„Kraina miodu”

reżyseria: Tamara Kotevska,
Ljubomir Stefanov

gatunek: dokument
produkcja: Republika Macedonii Północnej
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Honeyland
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jako Greczynka z wyboru serca i lokalna patriotka prawdziwej (czyli greckiej) Macedonii, mam – wraz z resztą Greków – ogromny żal do kraju, który bez pardonu przez wiele lat próbował zawłaszczać nie tylko grecką nazwę, ale też sporą część greckiej historii. Jednak już od ponad roku, od kiedy oba kraje podpisały porozumienie, a drugi z nich oficjalnie zmienił swoją (stanowiącą kość niezgody) nazwę, trzeba wznosić się ponad dawne konflikty. Z takim więc nastawieniem wybrałam się do kina na „Krainę miodu”, pełna nadziei na piękny, poetycki dokument zobrazowany dość dobrze znanymi, cudownymi krajobrazami. Po niecałych dwóch godzinach oglądania zjawiskowo brzydkich ludzi w brudnych ubraniach, żyjących w nędzy, niezdradzających żadnych oznak bogatego życia wewnętrznego i zajmujących się pszczelarstwem (bardzo przepraszam za spoiler filmu), poczułam jak wszystkie moje dotychczasowe oraz przyszłe grzechy zostały odpuszczone.
Pszczelarstwo, jak by nie było w swoim założeniu fascynujące, jak również mało zaskakująca konstatacja, że większe pieniądze stoją za mniej ekologicznym (a także etycznym) wydobywaniem miodu, to wciąż za mało na długometrażowy film.

ZWIASTUN:

„Parasite”

scenariusz: Joon-ho Bong, Jin Won Han
reżyseria: Joon-ho Bong
gatunek: dramat
produkcja: Korea Południowa
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: 기생물
pełny opis filmu wraz z obsadą

Po zobaczeniu filmu „Parasite” miałam dość długo bardzo mieszane uczucia. (Nie dlatego, żebym nie lubiła dziwnych filmów, ale powiedzieć, że ten akurat jest „dziwny”, to nic nie powiedzieć.) Z całą pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie, nie byłam jednak pewna (nadal nie jestem), czy mnie zachwycił.
Mówiąc głośno, że nie wiem, czy „Parasite” jest arcydziełem, spotkałam się u bliźnich z dużą potrzebą przekonania mnie, że jest. Prawie doszłam już nawet do wniosku, że nie udźwignę napisania jakiegokolwiek tekstu na ten temat, aż z pomocą przyszła polecona mi video-recenzja Tomasza Raczka, która tak mocno mnie zirytowała (choć – o ironio! – z większością tez Raczka się zgadzam), że aż zmobilizowałam się do poukładania w końcu swoich wrażeń i przelania ich na wirtualny papier.

  • Co mnie w filmie urzekło?

Przede wszystkim ogromna plastyczność, artyzm kadrów (np. sceny, w których bohaterowie chodzą po schodach są zachwycające), bardzo przez większość filmu konsekwentnie prowadzona forma (choć reżyser nawarstwia różne gatunki), doskonale dobrani aktorzy i… język! Nie spotkałam się w żadnej recenzji ze zwróceniem na to uwagi, ale koreański, przez swoje niesamowite brzmienie, również tworzy nastrój filmu. Nie jest co prawda – jak mi się wydawało – językiem tonalnym (jak wietnamski czy tajski), ale posiada akcent toniczny,

czyli duże znaczenie ma to, czy wymówimy dane słowo (lub jego część) ze wznoszącą, czy opadającą intonacją. Nie oznacza to, że w języku są tony!

– blog Językowa siłka

  • Z czym mam w filmie problem?

Ze spójnością. Nie umiem go odczytać jako dzieła totalnego, a to dla mnie w sztuce niesłychanie istotne. Dostrzegam elementy, które bywają rzeczywiście powalające swoją doskonałością, dostrzegam elementy słabsze, dostrzegam konsekwencję prowadzenia narracji, ale nie umiem odebrać tego filmu całościowo. Wychowana przez Davida Lyncha, nie definiuję „spójności” jako konsekwencji w posługiwaniu się czasem, przestrzenią czy nawet losami bohaterów. W każdym jednak, nawet najbardziej odjechanym, filmie amerykańskiego reżysera uderza mnie najpierw całość, a potem niemal każda z części składowych. Podejrzewam, że w tym miejscu odzywa się we mnie potrzeba doskonale skonstruowanej (i tak ważnej również dla mojego taty) kompozycji całości. Czy drażni mnie u Joon-ho Bonga pomieszanie stylów? Nie drażni. Nie w nim widzę problem.

  • Z czym mam problem w recenzji Tomasza Raczka?

Z dosyć ryzykownym założeniem, że możliwa jest tylko jedna dobra interpretacja jakiegokolwiek dzieła i tę zna właśnie recenzent. Raczek co prawda dobrodusznie uspokaja, że mamy jako widzowie pełne prawo uznać ten film za średni, szybko jednak dodaje, że wystawiamy takimi wrażeniami świadectwo jedynie samym sobie. Stawia też (również ryzykowny) znak równości między zrozumieniem filmu a zachwytem nad nim. Tymczasem co z tymi, którzy film zrozumieli i mimo wszystko się nim nie zachwycili? Przyjęłam (i właśnie z tego powodu sięgnęłam do recenzji Tomasza Raczka), że nie interesując się kulturą azjatycką i niestety bardzo mało o niej wiedząc, nie wyłapałam niuansów. Liczyłam, że usłyszę, których. Tymczasem nie dowiedziałam się niczego nowego. Wysłuchałam niemal półgodzinnego wykładu składającego się z samych oczywistości (choć mówionych powoli), po którym rozjaśniło mi się jedynie to, że znajomość kultury azjatyckiej lub stricte koreańskiej nie niesie ze sobą klucza do zrozumienia sedna filmu (choć z pewnością wnosi nowe jakości interpretacyjne).
Dodatkowo nie mogę się pozbyć przekonania, że tłumaczenie odbiorcom, że jakiekolwiek dzieło sztuki jest doskonałe to wejście na minę. Jeśli dzieło okazuje się doskonałe faktycznie, przyznanie mu tego stawia recenzenta w nie najlepszym świetle (nie tylko z powodu wyważania otwartych drzwi, ale też pewnej, choć nie przez wszystkich wyczuwalnej, niestosowności). W odwrotnym wypadku recenzent traci czas (nie tylko swój), który mógłby spożytkować na opowiedzenie o swoich odczuciach i wrażeniach.
Dodatkowo, jeśli krytyk przyznaje sobie prawo do jedynej słusznej interpretacji filmu, dobrze byłoby, żeby tłumacząc jego tytuł, nie popełniał błędu. Zwłaszcza wielokrotnie. „Parasite” to nie „pasożyty”, lecz „pasożyt”. Jeden. W kulturach azjatyckich (i też innych filmach Joon-ho Bonga) rodzina pełni niesamowicie ważną rolę. Rodzina pojmowana jako całość, nie zaś zbieranina poszczególnych jej członków. Rozumiejąc tytuł, łatwo złożymy ze sobą te dwa elementy układanki. W przeciwieństwie do Tomasza Raczka nie wierzę jednak w jedyną słuszną interpretację; myślę jedynie, że warto też taką wziąć pod uwagę.

  • O czym jest ten film?

Fabuły bardzo nie chcę zdradzać. Mówiąc w największym skrócie, mamy do czynienia z dwiema rodzinami: jedną wywodzącą się z koreańskich slumsów i drugą niezwykle zamożną. Ich losy splatają się w dosyć nieoczekiwany sposób. Raczek zwraca uwagę na to, że reżyser ukazuje nierówności społeczne w sposób, który wcale nie jest jaskrawy – widzimy dwa światy, w których nie ma wzajemnej wrogości. Jest nawet pewna doza życzliwości i szacunku (bardziej, powiedziałabym, nawet ze strony rodziny bogatszej). A potem słyszymy:

A jednak nie da się dobrymi intencjami zasypać rowu pomiędzy ludźmi, którzy są w innej sytuacji finansowej, socjalnej, społecznej.

video recenzja Tomasza Raczka

I moje pytanie brzmi następująco: z jakiego powodu mielibyśmy zasypywać ten rów? (Zwłaszcza intencjami…) Oczywiście, że biedny bogatego nie zrozumie i na odwrót. Czy to źle? Postrzeganie nierówności społecznych w kategoriach sprawiedliwości jest w moim odczuciu ogromnym niezrozumieniem istoty życia. Każdy ma do przerobienia jakieś swoje lekcje, a zarówno sukcesy, jak i porażki mają mu pomóc stać się lepszym człowiekiem i być szczęśliwym, jeśli będzie umiał do tego mądrze podejść. Kompletnie bez względu na status społeczny. A może właśnie ma on dla naszego rozwoju znaczenie…

ZWIASTUN:

„Historia małżeńska”

scenariusz: Noah Baumbach
reżyseria: Noah Baumbach
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Marriage Story
pełny opis filmu wraz z obsadą

Z „Historią małżeńską” miałam dosyć dziwne przygody – żaden inny film nie wzbraniał się nigdy aż tak wyraźnie przed tym, żebym go zobaczyła. Najpierw spóźniłam się o jeden dzień na ostatni pokaz w Zakopanem. Potem, będąc w Warszawie, wyszukałam seans w kinie studyjnym – pół godziny przed nim… wszystkie miejsca były już wyprzedane (pierwszy raz w życiu się z taką sytuacją spotkałam). Jakiś czas później zaplanowałam przyjazd do Krakowa, gdzie o dziwo ciągle jeszcze grano ten film. Mój autobus utknął w gigantycznym korku i dojechał na miejsce z półtoragodzinnym opóźnieniem – do kina nie miałam już nawet po co iść. W ten sposób w pewnym sensie trafiłam do punktu wyjścia i swojego ukochanego zakopiańskiego Kina Miejsce, na ekran którego film trafił ponownie w przedoscarowym cyklu. Dziś już rozumiem, że miałam zobaczyć „Historię małżeńską” po prostu we właściwym czasie, odrabiając wcześniej wszystkie lekcje, jakich ostatnio sporo przygotował dla mnie Wszechświat.
Film, choć nie brak mu zabawnych momentów i pewnej urokliwej lekkości, jest przeraźliwie smutny. Małżeństwo Nicole  i Charliego (w tych rolach znakomici: Scarlett Johansson i Adam Driver) po dziesięciu latach rozpada się. Mimo deklarowanej przez obydwie strony chęci przeprowadzenia rozwodu polubownie i możliwie jak najmniej boleśnie, para zderza się z bezlitosną sądową rzeczywistością. Sytuacji nie ułatwia konieczność podjęcia walki o dziecko.
Boli mnie, że pokazana w filmie historia tak często przydarza się w życiu, jakby ludzie naprawdę nie wiedzieli, jak siebie i swoje związki chronić, póki nie jest jeszcze za późno. Mam wrażenie, że dokładnie o tym pisałam właśnie w swoim ostatnim tekście – w każdym człowieku jest siła, którą ten ma obowiązek w sobie odnaleźć. Jeśli tego nie zrobi, swoją słabością będzie obarczał wszystkich dookoła. To naszą rolą jest uszczęśliwianie siebie – nie rolą naszych partnerów (co działa oczywiście w obydwie strony). Miłość jest podstawą każdej romantycznej relacji, ale… nie wystarcza, żeby ta była udana. Na ekranie widzimy idealny przykład kochającej się pary, która zdołała się doskonale poznać, dla której ogromną rolę odgrywa przyzwyczajenie i wzajemny szacunek, a jednak… w której przynajmniej jedna strona (czy tylko jedna?) na bardzo wczesnym etapie kompletnie o sobie zapomniała i… uświadomienie sobie tego po latach wywołało w niej ogromny bunt i agresję. Czy da się w ogóle uniknąć zlania się z ukochaną osobą w jedno? Dziś już wiem, że tak. To wymaga ogromnej samoświadomości, niewyłączania swojej racjonalnej strony w chwilach miłosnych porywów i… przede wszystkim częstych i naprawdę szczerych rozmów. Nawet jeśli jesteśmy sami, powinniśmy mieć wgląd i w to, co się w nas dzieje, i w to, jak zewnętrze wpływa na nasze wnętrze – dobrze to monitorować, przyglądać się, co i jak na nas oddziałuje, co sprawia, że stajemy się lepszymi  ludźmi, a co, że gorszymi. Jednak zdrowy związek (dwóch jednostek, a nie połówek!) nakłada na nas jeszcze jeden oprócz samodzielnej pracy nad samymi sobą obowiązek: dzielenia się tą ciągle zdobywaną wiedzą o sobie z partnerem. To, co służy nam dziś, nie musi nam wcale służyć jutro, ale jeśli tego najpierw nie zrozumiemy, a potem nie omówimy z ukochaną osobą, bardzo łatwo będzie nam utknąć na wiele lat w powtarzaniu schematów, które w gruncie rzeczy godzą w nas samych i sprawiają, że jesteśmy coraz mniej szczęśliwi. To nie jest uczciwe; ani w stosunku do nas samych, ani do naszego partnera.
Choć film, przez swoją wstrząsającą prawdziwość, może mocno przygnębić, pamiętajmy – ratunkiem dla wszelkich relacji, które zasługują w naszym odczuciu na przetrwanie, jest tylko i wyłącznie ciągła, nieustająca rozmowa.

ZWIASTUN:

„Na noże”

scenariusz: Rian Johnson
reżyseria: Rian Johnson
gatunek: kryminał
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Knives Out
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jeśli uwielbiamy kryminały, a do tego rozwiązujemy wszystkie zagadki tak sprawnie, że domagamy się od autorów (książek i filmów) coraz to wyżej postawionej poprzeczki, „Na noże” Riana Johnsona nie zawiedzie naszych oczekiwań!
Ciało bogatego pisarza Harlana Thrombey’a (Christopher Plummer) zostaje znalezione nad ranem w jego ogromnym niesamowitym domu. Śledztwo szybko wykazuje, że podejrzanym może być każdy z rodziny słynnego autora kryminałów. Do akcji wkracza detektyw Blanc (znakomity w tej roli Daniel Craig), a liczba zaskakujących jej zwrotów niejednego przyprawi o zawrót głowy! Choć bardzo bym chciała coś jeszcze napisać, nic więcej nie mogę zdradzić.
Film gorąco wszystkim polecam!

ZWIASTUN:

„Dwóch papieży”

scenariusz: Anthony McCarten
reżyseria: Fernando Meirelles
gatunek: dramat
produkcja: Argentyna, USA, Wielka
Brytania, Włochy
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: The Two Popes
pełny opis filmu wraz z obsadą

Na „Dwóch papieży” wybrałam się trochę przypadkiem i bez wielkiego przekonania (co było powodowane przede wszystkim tematyką), jednak już od pierwszych scen film mnie absolutnie zachwycił swoją nowoczesnością, świeżością, kolorem i przepięknymi plastycznymi ujęciami. Prawdopodobnie to, że Anthony Hopkins idealnie wcielił się w papieża Benedykta XVI nikogo nie zdziwi, bo zarówno jego aktorski kunszt, jak i uroda – przy niewielkiej charakteryzacji – pozwalają mu być tak naprawdę każdym, jednak i Jonathan Pryce, grający postać papieża Franciszka, do złudzenia ją przypominał.
Fabuła jest co prawda osadzona w rzeczywistych realiach, jednak oparta na faktach w sposób luźny. Scenarzysta, Anthony McCarten, wiernie odwzorowuje wydarzenia historyczne, jakimi były: wybór Josepha Ratzingera w 2005 roku na papieża (Benedykta XVI), jego abdykacja w 2013 roku i wybór kolejnego – Jorgego Bergoglia (obecnego papieża Franciszka), posługując się też autentycznymi życiorysami tych postaci. Jednak to wszystko jest tylko tłem dla historii rozmów obydwu duchownych. Film opowiada o argentyńskim kardynale Bergogliu, który zmęczony i mocno zawiedziony obcym mu kierunkiem obranym przez Kościół Katolicki, jedzie spotkać się z papieżem Benedyktem XVI, prosząc go, by ten pozwolił mu przejść na emeryturę. Ich (z początku niezwykle burzliwa) dyskusja trwa w sumie dwa dni i przybiera kompletnie nieoczekiwany obrót.
Myślę, że dużym błędem w odbiorze tego filmu (niesłusznie nazywanego przez niektóre źródła „komedią”) jest próba ustalenia, do którego dokładnie momentu pokazuje nam on fakty, a od którego fikcję. Błędem jest też w związku z tym oczekiwanie, że „ociepli” on wizerunek Kościoła, czy właśnie wyraźnie napiętnuje jego grzechy główne (a z wynikającymi z takich oczekiwań zarzutami się spotkałam). Tak nastawionym odbiorcom umyka wtedy bardzo ważna sprawa – dzieło filmowe jest przede wszystkim sztuką, formą artystyczną, a nie reportażem (który, notabene, też może mieć artystyczne walory, ale nie musi).
„Dwóch papieży” z szerokich ujęć pełnych wielu postaci (sceny z konklawe to zapierające dech w piersiach arcydzieła) szybko i płynnie przechodzi w intymny dialog głównych bohaterów. Dialog dwóch skrajnie różnych osób, które łączy właściwie tylko głęboka wiara w Boga i swoją wizję kościoła. Film we wzruszający sposób przypomina, że niezależnie od tego, czy podzielamy poglądy swoich rozmówców, czy nie (może nawet zwłaszcza, jeśli nie), każdy dialog z drugim człowiekiem, każda podjęta próba poznania go, coś w nas zostawia, jakoś na nas wpływa, odciska na nas piętno, zmienia nas. W ogóle nie mam tu na myśli dawania się przekonać, mam na myśli wielką wartość płynącą z poznania innego, obcego nam stanowiska (z którym nadal, koniec końców, wcale nie musimy się zgadzać). Często zapominamy dziś o tej prawdzie, skupiając się na przekonywaniu do swoich racji wszystkich wokół i tracąc coś bardzo cennego – otwarcie się na drugiego człowieka. „Dwóch papieży” przez swoje przesłanie jest filmem niesłychanie uniwersalnym, wcale niezamykającym się w tematyce kościelnej czy religijnej (akcja mogłaby się z powodzenie toczyć w każdym innym środowisku).
Na uwagę zasługuje też muzyka – zarówno wspaniała ścieżka dźwiękowa Bryce’a Dessnera, jak i znakomicie wplecione w treść filmu utwory rozrywkowe (np. wzruszające fragmenty wokaliz Bobby’ego McFerrina czy moja ukochana wersja „Blackbird” Beatlesów w wykonaniu zespołu The King’s Singers).

ZWIASTUN:

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku”

scenariusz: Woody Allen
reżyseria: Woody Allen
gatunek: komedia
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: A Rainy Day in New York
pełny opis filmu wraz z obsadą

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” opowiada o parze studentów Uniwersytetu w Pensylwanii, która przyjeżdża na weekend do Nowego Jorku. Ashleigh (Elle Fanning) ma do przeprowadzenia wywiad z wybitnym reżyserem do uczelnianej gazetki, a jej chłopak Gatsby (w tej roli znakomity Timothée Chalamet) towarzyszy jej w wyprawie do miasta, z którego sam pochodzi. Romantyczny weekend (z pracą Ashleigh w tle) szybko jednak wymyka się spod kontroli, nic nie dzieje się zgodnie z wytyczonym wcześniej planem, przedziwne sploty wydarzeń pomagają każdemu z dwojga skonfrontować się z samym sobą, a do tego wszystkiego jeszcze zaczynają się gromadzić deszczowe chmury… nie tylko zresztą nad Nowym Jorkiem. Nie sposób tu nie wspomnieć o rewelacyjnej Selenie Gomez, która wydaje się wręcz stworzona do roli filmowej Shannon – spotkanej po latach zadziornej, sarkastycznej, choć w głębi duszy delikatnej i wrażliwej dawnej znajomej Gatsby’ego. Hipnotyzujące połączenie jej dziecięcej urody i dojrzałego, ponętnego głosu zachwyca!
Kiedy z ogromną przyjemnością obejrzałam najnowsze dzieło Woody’ego Allena, a potem przeczytałam jego druzgocące recenzje w prasie zagranicznej, zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno wybraliśmy się z ich autorami na ten sam film. Mam, już od lat, ogromną słabość do Allena. Oczywiście, że jego wcześniejsze produkcje (w których sam grał) różnią się od tych z późniejszego okresu jego twórczości, ale czy można z tego czynić zarzut? Co najmniej dziwnym byłoby, gdyby przez wszystkie te lata tworzył w taki sam sposób. Mnie tak samo bawi stary Allen, jak i nowy, choć oczywiście mam zarówno swoje ulubione („Annie Hall”, „Zelig”, „Tajemnica morderstwa na Manhattanie”, „Wszyscy mówią: kocham cię”, „Drobne cwaniaczki”, „Co nas kręci, co nas podnieca”), jak i lubiane mniej („Bananowy czubek”, „Purpurowa róża z Kairu”, „Mężowie i żony”, „Vicky Cristina Barcelona”) pozycje. To, co niewątpliwie łączy wszystkie dzieła reżysera i jest jego znakiem rozpoznawczym (oprócz klimatycznego jazzu i zawsze tego samego fontu w czołówkach) to charakterystyczna narracja – przegadana, przeintelektualizowana i jedyna w swoim rodzaju.  Nieważne kto gra główną męską rolę, choćby był najatrakcyjniejszym mężczyzną pod słońcem, już po pierwszej wypowiedzianej kwestii, nie da się nie rozpoznać w nim na ekranie Woody’ego.
„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” wydaje mi się właśnie jednym z lepszych filmów Allena ostatniej dekady. Lekki, uroczy, inteligentny, momentami niesamowicie zabawny i pełen zaskakujących zwrotów akcji, pozwala widzom całkowicie oderwać się od codziennej rzeczywistości. No i nikt tak poetycko nie oprowadza po Nowym Jorku, jak Woody Allen. Zwłaszcza w deszczowy dzień.

ZWIASTUN:

„Oni”

scenariusz: Umberto Contarello,
Paolo Sorrentino
reżyseria: Paolo Sorrentino
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Francja, Włochy
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Loro
pełny opis filmu wraz z obsadą

Zakochałam się bez reszty we wrażliwości Paola Sorrentina po obejrzeniu „Wielkiego piękna” (o którym swoją drogą powinnam kiedyś napisać trochę więcej, niż w podlinkowanej recenzji z bloga Jednopalnikowa). Zachwyciły mnie też jego zupełnie inne „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, ale również – nieco już słabsza, ale wciąż niesamowicie urokliwa – „Młodość”.
Nie ukrywam, że w obecnej sytuacji politycznej oglądanie biografii nieudolnych i groteskowych polityków z innych krajów pociąga mnie raczej średnio, więc ani podstarzały Berlusconi, ani jego bunga bunga nie stanowią dla mnie zachęcającego materiału na film, ale powiedzmy, że miłość zarówno do Sorrentina, jak i boskiego Toniego Servilla (grającego w filmie „Oni” – tak, jak w „Wielkim pięknie” – główną rolę) zwyciężyła… choć okazała się miłością trudną.
Zaczynając jednak od pozytywów, Sorrentino ma cudownie plastyczne podejście do kadrów, które w większości zamienia w przepiękne obrazy. Do tego jest też obdarzony nieczęsto spotykanym darem myślenia o scenach w sposób muzyczny; potrafi (pomijając zawsze znakomitą ścieżkę dźwiękową) idealnie wpleść w swój obraz fantastyczne perły pop kultury, budując odpowiedni klimat – w przypadku tego filmu od ponadczasowego dyskotekowego hitu „King of My Castle” Wamdue Project, przez nasączone seksem zmysłowe „Slow” Kylie Minogue po intrygujące „The Water Rises” Laurie Anderson z płyty „Landfall”. Jego artyzm w sposobie samego przedstawiania zachwyca. I choć myślę, że ten film jest najbardziej erotycznym z jego dotychczasowych, nie umie się jednak nawet otrzeć o pornografię, bo Sorrentino nawet największe bagno pokazuje w sposób naszpikowany sztuką. I jest to w jakimś sensie urocze.
Drugim jasnym punktem tego filmu jest nieoceniony Toni Servillo, na którego… naprawdę przykro patrzeć. Jest odrażający, co z jednej strony zawdzięcza znakomitej charakteryzacji, a z drugiej swojej własnej grze (zwłaszcza ten pozbawiony jakichkolwiek emocji sztuczny uśmiech zasługuje na słowa uznania). Ma właśnie taki być. Pytanie jednak… dlaczego właściwie. W moim odczuciu jest zbyt mocno przerysowany i karykaturalny bez specjalnie odczuwalnego powodu, gdyż już pierwowzór jest sam w sobie przecież wystarczająco żenujący.
Film – mimo że uznawany przez niektórych również za komedię – jest raczej smutny, bo opowiada o świecie wyzutym z jakiegokolwiek człowieczeństwa, uczuć, moralności. O świecie, w którym rządzi cynizm, chciwość, seks, pieniądze i władza. O świecie wielu ludziom na szczęście niedostępnym, ale jednak gdzieś tam istniejącym. To jednak wciąż zbyt mało na cały (bardzo nota bene długi) film. Najdoskonalsza gra aktorska, znakomita muzyka i piękne ujęcia nie rozwiążą problemu braku fabuły.
Jedną z lepszych anegdot opowiadanych przez mojego tatę była ta o recenzji jakiegoś koncertu pióra pewnego brytyjskiego krytyka. Składała się z dwóch zdań: w pierwszym autor krótko i zwięźle napisał kto, gdzie, kiedy i co zagrał, a drugie było pytaniem „Why?”. Parafrazując, również chciałabym się dowiedzieć:

Perché, Paolo?

ZWIASTUN:

„Słodki koniec dnia”

scenariusz: Jacek Borcuch,
Szczepan Twardoch
reżyseria:
Jacek Borcuch
gatunek: dramat
produkcja: Polska
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Dolce Fine
Giornata/Słodki koniec dnia

pełny opis filmu wraz z obsadą

Dziś mogę już zdradzić, że ostatnim razem, kiedy byłam w kinie przypadkowo na „Glorii Bell”, tak naprawdę wybrałam się na (akurat w wyniku jakiegoś błędu niegrany tego dnia) „Słodki koniec dnia”.  Bardzo przeżywałam to, że nie udało mi się na niego zdążyć, niezwykle się więc ucieszyłam, kiedy otworzyła się przede mną perspektywa zobaczenia go w krakowskim Kinie Pod Baranami. Film okazał się przepięknym, niesłychanie poetyckim i przejmującym obrazem, który został we mnie na długi czas.
W maleńkiej włoskiej miejscowości Volterra położonej w Toskanii mieszka z mężem Włochem i dziećmi polsko-żydowska poetka, laureatka nagrody Nobla – Maria Linde (w tej roli Krystyna Janda). Żyjąc w cudownej leniwej włoskiej atmosferze, wśród obłędnych widoków, w chwale, sławie i uznaniu czytelników oraz będąc otoczona miłością, szacunkiem i bezgraniczną akceptacją najbliższych wydawać by się mogło, że ma wszystko. Jednak jest w niej jakaś pustka, którą próbuje zapełnić, choć być może tylko zagłuszyć… Jak każdy artysta, Maria pragnie więcej, mocniej i głębiej. Świat na ogół nie umie tej potrzeby spełnić, a ona, tonąc, chwyta się dokładnie tego, co nie pozwoli jej bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Może zresztą „bezpiecznie” jest tu właśnie słowem kluczem…
Punktem zwrotnym filmu jest moment, w którym Marie odbiera honorowe obywatelstwo Volterry, co zbiega się w czasie ze straszliwą tragedią, która miała miejsce w Rzymie i – mocno nią poruszona – wygłasza mowę, której nikt nie umie zrozumieć w pełni, więc zaczyna ona budzić sprzeciw i wrogość całej małej społeczności, jak również pewien rodzaj pretensji rodziny i przyjaciół. Ceniona za niezależność w myśleniu, wolność, doskonałe poruszanie się wśród słów, swobodę formułowania myśli Maria Linde, nagle zostaje surowo ukarana za… brak dyplomacji (której wydawać by się mogło, nikt przecież od niej nie powinien oczekiwać) i powiedzenie czegoś, co nie mieści się w niczyich normach. Jacek Borcuch i Szczepan Twardoch włożyli w usta bohaterki słowa jednego z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku, Karlheinza Stockhausena po zamachu 11 września 2001 roku na World Trade Center (w filmie zabrakło mi wyraźnego zaznaczenia, kto został zacytowany), który nazwał go „największym dziełem sztuki wszech czasów” i spotkał się z niewiarygodnym ostracyzmem społecznym, tracąc automatycznie posadę dyrektora festiwalu, który stworzył, a także będąc usuwanym z programów wielkich festiwali światowych. Czy reakcja (społeczeństwa) była adekwatna? Jestem w bardzo nielicznym gronie osób, uważających, że zdecydowanie nie.
Stockhausen nigdy nie powiedział, że to, co się stało, było dobre, że popiera działania terrorystów, czy upaja się świadomością mnogości ofiar. On stwierdził tylko coś, co naprawdę – porzucając emocje – można rozpatrzyć i z czym można byłoby się zgodzić. Atak zaplanowany był perfekcyjnie i z niewiarygodną precyzją tak, jak dzieło sztuki. Natomiast transmitowanie go przez większość telewizyjnych stacji sprawił, że przed telewizorami licznie zasiadła ogromna publiczność. Czemu fakt transmitowania śmierci nie oburzył aż tak społeczeństwa? Czemu robienie – przez media – z bestialstwa dzieła sztuki nikogo nie obeszło, ale już próba zdiagnozowania tej sytuacji zrujnowała na jakiś czas życie zawodowe Stockhausena? (Tysiące razy przepraszał za te słowa, próbował tłumaczyć swoje intencje, lecz reputacja przywarła do niego już na zawsze.) Czy tylko ja dostrzegam tu zakłamanie i dosyć wybiórczą moralność na pokaz? Te same media, które zrobiły z ataku na WTC dochodowe widowisko (i czy naprawdę tylko mnie to brzydzi?), niedługo później przedstawiły światu kolejny show z „z niezrównoważonym, szalonym” kompozytorem w roli głównej. Show, który skupił znacznie więcej odbiorców, niż prawdopodobnie wszystkie dotychczasowe muzyczne dokonania Stockhausena. Show, który również stał się dziełem sztuki, niewiele tylko mniejszym w swojej skali od amerykańskiej tragedii.
Fakt, że Maria Linde na chwilę stała się Stockhausenem, wydał mi się równocześnie ciekawy i dosyć dziwny. Tym bardziej, że kontekst tej samej wypowiedzi w dwóch sytuacjach był znacznie inny. Co prawda bohaterka filmu mówiła także o zamachu terrorystycznym (wysadzenie się na pełnym ludzi placu) transmitowanym przez lokalne media, jednak mnie osobiście trudno było uwierzyć twórcom w realność takiego wystąpienia. Prawdopodobnie inaczej bym do tego podeszła, nie wiedząc, czyje to słowa. Ciekawie jednak została ukazana zawsze tak samo przewidywalna reakcja większości. Większość nigdy nie lubiła, nie lubi i nie będzie lubić samodzielnego, nieskrępowanego normami myślenia. Próżno szukać w niej zrozumienia i wolności, tak potrzebnej twórcom.
Jak już pisałam wcześniej, film przez swoją poetykę niesamowicie mnie zauroczył i poruszył. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to… Krystyna Janda. Sama nie wiem, czy to kwestia gry aktorskiej (przecież jest to aktorka wybitna, więc raczej pewnie nie), czy naprawdę fatalnego pomysłu na jej wygląd. Niedopasowana, żadna „fryzura”, przeszkadzająca mi się skupić na filmie i nakłaniająca do ciągłej refleksji czy jest na sali fryzjer? oraz jej kostiumy, jakby na siłę pokazujące wszelkie mankamenty sylwetki i niesłychanie poszerzające tę zawsze przecież do tej pory zgrabną kobietę. Rozumiem, że główna bohaterka miała być brzydka zewnętrznie i piękna wewnętrznie, jednak nie pochwalam doboru środków.
Na wspomnienie zasługuje jednak doskonała, klimatyczna muzyka Daniela Blooma, oszałamiające plenery i zdjęcia oraz doskonała, nienachalna, ale równocześnie przejmująca narracja. Film naprawdę gorąco polecam.

ZWIASTUN:

„Gloria Bell”

scenariusz: Sebastián Lelio, Alice Johnson Boher
reżyseria: Sebastián Lelio
gatunek: dramat, komedia, romans
produkcja: USA, Chile
rok powstania: 2018
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Glorię Bell” zobaczyłam w kinie właściwie przez przypadek i to zupełnie dosłownie. Wybrałam się do kina na inNy film, ale do repertuaru kina wkradł się błąd i tego dnia (jedynego, kiedy w natłoku zajęć akurat mogłam sobie na kino pozwolić) seans wyjątkowo został odwołany. Ponieważ już nastawiłam się na przyjemność oglądania czegoś na dużym ekranie, postanowiłam poczekać do seansu akurat granej „Glorii Bell”. Nie miałam żadnych oczekiwań, żeby nie powiedzieć, że przez pomyłkę kina byłam odrobinę – kompletnie irracjonalnie – negatywnie do tego filmu nastawiona. Szybko jednak okazało się, że zupełnie niepotrzebnie.
Obraz Lelia – wbrew kolorowemu i roztańczonemu zwiastunowi – jest niezwykle poetycki oraz smutny i na pewno skłania do refleksji. Ponad pięćdziesięcioletnia Gloria (w tej roli wspaniała Julianne Moore) jest uroczą, intrygującą i ciepłą kobietą. Kariera, przyjaciele i życzliwy kontakt zarówno z odchowanymi już dziećmi, jak i byłym mężem, nie zagłuszają krzyczącej w niej samotności. Choć ma niesamowicie pozytywne i przyjazne usposobienie i stara się korzystać z życia, socjalizując się z ludźmi w przeróżny sposób, m.in. chodząc czasem do klubów potańczyć (a taniec jest jej wielką pasją), jednak cierń samotności tkwi w niej bardzo głęboko. Pewnego dnia poznaje w takim klubie Arnolda (znakomity John Turturro) – delikatnego, wrażliwego, trochę starszego od siebie rozwodnika. Tak zaczyna się, wydawać by się mogło, naprawdę piękna historia. Oboje przy sobie rozkwitają, stają się swoimi przyjaciółmi, kompanami i kochankami. Czym jest jednak miłość? Czy w ogóle istnieje w jakimś głębszym sensie, czy jest może jakąś wypadkową przyjaźni, dobrego samopoczucia w swoim towarzystwie i fizycznego oddziaływania na siebie? A jeśli to drugie, to czy nie jest to dosyć smutne i rozczarowujące?
Film kładzie jednak nacisk na inne zagadnienie. W niezwykle subtelny sposób ukazuje, że toksyczność w związku to niekoniecznie tylko psychopatia jednego z partnerów lub jego skłonność do przemocy czy uzależnień. Toksyczności można się doszukać także w partnerze niewiarygodnie czułym, spokojnym, szczerze kochającym i szanującym drugą stronę. Nie pasuje to do żadnego stereotypu toksycznych związków, jednak wpisuje się w odwieczną mądrość, że człowiek, który nie umie postawić siebie samego na pierwszym miejscu i jasno zakomunikować swoich granic, nigdy nie będzie potrafił stworzyć dobrej i wartościowej relacji. Relacji, w której – mając całkowity kontakt z samym sobą – będzie umiał dać drugiej osobie najwięcej dobra bez równoczesnego obciążania jej.
Zdumiewająca jest też puenta filmu. Zdumiewająca i równocześnie smutna. Bo kiedy szczęście znajdujemy dopiero w sobie i tylko tam, czy miłość – jeśli istnieje – jest nam w ogóle potrzebna?

ZWIASTUN:

„Podły, okrutny, zły”

scenariusz: Michael Werwie
reżyseria:
Joe Berlinger
gatunek: biograficzny, kryminał
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jak już kiedyś wspominałam, Ted Bundy zdecydowanie nie należy do moich ulubionych morderców (jeżeli w ogóle można tak powiedzieć). Urokliwy, czarujący psychopata, gwałciciel, morderca oraz nekrofil, mający na swoim koncie około dwudziestu zidentyfikowanych ofiar (choć istnieją poważne przesłanki mówiące o tym, że mogło być ich nawet kilka razy więcej) stał się w pewnym momencie gwiazdą, idolem oraz ulubieńcem Ameryki. Pisząc, że nigdy nie miałam do niego słabości, miałam na myśli jego irytujący urok osobisty i autentyczny manipulacyjny talent. Brawurowo rozegrał swój ostatni wywiad przed wykonaniem na nim kary śmierci. Przyznał w nim, że całemu złu (zarówno jego, jak i wszystkich obserwowanych przez niego najcięższych morderców i gwałcicieli) winna jest… pornografia. Prawie mu uwierzyłam, gdyby nie to, że wywiad przeprowadzał James Dobson – psycholog, założyciel chrześcijańskiej organizacji „Focus on the Family”, a prywatnie ogromny przeciwnik pornografii. Na niecałą dobę przed śmiercią Bundy odegrał oscarową rolę życia, m.in. wzruszająco perfekcyjnie kłamiąc o zdrowej i kochającej się rodzinie, w której dorastał (w rzeczywistości nigdy nie poznał swojego biologicznego ojca, matka zmieniała wersje na jego temat, jednak istnieją przesłanki mówiące o tym, że mógł być owocem kazirodczego związku swojej matki i dziadka, którego wraz z babcią uważał przez pierwsze lata życia za biologicznych rodziców, a matkę – swoją za siostrę, więc raczej daleko tym relacjom do zupełnie zdrowych).
Niezależnie od prywatnych morderczych preferencji, informacja o tym, że ma powstać film „Podły, okrutny, zły” ogromnie mnie ucieszyła. Czekałam na jego wejście do kin, zachwycona m.in. pomysłem obsadzenia w roli głównej ślicznego w anielski wręcz sposób (i bardzo wizualnie podobnego do Teda) Zaca Efrona. Nie miałam jednak jasności, na co zostanie postawiony nacisk: na bestialstwo dokonanych przez Bundy’ego zbrodni, na dochodzenie jego oskarżycieli do prawdy, czy może na jego życie prywatne (a jeśli właśnie na nie, to na które z dwóch równoległych). W dwóch pierwszych przypadkach przeczuwałam zagrożenie powstania filmu efekciarskiego i niewnoszącego żadnej nowej jakości do kinematografii światowej. Bardzo mnie więc ujęło, że Joe Berlinger i Michael Werwie stworzyli dzieło nietuzinkowe, oryginalne i  opowiadające bardzo trudną i złożoną historię skomplikowanych relacji międzyludzkich, gdzie w grę wchodzi osobowość psychopatyczna ze skłonnościami do chronicznego kłamania. Warto tu też wspomnieć o tym, jak cudownie „Podły, okrutny, zły” osadzony jest w latach 70.; czasy, które przestawia są ukazane niebywale realistycznie nie tylko przez fantastyczną scenografię i charakteryzację bohaterów, ale także (chyba, takie miałam odczucie, jako laik) sam montaż i sposób kręcenia.
Choć gdzieś w tle dowiadujemy się o kolejnych zbrodniach Bundy’ego, jednak osią filmu pozostaje trudna i niebywale toksyczna miłość (czy miłość na pewno?) Teda i jego wieloletniej partnerki Elizabeth Kloepfer (w tej roli zachwycająca Lily Collins). Kiedy jakakolwiek relacja oparta jest od początku na kłamstwie, nie może być mowy o jej powodzeniu. Co jednak, kiedy na tak fatalnym, powiedziałabym nawet, „anty-fundamencie” wyrośnie nagle coś rzeczywiście pięknego i – wydawałoby się – wartościowego? Jak żyć ze świadomością, że wszystko, co nas przez dłuższy czas budowało, nie było prawdziwe? Należy oczywiście zaznaczyć, że relacja ta była oparta na kłamstwie tylko jednej ze stron. Elizabeth Kloepfer – ciepła, wspaniała, ale też troszkę zagubiona młodziutka kobieta z malutkim dzieckiem – kiedy poznała Teda Bundy’ego, wpadła po uszy. Stanął przed nią mężczyzna pod każdym względem idealny: szarmancki, delikatny, pełen szacunku, wpatrzony w nią i zachwycony tym, co widzi, bez reszty. To nie była bestia, opisywana później w prasie jako jeden z najgroźniejszych przestępców swoich czasów, tylko wrażliwy, fantastyczny chłopak, o którym nawet nie śmiała marzyć. Nie był to też przelotny romans. Bardzo szybko zrozumiała, że ma w Tedzie przyjaciela, partnera, wsparcie, doskonałego i ujmującego opiekuna dla swojego dziecka. Tym trudniej było się jej zmierzyć z drugą stroną jego osobowości, o której nie miała pojęcia i która była całkowitym zaprzeczeniem tego, czym zdawał się dotychczas być.
Film doskonale ukazuje jak toksyczność jednej osoby wpływa na życia wszystkich ludzi dookoła, jak wiele krzywdy potrafi wyrządzić; i w przypadku Teda Bundy’ego, abstrahując już nawet od samych ofiar i ich rodzin, bo to przecież zupełnie oczywiste.
„Podły, okrutny, zły” to nieprzewidywalny, trzymający w napięciu, a równocześnie bardzo poetycki i artystyczny obraz wart obejrzenia (polecam zobaczenie napisów do samego końca)!

ZWIASTUN: