawiła, ale naprawdę – choć akcję trudno nazwać specjalnie wartką – wciąga i trzyma widza w napięciu. Małomówny, skupiony na swojej pracy, racjonalny i niespecjalnie z natury wylewny detektyw Kinley przyjeżdża do bhutańskiej wioski prowadzić śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia przeoryszy żeńskiego klasztoru położonego w niesamowitych, niewymownie urokliwych, spowitych mgłą lasach. Sprawa od początku wydaje się dziwna, a mieszkańcy wioski jednoznacznie wskazują jako winną intrygującą Choden, która nie pochodzi stąd, mieszka sama i jest przez tutejsze zabobonne społeczeństwo uważana za diabła. Niewrażliwy na przesądy Kinley próbuje dociec prawdy, wyruszając za Choden w wędrówkę, która w pewnym momencie okazuje się wędrówką również wgłąb siebie samego.
Niewiarygodna lekkość, przenikanie się rzeczywistości i fikcji, jak również racjonalnych działań i magii dostrzeganej w pewnym porządku świata przez osoby mocno uduchowione są w tym filmie otulone tą niesamowitą mgłą, leniwą zielenią i niewymuszonym naturalnym pięknem krajobrazów. Nic, co widzimy, nie jest oczywiste, prawie wszystko jest intuicyjne – gra z naszą wrażliwością.
Nie sposób nie wspomnieć też o rewelacyjnej, poruszającej muzyce, którą „Miód dla dakini” uświetnił Tashi Dorji. Gorąco wszystkim ten film polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Miałam ogromną przyjemność zobaczyć ten film w ramach doskonałego i bardzo dla naszego miasta ważnego cyklu „Kino, którego szukasz” – pokazy odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz

„Bliskość”

scenariusz: Kantemir Bałagow,
Anton Yarush

reżyseria: Kantemir Bałagow
gatunek: dramat
produkcja: Rosja
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Tesnota
pełny opis filmu wraz z obsadą

Fabuła „Bliskości” rozgrywa się w kaukaskiej części Rosji. Główną bohaterką jest intrygująca Ila (w tej roli fenomenalna Darya Zhovnar), wywodząca się z ortodoksyjnej żydowskiej społeczności. Kiedy po opuszczeniu rodzinnej uroczystości ukochany brat Ili zostaje wraz ze swoją narzeczoną porwany dla okupu przez Kabardyjczyków, zaczyna się dramat rodzin uprowadzonych i seria trudnych wyborów. Film jednak w moim odczuciu nie jest o tych wyborach, ale o kontrze między jednostką a grupą lub też – jak nazywa to matka Ili – „plemieniem”.
Ila jest nietuzinkową postacią, dziewczyną dziką, nieokrzesaną, namiętną, nietypową. Pracuje z ojcem w warsztacie samochodowym, szaleńczo kocha Kabardyjczyka. W mniejszości narodowej, z której się wywodzi, tak mocno przesiąkniętej patriarchatem i o tak mocno zarysowanych granicach, nie może poczuć się dobrze i bezpiecznie. Nie może zaznać bliskości (w swoim własnym rozumieniu tego słowa), której tak bardzo potrzebuje. Wepchnięta przez Bałagowa w ciasny kadr, każdym swoim gestem walczy o wolność i zaznaczenie swojej indywidualności.
Nasuwa mi się też pytanie, na ile wsparcie naszej społeczności i rodziny – tak bardzo w mniejszościach przecież ważne – jest wsparciem w pełnym tego słowa rozumieniu. Na ile z pozycji grupy w ogóle da się rozwiązać problemy jednostki, które trzeba rozpatrywać indywidualnie? Czy się da? Czy może perspektywa grupy i silne poczucie czasem źle pojętej lojalności zaburza umiejętność dostrzeżenia czegoś dużo istotniejszego? Na te pytania wydaje się odpowiadać bardzo złożona i na swój sposób tragiczna postać matki Ili.
„Bliskość” jest filmem niezwykle poruszającym. Serwowane widzom sceny nie zawsze są wygodne, nie zawsze są zrozumiałe; również dla krytyków, jak wstrząsające nagrania, na których czeczeńscy terroryści torturują i mordują rosyjskich żołnierzy, oglądane przez Ilę i środowisko jej chłopaka – Kabardyjczyka. W moim odczuciu – choć jak większość widzów odwracałam z przerażeniem głowę, wiedząc, że bardzo nie chcę w tym uczestniczyć – była w tym jakaś prawda, więc wartość nadrzędna, osnuta jednak przez Bałagowa delikatną siatką artyzmu. Życie przecież nie zawsze jest wygodne i zrozumiałe.
Bardzo podoba mi się w „Bliskości” jej wielowymiarowość i wymykanie się łatwemu zaszufladkowaniu, a z drugiej strony ogromna poetyka. Film na długo pozostaje w pamięci.

ZWIASTUN:

„Party”

scenariusz: Sally Potter
reżyseria: Sally Potter
gatunek: dramat, komedia
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: The Party
pełny opis filmu wraz z obsadą

Fabuła filmu „Party” nie jest  bardzo zawiła, ale na pewno zaskakująca. Janet (Kristin Scott Thomas) organizuje tytułowe przyjęcie z okazji swojego politycznego awansu, na które zaprasza sześcioro swoich najbliższych przyjaciół (na szczególną uwagę zasługuje charyzmatyczna postać April, zagranej przez fenomenalną Patricię Clarkson). Każdy z uczestników przyjęcia jest intrygującą indywidualnością o sporym zapleczu intelektualnym, którego bliższe poznanie jest ogromną przyjemnością. Niestety nic nie idzie do końca tak, jak miało pójść, a niewiarygodny bieg wydarzeń – coraz więcej sekretów wychodzi nagle na światło dzienne – może wprawić widza w osłupienie.
„Party” jest filmem bardzo teatralnym, czarno-białym (co dodaje mu niesłychanego uroku i cudownie współgra z poruszonym w filmie problemem prawdy i kłamstwa), dosyć nawet allenowskim. Fantastyczne, pełne smaczków dialogi (scenariusz reżyserki – Sally Potter), doskonała obsada oraz intrygujący suspens to tylko kilka powodów, dla których warto ten film obejrzeć.

ZWIASTUN:

„The Florida Project”

scenariusz: Sean Baker, Chris Bergoch
reżyseria: Sean Baker
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: The Florida Project
pełny opis filmu wraz z obsadą

O tym filmie napisano już chyba wszystko i prawdopodobnie tylko dobrze. Nie będę oryginalna. „The Florida Project” to jeden z najciekawszych, najświeższych i najbardziej poruszających filmów, na jakich byłam w ostatnim czasie w kinie.
Jego akcja toczy się na obrzeżach Disneylandu w dość podrzędnym motelu, którego mieszkańców (często zatrzymujących się tam na dłużej bezdomnych) nie stać nie tylko na wizytę w tym najsłynniejszym na świecie parku rozrywki, ale często również na podstawowe życiowe wydatki. Widzimy więc wszystko to, z czym okolice Disneylandu nam się z pewnością nie kojarzą i o czym jeszcze nigdy wcześniej nikt tak głośno nie powiedział: biedę i slumsy w kiczowatej bajkowej scenerii.
Główną bohaterką filmu jest sześcioletnia Moonee (w tej roli fenomenalna Brooklynn Prince), która całymi dniami bawi się razem ze swoim przyjacielem i poznawanymi w motelu dziećmi. W tle toczy się na wskroś smutna i w pewnym sensie beznadziejna historia jej młodziutkiej matki, Halley (doskonale zagranej przez amatorkę, Brię Vinaite), która choć Moonee bezpośrednio dotyczy, to jest przez nią jednak postrzegana w zupełnie inny, niż przez dorosłych, sposób.
To jeden z niewielu znanych mi filmów, który tak niesłychanie trafnie uchwycił kwintesencję dzieciowości: bezgraniczną wyobraźnię, beztroskę, umiejętność zupełnego zignorowania zła i brudu dorosłych, które się pojawiają wokół, cieszenie się wszystkimi najmniejszymi nawet rzeczami, bezwarunkową miłość, a także okrucieństwo, które nie jest podszyte złymi intencjami, więc które bardzo łatwo szybko wyeliminować.
Takie ukazanie dziecięcego świata było możliwe tylko pod jednym warunkiem – maluchy nie były zniszczone ani oczekiwaniami, ani wpływem dorosłych. Nie były więc uwikłane w przymus bycia grzecznym – były zgrają urwisów, które rozrabiają na swoich własnych zasadach, w związku z czym muszą też podlegać innej, niż dorośli, ocenie.
Akcja filmu w pewnym sensie więc toczy się równolegle w dwóch perspektywach – dzieci i dorosłych. Można sobie też zadać pytanie, w której z nich dokładnie znajduje się matka Moonee, bo chociaż problemy, z którymi się boryka, są jak najbardziej dorosłe (wczesne macierzyństwo, ubóstwo, bezdomność, narkomania), jednak jej sposób podchodzenia do nich, każe nam widzieć w niej raczej mocno pogubionego i pokiereszowanego przez los i swoje złe decyzje dzieciaka.
To, co mnie w tym filmie zachwyciło, to przepiękne ujęcia przepełnione ostrymi, jaskrawymi kolorami i skąpane w nieprzyzwoicie mocnym florydzkim słońcu, w którym roztapia się cały ciężar poruszanych tematów. Plus cudowny Willem Dafoe w roli zwykłego, prawego, ciepłego, dobrego mężczyzny po przejściach.
„The Florida Project” to obraz nieoczywisty, który pozostanie z nami jeszcze na bardzo, bardzo długo po seansie.

ZWIASTUN: