„Tylko nie mów nikomu”

1. Jak powstał film?

Kilka dni temu – razem z połową Polaków (film, w niespełna tydzień od zamieszczenia go w sieci, został wyświetlony już 19,5 mln razy, a liczba ta ciągle rośnie!) – zobaczyłam wstrząsający dokument braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu” (szczegółowe dane odnośnie filmu znajdziemy TUTAJ). Wszyscy to doskonale wiedzą, ale z poczucia dziennikarskiego obowiązku przypomnę tylko, że jest to film dokumentalny, poruszający temat nie tylko pedofilii w kościele, ale też całej machiny jej ukrywania przez tę instytucję. (Warto tu też podkreślić, że wbrew powszechnej opinii, prace nad nim ruszyły zanim powstał „Kler” Smarzowskiego.) Został wyprodukowany „oddolnie” – nie stoi za nim żadna stacja (co daje też do myślenia, a wnioski są raczej gorzkie…), tylko uzbierane przez ludzi, którzy zaufali braciom Sekielskim (pomysłodawcy Tomaszowi Sekielskiemu i producentowi Markowi Sekielskiemu) środki. Ludziom, którzy na początkowym etapie pracy nad „Tylko nie mów nikomu” poczuli potrzebę jego zobaczenia i wpłacali, ile mogli, na specjalnie temu poświęconych serwisach. Jest to w pewnym sensie budujące.

2. Mieszanka emocji

Wszyscy, z którymi rozmawiałam, rozłożyli sobie ten film na raty. Nie dlatego nawet, że trwa aż dwie godziny (co jest bardzo długim czasem, jak na dokument), ale dlatego, że jest niesłychanie ciężki emocjonalnie. Postanowiłam wytrzymać. I rzeczywiście obejrzałam go w jeden wieczór, jednak nie bez krótkich, ale koniecznych, przerw. Słowo, które najlepiej oddaje dominujące uczucie, towarzyszące mi zarówno w trakcie oglądania filmu, tuż po obejrzeniu, czy nawet teraz, kiedy wracam do niego myślami, uczucie nierozerwalnie z moją percepcją tego dokumentu związane, to „wkurwienie”. Przepraszam, wulgaryzmów używam rzadko, jednak to jedna z tych nielicznych sytuacji, kiedy nie da się powiedzieć inaczej. Jednak wymieszane czasem bardziej z bezradnością i bezsilnością, czasem z chęcią wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę, a czasem z ogromnym, dojmującym smutkiem (płakałam właściwie niemal cały czas) i poczuciem krzywdy wyrządzonej ofiarom przez zdemoralizowaną do cna instytucję, która ma śmiałość odwoływać się do nauk Jezusa Chrystusa, z którymi już od dawna nie ma nic wspólnego (podkreślę, że mam na myśli instytucję jako całość, nie zaś poszczególnych duchownych).
Układając w głowie to, co chciałabym napisać, wiedziałam od razu, że będę na pewno chciała (niezależnie od tego, czy się z nim tym razem zgodzę, czy nie) wstawić filmik mojego byłego wykładowcy oraz osoby, która nauczyła mnie pisać i której zdanie zawsze bardzo szanuję, czyli pisarza i publicysty Jerzego Sosnowskiego (zapowiedział, jako początkujący vloger, że taki powstanie). Jakież jednak było moje po jego obejrzeniu zdumienie, kiedy okazało się, że… właściwie „zabrał mi” większość moich tez! Stąd czuję teraz pewnego rodzaju dyskomfort, bo nie chciałabym zostać posądzona o cytowanie tak wielkiego autorytetu i podpisywanie tego swoim nazwiskiem, a z drugiej strony… to też są moje przemyślenia. Pozostaje mieć nadzieję, że Czytelnicy mi zaufają, bo o, pełną zawsze życzliwości, reakcję Jerzego Sosnowskiego jestem spokojna.

3. Od strony warsztatowej

Wszystkie recenzje właściwie to podkreślają, więc podkreślę i ja, z całkowitym zresztą przekonaniem – przez dwie godziny oglądamy dziennikarstwo na najwyższym poziomie. Takie, które powinno być stawiane za wzór nie tylko studentom tego kierunku studiów, ale też dziennikarzom, którzy pracują w tym zawodzie już od lat. Dziennikarstwo rzetelne i bezstronne, bo dające każdej ze stron możliwość wypowiedzenia się. Użycie wytłuszczonego słowa wydaje mi się zresztą bardzo ważne, zwłaszcza w kontekście odmowy episkopatu udziału w filmie, ze względu na rzekomą „stronniczość” Tomasza Sekielskiego, co właściwie uświadamia nam, że problem zbytniego bratania się państwa z kościołem nie jest jakimś złudzeniem osób uważających, że zdrowym państwem może być tylko państwo świeckie, lecz faktem, co do którego nie mają wątpliwości także przeciwnicy laicyzacji państwa. Jakąż w końcu „stronniczością” autora dokumentu o problemie pedofilii w kościele jest fakt, że prywatnie nie sympatyzuje z partią rządzącą, o czym wszyscy przecież wiemy? Przecież stronniczość w tym wypadku byłaby pokazaniem problemu z jednej tylko strony, a Sekielski bardzo zabiega o to, by duchowni przedstawili także swoje stanowiska, wysłuchuje ich z szacunkiem i uwagą. To nie jest film o ofiarach księży pedofili, to film o pedofilii w kościele i całym jej przerażającym spektrum.
Sam poruszony temat nie budzi w nikim (zrównoważonym emocjonalnie) żadnych wątpliwości, gdzie leży – jak rzadko kiedy jednoznaczne i niekwestionowane – zło (zło ludzi, nie „diabła” czy „grzechu pierworodnego”). Wreszcie to też  dziennikarstwo  nieszukające sensacji na siłę, dziennikarstwo spokojne, co podziwiam chyba najbardziej – w nielicznych fragmentach filmu widzimy Tomasza Sekielskiego zadającego bardzo kulturalnie i grzecznie rzeczowe pytania księżom i nierzadko spotyka się on zamiast odpowiedzi ze zwykłym prostactwem:

Kurwa, chyba cholernie kościoła nie lubicie!

– żeby wziąć pierwszy z brzegu przykład wypowiedzi bezradnych, bo pytanych o konkrety, duszpasterzy

Jestem osobą spokojną, ale pewien językowy poziom interlokutora wyklucza możliwość mojej z nim rozmowy. Dlatego tak podziwiam profesjonalizm Sekielskiego, nakazujący mu skupienie się na pracy, którą jest dociekanie prawdy poprzez konieczność kontaktu także z ludźmi, z którymi w każdych innych warunkach dobrze wychowany człowiek nie chciałby mieć nic do czynienia.
W tym też sensie ciężko zarzucić filmowi antyklerykalny ton, bo wszyscy są tam traktowani równo (mają taką samą możliwość wypowiedzi, choć kościelna strona w większości ją odrzuca). Kiedy jednak słyszę zarzut, że film ten jest „atakiem na kościół”, rozumiem go jak deklarację, że „Tylko nie mów nikomu” opisuje… cały kościół. W zamyśle producentów jednak opowiada jedynie o temacie pedofilii i wypracowanych latami procedurach krycia jej przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Wstrząsające jest usłyszeć od ludzi z kościołem mocno związanych, że nie jest to „tylko” jakaś niechlubna, czarna, ale jedna z wielu różnych kart tej instytucji, lecz zjawisko tam powszechne. Te osoby jednak wiedzą przecież lepiej.

4. Jak skonstruowany jest film?

Pewnie łatwiej będzie tym, którzy jeszcze filmu nie widzieli, zrozumieć emocje, jakie we mnie wzbudził, kiedy wyjaśnię, jaka jest jego dramaturgia. Otóż pokazuje kilka dorosłych już ofiar księży pedofili, które zdobyły się na heroiczną wręcz odwagę opowiedzenia przed kamerami o tragedii, jaka ich dotknęła przed wieloma laty (nie wszystkie pokazały swoją twarz) i… skonfrontowania się ze swoimi oprawcami. Myślę, że szczególnie ci widzowie, którzy nie mieli na studiach podstaw psychologii i nie spotkali się nigdy z ofiarami takich przestępstw, mogą być zaskoczeni tym, jak bardzo takie traumy wpływają na całe dorosłe życie osoby molestowanej lub zgwałconej w dzieciństwie. Jak bardzo to życie łamią, jak niszczą relacje z bliskimi, jak trudno jest się z tym uporać bez wieloletniej, profesjonalnej terapii (a i po niej zostaje w człowieku rysa). Jak wielki jest rozmiar takiej tragedii.
Nagrywane ukrytą kamerą spotkania ofiar z ich wieloletnimi oprawcami – dziś niedołężnymi już, mocno starszymi księżmi, są wbijające w fotel i budzą tak skrajne emocje, że nawet widzowi ciężko jest je znieść. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co musiały czuć ofiary, decydując się na taką konfrontację. Pierwszy ksiądz, którego widzimy, rzeczywiście może wzbudzić w nas jakieś współczucie. Zdaje się mieć świadomość ogromu zła, jakiego się dopuścił. Próbuje przepraszać, jest przeszyty strachem o to, że „dosięgnie go sprawiedliwość boska”, na co spotyka się z jedyną możliwą w takiej sytuacji, ale też przejmująco przerażającą odpowiedzią: „słusznie, że się ksiądz boi”. Cała jednak dziwna, zbyt dużo powiedzieć sympatia, ale jednak jakaś empatia do niego pryska, kiedy… wyraża przekonanie, że gdyby ofiara przyszła do niego, póki był jeszcze sprawny, mógłby jej… zapłacić.
Bardzo jednak ciekawą tezę wysnuwa Jerzy Sosnowski w swoim filmiku, zwracając uwagę na to, co i mnie się nasunęło na myśl, czyli na infantylizację języka księży, kiedy poruszają tematy seksualności. Nie chodzi jedynie o jaskrawą nieudolność, tylko jakiś rodzaj narracji, być może wyniesiony z seminarium. Jerzy Sosnowski uważa, że cały film braci Sekielskich jest jednym wielkim oskarżeniem celibatu. Tak, jest to obraz wyraźnie wyłaniający się z tego dokumentu. Dodałabym jeszcze jeden, niejako wynikający z niego aspekt: to też oskarżenie braku solidnej edukacji seksualnej, dostosowanej do wieku i potrzeb, którą każdy człowiek powinien dostać na kilku kolejnych etapach swojego życia, od wieku przedszkolnego poczynając.

5. Pedofilia a czyny pedofilskie

Od lat czułam podskórnie, nie mając jednak wiedzy fachowej, że czym innym jest przypadłość pedofilii, a czym innym molestowanie (lub gwałcenie) dzieci przez dorosłych, którzy wyładowują w ten sposób swój seksualny popęd, nie mogąc zrealizować go w danym momencie (lub z powodu danej sytuacji) inaczej.  Skłonności pedofilskich po ludzku naprawdę umiem współczuć, mając jakieś głębokie poczucie, że to niebywałe szczęście, że satysfakcji seksualnej mogą dostarczyć mi żywi, dorośli i przede wszystkim ludzie. Że mogę prowadzić życie, które pozwala mi być i spełnioną w każdym aspekcie kobietą, i uczciwym obywatelem, niełamiącym prawa. Ktoś, kto urodził się z zaburzeniem, jakim jest pedofilia, jeśli nie chce nikogo krzywdzić, musi żyć z frustrującym i trudnym brakiem (a nierzadko pewnie też obrzydzeniem do siebie samego z powodu swoich niezdrowych skłonności). Taką też tezę potwierdziła występująca w filmie psycholog. Odróżniła wyraźnie skłonności pedofilskie jako zaburzenie, które uniemożliwia osiągnięcie satysfakcji seksualnej z osobą dorosłą (niekoniecznie znaczące, że pedofil jednak takich czynów będzie się dopuszczał, nie mniej powinno się odseparować go od dzieci – dla ich, ale też jego dobra) od aktów pedofilskich zastępczych. Z tego rozróżnienia właśnie można wywnioskować, że czyny pedofilskie pośród księży mogą się brać z trudnego dla wielu z nich – i w dzisiejszych czasach już niezrozumiałego – przymusowego celibatu i tego, że dzieci niestety są „łatwiejszymi ofiarami”. Łatwiej je zastraszyć, że jak komuś powiedzą, to stanie się coś złego, nie mają jeszcze świadomości istnienia swoich własnych granic i tego, że nikomu nie wolno ich przekraczać, a do tego wszystkiego małe i niedojrzałe jeszcze dziewczynki (bo ofiarami pedofilii księży nie padają przecież wyłącznie chłopcy) nie mogą zajść w ciążę. Z dorosłymi jest „więcej problemów”, a z pewnością trudniej zamknąć im usta, by dochowali tajemnicy.
Najbardziej wstrząsający w filmie wydaje mi się być jego tytuł… Każda z ofiar zawsze po tragedii słyszała od księdza te właśnie słowa: „tylko nie mów nikomu”. I… nie mówiła. Nikomu. Przez wiele, wiele lat. Płacąc za to milczenie niewyobrażalnie wysoką cenę…

6. Wzajemne „darzenie się” (choć „bez wytrysku to nie grzech”), „potrzebne dzieciom pieszczoty” i „diabeł, który czasem zbiera swoje żniwa”, prawdopodobnie jednak po prostu „przez grzech pierworodny”

Powyższy tytuł to nie jakiś obrzydliwy, niesmaczny i nieśmieszny żart, kompletnie nie na miejscu, na który się pokusiłam z braku jakiegokolwiek wyczucia, lecz niestety cytaty z zamieszczonych w filmie wypowiedzi księży. Z jednej strony potwierdzają one oczywiście powyższą tezę o infantylizacji kościelnego języka seksu, a z drugiej każą się zastanowić, kto tym wszystkim steruje i każe dorosłym ludziom opowiadać coś tak, eufemistycznie mówiąc, niestosownego. Miłosierdzie i zrozumienie kościoła katolickiego (jako instytucji) dla grzechu, który wynika, wg Pisma Świętego, z grzechu pierworodnego ciążącego na każdym z nas,  nie obejmuje przecież osób homoseksualnych czy transpłciowych. One są przez kościelną większość piętnowane jako „zdemoralizowane”, „zboczone”, a nawet „zagrażające kościołowi” (mimo że, ze zrozumiałych przyczyn, wiele takich osób nie chce mieć z tą wrogą sobie instytucją nic wspólnego, a te które chcą, czują się z niego wykluczone). Nie słyszałam jeszcze, by ktoś, cytując oficjalne stanowisko kościoła w tej sprawie, usprawiedliwiał ich czyny „istnieniem szatana” czy „niedoskonałością każdego z nas”. Różnica jednak między, ogólnie rzecz ujmując, ruchem LGBT, a pedofilami jest taka, że urodzenie się z jakąkolwiek orientacją seksualną nie jest przestępstwem, a czyny pedofilskie już tak.
Najmocniej wzburzyły mnie słowa księdza Franciszka Cybuli (zaprzyjaźnionego z Karolem Wojtyłą – nie przekona mnie teza, że czyny te były zbyt straszne, by papież mógł w nie uwierzyćjeśli uwierzenie w prawdę, nawet najgorszą, kogoś przerasta, to można zadać sobie pytanie, czy powinien on piastować rolę papieża). Kiedy widzimy zgarbionego staruszka, który łamiącym się głosem mówi swojej ofierze sprzed wielu lat, przyznającej otwarcie, że zachowanie księdza zniszczyło całe jej życie:

To nie szło jakoś w złym kierunku, to nie było tak, że ja co, ciebie przywiązałem? […] To nigdy nie przekroczyło żadnej miary takiej […]. Myślę, że równorzędnie żeśmy się tym darzyli. Była chwilka pieszczenia i wracaliśmy do swoich spraw.

– ks. Franciszek Cybula

a potem uzmysłowimy sobie, że ten cytat (fatalny zresztą językowo) opisuje zachowanie dorosłego faceta, nakłaniającego do seksu oralnego… dwunastoleniego chłopca, ma prawo wzbierać w nas niewyobrażalna wprost agresja. Zawsze byłam przeciwniczką cieszenia się z czyjejkolwiek śmierci. Uważałam to za barbarzyństwo (nadal tak zresztą myślę). Oburzały mnie wylegające kilka lat temu na ulice rzesze Amerykanów, okazujących publicznie radość z powodu egzekucji Saddama Husajna. Po raz pierwszy jednak, kiedy podczas oglądania filmu „Tylko nie mów nikomu” dowiedziałam się, że podczas jego kręcenia ksiądz Cybula zmarł, poczułam… ulgę. Ogromną ulgę, wynikającą chyba przede wszystkim z poczucia – które również było mi do tej pory zupełnie obce – że gdyby nie umarł, miałabym ochotę wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.

7. Arogancja władzy… kościelnej

To temat rzeka, więc odnosząc się jedynie do filmu, jestem zdruzgotana powtarzającymi się ze strony wszystkich występujących w filmie księży zarzutami wobec ofiar, że… „nie przyszły z tym wcześniej”. Ofiara nigdy nie jest winna przestępstwa, jakiego jakikolwiek zwyrodnialec się na niej dopuścił. A każdy, kto posiada podstawową psychologiczną wiedzę, ma świadomość bardzo skomplikowanych i trudnych do zrozumienia na logikę mechanizmów obronnych, które nie pozwalają się nawet przecież dorosłym ofiarom innych przestępstw (np. znęcania się psychicznego czy bicia w związku) całkowicie odciąć od swojego kata. Nie dlatego, że „lubią” w takiej sytuacji tkwić, lecz dlatego, że tak właśnie jesteśmy skonstruowani – jak powiedzą osoby wierzące – „przez Boga”. Myślę, że wierni mają prawo domagać się od swoich pasterzy i przewodników duchowych, jakimi powinni być księża, znajomości podstaw psychologii.
Z kolei  nasza władza świecka, na dłuższą wzmiankę na tym blogu nie zasługuje. Polecić mogę tu jedynie obejrzenie w całości wywiadu Tomasza Sekielskiego z profesor Moniką Płatek o cynicznych i barbarzyńskich ruchach rządu, które mają na celu stworzenie pozoru szybkiego działania na rzecz walki z pedofilią, a są czymś zgoła odwrotnym. I przerażającym.

P.S. Łączę opisywany video-vlog Jerzego Sosnowskiego:

CAŁY FILM:

„Green Book”

scenariusz: Brian Hayes Currie,
Peter Farrelly, Nick Vallelonga

reżyseria: Peter Farrelly
gatunek: dramat, komedia

produkcja: USA
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Na film „Green Book” trafiłam do kina w pewnym sensie trochę przypadkiem i choć wiedziałam oczywiście, że jest obsypany Oscarami (w kategoriach: najlepszy film, najlepszy scenariusz oryginalny i najlepszy aktor drugoplanowy), nie robiłam sobie specjalnych nadziei. Chciałam po prostu miło spędzić czas na filmie, który na pewno nie będzie słaby.
Po kilku pierwszych scenach „Green Book” ujął mnie zupełnie swoim urokiem, ogromną dawką doskonałego poczucia humoru, wybitną grą aktorską (rewelacyjny, nagrodzony Oscarem Mahershala Ali, ale też fantastyczny, nominowany do Oscara Viggo Mortensen) oraz klimatem. Historia, którą opowiada jest oparta na faktach. Tony „Wara” Vallelonga, cwaniaczek z Bronksu włoskiego pochodzenia (w tej roli Viggo Mortensen), zostaje chwilowo bezrobotny (w klubie, w którym dotychczas pracował, trwa remont) i szuka jakiejś fuchy. Nagle nadarza się okazja zarobienia w stosunkowo niedługim czasie dużych pieniędzy – wybitny pianista z wyższych sfer, czarnoskóry dr Don Shirley (Mahershala Ali) potrzebuje białego szofera, który wyruszyłby z nim na ośmiotygodniowe tournée przez Środkowy Zachód i Głębokie Południe Stanów Zjednoczonych, i zadbał o bezpieczeństwo muzyka podczas podróży. Warto tu wspomnieć, że rzecz dzieje się w latach 60. ubiegłego wieku i nawet najlepiej urodzony i wykształcony czarnoskóry w tamtych czasach, a zwłaszcza tych częściach Stanów był narażony na dużo więcej, eufemistycznie mówiąc, nieprzyjemności niż jakikolwiek biały człowiek.
Choć Tony ma pewne – wynikające raczej z braku ogłady, niż złego serca – rasistowskie naleciałości, jednak podchodzi do tej propozycji bardzo profesjonalnie: potrzebuje pieniędzy, a ta praca, jeśli się z niej dobrze wywiąże, może mu dać ich całkiem sporo.
Wspólna długa podróż dwóch tak skrajnie różnych mężczyzn, co łatwo przewidzieć, bardzo mocno wpływa na każdego z nich. Im bliżej poznajemy Tony’ego, tym bardziej rozumiemy, że pod płaszczykiem sympatycznego, cwanego prostaczka z niewyparzoną gębą o typowo włoskim, porywczym temperamencie, drzemie dobry, uczciwy, prostolinijny człowiek, posiadający mocny kręgosłup moralny. Tony jest w jakimś sensie nieoszlifowanym diamentem. Równocześnie wspaniale wykształcony, posiadający imponujący zasób słów i wiedzę niemal z każdej dziedziny, znający języki obce, a do tego niewiarygodnie utalentowany dr Don Shirley do końca filmu pozostaje właściwie zagadką. Owszem, poznajemy go trochę, zaczynamy bardziej rozumieć jego sztywność i tragiczność jego bardzo zagubionej postaci, ale nie do końca.
Tytułowy „Green Book”  to przewodnik po hotelach dla czarnoskórych w podróży, który wyznaczał bohaterom przystanki w drodze na poszczególne koncerty. Choć segregacja rasowa wydaje się w dzisiejszych czasach na szczęście czymś nieprawdopodobnym (i w pewnym momencie stała się też nieprawdopodobna dla niezwykle zdroworozsądkowego Tony’ego), pozostaje jednak niechlubną kartą w historii ludzkości.
Film stawia w moim odczuciu pytanie czym tak naprawdę jest rasizm. Czy niewybrednym żartem lub nieprzemyślanym gestem wobec osób, z którymi nie ma się właściwie prawie wcale do czynienia, czy może hołdowaniem haniebnej tradycji (i tym samym podtrzymywanie jej), która – przy całym szacunku i uznaniu talentu osoby czarnoskórej – każe nam odmówić jej pobytu w restauracji, skorzystania z przymierzalni w sklepie, czy nawet z toalety, której używają biali? No i czy tak naprawdę można oceniać tę  haniebną tradycję z perspektywy dzisiejszych, zupełnie innych, czasów?
Na pewno ciężko mówić o ranach, a stosunek osób białych do przedstawicieli innych ras jest taką raną i uwłacza białym ludziom. Z jednej strony nie bardzo wierzę w odpowiedzialność zbiorową, a z drugiej, tak, poczułam się też trochę winna bestialstwa, jakiego dopuściła się moja rasa. Jednak wiem, że tylko mówienie o ranach, może je oczyścić.
Prawdziwy Tony Vallelonga – pierwowzór tego filmowego (współscenarzystą był zresztą jego syn, Nick Vallelonga) – zaprzyjaźnił się z Donem Shirley’em i dożyli późnej starości i zdecydowanie lepszych czasów, umierając obydwaj w 2013 roku, w odstępie zaledwie trzech miesięcy od siebie.
Bardzo gorąco polecam ten film!

ZWIASTUN:

„Vox Lux”

scenariusz: Brady Corbet
reżyseria: Brady Corbet
gatunek: dramat, muzyczny

produkcja: USA
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Absolutnie zachwycona doskonałym zwiastunem, gdzie Natalie Portman wydaje się grać rolę swojego życia, czekałam na wejście filmu „Vox Lux” na polskie ekrany i kiedy się wreszcie doczekałam, okazał się on jednym z największych filmowych rozczarowań ostatnich lat, bo powiedzieć, że film jest zły, to nic nie powiedzieć.
Na początku poznajemy tragedię młodziutkiej wówczas (dwunastoletniej) Celeste, cudem ocalałej w strzelaninie, która miała miejsce w jej szkole. W trakcie rekonwalescencji, Celeste (Raffey Cassidy/Natalie Portman) wraz z niesamowicie bliską sobie siostrą Eleanor (Stacy Martin) piszą piosenkę, którą wykonują potem razem (Eleanor w roli akompaniatorki) na spotkaniu z rodzinami ofiar tragedii. Ta szybko staje się hitem, a dziewczynki, pod opieką menadżera (Jude Law) podpisują kontrakt z wytwórnią. Celeste staje się gwiazdą, co ją bardzo mocno zmienia. Na niekorzyść. Choć czy przypadkiem zmiana nie nastąpiła lata wcześniej, w dniu tragedii?
Powyższe słowa mogłyby być opisem naprawdę doskonałego, dającego do myślenia filmu. Co jednak poszło nie tak? Bardzo dużo rzeczy. Choć „Vox Lux” rozpoczyna kilka naprawdę fenomenalnych kadrów okraszonych napisami końcowymi (co bardzo ważne przy interpretacji całości) i rewelacyjną muzyką Scotta Walkera, jednak szybko okazuje się, że Brady Corbet nie udźwignął formy, jaką chciał temu filmowi nadać. Właściwie nie do końca wiadomo nawet jaką chciał nadać, czuć natomiast krzyczącą niespójność. Dodatkowo mam wrażenie, że każdy brak pomysłu maskowano tu jednym zabiegiem: użyciem stroboskopu. Za jego sprawą przez większość filmu łączyłam się myślami z wszystkimi cierpiącymi na padaczkę ludźmi.
Celeste jest grana przez dwie aktorki nie do końca do siebie nawet podobne, ale byłby to zabieg zrozumiały, gdyby dwunasto, a potem czternastoletnia Celeste (grana przez Raffey Cassidy) pojawiła się na ekranie tylko na chwilę (ciężko przecież wymagać od prawie czterdziestoletniej Natalie Portman zagrania tak młodej nastolatki). Jednak patrzymy na Cassidy niemal przez pół filmu i widzimy skromną, troszkę zagubioną, schorowaną, lecz całkiem dobrze sobie z chorobą radzącą, mocno wierzącą, kompletnie pozbawioną talentu i głosu dziewczynkę, która jest wdzięczna za szansę kariery dostaną od losu i równocześnie niebywale świadoma i pogodzona z tym, że zarówno sukces, jak i porażka są tak samo realne.
Znikąd wyłania się nam trzydziestotrzyletnia Celeste (Natalie Portman, wyglądająca notabene w filmowej charakteryzacji o dekadę starzej), która jest sztuczną, zmanierowaną, antypatyczną, niewierzącą, pustą „divą”, śpiewającą jeszcze gorzej, niż za młodu, będąca za to u szczytu sławy, koncertując z materiałem ze swojej szóstej studyjnej płyty „Vox Lux”. W bardzo teatralny sposób chwyta się ciągle za bolące ją „od czasu strzelaniny” plecy, mimo że gest ten był zupełnie obcy młodszej Celeste (również przecież już po tragedii). Rozumiem, że show-biznes, otoczenie, nowe doświadczenia, czy w końcu narkotyki zmieniają ludzi, ale film, nie wyjaśniając czemu Celeste zmienia się nagle zarówno fizycznie, jak i psychicznie, robi się mało wiarygodny. Dodatkowo kiedy zrozumiemy, że wszelkie zabiegi narracyjne (narrator opisując kolejne etapy jej życia, podaje jej wiek słowami: „Celeste miałaby 14 lat”, „Celeste miałaby 33 lata”) mają nam uświadomić, że jej życie nie jest do końca realne od momentu wypadku, szybko wyczujemy, że coś w którymś momencie produkcji nie poszło tak, jak miało.
Choć nie powinno się kopać leżącego, trudno tu przemilczeć absolutnie koszmarny repertuar głównej bohaterki i jej ukazany na końcu filmu groteskowy koncert z tymże. (Piosenki zostały napisane do filmu przez Się, która jest doskonałą kompozytorką, potrafiącą pisać zarówno naprawdę przepiękne, poruszające piosenki dla siebie, jak i sprzedający się chłam dla innych wykonawców.) Wyglądająca na cztery dekady Natalie Portman w kabaretowej charakteryzacji i obcisłym, kuriozalnym kombinezonie (a, umówmy się, w obcisłym kuriozalnym kombinezonie dobrze wyglądał tylko Freddie Mercury), podskakująca w jakimś naprawdę ubogim układzie choreograficznym do fałszowanych (z playbacku) piosenek dla nastolatków, to widok żenujący. (Choć od razu nasuwa się tu na myśl pewne skojarzenie z Madonną, jednak tej – przez wzgląd na hipnotyzującą osobowość, współpracę z Williamem Ørbitem oraz kilka znakomitych płyt w karierze – można naprawdę wiele wybaczyć.)
Reasumując, do tej pory „Czarny łabędź” wydawał mi się filmem złym, jednak po obejrzeniu „Vox Lux”, jawi mi się jako arcydzieło…
Zdecydowanie odradzam!

ZWIASTUN:

„Przemytnik”

scenariusz: Nick Schenk
reżyseria: Clint Eastwood
gatunek: dramat, kryminał

produkcja: USA
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: The Mule
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Przemytnik” oprócz tego, że jest dramatem i kryminałem, ma też sporo elementów komedii. To jeden z weselszych i bardziej ciepłych filmów Eastwooda. Główny bohater, Earl Stone, zbliża się do dziewięćdziesiątki. Przez całe życie poświęcał się swojej pracy, którą uwielbiał, zaniedbując rodzinę, a kiedy został bez grosza przy duszy, nadarzyła się nagle okazja zarobienia ogromnych i, wydawałoby się, łatwych pieniędzy. Ale… czy na pewno?
Clint Eastwood – zarówno jako  aktor, jak i reżyser – to marka sama w sobie, gwarancja świetnego, wysmakowanego, mądrego kina. W tym sensie trudno więc mówić o jakimś zaskoczeniu – „Przemytnik” jest doskonale napisanym, zrealizowanym i zagranym filmem, jednak… równocześnie zupełnie innym od tego, co do tej pory widzieliśmy. Reżyser, choć pozostaje wierny swojemu stylowi, po raz pierwszy nie przedstawia siebie w roli na wskroś męskiego mężczyzny w jakimś – mniej lub bardziej zaawansowanym – wieku (jak choćby w moim ulubionym „Gran Torino”, gdzie jest starszym, ale mężczyzną ze wszystkimi jego atrybutami). W „Przemytniku” widzimy staruszka, który ani nie zestarzał się jakoś imponująco „pięknie” (jak na hollywoodzkie standardy), ani nie jest w pełni sprawny, żwawy czy na czasie. Widzimy starość z całym jej smutkiem, nieporadnością i zagubieniem, ale równocześnie też mądrością, wypracowanym przez całe życie dystansem i pewną taką uroczą szczerością.
W mediach, które oszalały dziś na punkcie młodości, nie ma za bardzo miejsca na pokazywanie starości. Jeśli już ją widzimy, to ugrzecznioną, poczciwą, czystą, pachnącą, sprawną intelektualnie i ruchowo, uśmiechniętą, jakby wyjętą z bajki. Ewentualnie lekko zgryźliwą, stetryczałą, do pośmiania się.
Tymczasem Clint Eastwood zdobył się na niesłychanie odważny ruch – pokazał, jak wygląda ciąg dalszy postaci, którą grał tak naprawdę przez całe życie: milczącego introwertyka działającego na kobiety jak magnes, męski ideał, twardo stąpającego po ziemi, nieustraszonego, stojącego zawsze po stronie prawdy. A ten zatrważający współczesne media ciąg dalszy wygląda następująco: jest mniej atrakcyjny, mniej sprawny, mniej niezależny (choćby zabawny epizod z wysyłaniem SMS-ów), ale też ma wszystko jeszcze bardziej w nosie, bo do stracenia pozostało mu jeszcze mniej.
Choć zwiastun może sugerować (być może nawet o to chodziło samemu Eastwoodowi), że – jak przez lata powtarzała Brooke z „Mody na sukces”, wchodząc kolejno w romanse: z ojcem, bratem i synem swojego męża, a także mężem swojej córki:

rodzina jest najważniejsza!

– Brooke z „Mody na sukces”

i że lepiej pojąć to wcześniej, niż później, ja jednak myślę, że jeszcze ważniejszy jest inny wniosek, który można wyciągnąć z tego filmu. Mianowicie, że nikogo do niczego nie można zmuszać, bo każdy ma swoją własną lekcję, z której wnioski może wyciągnąć jedynie sam. Earl Stone jest cudownie konsekwentny w byciu wiernym sobie i swojemu instynktowi. Ten raz go sprowadza na złą drogę, raz na dobrą, ale – co najważniejsze – to zawsze jego droga! Nie wzruszają go ani apele, ani prośby, ani groźby. Nie boi się niczego, przez co wymyka się jakimkolwiek standardom i temu, co znane. Doskonale ukazują to sceny, w których dorośli, umięśnieni, wytatuowani groźni mężczyźni z bronią w ręku, w zetknięciu z jego postawą… kompletnie nie wiedzą, jak się zachować (pomijając już rozbrajające zderzenie tych dwóch światów). Za każdym zresztą razem. Są zupełnie zbici z pantałyku. Równocześnie jednak mają do niego właśnie za to niebywały szacunek. Wspomniana postawa jest mi zresztą bardzo bliska i próbuję ją jak najczęściejwcielać w życie – iść za swoją prawdą, być jej pewną i nie oglądać się na nic, nie kalkulować, co się bardziej opłaca. Siła zawsze tkwi właśnie w niej. Z tego też powodu nie szłabym w zbyt łatwe oceny dawnego życia głównego bohatera. Jego zachowanie było powodowane jakimś brakiem, którego nie umiał nazwać, więc nie umiał go też zapełnić. Do niektórych rzeczy dojrzewamy szybciej, do innych później. Czasami właściwy czas nadchodzi, kiedy jesteśmy w kwiecie wieku, czasami… kiedy nadejdzie starość. Uczenie się jest procesem. Mądrość nie spływa na nas nagle, tylko jest konsekwencją wielu składowych, które są różnie umiejscowione w czasie. Film, chociaż  Eastwood mógł mieć takie zakusy, nie jest też na szczęście laurką wystawioną starości. Jest raczej o wejściu w etap życia, który Hollywood od lat przemilcza.

P.S. Pikanterii tej wciągającej historii dodaje fakt, że jest oparta na faktach.

ZWIASTUN:

„Kafarnaum”

scenariusz: Nadine Labaki, Khaled Mouzanar, Michelle Kesrouani, Jihad Hojeily
reżyseria: Nadine Labaki
gatunek: dramat
produkcja: USA, Liban
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Cafarnaúm
pełny opis filmu wraz z obsadą

Liban, Bejrut. Dwunastoletni Zain pozywa swoich rodziców o to… że się urodził. Choć sam pomysł brzmi raczej jak ponury żart,  im lepiej poznajemy w filmie losy chłopca oraz warunki, w jakich żyje, tym bardziej dociera do nas, że nie tylko żartem nie jest, lecz stanowi bardzo ważny głos w dyskusji o tym, czy wolno nam powoływać do życia nowego człowieka, równocześnie nie zapewniając mu podstawowych praw („papierów”, których wątek przewija się w filmie)? Czy sprowadzenie na świat pełen nędzy, głodu, przemocy, brudu i beznadziei (realia przedstawionych bohaterów) nowego istnienia jest aktem miłości czy może bezmyślnego okrucieństwa. Na pewno ciężko zadawać takie pytania w naszym kręgu kulturowym; z bardzo różnych zresztą powodów. „Kafarnaum” odsłania przed nami egzotyczny i przerażający obraz rzeczywistości, o której większość z nas wie mało. I wobec tej rzeczywistości ogarnąć nas może chyba tylko bezkresna bezsilność.
Poznajemy chłopca, który żyje w warunkach urągających ludzkiej godności z mnóstwem rodzeństwa i rodzicami, którzy nie potrafią swojej roli sprostać. Chłopca, który ciężko pracuje, ale nie może sobie pozwolić na luksus chodzenia do szkoły, choć bardzo by tego chciał. Chłopca, który choć „metrykalnie” jest jeszcze dzieckiem, ma oczy przepełnione smutkiem dojrzałego mężczyzny, który przeżył piekło. („Metrykalnie” zresztą nie wie nawet sam, ile ma lat, ponieważ metryki nigdy nie posiadał.) Zain zachowuje się trochę jak dzikie zwierzę – doskonale zna prawa, którymi rządzi się ulica, zna jej język (także ten pięści), równocześnie jest bardzo nieufny (scena, w której nieznajomy kupuje mu jedzenie, na które jego samego nie stać, niewiarygodnie plastycznie pokazuje jego zwierzęcą stronę). Pytanie czy jest to naturalna zwierzęcość, czy może zezwierzęcenie? A może w tym przypadku i w takich warunkach jest to jedno i to samo?
Jakimś ogromnym paradoksem jest to, że sensem smutnego życia Zaina staje się najpierw jego ukochana siostra Sahar, a potem przybrany brat Yonas; rzadki na zjawiskowo pięknej twarzy Zaina uśmiech wywołują zabawy z nimi, a swoją niewiarygodną dojrzałością, mądrością (rady dawane siostrze w kwestiach intymnych) i inteligencją (wszystkie aspekty opieki nad Yonasem) wprawia widza w podziw i osłupienie. Dlaczego jednak napisałam, że to paradoks? Dlatego, że walczy z rodzicami w sądzie o to, by nie rozmnażali się bez opamiętania, nie mogąc niczego swoim dzieciom zapewnić, jest niewiarygodnie świadomy tego, jak poważną decyzją jest powołanie dziecka na świat. Dorośli ludzie, którzy wykazują podobną postawę, na ogół równocześnie też stronią od odpowiedzialności za drugą osobę, nie widzą się w roli rodziców. Zain – co prawda zmuszony przez los do opieki nad Sahar, a potem nad Yonasem  – nie tylko znakomicie się w roli mądrego opiekuna odnajduje, ale nawet wydaje się być naprawdę szczęśliwy tylko w niej. Choć przez większość czasu jest jak dziki kot walczący o przetrwanie, w sytuacji, w której inna osoba musi być od niego zależna, potrafi wykrzesać z siebie najpiękniejsze pokłady człowieczeństwa. To bardzo niezwykłe. Ukazane w niezwykły sposób.
Nadine Labaki oczarowała mnie już dekadę temu swoim reżyserskim debiutem, filmem „Karmel” (który recenzowałam TUTAJ), gdzie ukazywała zupełnie inny Bejrut – piękny, kolorowy, zachwycający, egzotyczny, nęcący i uwodzący. W „Kafarnaum” odwraca kamerę na gorszą część Bejrutu (co jest jakimś gigantycznym eufemizmem) i kontrast między tymi dwiema rzeczywistościami jednego miasta jest wstrząsający. Jednak oba, choć skrajnie różne, filmy łączy niespotykana wrażliwość reżyserki i jej niewiarygodna umiejętność prowadzenia poetyckiej narracji. Kiedy zarzucałam „Klerowi” i przedstawionemu w nim wyłącznie złemu, beznadziejnemu, wulgarnemu, na wskroś czarnemu i jednowymiarowemu światu jakąś nieudolność, być może źle rozplanowałam akcenty. W historii, którą opisuje „Kafarnaum” też próżno szukać jakiegoś światełka w tunelu. Za każdym razem, kiedy wydaje się, że już gorzej być nie może, film przekonuje nas, że niestety może. Jaką jednak widzę różnicę, między czarno-czarną wizją świata w „Klerze”, a tą w „Kafarnaum”?  Myślę, że jest nią prawda i artyzm, które wyróżniają twórczość Nadine Labaki; wspomniana poetyckość jej narracji. Choć „Kafarnaum” to dramat, który bez silenia się czy efekciarstwa wyciska łzy, jednak w wielu momentach się też na nim uśmiechniemy (odwiedziny w więzieniu, rozmowy Zaina z udawanym Spider-Manem czy dialog w urzędzie ds. emigrantów).
Niesamowitym zabiegiem reżyserki było wystąpienie w małej, ale wyjątkowo symbolicznej roli: Nadine Labaki zagrała w „Kafarnaum” Nadine (pozostanie pod własnym imieniem elektryzuje) – adwokatkę Zaina w pozwie przeciw jego rodzicom. To posunięcie było niebywale odważne i ryzykowne, bo często opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron, o których się opowiada w swoim filmie, znacząco obniża jego merytoryczną jakość. Tymczasem reżyserce udało się dać widzom wolność, przedstawiając temat na tyle obiektywnie, by ci sami mogli wyciągnąć swoje własne wnioski. Jako odtwórczyni roli prawniczki Zaina zasygnalizowała nie tyle, po której staje stronie, ale raczej którą stronę reprezentuje, której praw będzie bronić, a to znacznie więcej.
Sam tytuł filmu daje nam wielkie pole do interpretacji. W Nowym Testamencie jest mowa o Kafarnaum – małym rybackim miasteczku. Z niego właśnie pochodzi celnik Mateusz Lewi, który został zaproszony przez Pana Jezusa do stołu (co spotkało się ze zgorszeniem faryzeuszy), a potem stał się przecież jednym z dwunastu apostołów i przede wszystkim jednym z czterech ewangelistów! Czy widzimy w postawie Zaina i w jego walce – nie tylko zresztą o siebie – jakieś punkty styczne z historią Mateusza?
Na uwagę zasługuje też znakomita muzyka Khaleda Mouzanara – współautora scenariusza i prywatnie męża Nadine Labaki. Polecam gorąco!

P.S. Film był moim tegorocznym oskarowym faworytem, jednak po ogłoszeniu laureatów i pozbyciu się resztek złudzeń, że ta nagroda jest wciąż jeszcze tym, czym była kiedyś, odetchnęłam z ulgą, że „Kafarnaum” nie otrzymało statuetki. To zbyt artystyczny, głęboki i ważny film, nieprzystający do miałkości innych, w tym roku nagrodzonych.

ZWIASTUN:

Polecam też uwadze bardzo ciekawy i krótki wywiad na temat tego filmu z cudowną Nadine Labaki:

„Powrót Bena”

scenariusz: Peter Hedges
reżyseria: Peter Hedges
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Ben Is Back
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Powrót Bena” to historia miłości rodzica do uzależnionego dziecka, skojarzenie z „Moim pięknym synem” wydaje się więc nieuniknione. Ten drugi film opowiada jednak o relacji ojca z synem zarówno podczas odwyków tegoż, jak i okresów pomiędzy nimi, natomiast „Powrót Bena” traktuje o matczynej miłości do syna, który stawia swoje pierwsze kroki w trzeźwości, a swój największy koszmar wydaje się mieć już za sobą. Główną problematyką filmu jest zatem żmudna praca obojga nad odbudową zawiedzionego zaufania, odnalezieniem się w nowych rolach: Ben w roli czystego i odpowiedzialnego syna, a jego matka, Holly (doskonała Julia Roberts) w roli silnej kobiety, która uporała się ze swoim współuzależnieniem i nauczyła pomagać w sposób mądry, czasem – jeśli wymaga tego sytuacja – nawet bezwzględny.
Potraktowanie tematu od strony nauczenia się nowych ról, w które wchodzą członkowie rodziny uzależnionej osoby po terapii, mogłoby zaowocować znakomitym filmem, zwłaszcza z tak wspaniale dobraną obsadą, coś jednak w pewnym momencie się posypało. Nie mam tu na myśli nawet samej fabuły, która od połowy filmu podryfowała w nieznane i kompletnie się oderwała od całkiem zgrabnego początku. Mam na myśli męczące mnie przez cały czas wrażenie, że ten obraz nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością (co nie byłoby przecież zarzutem), natomiast bardzo się na udawanie bycia prawdopodobnym sili. Trudno mi pisać o niewątpliwie dobrej grze Lucasa Hedgesa (odtwórcy Bena), ponieważ nie przekonuje mnie jego postać. A nie przekonuje mnie ona, ponieważ wydaje mi się, że nie jest najlepiej napisana.
Nie twierdzę, że ludzie z narkotyków nie wychodzą. Nie twierdzę, że nie mogą swojego życia radykalnie zmienić na lepsze, jednak nie umiem się pozbyć odczucia, że ktoś nam opowiada o świecie, którego sam dobrze nie zna (lub zna, ale z książek i filmów, nie zaś prawdziwego życia).  Być może przemawia przeze mnie wrażenie, jakie na mnie zrobił niedawno obejrzany „Mój piękny syn”, być może – osobiste doświadczenia (wiem z autopsji, jak wygląda opieka nad narkomanem).
Tak czy tak – jedna, choć doskonała, Julia Roberts filmowego arcydzieła nie czyni. Niestety…

ZWIASTUN:

„Mój piękny syn”

scenariusz: Luke Davies,
Felix Van Groeningen
reżyseria: Felix Van Groeningen
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Beautiful Boy
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Mój piękny syn” to oparta na faktach wstrząsająca opowieść o miłości ojca i syna, i próbie, na którą została wystawiona.
Nic Sheff (w tej roli fenomenalny Timothée Chalamet) jest idealnym synem dla mądrego rodzica: to inteligentny, dociekliwy, kulturalny, wrażliwy, delikatny, dobry, czuły, utalentowany chłopak. Przez rodzinne zawirowania mieszka ze swoim ojcem i jego nową rodziną, jednak ma bardzo dobry kontakt zarówno z obojgiem swoich rodziców, jak i nową żoną i dziećmi ojca. Powiedzieć, że jego relacja z tatą Davidem (rewelacyjny Steve Carell) jest bardzo dobra, to nic nie powiedzieć. Więź, jaką udało im się nawiązać, wzajemne zrozumienie, wielka przyjaźń (przy równoczesnym braku rozmywania roli ojca, co rzadko kiedy udaje się połączyć), zaufanie, bezwarunkowa miłość z obydwu tak naprawdę stron, to wielki i niesłychanie cenny skarb, jaki mają. Obaj zdają sobie z tego zresztą sprawę.
Nagle na ich drodze wyrasta problem – narkotyki, od których Nic się uzależnia. Film doskonale pokazuje, że wbrew powszechnej opinii, uzależnienie wcale nie musi się narodzić w warunkach patologicznych (często tak bywa, jednak nie ma na to reguły), do patologii jednak zawsze prowadzi. Tak często powtarzane frazy o tym, że chory musi sięgnąć dna, by móc się od niego odbić, lub że nie można mu pomóc, póki sam nie uświadomi sobie, że tej pomocy potrzebuje, to nie tylko puste słowa. To bolesna dla wszystkich, którzy muszą przez taki koszmar przechodzić, prawda. Zwłaszcza trudno osobom, które nigdy wcześniej się z uzależnieniem nie spotkały (takim jak ojciec Nica), zrozumieć, że otumaniony używkami, wyniszczający sobie mózg bliski człowiek kiedykolwiek będzie na tyle przytomny, by być świadomym tego, że potrzebuje pomocy. Tymczasem najlepsze, co można dla uzależnionego zrobić, wydaje się stać w sprzeczności z naturalnymi ludzkimi odruchami miłości.
„Mój piękny syn” stawia więc bardzo ważne pytanie o granice miłości. Gdzie się znajdują i jak ważne jest, by ich nie rozmywać, choć czasem myślimy, że pęknie nam serce. Dla mnie wstrząsające były powody, dla których Nic chciał brać (tak, celowo piszę „chciał”, bo choć w pewnym momencie oczywiście również brać musiał, jednak największym problemem było to, że wolał narkotykowy świat od tego przeżywanego w trzeźwości). Wstrząsające było również uświadomienie sobie, że tak wydawałoby się opanowany i racjonalny David wpadł w pewnym momencie w sidła współuzależnienia. Choć często ta prawda rodzi nasz bunt, jednak w dorosłym życiu każdy z nas może (i musi) odpowiadać tylko i wyłącznie za siebie.
Na wspomnienie zasługuje też ciekawy sposób ukazywania fabuły w nie zawsze chronologicznym porządku oraz znakomita muzyka przeplatana idealnie dobranymi utworami od piosenek grupy Massive Atack, Nirvany, Davida Bowie’go, przez Sigur Ros, Johna Lennona, Aphex Twin po III Symfonię Henryka Mikołaja Góreckiego.

ZWIASTUN:

P.S. Myśląc o tym filmie, nie mogę się uwolnić od tekstu piosenki „Too Much Love Will Kill You” przejmująco zaśpiewanej przez Freddie’go Mercury’ego.

„Kler”

scenariusz: Wojciech Smarzowski,
Wojciech Rzehak

reżyseria: Wojciech Smarzowski
gatunek: obyczajowy
produkcja: Polska
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

W światowej kinematografii powstało tyle arcydzieł  traktujących o strukturach mafijnych, że kiedy dowiedziałam się, że powstaje film o duchowieństwie, byłam z jednej strony pełna nadziei, a z drugiej być może miałam zbyt wygórowane wobec niego oczekiwania.
Dodatkowo absolutnie fantastyczny marketingowo chwyt (choć prawdopodobnie nie do końca zaplanowany), polegający najpierw na zebraniu lawiny histerycznej i równocześnie najgłupszej z możliwych krytyk, czyli tej płynącej z ust osób, które filmu nie widziały, a potem „kontrataku” tych, którzy – na złość tej pierwszej grupie – masowo przybyli do kina go zobaczyć, sprawił, że w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Być może nie wiem o sztuce dostatecznie dużo, jednak z moich skromnych obserwacji wynika, że im wokół jakiegoś dzieła głośniej, tym trudniej się w nim doszukać walorów artystycznych. Wielka sztuka na ogół nie znosi poklasku… (Choć są oczywiście wyjątki, np. zaskakująca popularność twórczości Björk.)
Głównym powodem, dla którego zwlekałam z wybraniem się w końcu do kina na „Kler” był sam jego reżyser, Wojciech Smarzowski, gdyż jego twórczość, podobnie jak twórczość Małgorzaty – Małgośka mówią mi – Szumowskiej, do mnie nie przemawia. I w tym sensie „Kler” mnie nie zaskoczył; nastawiłam się na ponaddwugodzinne nurzanie się w gnojówce, a potem onanizowanie się reżysera po wspomnieniach z tegoż i film tych (wymuszonych poprzednimi dziełami Smarzowskiego) oczekiwań nie zawiódł. Sęk w tym, że nie bardzo lubię nurzać się w gnojówce i znam milsze źródła przyjemności.
Nie chciałabym być źle zrozumiana. Mam świadomość, że poruszony w „Klerze” problem układów, hipokryzji, cynizmu czy kompletnego braku jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego występujący w większości skorumpowanych instytucji (film traktował akurat o duchowieństwie, ale jego fabuła mogłaby się równie dobrze toczyć w środowiskach politycznych) jest bardzo poważny i ciężki. Nie przekonuje mnie jednak teoria, w myśl której o ciężkich i trudnych tematach można opowiadać jedynie w ciężki sposób (nie tylko przenośnie, ale też dosłownie – w jedynej scenie, w której moglibyśmy zobaczyć dwa piękne mające się ku sobie ludzkie ciała, widzimy raczej ich przerysowane karykatury o wielorybich kształtach).
Innym moim problemem z tym filmem jest płaskość i psychologiczna niewiarygodność bohaterów. Mam wrażenie, że reżyser sam nie do końca może się zdecydować kto jest dobry, a kto jest zły, bo z jakiegoś powodu wydaje mu się, że ma do wyboru tylko te dwie możliwości.  A świat naprawdę nie jest czarno-biały. W prawdziwym życiu często zepsuci do cna, moralnie zdegenerowani ludzie potrafią być duszami towarzystwa, budzić same najlepsze emocje, a ci najbardziej prawi nie zawsze są otoczeni wianuszkiem przyjaciół, nie zawsze są zrozumiani, nie wszyscy pałają do nich sympatią. Smarzowski zdaje się przypomnieć sobie w którymś momencie filmu, że bilans bohaterów dobrych i złych mu się nie zgadza, więc nagle – nie do końca wiadomo dlaczego – jeden z bohaterów zaczyna pokazywać swoje drugie oblicze. Ale czy jest to przemiana? Wiedząc, że ludzie nie są jednowymiarowi, odbieram to raczej jako odsłonięcie przed widzem kolejnej jego barwy. Dlaczego jednak część bohaterów ma tu tylko jedną barwę? Nie umiem się w tym doszukać konsekwencji. Nie chodzi o to, że nie umiem zrozumieć postępowania postaci. Mam pewną wiedzę z zakresu psychologii, umiem odgadnąć, co mogło się zdarzyć między kadrami. Pytanie raczej czy rozgrywanie większości historii poza kadrem nie jest pewnego rodzaju pójściem na łatwiznę ze strony twórców. Brak dosłowności jest oczywiście zawsze dobrym pomysłem, gdyż dosłowność sztukę zabija, jednak sam brak dosłowności jeszcze sztuki nie tworzy.
Poza wszystkim fabuła również nie jest tu dopracowana i zagadnienia dla niej kluczowe  nie są tu do końca wyjaśnione.
Do tego, jako estetkę, drażni mnie ukazywanie świata wyłącznie brzydkiego, który równocześnie nie jest przepuszczony przez żaden filtr. Kiedy oglądam jeden z moich ulubionych teledysków wszech czasów,
Come To Daddy grupy Aphex Twin, widzę cudownie wyreżyserowaną brzydotę – spójną, przemyślaną, konsekwentną, służącą konkretnej opowieści. Kiedy oglądam prace jednego z moich ulubionych artystów, Davida Nebredy, w których na ogół pokryty jest własnymi fekaliami i pokazuje swoje przerażające, nieludzko wychudzone schorowane ciało, widzę w tym głębszy sens, a nawet odwołania do Hieronima Boscha (których, co prawda, nie widzi już nikt inNy oprócz mnie, ale może dlatego, że ja widzę je oczami nNi). Kiedy zaś oglądam filmy Smarzowskiego (lub Szumowskiej, bo one cierpią na podobny problem), widzę usilne starania, by pokazać jak najbrzydsze wnętrza, jak najbrzydsze widoki, jak najbrzydsze kadry, jak najbrzydszych ludzi, jak najbrzydsze dusze i jak najbrzydszy język bez żadnego zrozumiałego dla widza powodu.
Dodatkowo mierzi mnie pokazywanie świata, w którym nie ma sztuki, nie ma erudytów. A w tym filmie nikt nie jest na żadną sztukę wrażliwy. Nikogo też nie można nazwać inteligentem. Wszyscy są prości (żeby nie powiedzieć prostaccy), chamowaci i sprawiają wrażenie nieoczytanych, nieobytych. Szczerze współczuję widzom, którzy nie czuli się przez to podczas oglądania nieswojo. To, na co musiałam patrzeć było tak dalekie od mojej codziennej rzeczywistości, że ciągle miałam wrażenie, że pomyliłam drzwi.
Jeśli odsunąć na chwilę środowisko duchownych przedstawione w tym filmie, a także problem pedofilii i skupić się na wątku, w którym odrobinę lepiej możemy zrozumieć postępowanie bohaterów, poznając ich historie (a raczej raptem ich zarys), od razu przychodzi mi na myśl zupełnie inny i kompletnie doskonały artystycznie film Paola Sorrentino „Wielkie Piękno”. Tam przecież też cyniczny i dosyć dekadencki (ale równocześnie jakże oszałamiająco uroczy, jakiż pociągający, jakiż erotycznie magnetyzujący) Jep Gambardella (w tej roli boski Toni Servillo) jest tym kim jest, gdyż coś na to silnie wpłynęło. I do pokazania tego mechanizmu Sorrentino nie potrzebuje na szczęście ani meblościanki, ani aktorów ważących po 200 kilo, ani zabłoconych smutnych dróg. Być może też dlatego „Wielkie Piękno” jest filmem wybitnym, a „Kler” jest po prostu filmem mocnym, być może nawet lepszym od filmów Patryka Vegi (choć stylistycznie dosyć zbliżonym), jednak nie nazwałabym go filmem dobrym. Poruszenie, w jakie wprawa widzów (tak, wyszłam z kina ze łzami w oczach – po części były to łzy szczęścia, że film się już skończył) wynika z samej tematyki i ukazanych w nim problemów, nie zaś jego porażającego artyzmu. Jednak jest coś bardzo polskiego z jednej strony w narzekaniu i kreowaniu smutnej, beznadziejnej i wstrząsającej wizji świata, a z drugiej w napawaniu się oglądaniem jej, rozdrapywaniem ran, umacnianiu się w przeświadczeniu, że jest się pokrzywdzonym i biednym. I taka polskość jest mi obca, bo wydaje mi się, że o trudnych i bolesnych sprawach oczywiście trzeba mówić, ale nie po to, żeby się tym niezdrowo ekscytować, lecz by zmienić coś na lepsze, a potem móc się tą zmianą cieszyć. Kiedy mam ochotę popływać i widzę przed sobą szambo, a kilka metrów dalej uroczy akwen, wybieram kąpiel w czystej i przejrzystej wodzie. Ale oczywiście różne są gusty i potrzeby…

P.S. Na wspomnienie na pewno zasługuje bardzo oszczędna, ale doskonała muzyka Mikołaja Trzaski.

P.S. 2 Łączę wstrząsający, choć doskonale przeprowadzony, wywiad z byłym księdzem, który ciągle miałam w głowie, podczas oglądania „Kleru”.

„Björk: Biophilia Live”

reżyseria: Peter Strickland,
Nick Fenton
gatunek: dokumentalny, muzyczny
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2014

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nigdy nie rozumiałam fenomenu filmów uwieczniających trasy koncertowe. Po pierwsze dlatego, że uczestnictwo w koncercie wydaje mi się przeżyciem wyjątkowym, w którym kluczową rolę odgrywa przekazywana sobie wzajemnie przez nadawcę i odbiorcę energia, co na ogół strasznie trudno jest przekazać jedynie poprzez ekran. Po drugie dlatego, że jestem słuchowcem i efekty wizualne podczas słuchania muzyki mogłyby dla mnie właściwie w ogóle nie istnieć – na ogół mnie irytują i rozpraszają. Na film „Björk: Biophilia Live” trafiłam więc do kina zupełnie przypadkiem – ktoś zrobił mi niezapomniany prezent, kupując bilety i nie zdradzając, co będziemy oglądać. W kinie już będąc, kiedy dowiedziałam się, na co przyszłam, cieszyłam się na ten seans jak dziecko – jak już pisałam wcześniej„Biophilia” to jedna z ważniejszych płyt w moim życiu. Znając Björk, wiedziałam też, że zarówno sam koncert, jak i jego filmowa rejestracja nie będą typowe czy przewidywalne. Nie myliłam się.
„Björk: Biophilia Live” to wyreżyserowane i opracowane przez Petera Stricklanda i Nicka Fentona nagranie koncertu, który odbył się w Alexandra Palace w Londynie 3 września 2013 roku i był ostatnim w ramach trasy promującej „Biophilię”, rozpoczętej w czerwcu 2011 roku.
Jak już pisałam, mam na ogół pewien problemy ze wszystkim, co rozprasza moją skupioną na muzyce uwagę, jednak po pierwsze „Biophilia”, to coś znacznie więcej niż doskonały muzycznie krążek – to bardzo starannie dopracowany album koncepcyjny, w którym łączą się ze sobą elementy nie tylko foniczne, ale również wizualne (ponoć Björk wpadła na pomysł takiego skonstruowania płyty znacznie wcześniej, jednak musiała poczekać aż dekadę, aż ktoś – akurat firma Apple – zaprojektuje aplikację, której mogłaby użyć w wymyślony przez siebie sposób); a po drugie elementy wizualne nie są tutaj (ani na koncercie, ani w aplikacjach, ani teledyskach), jak to często bywa – zwłaszcza na koncertach muzyki współczesnej – jakąś niezrozumiałą zapchajdziurą, tylko integralną częścią bardzo przemyślanej całości. Wynikają z siebie. Muzyka rzeczywiście dopełnia obraz, obraz dopełnia muzykę. Nie ma przypadku, nie ma elementów nieuzasadnionych logicznie. Nagle to, czy jest się słuchowcem czy wzrokowcem przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo gigantyczne przedsięwzięcie, jakim jest „Biophilia”, wymyka się jakimkolwiek normom i chłoniemy je różnymi zmysłami.
Sam koncert (którego nota bene oglądanie na ekranie kinowym robi porażające wrażenie) rozpoczyna
Oskasteinnwprowadzająca narracja wygłoszona przez nieocenionego Davida Attenborough’a przy akompaniamencie islandzkiej pieśni ludowej. Całość ilustrują wyświetlane w tym samym czasie na wielkim ekranie za sceną obrazy związane z myślą przewodnią całości – kontaktem człowieka z przyrodą i Kosmosem. Potem pojawia się na scenie Björk i zaczynają dziać się cuda. „Biophilia” jest opowieścią nie tylko o Wszechświecie jako takim, ale także o tym, że każdy z nas jest idealną jednością, ponieważ w każdym z nas w środku istnieje odrębny wszechświat, w którym wszystkie najbardziej pozornie sprzeczne rzeczy się łączą, przeplatają, stanowią całość i nie mogę bez siebie istnieć (co symbolizuje choćby złożenie ze sobą natury/tradycji i technologii/nowoczesności). To, co mnie najmocniej chyba w tym filmie uderzyło, to odzwierciedlenie tego samą formą koncertu – jego reżyseria i scenografia to majstersztyk. Wszystko się przenika i idealnie do siebie pasuje (od wyglądu sceny w poszczególnych piosenkach po strój i włosy samej Björk). Warto też wspomnieć o zapierającym dech w piersiach (przynajmniej mnie) scenograficznym rozwiązaniu – zawieszeniu w pewnym momencie bardzo nisko, nad samą artystką „chmur” (widoczne w załączonym niżej zwiastunie).
Na koncercie (my – publiczność koncertowa oraz my – widzowie w kinie) mieliśmy okazję podziwiać też niesamowite, zbudowane od podstaw (lub przebudowywane) specjalnie na „Biophilię” instrumenty, o których wspominałam w recenzji płyty (TUTAJ). Ogromne wrażenie zrobił na mnie żeński chór islandzki, zwłaszcza w jednej z moich ulubionych piosenek – Mutual Core (szczerze mówiąc, wzięłam go na płycie za efekt elektroniczny).

Oprócz wszystkich, choć wykonanych w inne trochę kolejności, piosenek z tytułowego albumu, Björk zaśpiewała też kilka swoich starszych piosenek, idealnie wplatając je w klimat koncertu.
Prawdopodobnie jako fanka Björk nie powinnam się do tego przyznawać, ale bardzo pozytywnie zaskoczył mnie sam wokalny poziom wykonawczy tej artystki. Koncerty na żywo rządzą się niestety swoimi prawami (ich zmorą są średni realizatorzy dźwięku i wszelkie problemy z tym później związane) i można znaleźć w sieci sporo nagrań wokalistów ciekawych, którzy jednak śpiewając na żywo, mocno rozczarowują. Tymczasem Björk, której nigdy nie oceniałam przez pryzmat dobrej lub niedobrej wykonawczyni, lecz bardziej artystki totalnej, która nie musi śpiewać fantastycznie warsztatowo, okazała się muzyczną żyletą! Ani razu nie zdarzyło jej się zafałszować czy w jakikolwiek inny sposób zbłądzić. Była od początku do końca wokalnie absolutnie rewelacyjna!
Większość filmu przepłakałam – tak bardzo mnie wzruszyło, jak wielkie artystycznie rzeczy może osiągnąć człowiek. Jestem prawie pewna, że film poruszy nie tylko fanów „Biophilii” czy Björk, ale po prostu wszystkich wrażliwych ludzi o otwartych głowach i kochających piękno.

ZWIASTUN:

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

„Ava”

scenariusz: Léa Mysius
reżyseria: Léa Mysius
gatunek: dramat
produkcja: Francja
rok powstania: 2017

pełny opis filmu wraz z obsadą

Kiedy trzynastoletnia Ava (w tej roli znakomita debiutantka Noée Abita, która na casting do filmu przyszła jedynie dla towarzystwa, i w której reżyserka i scenarzystka filmu, Léa Mysius, od razu zobaczyła Avę) dowiaduje się, że nieuleczalna choroba na jaką cierpi, postępuje znacznie szybciej, niż myślano i że niedługo zupełnie straci wzrok, postanawia przeżyć swoje wakacje nad Atlantykiem (ostatnie, podczas których jeszcze widzi) jak najintensywniej.
Dziewczynka bardzo różni się od swoich rówieśników nie tylko z powodu choroby. Jest dosyć zamknięta w swoim własnym, fascynującym świecie, aspołeczna, cudownie dzika, nie przepada za okazywaniem emocji. Można powiedzieć, że sprawia wrażenie zupełnego przeciwieństwa swojej matki, która nie jest dojrzała emocjonalnie; choć bardzo przeżywa chorobę córki i stara się być dla niej wsparciem, nie do końca się w swojej roli odnajduje.
Ava przede wszystkim próbuje się przygotować do niewidzenia. Uczy się poruszania po świecie za pomocą innych zmysłów – próbuje je wyostrzyć. Równocześnie z pomocą przychodzi sam jej wiek, który jest – jak mówi Léa Mysius – „jedynym takim momentem, w którym się jest równocześnie i dzieckiem, i dorosłym”. Burza hormonów, odkrywanie siebie, wrodzona zwierzęcość i świadomość, że to lato jest ostatnim w jej życiu, kiedy widzi, pchną Avę do czynów niezwykłych. Dzięki nim przeżyje niesamowitą, zupełnie odrealnioną przygodę życia. Dodatkowo ten mocno zakorzeniony w niej pierwiastek aspołeczności połączony ze świadomością, że liczy się tylko to co tu i teraz, sprawią, że Ava stanie się nieustraszona – że nie będzie się już niczego bać, bo tak naprawdę nie będzie mieć nic do stracenia.
Film zrobił na mnie ogromne wrażenie, przede wszystkim swoim klimatem – lekko sennym. Choć główną bohaterkę czeka życie w mroku, na które próbuje się przygotować i którego wizja ją z początku paraliżuje, wakacje, które spędza nad morzem, są nadal niewiarygodnie słoneczne, a widzowie są tym słońcem zalewani i nawet trochę rozleniwiani (przecież gorące lato spędzane na plaży nie sprzyja tak trudnym tematom, jak utrata wzroku, a jednak świat rzadko kiedy się do nas dostosowuje). Do tego subtelna gra kolorami (wnikliwy obserwator szybko odkryje symboliczne znaczenie pojawiającego się zawsze nieprzypadkowo koloru czarnego) jest jak oczko puszczane nam przez reżyserkę, która opowiada swoją historię nie tylko poprzez treść, lecz również samą formę.
Léa Mysius wspomniała w wywiadzie, że pisała ten scenariusz (czy raczej pierwszą jego wersję, która była równocześnie jej pracą dyplomową w paryskiej szkole filmowej La Fémis) w ciemności, ponieważ cierpiała wtedy na straszliwe migreny. To wyjaśnia jej wrażliwość na temat, który w filmie porusza i – mimo wszystko – wiarygodność wszystkich pozornie najmniej prawdopodobnych scen.

ZWIASTUN: