„Obsesja”

scenariusz: Samy Burch
reżyseria: Todd Haynes
gatunek: dramatthriller
produkcja: USA
rok powstania: 2023
oryginalny tytuł: May December
pełny opis filmu wraz z obsadą

Przy okazji recenzji fantastycznych „Biednych istot” Yórgosa Lánthimosa wspominałam o tym, że wybrałam się do kina również na drugi film znajdujący się niestety na przeciwległym biegunie jakości artystycznej. Mowa o „Obsesji” Todda Haynesa. Jedynym pożytkiem, jaki widzę z tych – w moim odczuciu – zmarnowanych pieniędzy i czasu, jest możliwość napisania o tym.

Fabuła

Będzie to też pierwsza moja recenzja zawierająca spojler, bo tym, którzy filmu nie widzieli, z całego serca oglądanie odradzam. O czym więc jest „Obsesja”? Poznajemy na pierwszy rzut oka typową amerykańską rodzinę. Po drugim rzucie oka dostrzegamy sporą różnicę wieku między panią domu Gracie Atherton-Yoo (doskonała Julianne Moore) a jej młodszym o ponad dwie dekady mężem, Joe Yoo (Charles Melton). Na odbywającego się u nich grilla przyjeżdża Elizabeth Berry (Natalie Portman) – przygotowująca się do swojej roli aktorka. Ma w realizowanym właśnie fabularnym filmie o rodzinie Yoo zagrać Gracie. Widać, że rodzina jest nastawiona do tego pomysłu dosyć sceptycznie. Nie chce utrudniać powstawania filmu, ale też nie bardzo chce więcej krępującego rozgłosu.
Dlaczego „więcej” i co jest w historii tej rodziny tak ciekawego, że ktoś postanowił zrealizować na jej podstawie film? Otóż ponad dwie dekady wcześniej Gracie rodziła ich pierwsze dziecko… za kratami. Jej zdjęcia ilustrowały niemal wszystkie amerykańskie tabloidy, a ona odsiadywała wyrok za pedofilię, gdyż Joe – ojciec dziecka – miał wtedy zaledwie trzynaście lat. Obecność Elizabeth w ich miasteczku, wspólne posiłki, rozmowy, wciąganie jej w codzienne życie domu rozgrzebuje dawne rany. Joe ma dziś trzydzieści sześć lat (czyli dokładnie tyle, ile miała Gracie, wdając się z nim w romans), jego prawie dorosłe dzieci zaraz wyfruną z gniazda, ma długi małżeński staż, sprawia wrażenie ciepłego, kochającego i wspierającego męża. Nie przypomina dziś zmanipulowanego i wykorzystanego trzynastolatka. Podobnie Gracie. Zimna jak lód, antypatyczna, niestabilna, ale ukrywająca się za maską perfekcyjnej i statecznej pani domu nie przypomina dziś trzydziestosześcioletnego wampa, który uwodzi… dziecko, rozbijając swoją rodzinę (nota bene Joe był przyjacielem jej syna). Żadne z nich nie chce wracać do dawnej roli, żadne z nich nie chce też być przez te role przez świat postrzegane, a Elizabeth zapewnia, że film może pokazać światu prawdę. Prawdę o ich ogromnej miłości.
Joe od poznania Elizabeth (swojej rówieśniczki, gdyż film ma opowiadać o początkach ich związku) zaczyna mieć coraz więcej dylematów. Zastanawia się, co by było, gdyby. Od trzynastego roku życia jest wierny jednej kobiecie. Nie zaznał, jak inni jego koledzy, różnych przygód, krótszych i dłuższych relacji podczas dorastania. Nie poznał do końca samego siebie, własnych potrzeb. Pozostał zahukanym chłopcem w ciele dorosłego małomównego mężczyzny, z czego reżyser robi niepotrzebnie groteskę. Trudno nawet powiedzieć, że się w Elizabeth zakochuje, czy nawet że jest nią zauroczony. Jest jej ciekaw, ale przede wszystkim kontakt z nią potęguje jego zagubienie. Przypadkowy krótki jednorazowy seks z nią nie wydarza się bez przyczyny. Coś mu uświadamia i nie jest ani o Elizabeth, ani o nich. Jest o nim. Ta zdrada z jednej strony kompletnie nic dla niego nie znaczy (choć zatapia go w zrozumiałym poczuciu winy), ale z drugiej przewartościowuje jego małżeństwo.

Co się nie udało

Zarys fabuły nie brzmi źle, prawda? To wcale nie jest słaby pomysł na film, a przynajmniej na jego porządne tło. Co więc poszło nie tak? To, co zawsze – łopatologiczna dosłowność. Począwszy od samej pretensjonalnej czołówki z koszmarną, głośną, pompatyczną muzyką rodem z kiepskich filmów z lat 90., która będzie dla nas przez cały czas wskazówką, kiedy mamy być… zaniepokojeni (może dobrze, gdyby nie ona, nie mielibyśmy pojęcia). Widzimy liście, a na nich poczwarki zmieniające się w motyle. Jak się szybko okaże, Joe je hoduje. Jakąż w ten sposób przyciężkawą metaforę przemyca reżyser? Bingo! Zmianę chłopca w mężczyznę. Finezja, że palce lizać!
Dalej jest już tylko gorzej. Kiedy w pierwszej scenie – akcja zaczyna się od szykowania grilla dla gości – Joe sięga do lodówki po piwo,  Gracie upomina go, że „to już drugie”. Widzimy więc dynamikę, w której żona wchodzi w rolę matki. Czy to jednak celowy zabieg, żeby widz zrozumiał różnicę wieku, którą może z powodzeniem sam zaobserwować? Jeśli tak, to nieudany, bo niestety w wielu związkach, bez względu na wiek każdego z partnerów, kobiety przejmują role matek. Jest to bardzo niezdrowe i szkodliwe, ale dosyć powszechne.
Joe jest dla mnie postacią dosyć zagadkową. Nie umiem go czytać, bo nie mam pewności, co jest przyczyną wrażenia, jakie na mnie wywiera. Jego koreańskie korzenie sprawiają, że wydaje mi się kulturowo prawdopodobnie bardziej odległy niż rzeczywiście jest. Niemal w ogóle się nie uśmiecha, do tego jego małomówność i skrytość wywołują pewien dystans. To może nawet dodawać mu męskości, natomiast kiedy już się odzywa, zwłaszcza przy Gracie, słyszę chłopca. Grzecznego, dojrzałego, bardzo dobrze wychowanego, ale… chłopca. Nie może jednak pozostać w niedopowiedzeniu. Nie obyło się więc bez odziania go w krótkie spodnie i najazdu kamery na jego lekko przybrudzone białe skarpety, kiedy Gracie prosi go, by „zabrał swoje robaki z salonu, bo przyjdą goście”. Jego – taka  a nie inna – pasja jest dla żony tym, co dla każdej matki rozrzucone w salonie klocki Lego. Żeby nam przez przypadek nie umknęło, że dzielą ich dwadzieścia trzy lata różnicy. (#Pamiętamy)
Jedyną naprawdę mocną stroną tego filmu jest znakomita gra Julianne Moore. Wykreowana przez nią Gracie jest przekonująca, prawdziwa, przy czym całkowicie odpychająca, ale również, podobnie jak Joe, niejednoznaczna. To kobieta aktywna, która dużo pracuje, dba o dom, pięknie wygląda (przemawia przeze mnie też ogromna słabość do Moore) i jest odbierana jako „miła”, choć są to dopracowane do perfekcji pozory. Maska szybko spada, chociażby w scenie, w której jej córka Mary wybiera sukienkę na graduację. Gracie zaprasza do salonu sukien Elizabeth, z którą wspólnie podziwiają Mary wychodzącą z przebieralni w kolejnych kreacjach. Przy sukience, którą Mary jest wyraźnie zachwycona, Gracie stwierdza z teatralnym uśmiechem, że „zazdrości jej odwagi pokazania takich ramion i nieprzejmowania się obowiązującymi standardami piękna”. Elizabeth jest zszokowana, wdeptana w ziemię Mary ze smutną miną stwierdza, że zmierzy jeszcze inne sukienki, a Gracie zdaje się kompletnie nie pojmować skali swojej pasywnej agresji. Nie do końca wiem, na ile sobie zdaje sprawę ze swojej oziębłości, swojego nietaktu czy tłumionej agresji. Żyje w stworzonym przez siebie świecie jak w bańce i prawdopodobnie Joe jest jedyną osobą, którą do siebie dopuszcza, kiedy się załamuje. A kiedy jest z nim sama, często płacze. Małe rzeczy urastają do rangi potworów. Wychodzi z niej stres i przerażenie, z jakim musi sobie prawdopodobnie radzić każdego dnia.
Mamy więc dwie dość ciekawe, mocno złożone, być może za słabo przez reżysera psychologicznie rozebrane, a równocześnie pokazywane w zbyt dużych i zbyt banalnych skrótach postacie. Pojawia się trzecia – Elizabeth – która mogłaby być dla nich przeciwwagą, a jest… karykaturalną katastrofą. Nie wiem, czy to kwestia fatalnie napisanej roli, czy jej zagrania. (Po „Czarnym Łabędziu”, nad którym zachwytów kompletnie nie rozumiem, i koszmarnym „Vox Lux” mam przykre wrażenie, że Natalie Portman gra w sposób manieryczny, pretensjonalny, przesadzony, a do tego występuje w filmach słabych.) Elizabeth ma być w założeniu taką „dziewczyną z sąsiedztwa”: ciepłą, serdeczną, bezpośrednią. Aktorką, która nie „gwiazdorzy”, tylko przyjeżdża wykonać swoją pracę – przygotować się do roli. I właśnie z powodu wyżej wymienionych cech, trudno się jej odnaleźć przy nieco onieśmielającej Gracie. Jednak kiedy z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu zaczyna jej się chyba podobać Joe (nic mu nie ujmując, po prostu nie czuć między nimi żadnej chemii), zachowuje się jak podlotka. Wyobrażam sobie, że jako aktorka (a taką gra w filmie) mogłaby przynajmniej zagrać profesjonalizm, odwiedzając Joe w pracy, zamiast robić maślane oczy i szeptać zalotnie: „masz niesamowitą pracę”. Znaczy żaden przyzwoity pornol by się nie powstydził takiego podrywu, ale rozumiem że reżyser wyżej mierzył. Elizabeth nie ma żadnej głębi. Jest wydmuszką, a swoją nijakość rekompensuje teatralnością. Nie widzimy ani jej przekonującego zachwytu Joe, ani pasji do swojego zawodu. Jej wnętrze jest płaskie jak naleśnik. Po seksie z nieco przerażonym swoją zdradą Joe, obśmiewa jego poczucie winy. Wykrzykuje mu, że „tak się zachowują dorośli”. Owszem, dorosły człowiek ma absolutne prawo pójść do łóżka z drugim dorosłym człowiekiem (jeśli obie strony wyrażą na to zgodę) kiedy chce, w jaki sposób chce i nie musi się nikomu z tego tłumaczyć. Pełna zgoda. Czy jednak zdradzanie lub spanie z kimkolwiek bez żadnych uczuć jest faktycznie „miarą dorosłości”? Polemizowałabym. Joe, choć pozostaje w kryzysie i wewnętrznym konflikcie między swoją dziecięcą a męską stroną, wydaje się tu dużo od niej dojrzalszy.
Najbardziej żenująca jest jednak ostatnia scena, w której widzimy rezultaty przygotowań Elizabeth. Zostajemy zaproszeni na plan filmu, w którym gra Gracie sprzed lat. Film, który powstaje, jest – choć trudno w to uwierzyć – jeszcze gorszy od „Obsesji”.

Co mogłoby się udać

Historia małżeństwa Gracie i Joe jest oparta na faktach. To, co w „Obsesji” wybrzmiewa, to dewastacja, jakiej uległ Joe pod wpływem gwałtu Gracie. I jest to wątek, w moim odczuciu wart pociągnięcia. Opowieści Gracie, w końcu cytowany w filmie list sprzed lat, jaki napisała do Joe, malują tę sytuację jak potężną, romantyczną miłość o niezwykłej sile rażenia, która połączyła dwoje ludzi, z których „jedno urodziło się za późno, a drugie za wcześnie”. Brzmi pięknie. Teraz odwróćmy sytuację i wyobraźmy sobie, że mężczyzna pod czterdziestkę przeżywa miłość swojego życia z trzynastolatką. Włos mi się na głowie jeży, kiedy sobie przypomnę, że uczyłam dzieci w tym wieku. Miałam wychowawstwo w klasie liczącej zaledwie kilku chłopców tylko dwa lata młodszych. Nigdy nie kastrowałam dzieci w myślach – zawsze miałam pełną świadomość, że są to od narodzin istoty seksualne. Szanowałam ich prywatność, odrębność, intymność. Z niektórymi nad wyraz rozwiniętymi intelektualnie chłopcami rozmawiałam z nieskrywaną przyjemnością i dumą, że są tacy mądrzy, licząc po cichu, że wniosę coś pozytywnego do ich myślenia. Coś, co im w przyszłości pomoże. Jednak nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by traktować ich jak w pełni rozwiniętych, ukształtowanych mężczyzn, a zdrowa heteroseksualna kobieta szuka partnera wyłącznie wśród takich. Interpretowanie zachwytu nad dzieckiem jako romantycznej miłości jest dowodem poważnego zaburzenia. To próba zrekompensowania sobie jakichś deficytów. Romantyzowanie tego, idealizowanie, wychodzenie z założenia, że skoro potem się pobrali i spędzili ze sobą ponad dwadzieścia lat, to to musi być miłość, niestety jest przyklaskiwaniem złu. Po jednej stronie szali jest zaburzona dorosła kobieta, po drugiej skrzywdzone dziecko. I nie mam tu na myśli demonizowania samego seksu. Jestem w stanie uwierzyć, że Joe nie został do niego zmuszony. Problemem jest nierówność w rozwoju emocjonalnym jednego i drugiego.  Efekty wyrządzonej Joe krzywdy widzimy dzisiaj. Jest kompletnie pogubiony. Żadne z dwojga nie przepracowało swoich traum, ale wina za traumy Joe spoczywa wyłącznie na Gracie. Niesterapeutyzowanie w żaden sposób jej nie usprawiedliwia. I mam tu odrobinę wdzięczności dla Haynesa, który próbuje to pokazać. Zwłaszcza w scenie, w której Joe po raz pierwszy podejmuje z Gracie rozmowę na temat początku ich związku i… zaczyna się jąkać. Przemawia do niej mały chłopiec. Pyta: „a co, gdyby się okazało, że to jednak wydarzyło się za wcześnie?” A Gracie, jak każdy przemocowiec przypomina mu, że „to on ją uwiódł”. Joe nie padł ofiarą przemocy dawno temu raz. On żyje z przemocowcem cały ten czas. Przemocowcem przerażonym, że dziś dorosły już Joe, atrakcyjny dla kobiet w swoim wieku i młodszych, może w każdym momencie odejść. Przemocowcem biednym, ale ciągle niebezpiecznym.
Ten film naprawdę mógł się udać. Mógł drapieżnie, bezkompromisowo wtargnąć w to pozornie ułożone życie i rozwalić je na strzępy. Obnażyć kryjące się pod ładnym obrazkiem zło. Pokazać (delikatnie tylko wspomniane) cierpienie pierwszej rodziny Gracie, od której odeszła do Joe. Oddać na dłużej głos jej starszym dzieciom, którym również zniszczyła życie. Tymczasem wszystkie te ważne problemy są zaledwie muśnięte. Złożoność wszystkich trudnych emocji jest sprowadzona do jednej, dwóch czy trzech kwestii starszych dzieci. A przecież tragedią tych dzieci jest nie tylko gigantyczny żal do matki, ale też miłość do niej, poczucie odrzucenia, być może upokorzenia. W zamian za to ekran wypełnia zadowolona z siebie Elizabeth, która nic tak naprawdę z całej tej trudnej sytuacji nie rozumie, co doskonale udowadnia swoją „brawurową” grą w kręconym w „Obsesji” filmie. Szkoda.

P.S. Na deser łączę zwiastun.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Biedne istoty”

scenariusz: Tony McNamara
reżyseria: Yórgos Lánthimos
gatunek:romanssci-fi
produkcja: USA, Irlandia,
Wielka Brytania

rok powstania: 2023
oryginalny tytuł: Poor things
pełny opis filmu wraz z obsadą

Od kiedy mamy w domu dużą używaną plazmę służącą nam jako ekran do oglądania filmów i seriali, prawie w ogóle nie chodzimy do kina. Nowe filmy prędzej czy później lądują na platformach, na których można je legalnie obejrzeć, a brak ludzi dookoła, ich mlaskania, siorbania, zapachu i komentarzy to dodatkowy atut pozostania w zaciszu własnego domu. Jednak są czasem tytuły, które chcemy obejrzeć szybko, kiedy jest o nich głośno. Zostałam na jakiś czas słomianą wdową, uczę się siebie, więc w ramach wzniecania dawnego ognia i zakochiwania się w sobie na nowo, wzięłam samą siebie na dwie randki do kina właśnie. Dzień po dniu zobaczyłam w naszym uroczym studyjnym Kinie Miejsce najpierw „Biedne istoty” Yórgosa Lánthimosa, a potem „Obsesję” Todda Haynesa. O tym drugim nieszczęsnym nieporozumieniu napiszę kiedy indziej, natomiast dziś z przyjemnością spróbuję zrecenzować dzieło Lánthimosa. Nie ukrywam, że do wybrania się na ten film najbardziej zachęciła mnie relacja przyjaciela, który tuż po seansie stwierdził, że ma całkowicie mieszane uczucia – od zachwytu po jakiś rodzaj wstrętu. Pomyślałam, znając jego gust, bezpruderyjność i liberalne spojrzenie na świat i sztukę, że to niezwykle ciekawe. Tak skrajne emocje zazwyczaj budzi prawdziwa Sztuka. Zresztą na innym genialnym filmie tego samego reżysera – „Lobsterze” – byliśmy wiele lat temu razem w kinie i bardzo nam się podobał.

Już od pierwszej sceny do samego końca filmu miałam jedno dominujące wrażenie – ten film jest pod każdym względem arcydziełem. Sztuką totalną, oryginalną, głęboką, zwariowaną, bezkompromisową, przerażającą, rozbawiającą i miażdżącą swoją wielkością. Niemal każdy kadr to doskonały obraz, który można byłoby godzinami kontemplować. Gra koloru (roztańczonego, krzykliwego, przerysowanego) z czarno-białą narracją zdumiewa, wprowadza pewien chaos i sprzeczność. Jednak pozorną. To jedno z tych dzieł, w których czuję, że twórca nad wszystkim całkowicie panuje.
Dziwność tego filmu jest dokładnie tym, czego od Sztuki oczekuję. „Biedne istoty” oparte na książce Alasdaira Graya pod tym samym tytułem, to przedziwna historia Belli Baxter (w tej roli fenomenalna Emma Stone), która została wskrzeszona przez szalonego naukowca dra Godwina Baxtera, nazywanego przez nią Bogiem, co po angielsku stanowi zdrobnienie jego imienia (w Godwina wcielił się równie znakomity Willem Dafoe). Nie wchodząc w dosyć pokręcone szczegóły, Bella jest jego eksperymentem. W ciele dorosłej kobiety widzimy najpierw dziecko, a potem dorastającą dziewczynkę, zmieniającą się w kobietę. Niektórzy recenzenci porównywali ją do lalki, co jest ciekawym skojarzeniem. Momentem przełomowym oraz inicjacyjnym zaplanowanym dla niej przez dra Godwina ma być ślub z wybranym przez niego kandydatem, ale… sprawy się komplikują, kiedy Bella stwierdza z rozbrajającym urokiem, że ślub, owszem, chętnie, ale na inicjację woli wybrać wyprawę do Europy z Duncanem Wedderburnem (świetny Mark Ruffalo), który obiecuje jej mnóstwo seksu i brak bezpieczeństwa. Jej oczy w momencie tego wyznania błyszczą (w czym przypomina mi do złudzenia mnie samą sprzed lat).

Duncan Wedderburn jest zabawnie-żenującym lovelasem, który nie przepuści żadnej okazji, by wdać się w przelotny romans; typowy samiec alfa, zdobywca. Amant łamiący serca, bo – jak wiadomo – podczas „nic nieznaczącego” seksu zakochują się tylko kobiety, których tym wspaniałym mężczyznom zawsze żal. Więc rzucają między drugim a trzecim stosunkiem wyświechtane: „tylko się we mnie nie zakochaj”, na wszelki wypadek wtrącając również coś o tym, że „żaden inny kochanek nie umie tego, co oni” (miałam wątpliwą przyjemność usłyszeć ten tekst od mężczyzny, który mnie zostawiał; dopiero po latach zrozumiałam, co dokładnie panowie sobie rekompensują takimi słowami). I najcudowniejsza jest w tym wszystkim Bella, przypominająca trochę autystyczne dziecko. Ona go… nie rozumie. Obiecał jej dużo seksu i brak bezpieczeństwa, więc po to przyjechała i bawi się doskonale. Oczywiście nie trudno się domyślić, jak bardzo nie umie się w tym odnaleźć sztampowy Duncan. Bella w żaden sposób nie wchodzi w rolę „typowej kobiety” (czegokolwiek byśmy pod tym dziwacznym sformułowaniem nie rozumieli). Bella nie czyta między wierszami, nie kokietuje, nie flirtuje, nie bawi się w dwuznaczne słowne gierki (scena w restauracji, w której jedzą obiad z przyjaciółmi Duncana jest cudownym tego przykładem). Bella lubi seks, bo doskonale rozumie, że dzięki niemu poznaje samą siebie. Że to jej droga do pełnego zintegrowania się ze sobą. Chodzi o miłość. Ale… do siebie. Jest w tym piękna, niewinna, przejrzysta, uczciwa, doskonała. (W tym podejściu również odnajduję siebie samą sprzed lat.) Więcej fabuły nie zamierzam już zdradzać.
Nie umiem odebrać tego filmu inaczej niż poprzez swój feministyczny filtr. Jednak nawet przy użyciu tego jednego filtra widzę kilka różnych komunikatów. Na pierwszy plan wysuwa się to, co oczywiste – widzimy kobietę, która nie rozumiejąc konwenansów lub odrzucając je, w sposób czysty i nieskrępowany odkrywa swoją seksualność (która zresztą nie musi być czytana wyłącznie dosłownie – może symbolizować wiele kwestii). Odrzuca to, w co próbują ją – nomen omen – ubrać mężczyźni. Począwszy od pomysłu, by jej pierwszy seks miał miejsce dopiero po ślubie, po zjedzenie tylu babeczek, ile „się powinno”. Patrzy na świat oczami dziecka. Wybiera z niego to, co ją zainteresuje, a potem sprawdza, czy dana rzecz jej pasuje, czy nie. Empirycznie doświadcza życia i wyciąga z tego własne wnioski. (Czym, na Godwina, jest rozwój, jeśli nie właśnie tym?) Jest w tym fantastycznie wolna i równocześnie przedziwna. Zniewala i onieśmiela, ale też gorszy. Z drugiej strony – tak, jest inna, jest wolna i robi, co chce, ale… choć zdaje się tym zupełnie nie przejmować, jest jednak nieustająco oceniana. Nazywana (i wyzywana) w sposób uprzedmiotawiający. Oklejana od stóp do głów etykietami, na które w żadnym wypadku nie zasługuje. Jeśli „rozwiązłością” można nazwać absolutną wierność sobie, chęć dogłębnego poznania siebie i bezkompromisową szczerość, to żyjemy w świecie złych nazw. Wspaniale, że inność Belli pozwala jej nie zauważać tego, jak jest odbierana, ale nie zmienia to faktu, że żyje w męskim świecie, w którym głupkowaty i na swój sposób czarujący Piotruś Pan Duncan jest „zdobywcą” i „mężczyzną niebezpiecznym”, a przeobrażająca się z dziewczyny w kobietę Bella przez realizowanie swoich pragnień i odkrywanie wszystkich swoich warstw szybko zdobywa wiadomy tytuł, choć inteligencją i wglądem w siebie przewyższa Duncana o kilka głów.

Myślę, że – abstrahując już od filmu – kobieta nie musi jak Bella nawet spełniać tych wszystkich fantazji. Wystarczy, że je ma, że o nich mówi. Męski świat wrzuca ją do wora „łatwych”, zupełnie, jak by oczekiwał od niej zaprzeczenia, że jest istotą seksualną. Może być seksualnym obiektem – bardzo proszę, ale nie istotą z własną odkrytą i dobrze poznaną seksualnością, która wie, czego chce, a co jej nie służy.
Jak w tym wszystkim interpretować dra Godwina Baxtera, jej stwórcę, ojca, boga, no i… przy okazji również mężczyznę? Kompletnie niejednoznacznego, fascynującego, intrygującego… Myślę, że tu pole jest naprawdę duże. On daje jej mnóstwo swobody. Trudno się dziwić – skoro Bella jest jego eksperymentem, sam jest ciekaw, czego dokonał. Jednak głową jakiego świata może być męski bóg? Męskiego świata, przepełnionego męską narracją. Oczywiście, każdy człowiek, a więc także mężczyzna, jest inny (również pominięta przeze mnie postać poczciwego Maxa McCandlessa, zagrana przez Ramy’ego Youssefa). Nie chcę więc zapuszczać się w debaty na temat jednostek, które szanują kobiety i tych, które ich nie szanują. Chcę zauważyć, że „męski świat” (określenie być może niefortunne, a w każdym razie nad wyraz często niezrozumiałe) to inaczej „świat patriarchalny”. Świat nierówny, traktujący ludzi inaczej ze względu na płeć. Z jednej strony wspaniale jest widzieć na ekranie kobietę, która odstaje od wszystkich przyjętych norm i żyje po swojemu, nie zmieniając się na niczyją modłę i będąc tym samym wzorem dla innych kobiet. Z drugiej zaś strony, przykro jest patrzeć na świat nadal nienaprawiony. Nadal oceniający, nadal hołdujący nierównościom. Pytaniem, które się nasuwa jest to, kim tak naprawdę są tytułowe „biedne istoty”? Istoty, będące wynikami chorych eksperymentów dra Baxtera? A może ci wszyscy, których Bella zostawiła bezwiednie daleko za sobą w tyle? A może my czytelnicy/widzowie, próbujący rozwikłać te dylematy… Jedno jest pewne – Yórgos Lánthimos stworzył arcydzieło.

Oprócz wspomnianych przepięknych kadrów i znakomitych kostiumów na słowa ogromnego uznania zasługuje też fantastyczna, elektryzująca muzyka Jerskina Fendrixa, budująca nastrój filmu. 

Film dostał aż 11 nominacji do tegorocznych Oscarów w następujących kategoriach:

  • najlepszy film Andrew Lowe, Ed Guiney, Emma Stone, Yórgos Lánthimos
  • najlepsza aktorka pierwszoplanowa Emma Stone
  • najlepszy aktor drugoplanowy Mark Ruffalo
  • najlepszy reżyser Yórgos Lánthimos
  • najlepszy scenariusz adaptowany Tony McNamara
  • najlepsza charakteryzacja i fryzury
  • najlepsza muzyka oryginalna Jerskin Fendrix
  • najlepsza scenografia James Price, Shona Heath, Zsuzsa Mihalek
  • najlepsze kostiumy Holly Waddington
  • najlepsze zdjęcia Robbie Ryan
  • najlepszy montaż Yorgos Mavropsaridis

P.S. A na deser łączę zwiastun filmu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Grbavica”

scenariusz: Jasmila Žbanić
reżyseria: Jasmila Žbanić
gatunek: dramat
produkcja:
Bośnia i Hercegowina, Austria, Niemcy, Chorwacja
rok powstania: 2006
pełny opis filmu wraz z obsadą

Po siedmiu miesiącach wróciliśmy w końcu do Zakopanego. Powitała nas ulewa wstrzymująca na dłuższy czas możliwość rozpakowania auta. Czekając, aż się trochę uspokoi, siedzieliśmy zmęczeni w zimnym, zakurzonym i pokrytym w kątach pajęczynami mieszkaniu. Prawdziwe Halloween. Wyłamałam się i zepsułam klimat pobieżnym odkurzaniem. Po jakimś czasie udało się przynieść i rozpakować najistotniejszy bagaż, a tego – jak można się domyślać – było po takim czasie mnóstwo. Marzyliśmy o ciepłym prysznicu i filmowym seansie. Szybko okazało się, że z powodów technicznych odpalenie czegokolwiek z sieci nie będzie chwilowo możliwe, więc pozostały płyty DVD. Sięgnęłam po leżącą na pianinie kupkę płyt, które Partner odłożył do wspólnego zobaczenia i od razu zaintrygował mnie na jednej z nich bośniacki tytuł „Grbavica”. Partner również jak ja go nie znał, więc żadne z nas nie miało pojęcia, jak bardzo ten film rozłoży nas na łopatki i w jak znakomitym czasie go zobaczymy. Dzień Wszystkich Świętych zmuszający do zadumy i refleksji nad nieuchronnością śmierci, jak również kruchością życia – więc też jego sensem i jakością – był dla mnie idealnym momentem do przeżywania „Grbavicy”, która wdarła się we mnie i jeszcze na długo we mnie pozostanie.

Tytułowa Grbavica to dzielnica Sarajewa, które od 1992 do 1996 roku było oblężone przez siły Republiki Serbskiej oraz Jugosłowiańską Armię Ludową. Równo dekadę od zakończenia tego tragicznego okresu bośniacka reżyserka Jasmila Žbanić zadebiutuje filmem o kobietach, wojennych traumach i oczyszczeniu, jakie może przynieść… jedynie terapia. Głównymi bohaterkami filmu są Esma (w tej roli znakomita Mirjana Karanović) i jej dwunastoletnia córka Sara (zjawiskowa Luna Zimić Mijović). Esma to kobieta w średnim wieku, pozornie zupełnie zwyczajna – pochłonięta pracą, samotnie wychowująca dorastające dziecko, lubiana przez koleżanki, nienarzekająca, utrzymująca się na powierzchni. Od pierwszych scen widać, że bardzo kocha swoją córkę, która nadaje kolor i świeżość smutnej szarej codzienności (Bośnia ukazana w filmie przypomina Polskę z początku lat 90.). Sara jest szalona, zbuntowana, odważna. Odczuwa, ale też generuje u innych, emocje skrajne. Niezwykle cieszy się na zbliżający się obóz, który organizuje jej szkoła. Wycieczka nie jest tania, ale dzieci bośniackich szahidów, uznawanych za bohaterów wojennych, dostają sporą zniżkę. Trzeba tylko dostarczyć do szkoły zaświadczenie o tym, że ojciec poniósł śmierć na froncie. Sara, która swojego taty nigdy nie poznała, za każdym razem, kiedy prosi o potrzebne do uzyskania upustu zaświadczenie, spotyka się z unikami matki. Równocześnie Esma podejmuje nocną pracę kelnerki w ohydnym i podejrzanym klubie, żeby na upragnioną wycieczkę córki zarobić. Można powiedzieć, że napędza ją jedynie miłość do córki, jednak sama miłość nie czyni z niej dobrej matki. Choć bywa ciepła, kochana i troskliwa, bywa też całkowicie emocjonalnie niedostępna, a swoje granice komunikuje wybuchami niekontrolowanej złości. W momentach irytacji córką nagle z miłej, dobrej, zaradnej kobiety zmienia się w lodowatą, przepełnioną wściekłością i bólem istotę. Balansuje między dwoma trybami. Paradoksalnie to ją z córką łączy, bo dwunastolatka również funkcjonuje naprzemiennie w dwóch trybach: zadziornej młodej rebeliantki i malutkiej dziewczynki, która potrzebuje przytulenia, ciepła i zapewnienia, że nigdy nie zostanie opuszczona. Swoją drogą ukazanie tej prawdy o dzieciach w tym wieku jest porażająco prawdziwe i niestety rzadkie w filmach. To „trudny wiek”, ale przede wszystkim dla przeżywających wtedy burzę hormonów i zmienność nastrojów nastolatków. Jedyne, czego wtedy potrzebują, to mądrego, zrównoważonego opiekuna, który po prostu będzie. I w razie czego pomoże im ponazywać ich emocje. Jednak Esma mimo najszczerszych chęci, bezgranicznej miłości do Sary i starań, by zapewnić córce jak najlepsze życie nie jest „zrównoważonym opiekunem”. Nie może być. Jest ofiarą okrutnej, przerażającej wojny; ofiarą swoich traum. Tak samo jak 200 tysięcy innych bośniackich kobiet, z którymi dzieli swoją straszną historię. Żeby się takim opiekunem stać, musi najpierw zadbać o siebie, a to jest dla niej zbyt trudne. Potrzebuje wsparcia, na które ciągle nie jest niestety gotowa. Z oferowanej przez państwo pomocy terapeutyczno-finansowej, wybiera tylko tę drugą. (Co jest na pewno dobrym początkiem.) Jest jak spłoszone zwierzę w trybie przetrwania. Nie wie, że przekazuje swoją traumę dziecku, nie lecząc się. A leczenie, czyli terapia jest niczym innym, jak rozmową o swoich uczuciach. Opuszczeniem gardy, odrzuceniem lęku przed oceną i opowiedzeniem własnymi słowami (wszystko jedno, że chaotycznie czy niespójnie) swojej historii. Uzdrawia nas poczucie bycia wysłuchanym, ale też to, że mówimy w „bezpiecznej przestrzeni”. Że mówimy do osób, z którymi łączy nas podobieństwo doświadczeń (jestem głęboko przekonana, że nie powinno to być nasze dziecko). No i że odbywa się to w obecności kogoś, kto ma wiedzę, jak terapię poprowadzić. Terapia jest procesem długim i trudnym. Jednak koniecznym, by wrócić do zdrowego funkcjonowania, a w swojej tragedii znaleźć źródło siły.
Ogromną wartością filmu jest opowiedzenie o wojnie głosem kobiet. Uderzyło mnie, że szkolna zniżka na wycieczkę była tylko dla dzieci, których ojcowie zginęli podczas wojny. Bez wątpienia byli bohaterami i taki gest jest pięknym hołdem. Jednak co z dziećmi bohaterek, które wojnę przetrwały, tracąc w niej tożsamość oraz godność i dziś żyją, będąc samotnymi matkami? Wspomnienie otwierającej film sceny grupowej terapii z wstrząsającą pieśnią w tle robi porażające wrażenie, kiedy pod koniec poznamy już sekret Esmy (pod takim tytułem film ukazał się na Zachodzie) i zrozumiemy lepiej kontekst. Jej historia jest jedną z dwustu tysięcy historii. Dwustu tysięcy traum przekazywanych kolejnym pokoleniom.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Zielona granica”

scenariusz: Maciej Pisuk,
Gabriela Łazarkiewicz-Sieczko
reżyseria: Agnieszka Holland
gatunek: dramat
produkcja: Polska, Czechy,
Francja,
Belgia
rok powstania: 2023
pełny opis filmu wraz z obsadą

Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu wyszłam z kina po seansie zalana łzami, długo nie umiejąc ich powstrzymać. Prawdopodobnie też była to jedna z najczęściej spotykanych reakcji na „Zieloną granicę”. To film wstrząsający, obnażający ogrom zła, ale też równocześnie ogrom dobra, które – w zależności od okoliczności i naszych zasobów – w sytuacjach ekstremalnych z nas wypływa. Nas – ludzi, ale o tym za chwilę.
Choć chyba nie ma osoby, która nie wiedziałaby, o czym jest ten film, czuję się w obowiązku bardzo szybkiego wyjaśnienia. „Zielona granica” opowiada o tragedii, która spotkała uchodźców z krajów dotkniętych wojną oraz nędzą (m.in. Afganistanu i Syrii). Zostali oszukani, że po przylocie na Białoruś bez problemu przekroczą polską granicę, a potem kolejne europejskie. Niestety, ich koszmar rozpoczął się w lesie, przez który białorusko-polska granica przebiega. W lesie, z którego nie mogli – i w dużej części nadal nie mogą, ta sytuacja trwa już dwa lata – się wydostać, mimo coraz trudniejszych warunków pogodowych i problemów zdrowotnych (mowa tu nie tylko o skrajnym wycieńczeniu organizmu, ale też o ciążach, porodach i poronieniach). Uwięzieni w lesie, traktowani przez polską oraz białoruską straż graniczną jak śmieci (i podrzucani co jakiś czas przez jednych drugim i na odwrót), okazali się niczym innym niż podłożoną Polsce przez Łukaszenkę (czyli per saldo zbrodniarza Putina) „ludzką bombą”. Przyjazd bardzo licznej grupy uchodźców i wynikające z tego problemy, również związane z ogromną polaryzacją społeczeństwa, destabilizuje każde państwo. Jeśli te państwa wiąże wspólnota unii, destabilizacja uderza też bezpośrednią w tę unię. Jeśli chodzi o plan Putina – polska władza obecnie jeszcze rządząca spisała się na medal. Zrobiła dokładnie to, czego chciał, pokazując Polakom, jak okrutni i bezwzględni (wykonując jej rozkazy), ale też jak dobrzy i odważni (buntując się przeciw nim) mogą być. Pokazała nam trudną prawdę o nas samych. Oczywiście zrobiła to jak zwykle bezmyślnie i przy okazji służalczo wobec Rosji, czego jej wyborcy zdają się uparcie nie dostrzegać.
Film Agnieszki Holland ma fabularną formę, ale opiera się na udokumentowanych faktach. Pokazuje historie ludzi. Zarówno uchodźców, których podróż do upragnionej Europy zamieniła się w koszmar w polskim lesie, jak i psycholożki mieszkającej w okolicy, która dołącza do pomagającej uchodźcom Grupy Granica, czy w końcu strażnika granicznego, który powoli dostrzega, że jego praca zaczyna kolidować z przyzwoitością. Siłą „Zielonej granicy” jest prawda. To film o człowieczeństwie. O tym, że w sytuacji ekstremalnej część z nas człowiekiem pozostanie, a część się człowieczeństwa wyrzeknie. Ciekawe jest też, że te same osoby, które chętnie wygłaszają autorytarne sądy, kto powinien podczas wojny walczyć, a nie uciekać, nie są zdolne do tak w sumie nie bardzo nawet heroicznego poświęcenia jak zbuntowanie się w pracy, opowiedzenie się po stronie dobra czy nawet narażenie się na kilka godzin w areszcie. Nasza – jak mawiają katolicy – „wolna wola” polega właśnie na tym, że zawsze mamy wybór. Nawet, jeśli państwo, w którym żyjemy zmienia się w państwo bezprawia i nakazuje nam zachowania nieludzkie, uwłaczające człowieczeństwu.
Rozmiar obrzydliwej nagonki na Agnieszkę Holland, kradzież filmu i pokazanie jego fragmentów w reżimowych mediach w celu zmanipulowania (i tak już systematycznie ogłupianych) widzów świadczy jedynie o tym, że putinowska propaganda ma się w naszym kraju świetnie. A jeśli chodzi o „opluwanie munduru” straży granicznej, cóż… Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że za odmówienie wykonania polecenia grożą bardzo poważne konsekwencje. Równocześnie wiem też, że cała zbuntowana załoga (czy też, bądźmy realistami, jej większość) jest dla kapitana gigantycznym problemem. Kiedy słyszę pytanie, „co ci biedni chłopcy mają robić, kiedy rozkazy przychodzą z góry, a oni mają przecież rodziny”, myślę, że przestać się mazać i zachować się przyzwoicie. W najgorszym razie stracą pracę. Ludzie uwięzieni w lesie tracą zdrowie, ale też życie.
Czy film jest „antypolski”? To zależy od tego, jak Polskę zdefiniujemy. (Swoją drogą, jeśli miałby być „antypolski”, musiałby też być „antybiałoruski”, a nikt go tak nie nazywa.) Holland ucieka od etykietek. Ten film nie jest o Polakach, Białorusinach, Afgańczykach, Syryjczykach. Nie jest też o katolikach, muzułmanach czy Żydach. To film o ludziach. Bardzo różnych ludziach, ale granica podziału między nimi nie przebiega między terytoriami ich ojczyzn. Widzimy ludzi niezwykle kulturalnych, grzecznych, miłych, widzimy ludzi dobrych, walecznych, odważnych, w końcu widzimy ludzi z kompletnych intelektualnych nizin, ludzi prymitywnych i prostackich, ale też widzimy ludzi prostych, w których dokonują się zmiany; których rusza sumienie. I wiemy też, że to jedynie wycinek rzeczywistości, jakoś jednak ukazujący złożoność całej trudnej sytuacji. Jeśli już jednak koniecznie rozpatrywać „Zieloną granicę” w kontekście naszego kraju (a zachowanie straży granicznej jest jedną z najbardziej haniebnych kart w naszej historii), myślę, że wyłaniają się z niej dwie Polski. Jedna: nowoczesna, empatyczna, odważna, waleczna, ludzka i przyzwoita. Druga: zaściankowa, pozamykana, prymitywna, zacofana i zakompleksiona. Jeśli ktoś po obejrzeniu tego filmu (choć standardem stało się wypowiadanie się o filmach, których się nie widziało) nazywa go „antypolskim”, oznacza to, że wierzy w tę drugą Polskę, której ja nie chcę z nim tworzyć. Ale to już nie jest przecież wina Agnieszki Holland. Sama, będąc Polką, oczywiście podczas oglądania tego filmu robiłam rachunek sumienia i biłam się w piersi za polskie grzechy. Jednak film jest o człowieczeństwie. O tym, że dzieli nas wyłącznie to, czy będziemy ludzcy, czy bezwzględnie nieludzcy. Fenomenalnym zabiegiem jest początkowy najazd kamery na las w kolorze, a dopiero niedługo później zmiana obrazu na czarno-biały. Taki zresztą pozostaje do końca filmu. Wszyscy jesteśmy równi bez względu na kolor i jakąkolwiek grupową (narodową, rasową, religijną) przynależność. I z tego punktu podejmujemy decyzje przyzwoite albo wykluczające nas poza nawias przyzwoitości.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Oppenheimer”

scenariusz: Christopher Nolan
reżyseria: Christopher Nolan
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA, Wielka Brytania
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Już od dawna unikam chodzenia do kina. Większość filmów prędzej czy później jest dostępna online i można ją obejrzeć w zaciszu własnego domu bez konieczności słuchania (i wąchania) jedzenia obcych osób, czy narażania się na ogłupianie milionem idiotycznych reklam. Tego lata zrobiłam jednak nie jeden, ale dwa – całkiem oczywiste – wyjątki! Na opisywaną wcześniej uroczą „Barbie” wybrałam się do niepozornego kina studyjnego, w którym czułam się niespodziewanie dobrze. W przypadku „Oppenheimera” nie udało się niestety uniknąć multipleksu, ale dla tego filmu zdecydowanie warto było opuścić swoją strefę komfortu. Nawet na trzy godziny. (Prawie cztery… z reklamami i zapowiedziami.) Najnowsze dzieło Christophera Nolana – przejmująca biografia Roberta Oppenheimera – to prawdziwa uczta.

Scenariusz filmu oparty został na nagrodzonej Pulitzerem książce „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej Kaia Birda i Martina J. Sherwina.

Wikipedia

Jedną z wielu mocnych stron „Oppenheimera” jest znakomita obsada: hipnotyzujący i zjawiskowy Cillian Murphy (w tytułowej roli), od którego nie da się oderwać oczu, doskonały Robert Downey Jr. (jako Lewis Strauss), przekonujący Matt Damon (jako Leslie Groves) czy – pojawiający się w epizodzie, ale jak zawsze fenomenalny – Gary Oldman (jako Harry S. Truman). Już od pierwszych obrazów i dźwięków byłam przejęta. (Doskonała muzyka Ludwiga Göranssona nie jest tylko tłem – ona odczuwalnie współtworzy ten film.) Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że niezrozumiała mieszanina zachwytu, wzruszenia, niepewności, lęku i niepokoju będzie mi towarzyszyć do samego końca seansu. Choć tak naprawdę o wiele, wiele dłużej. Jako osoba, która odczuwa spory dysonans między swoim rozbudowanym życiem wewnętrznym i niedotrzymującym mu kroku – więc ciągle rozczarowującym – życiem „zewnętrznym”, bardzo lubię filmy, w których reżyser pochyla się również nad tym pierwszym. Kiedy nie opowiada w sposób suchy historii widzianej oczami osób, które bohatera otaczają, lecz zanurza się w umyśle postaci, którą przedstawia. I kiedy robi to nie tylko za pomocą muzyki, ale też obrazów, zniekształceń, zakrzywień rzeczywistości. Może dlatego tak mocno mnie poruszyły pierwsze sceny – poznajemy projekcje pracującego na najwyższych obrotach pięknego, genialnego, niesamowitego mózgu. Mózgu owładniętego obsesyjnymi myślami o budowie Wszechświata. Mózgu innego od pozostałych, więc też działającego nieco inaczej. Nolan powoli odkrywa przed nami pełną sprzeczności, nieoczywistą, fascynującą postać Roberta Oppenheimera. Odsłania przed nami jej kolejne warstwy (skacząc przy tym w czasie). Zachwycająca delikatność i wrażliwość, niesłychana naiwność, równocześnie częsty problem z empatią, chłód, dystans i nieugiętość, niepewność siebie granicząca czasem z… – o ironio! – arogancją, zadziwiająca lojalność wobec jednych przy kompletnym braku lojalności wobec drugich to tylko część obrazu głównego bohatera wyłaniającego się z filmu. Nolan na szczęście wstrzymuje się od jakiejkolwiek oceny. Nie znajdziemy tu prostej (lub dyskretnie przemyconej) odpowiedzi na pytanie, czy Oppenheimer był dobry czy zły. Myślę, że przy tak mocnej historii, jak biografia człowieka, który opracował pierwszą na świecie broń atomową można czuć pokusę zanurzenia się w którąś z poniższych dyskusji (lub we wszystkie naraz):

  • czy naukowcy ponoszą moralną odpowiedzialność za to, do czego wykorzystywane są efekty ich pracy
  • czy rozważania natury etycznej mogą zatrzymywać rozwój nauki (lub czy cokolwiek jest w stanie go zatrzymać)
  • czy mamy prawo w obronie życia jednych zabierać je drugim
  • czy dałoby się inaczej, czyli czy naprawdę mamy realny wpływ na tzw. bieg rzeczy, czy go sobie trochę na wyrost przypisujemy
  • czy bycie naukowcem (lub artystą) może nas na chwilę zwolnić z człowieczeństwa, które i tak nas dopadnie w postaci astronomicznego kaca

Nolan się tej pokusie jednak opiera. Idzie dalej i zostawia nas z tym niejednoznacznym obrazem złożonego, niejednoznacznego człowieka. Jedyne, co do czego nie możemy mieć wątpliwości, to geniusz Oppenheimera. Z reszty każdy wyniesie to, co z nim zarezonuje. Nadal jednak nikt z nas nie będzie w stanie „postawić się w sytuacji” wielkiego fizyka po pierwsze dlatego, że żyjemy w innych czasach i już wiemy, „co było potem”. (Początkowo amerykańska bomba atomowa miała wyprzedzić budowaną w tym samym czasie niemiecką. Istniało duże zagrożenie, że Niemcy będą pierwsi, a Oppenheimer jako syn niemieckich Żydów był przerażony perspektywą posiadania takiej broni przez Hitlera.) Po drugie też dlatego, że mózg, jakim dysponował, był wybitny i zmagał się z kompletnie innymi wyzwaniami, niż mózg przeciętny. Po trzecie z kolei dlatego, że dobro i zło wbrew pozorom wcale nie jest jaskrawe i łatwe do wskazania. Każda z trudnych decyzji przedstawionych w filmie miała tak samo dużo rozsądnych argumentów zarówno za, jak i przeciw. Równocześnie skutki każdej źle podjętej mogły okazać się katastrofalne. Na ogół zresztą w przypadku działań wojennych rzadko podejmuje się decyzje dobre dla wszystkich. Sukcesem jednych jest niestety tragedia drugich. Film pobudza nas do refleksji i prowokuje do zadawania sobie wielu pytań. Sam jednak na nie nie odpowiada. Obarcza nas nimi, przygniata i pokazuje, na co zdadzą się łatwe moralizatorskie oceny. Ja po wyjściu z kina pozostałam z poczuciem wspomnianego wyżej astronomicznego kaca. Bo to, co zachwyca, elektryzuje i fascynuje, a mianowicie nieprawdopodobne możliwości ludzkiego umysłu popychającego naukę do przodu, niknie nagle, kiedy uświadomimy sobie, ile osób straciło życie w wyniku eksplozji obydwu bomb. Około 150 tysięcy ofiar w Hiroszimie i Nagasaki to 150 tysięcy tragedii całych rodzin. To pokoleniowe traumy. To w końcu przyszłe ofiary konsekwencji wybuchów. To gigantyczna ingerencja w losy świata, nie tylko z czysto politycznego punktu widzenia. To nieodwracalna zmiana japońskiego społeczeństwa.
Celowo wstrzymuję się od przybliżania fabuły filmu, bo każdy z nas ją przynajmniej oględnie zna. Nie chciałabym też niczego zaspojlerować. Siłą „Oppenheimera” jest to, że skupia się na przedstawianych jednostkach i ich wyjątkowości (większość naukowców, którzy brali udział w powołanym do konstrukcji bomby Projekcie Manhattan pod kierownictwem Oppenheimera zostało później noblistami). Trudno mi też nie zauważyć, że w trwającym trzy godziny filmie przedstawiającym dobrych kilka lat życia Roberta Oppenheimera i jeden z ważniejszych, historycznie przełomowych momentów, poznajemy świat… niekompletny; niemal całkowicie pozbawiony kobiet. Przez ekran przewija się kilka razy kochanka głównego bohatera (piękna Florence Pugh jako Jean Tatlock), siłą rzeczy poznajemy też jego późniejszą żonę (Emily Blunt jako Katherine Oppenheimer). Z prędkością światła pojawia się i znika kolejna jego kochanka (Louise Lombard jako Ruth Tolman), podobnie jak dołączająca do Projektu Manhattan Lilli Hornig (w tej roli Olivia Thirlby). I to byłoby na tyle. Teraz pytanie, jak te  c z t e r y  kobiety zostały przedstawione. Trzy z nich miały intymne kontakty z głównym bohaterem, dwie z nich kochał na swój własny sposób – każdą zresztą na inny. Z czwartą z kolei współpracował nad dziełem swojego życia. Tymczasem o tej ostatniej oraz o jednej z kochanek (z którą miał romans od ponoć kilkunastu lat) nie dowiadujemy się absolutnie niczego. Natomiast dwie pozostałe są dla filmu ważne ze względu na swoją polityczną przeszłość. Jean Tatlock ma w sobie nęcący dekadencki urok kochanki, z którą możliwa jest tylko miłość niemożliwa, natomiast Katherine Oppenheimer zgrabnie wchodzi w rolę kontrolującej mamusi Roberta. Mamusi, która jest surowa, która każe „wziąć się w garść”, która „dzielnie” z wykrzywioną w wiecznym grymasie twarzą znosi kolejne zdrady w imię… nie wiadomo czego. A właściwie wiadomo, bo już na początku znajomości przyznaje się do słabości typowej dla jednostek obsesyjnie kontrolujących – nie potrafi być sama. Mamusi, która trzyma go przy sobie więzami silniejszymi niż uczucie – poczuciem winy. W dodatku, choć inteligentna, okazuje się zwyczajnie małostkowa i bezrozumna, mając nieuzasadnione pretensje do Edwarda Tellera (w tej roli Benny Safdie) za odważne wyrażenie własnej, odrębnej opinii. W końcu mamusi manipulującej, jak każdy alkoholik pozbawiony wsparcia w walce ze swoim nałogiem.
Tylko teraz czy jest to zarzut do Christophera Nolana? Nie. Myślę, że właśnie wiernie odwzorował rolę kobiety w tamtych czasach. I dopiero to naprawdę przeraża. Nie będę się tu powoływać na test Bechdel-Wallace, którego nie sposób traktować w kategoriach innych niż humorystyczne. Istnieją przecież filmy, których akcja rozgrywa się współcześnie, ale w środowiskach, w których kobiety odgrywają wyłącznie role drugoplanowe (m.in. środowiska mafijne lub ortodoksyjno-religijne). Postulat, by kobiety były obecne w filmie o czasach lub miejscach, w których kobiety były nieobecne, to trochę, jak domaganie się obsady zróżnicowanej etnicznie w filmie poświęconym regionowi etnicznie niezróżnicowanemu. Jednak kiedy przypomnimy sobie chociażby o pojawiającym się w filmie Albercie Einsteinie (w tej roli Tom Conti), który za opracowaną wspólnie z żoną – wybitną fizyczką i matematyczką – Milevą Marić teorię względności dostał nagrodę Nobla, przechodząc do historii jako jedyny jej twórca, może nas ogarnąć bezsilność. Jak wyglądałby świat, gdyby kobietom pozwolono wyjść z cienia? Jak wyglądałby świat, w którym w kwestiach najistotniejszych dano kobietom również dojść do głosu? Czy byłby to nadal świat podrośniętych chłopców bawiących się w próby sił i wojny, w których niestety realnie giną ludzie, w dodatku w gigantycznych, trudnych do pojęcia liczbach? Czy może byłby to świat dyskusji i ujarzmiania wybujałego ego? Naprawdę daleka jestem od wiary w to, że kobiecy świat byłby lepszy od męskiego. Jestem natomiast przekonana, że od świata jednej płci/religii/nacji/orientacji zdecydowanie lepszy jest świat zróżnicowany, pełen wielu sprzecznych nawet punktów widzenia. Taki, w którym kompromis możemy budować na styku wielu światopoglądów, a nie jedynie dwóch skrajnych. Świat nasycony, głęboki, ale też otwarty na inność.

Utopia?

P.S. A na deser łączę dziś wstrząsającą ścieżkę dźwiękową z filmu „Oppenheimer”.

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Barbie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

scenariusz: Greta Gerwig,
Noah Baumbach
reżyseria: Greta Gerwig
gatunek: dramat, fantasy, komedia
produkcja: USA, Kanada
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Ponieważ Barbie to nie tylko film, ale też fenomen społeczny i bardzo istotna część popkultury, pozwolę sobie na poprzedzenie mojej recenzji kilkoma rozdziałami wstępu.

Świat kolejny raz zwariował na punkcie Barbie. Do kin,

żeby nie powiedzieć „do ken”

– jak zażartował mój Przyjaciel,

trafił właśnie film „Barbie” Grety Gerwig. Nie ukrywam, że całe towarzyszące jego promocji różowe szaleństwo sprawiło mi wielką frajdę, przenosząc mnie do krainy dziecięcych i nastoletnich fantazji. Z przyjemnością wybrałam się więc do kina. Wybrałam się, mając pewne nadzieje, że tak dobrzy aktorzy, jak grający główne role Margot Robbie (Barbie) i Ryan Gosling (Ken) nie wystąpią w produkcji bardzo złej. Nie chciałam się jednak nastawiać na nic wybitnego. Raczej na miłą rozrywkę. Tymczasem dostałam i dużo śmiechu (oraz uśmiechu), i kilka poruszających momentów, i sporo materiału do przemyślenia, bo wiele treści mocno ze mną zarezonowało. Czy film okazał się więc wbrew moim oczekiwaniom wybitny? Nie. Miał jednak w sobie to coś, co sprawiło, że stał się dla mnie niespodziewanie ważny.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Być może ze względu na swoją neuroatypowość, nigdy nie rozumiałam kontrowersji, które wzbudza lalka Barbie. Najpierw nie rozumiałam ich jako dziecko, potem jako młodziutka dziewczyna, na końcu nie rozumiałam ich  jako kobieta, która dojrzała do tego, by dumnie nazywać się feministką. Dla mnie zabawki są tylko (albo aż) narzędziem do puszczania wodzów dziecięcej fantazji. To dorośli dopatrują się w nich zła albo dobra i toczą na ich temat długie i męczące debaty.
Czasy bawienia się lalkami Barbie mam już dawno za sobą, ale kiedy ruszyła cała marketingowa machina reklamująca film Grety Gerwig, a internet zalały różowe barwy i charakterystyczny barbiowy font, moje wewnętrzne dziecko aż krzyknęło z zachwytu. Zapowiedzi zwiastowały film głupawy i słaby, więc – jak pisałam wcześniej – do tego, żeby zaryzykować wydanie pieniędzy na bilety do kina przekonały mnie nazwiska aktorów grających główne role. Równocześnie spotkałam się z reakcjami zdradzającymi ogromne pokłady niechęci do Barbie i całej kultury, jaką reprezentuje (przypomnę, że cały czas mówimy o lalce). Reakcje mówiły oczywiście niewiele o przedmiocie, a niemal wszystko o podmiocie. Zrozumiałam wtedy (nie bez pewnego wyjaśnienia mojego Partnera), że Barbie może trigerrować. Że dla niektórych Barbie jest:

symbolem wykluczenia i klasizmu – kiedyś miały ją tylko „wybrane” dzieci, czyli te, których rodziców było na nią stać; przez co jedne dzieci mogły czuć się lepsze, a drugie gorsze

niedoścignionym wzorem piękna – przez swoje „idealne” (kompletnie wyidealizowane i nierealistyczne) proporcje, przez co może wpędzać w kompleksy młode dziewczynki, nie rozumiejące, że żaden człowiek nie jest w stanie wyglądać jak Barbie; gorzej, że wpędzały w kompleksy również ich mamy, które już ludzkie ograniczenia wynikające z anatomii powinny rozumieć

symbolem powierzchowności i płytkości oraz pochwałą bezmyślnego konsumpcjonizmu, a także uznawania urody i fizycznej atrakcyjności za wartość człowieka.

Tyle że nadal… mówimy o plastikowej lalce. Lalce, która z jakiegoś powodu stała się aż tak popularna i ta jej popularność mówi nie o niej samej, ale o nas. I tych z nas, którzy ją kochają, i tych, którzy reagują na nią alergicznie. Mówi też o tych, którzy z pewnym dystansem obserwują i diagnozują popkulturę.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ekskluzywną super seksowną prostytutkę Lilli wymyślił i stworzył – na początku lat 50. w postaci pieprznego komiksu w czasopiśmie Bild adresowanego do mężczyzn – rysownik Reinhard Beuthien. Pod koniec lat 50. Lilly doczekała się swojej lalkowej wersji. Była rozerotyzowaną lalką dla dorosłych. Zaczęły ją jednak podbierać tatusiom dzieci, więc jej wizerunek nieco zmieniono. Lilly nie dane jednak było zawojować dziecięcego świata, bo szybko wpadła w ręce Ruth Handler, która kradnąc pomysł i stwarzając firmę Mattel, dorobiła się fortuny. Sprawa po kilku latach sądowej batalii zakończyła się pozasądową ugodą. (Więcej na ten temat mówi Fabjulus w ciekawym odcinku „Złamanych Obcasów”.)  Jednak fakt, że cały ten imponujący sukces oparty był na kradzieży, dziś, kiedy mam tego świadomość, prawdopodobnie sprawiłby, że bojkotowałabym taki produkt. (Bojkotowałabym go też pewnie ze względu na plastik, z którego jest wykonany.) Nadal nie widzę jednak problemu w nierealistycznych kształtach lalki, bo… wiem, że są nierealistyczne. Podobnie jak My Little Pony nie przypominają rzeczywistych kucyków, a u Myszki Miki trudno doszukać się podobieństwa do prawdziwej myszy. Ale z drugiej strony skoro badania wykazują, że Barbie wzbudza w małych dziewczynkach kompleksy – a tak ponoć wykazują, oznacza to, że nie jest w takiej formie dobrą zabawką.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Oczywiście widzę, że pozbawiona genitaliów, ale z wyraźnie zarysowanym biustem, dopasowaną do wysokich obcasów stopą czy mocno wymalowaną twarzą lalka ma mnóstwo seksapilu. To, że jej pierwowzorem była wymyślona przez rysownika płci męskiej ponętna prostytutka również nie pomaga mi obronić tezy, że seksualizacja odbywa się wyłącznie w naszych głowach. Przyznajmy to głośno – Barbie jest sexy. I – o zgrozo! – sexy w rozumieniu, które w rozszalałym patriarchacie funkcjonowało jako jedyne słuszne. Tymczasem nie wszystkie kobiety się malują, depilują, noszą szpilki czy mini i nie przeszkadza im to w byciu obłędnie seksownymi. Inną kwestią jest ta, że nie każda kobieta musi być seksowna. Nie każda musi chcieć taka być. Ani seksowność, ani atrakcyjność fizyczna (która może, ale nie musi zawierać się w tej pierwszej) nie stanowi o wartości człowieka. Świat od jakiegoś czasu odrabia przyspieszoną lekcję z tego oczywistego faktu; przyswaja je i międli na tysiące sposobów. Do znudzenia. I dobrze! Tylko pytanie, czy pomysł na to, że kobieta musi się umalować i wyglądać sexy podsuwa małym dziewczynkom rzeczywiście lalka, którą się bawią, czy może obserwowanie swojej mamy i innych dorosłych kobiet z najbliższego otoczenia? A może obserwowanie histerycznych reakcji dorosłych na ukochaną laleczkę? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Nie znam badań. Nie neguję wpływu zabawek na rozwój dziecka. Jednak też go nie przeceniam. Ciągle natomiast nie rozumiem, czemu tak bardzo „chronimy” nasze dzieci przed seksualnością, a tak mało uwagi poświęcamy przemocy, którą dzieci w swoich zabawach zaskakująco często naśladują. Czemu prężny (pozbawiony sutków, by the way) biust lalki ma zaszkodzić dzieciom, które choć seksu jeszcze nie uprawiają, są jednak istotami seksualnymi? A czemu zabawa w wojnę i strzelanie do siebie z plastikowej broni nas dorosłych nie przeraża? Przecież seks będzie w życiu naszych dzieci (w większości przypadków) w przyszłości obecny, a przemoc – liczymy, że jednak nie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie pamiętam, kiedy dostałam swoją pierwszą Barbie. Być może na pierwszą komunię, być może później, w każdym razie na pewno nie od rodziców. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek dostałam Barbie od rodziców, ale nawet jeśli tak, to w takich prezentach raczej celowały zagraniczne ciocie. Nie pamiętam, ile finalnie miałam lalek Barbie. Jedna na pewno jeździła na rolkach, inna była czarnoskóra, jeszcze inna miała naprawdę zjawiskowo piękną twarz – najpiękniejszą, jaką widziałam… u lalki. Ken był za to tylko jeden. Ridge Forrester z „Mody na sukces”, będący synem, ojcem i bratem swojej matki to przy moim Kenie mały pikuś. Ken odegrał wszystkie role męskie w moim świecie Barbie i całkowicie mi wystarczał jeden. Był nudny, bo miał namalowane włosy i idealną twarz. Traktowałam go niesłychanie przedmiotowo. W żaden sposób nie przeniosło się to na szczęście na moje dorosłe życie, ale film „Barbie” rzeczywiście świetnie zobrazował rolę, jaką pełnił Ken w tych zabawach.
Środowisko, w którym się wychowywałam było bardzo specyficzne. Z jednej strony miałam się swoimi Barbie nie chwalić w szkole, „żeby innym dziewczynkom nie było przykro”, z drugiej poważni znajomi rodziców, z którymi miałam styczność, gardzili wszystkim, co komercyjne, plastikowe, różowe i przywołuje zgniły konsumpcjonizm. A tym jest właśnie Barbie. Przynajmniej w oczach dorosłych. Nie doświadczyłam więc wykluczenia i klasizmu z powodu nieposiadania Barbie, ale z powodu ich posiadania właśnie. W dobrej zabawie przeszkadzała mi niewypowiedziana nigdy przez nikogo (ale mocno przeze mnie wyczuwana) sugestia, że ludzie z naszych sfer nie zniżają się do czegoś tak… prymitywnego i dla mas, dla ludu. (Rodzice pozostawali w tej kwestii raczej Szwajcarią.) Z tego dziwnego dysonansu wyciągnęła mnie pewna niesamowita dama, prezentując mi przepiękny różowy domek dla Barbie. Była nią… pani Danusia Lutosławska (żona słynnego Witolda Lutosławskiego). A że mama od najmłodszych lat zawsze powtarzała mi:

jeśli chcesz zachować się jak dama, a nie wiesz jak, pomyśl, jak w danej sytuacji zachowałaby się Danusia Lutosławska,

wreszcie poczułam, że mamy z moimi Barbie kogoś ze środowiska po naszej stronie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starałam się nie czytać zbyt wielu recenzji filmu, żeby siąść do pisania ze świeżą głową, ale kilka tekstów wpadło mi w ręce. I nie ukrywam swojego ogromnego zaskoczenia tym, ile oczekiwań recenzenci zdołali pomieścić w tym prostym familijnym kinie. A im więcej mamy oczekiwań, tym bardziej pozwalamy innym je zawieść. Niektórzy zarzucali filmowi fabułę nie dość feministyczną, bo przy pewnym zwrocie akcji lalki wybierają taką a nie inną metodę wywalczenia swojego. Inni nie mogli się nadziwić, że w filmie jest tyle mądrości, cytując jak prawdę objawioną jeden z końcowych monologów, który jest, owszem, całkowicie słuszny, ale też dosyć banalny. Bohaterka wygłasza oczywistości, które można streścić w słowach:

świat oczekuje od kobiety, że będzie wszystkim naraz i równocześnie wpędza ją w poczucie, że ciągle jest nie dość jakaś.

To nie jest wielka filozoficzna mądrość, ale fakty. W dodatku coraz mniej już na szczęście aktualne. Warte przypominania i wierzę, że u wielu kobiet wywołujące łzy, ale jednak nie sprawiające, że film jest arcydziełem. Jeszcze inni z przenikliwością godną Sherlocka Holmes’a oznajmiali, że to wyśmiewanie firmy Mattel w filmie to nie jest wcale przyznanie się przez nią do jakichś błędów czy ukorzenie się przed widzami, tylko rodzaj całkiem opłacalnej kampanii promocyjnej firmy. No raczej! Dziwienie się temu jest co najmniej naiwne. (Swoją drogą mam też wrażenie, że często zapominamy, jak duże różnice kulturowe dzielą Stany Zjednoczone od Europy, a to ma jednak znaczenie.) Wiadomo, że Mattel zarobi na tym filmie i jeśli jesteśmy z jakichkolwiek powodów temu przeciwni, wystarczy nie iść do kina. Ma się to nijak do oceny merytorycznej filmu. A ten jest niezwykle barwny (i nie mam tu na myśli wyłącznie fantastycznej scenografii i kostiumów), w wielu momentach mądry, inteligentny, błyskotliwy, dowcipny i przeuroczy. Fabuła w moim odczuciu jest w nim najmniej istotna. Ważne są jednak przemiany dokonujące się w bohaterach, które nie są – jak w klasycznych bajkach – jednoznaczne. I tego wątku nie wyczytałam w żadnej recenzji. Nie wiem, jak powinien wyglądać film z mądrym feministycznym przekazem. Mam wrażenie, że Greta Gerwig daje oczywistego prztyczka w nos patriarchatowi, ale daje go też współczesnemu feminizmowi w najbardziej jego irytującej wersji. Pokazuje – owszem, trochę naiwnie i mam wrażenie, że robi to celowo – że skoro feminizm zakłada równość płci, to nigdzie nie dojdziemy, kłócąc się o nieistotne szczegóły i tocząc ze sobą na każdym polu wojenki płci. I niestety, ale w dzisiejszej rzeczywistości celują w tym kobiety. Pokazuje jednak również (mniej naiwnie, czym przykuwa uwagę wrażliwych widzów) coś niesłychanie istotnego – że nie możemy się definiować poprzez innych ludzi. Choć to na początku przeraża, bo jeśli całe życie tak robiliśmy, to bez nich czujemy się wydmuszkami. I nie ukrywam, że to właśnie mowa Barbie do Kena pod koniec filmu wycisnęła ze mnie największy strumień łez. Dlatego że dokładnie tego dowiedziałam się o sobie na terapii. Na własny użytek w tekście o swojej histrionii nazwałam to „syndromem Zeliga” – wtapianie się w innych, żeby zyskać aprobatę, żeby nie zostać odrzuconą, żeby być lubianą, żeby nie być samą. A kiedy ci inni sobie pójdą… właściwie nie zostaje nic. Zabierają te kawałki, które wykreowałam, żeby im dogodzić i pozostaję w pustce. Terapia pomogła mi to sobie uświadomić i długi czas myślałam, że znalazłam się już w innym punkcie, ale czasem niepostrzeżenie się cofam. I to był mały wstrząs, którego potrzebowałam. Choć piszę to znów z zastrzeżeniem, że nie świadczy to o artystycznej wartości filmu, bo tej zwyczajnie nie umiem ocenić.
Trudne było dla mnie inne – również doskonale znane mi z terapii – przesłanie: rzeczywistość jest trudna, mało spektakularna, szara, nieprzyjemna i niesprawiedliwa, ale to właśnie w jej obszarze możemy działać. Spotkałam ludzi, którzy uciekali przed nią w sen, alkohol, narkotyki, seks, przemoc, jedzenie, gry komputerowe, pornografię, imprezy. Dziś sama uciekam przed nią czasem w fotograficzne sesje, starając się zrobić z tego jednak barwną odskocznię od życia, a nie schron, w którym je przeczekam. Barbie czując się dziwnie (nadal próbuję nie spojlerować), zaczęła rozumieć, że otaczająca ją bańka, choć urocza, już jej nie wystarcza, że musi sięgnąć dalej, wyżej. A tam… nie jest wcale tak beztrosko i bezpiecznie, nie jest też tak zachwycająco i ekscytująco. To właśnie tego ostatniego aspektu rzeczywistości wielu z nas nie jest w stanie znieść. Jednak niesie ona inne wartości, które mogą dać nam niezwykłą siłę. Na odkryciu tego polega zresztą wyjście z roli dziecka. (U mnie przypadające na moje późne lata trzydzieste, może dlatego tak mnie to poruszyło.) I tu w filmie dzieją się rzeczy naprawdę piękne. Scena, w której Barbie siada na ławce i rozmawia ze starszą kobietą jest cudowna.
Wzruszyła mnie myśl o tym, że dzisiejsze dzieciaki mogą zobaczyć film, w którym ich ukochana bohaterka (Margot Robbie w roli Barbie naprawdę wspaniała!) jest dobrą, wrażliwą, mądrą, empatyczną lalką doświadczającą trudnych lekcji, z których wyciąga wnioski. Nie boi się otworzyć na zmiany, choć są przerażające. Nie boi się mówić o swoich uczuciach, ale też przyznać do błędu (wspomniana wyżej rozmowa z Kenem). Wreszcie nie dąży do bycia w związku i założenia rodziny, co przez lata było w filmach i bajkach największą aspiracją kobiety. Chce dotrzeć do prawdy o sobie, by móc żyć w zgodzie z nią. Nie wiem, czy film jest doskonały, nie wiem nawet, czy jest dobry. Mnie poruszył. Bardzo się cieszę, że powstał i że mogłam go zobaczyć.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser zaśpiewam Wam coś zabawnego. Od jakiegoś czasu prześladowała mnie forma kanonu. Zafascynowana nią, umieściłam kanon „Już noc” Jerzego Wasowskiego w swoim wykonaniu pod koniec wpisu „Obsesyjno-kompulsywnie”. Potem postanowiłam się z nią zmierzyć i napisałam własny kanon pt. „Jak napisać kanon”, który umieściłam pod koniec wpisu „Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach”. Pisząc o Barbie, coś poczułam, że warto sprawdzić i… przeczucie mnie nie myliło. Refren strasznej piosenki z lat 90. grupy Aqua „Barbie Girl” ma w sobie kanonowy potencjał, co próbowałam poniższym nagraniem wykazać.
W tym miejscu warto wspomnieć też o ścieżce dźwiękowej z filmu „Barbie”- jest naprawdę przepysznie przemyślana. Każda piosenka została napisana specjalnie na tę okazję (z wyjątkiem wspomnianej „Barbie Girl”, która dostała nowe, lepsze życie), przez co soundtrack tworzy bardzo spójny, urokliwy, nieco naiwny, cukierkowo-plastikowy krajobraz.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„Jak pokochałam gangstera”

scenariusz: Krzysztof Gureczny / Maciej Kawulski
reżyseria: Maciej Kawulski
gatunek: sensacyjny
produkcja: Polska
rok powstania: 2022

pełny opis filmu wraz z obsadą

Kiedy pomyśleliśmy z Partnerem, że po fatalnym miniserialu „Dziewczyna z Oslo” Netflix drugi raz nam już tego nie zrobi, wtedy cały na biało wjechał świeżutki film „Jak pokochałam gangstera”. Nigdy w końcu nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej.
Z wielu powodów odpuściłam sobie śledzenie współczesnej polskiej kinematografii, ale jak mieszka się z chłopakiem z Wrzeszcza, film o Nikodemie Skotarczaku vel Nikosiu – legendzie trójmiejskiej mafii – wydaje się pozycją obowiązkową. I choć film zaczyna się obiecująco, kusząc niebanalnymi ujęciami, kolorem i muzyką, szybko staje się jasne, że to, co w nim udane, może być co najwyżej dziełem przypadku. Słabość tej produkcji ujawnia się w pełnej krasie już po kwadransie. Przedstawiony w pewnym momencie Autosan H9, którym bohaterowie udają się do Budapesztu, w rzeczywistości nie obsługiwał kursów międzynarodowych. W Polsce lat siedemdziesiątych owszem, jeździł, ale jako autobus podmiejski, ewentualnie międzymiastowy. Niby drobiazg, ale jeśli dodać do tego, że do autobusów międzynarodowych wsiadało się na dworcu oraz na przystankach w centrach miast, a nie – jak w filmie – przy bocznej uliczce na środku niczego, twórcy stają się w swojej próbie odtworzenia tamtych czasów, mówiąc najdelikatniej, niewiarygodni. Wisienką na torcie jest jednak umieszczenie tabliczki z napisem „Budapeszt” z tyłu autobusu (co oczywiście znowu ma się nijak do tamtej rzeczywistości), bo… autobus z zewnątrz widzimy w tej scenie tylko z tyłu, a przecież następna, w której bohaterowie już w nim siedzą, a narratorka mówi:

w latach siedemdziesiątych Budapeszt był miejscem, w którym Wschód spotykał się z Zachodem […],

ani trochę nie wyjaśnia, gdzie mogliby jechać. Trzeba to gdzieś na autobusie napisać. Tym bardziej, że wysiadają z niego potem w szczerym polu, kilkanaście kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji… No ale plenery to nie jest tania sprawa, o czym zresztą przekonujemy się już na początku filmu.
Jednak jeszcze chyba gorsze od tego typu fuszerek jest to, co dzieje się w filmie z językiem. Scenarzysta w scenie z lat siedemdziesiątych w jednym dialogu wkłada w usta głównego bohatera słowo „zajebiście”, które weszło do użycia dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych oraz sformułowania „opierdolę sobie coś na ciepło” i „typ” w znaczeniu „koleś, facet”, które pojawiły się w polszczyźnie jeszcze później. To wszystko obnaża żenującą ignorancję historyczną twórców.
Nie każdy jednak orientuje się w światku pomorskich gangusów, więc może pora wyjaśnić o czym jest ten film. To historia inspirowana życiem Nikodema Skotarczaka znanego jako Nikoś, który dołożył swoją sporą cegłę w budowanie (latami i w pocie czoła) mitu Polaka – złodzieja niemieckich samochodów. Kradł auta z rozmachem i ułańską fantazją na skalę przemysłową, w dodatku w iście janosikowym stylu, zabierając bogatym (firmom ubezpieczeniowym) i dając biednym. Przynajmniej tak przedstawia to film, w którym Nikosia wykreowano na fajnego, przemiłego chłopaka obdarzonego sprytem, bystrością i inteligencją. Chłopaka, który dba o wszystkich, których kocha, bo jest dobrym człowiekiem o złotym sercu, a do tego jeszcze królem życia! No może kradnie, ale przecież kto w Polsce nie kradnie… W pewnym momencie na jego drodze staje niczym Javert na drodze Jeana Valjeana w „Nędznikach” inspektor niemieckiej policji, by już do końca jego dni go ścigać. Czym byłby w końcu porządny film akcji bez schwarz (nomen omen) charakteru w postaci złego szwaba…?
Ceniona przeze mnie Ilona Kostecka – autorka bloga „Mum and the city” – niedawno zarzuciła temu filmowi seksistowski sposób pokazywania kobiet. Rzeczywiście sam Henryk Sienkiewicz by się go nie powstydził, z tym że o ile u Sienkiewicza kobiety są mdłymi bogobojnymi mimozami, o tyle u Kawulskiego mają raczej prostytucyjny sznyt. Co do tego, że w „Jak pokochałam gangstera” kobiety pojawiają się wyłącznie po to, by zaspokoić potrzeby seksualne głównego bohatera, zajść z nim w ciążę, wziąć z nim ślub, urodzić mu dziecko i kompletnie zniknąć – pełna zgoda. Jednym słowem kobiety w tym filmie są płaskie jak naleśnik i występują wyłącznie w kontekście mężczyzny. Groteskowym wręcz na to przykładem jest rola Edyty Herbuś, którą widzimy w filmie przez dosłownie kilka sekund, w ciągu których dowiadujemy się, że była baletnicą (scenę dla niepoznaki obrazuje jej próba baletowa) i że choć jest z Nikosiem w ciąży, to „to nie mogło się udać”. Nigdy potem nie widzimy ani jej, ani ich dziecka. Nawet chyba nie pada jej imię. Inną już zupełnie kwestią jest tytuł sugerujący, że historia zostanie nam opowiedziana z perspektywy kobiety. Tymczasem – spoiler alert – z filmu „Jak pokochałam gangstera” nie dowiemy się, jak narratorka pokochała gangstera. Narracji warto się zresztą na chwilę przyjrzeć. Z jednej strony wszystkie wydarzenia opowiadane są przez kobietę (w tej roli Krystyna Janda), z którą wywiad o Nikosiu przeprowadza młody dziennikarz, więc fabuła przybiera postać przywoływanych retrospekcji. Z drugiej, bohaterowie od czasu do czasu sami zaczynają wchodzić w rolę narratorów, mówiąc do kamery. Jeden sposób prowadzenia narracji kłóci się z drugim, a do tego żaden z nich nie jest udolny.
Jeśli historia ma być przedstawiona z punktu widzenia zakochanej w Nikosiu kobiety, spodziewamy się kobiecej perspektywy. Tymczasem ta sprowadza się wyłącznie do ugrzecznienia Nikosia i tylko tyle. Nie dowiadujemy się absolutnie niczego ani o innych pojawiających się kobietach (co jeszcze można byłoby tłumaczyć sobie jej niechęcią do nich), ani też o samej narratorce. To kompletnie męska opowieść włożona w usta kobiety. W dodatku niezbyt spójna i przede wszystkim całkowicie grafomańska, czego już nawet głos Krystyny Jandy nie jest w stanie uratować.
Kiedy w „House of Cards” Frank Underwood zwraca się bezpośrednio do widzów, a dopiero w pewnym momencie serialu zaczyna robić to także jego żona, czujemy, że jest to przemyślany zabieg. W „Jak pokochałam gangstera” przypadkowi bohaterowie mówią do widzów kompletnie od czapy, co nie wnosi do filmu nawet elementu komediowego, natomiast wprowadza chaos. Wydawać by się mogło, że skoro mamy tylu narratorów, przynajmniej przedstawianie postaci przebiegnie w miarę bezboleśnie, ale… też nie. Bo pokazanego w filmie łysiejącego Andrzejka zdemaskowano w końcu w taki oto subtelny sposób:

– Andrzejku, prosiłeś mnie, żebym cię nie nazywał Andrzejkiem. To jak mam cię nazywać?
– Jak to jak? Tak, jak cały Pruszków i Warszawa – Pershing.

Jednak, wracając do seksizmu… upieram się, że gdyby film miał inny tytuł i był zrobiony dobrze, przedstawienie kobiet w sposób, w jaki w tym środowisku się je prawdopodobnie postrzega, nie musiałoby być koniecznie zabiegiem złym. Nie zgodzę się z Iloną w tym, że ohydnie patriarchalne i seksistowskie przedstawianie kogokolwiek w sztuce trzeba zawsze piętnować, bo ta rządzi się swoimi prawami, a forma na ogół mocno daje do myślenia i wywołuje zarówno emocje, jak i dyskusje. Nie trzeba przyklaskiwać przedmiotowemu traktowaniu kobiet, żeby stworzyć fantastyczny, mądry film ukazujący to właśnie zjawisko w sposób wzbudzający w widzach sprzeciw. Problemem tego jednak filmu jest to, że nie jest ani dobry, ani mądry. Nie jest niestety również dobrze zagrany.
Tomasz Włosok, choć wizualnie pasuje do roli ugrzecznionego ładnego chłopca, ma pewną manierę, która nie pozwala mi jego aktorstwa traktować poważnie. W najbardziej chyba żenującej scenie, w której przesłuchiwany przez naszego niemieckiego Javert’a powtarza po polsku: „powiedz stół z powyłamywanymi nogami” (…przez jakieś pięć minut…) osiągnął szczyt brawury rodem z „M jak Miłość”, ale od Wiesława Michnikowskiego dzieli go ciągle przepaść.
Jestem jednym z tych widzów, którzy zwracają w filmach uwagę na muzykę i mówię tu zarówno o oryginalnej ścieżce dźwiękowej, jak i doborze istniejących już piosenek. Urzekła mnie więc na samym początku naprawdę wyjątkowa, intymna wersja Ane Brun przeboju „Big in Japan” zespołu Alphaville. Kompletnie jednak nie rozumiem, z jakiego powodu, kiedy akcja filmu toczy się w późnych latach siedemdziesiątych, słyszymy inny cover tej samej piosenki – znakomitą wersję Guano Apes z 2000 roku? Cover Ane Brun jest magiczny i wypełnia pierwszą scenę niezwykłym klimatem. Cover Guano Apes jest skoczny, ale nie ma absolutnie nic wspólnego z polskim klubem z lat siedemdziesiątych, który widzimy w trakcie piosenki na ekranie, a w dodatku oryginał grupy Alphaville został wydany też później, bo w 1984 roku. I takich nieprzemyślanych muzycznych teł jest w filmie niestety sporo.
Ale żeby nie pisać o samych negatywach, muszę zupełnie uczciwie przyznać, że mieszkanie, w którym Nikoś regularnie uprawiał seks z „Czarną”, mocno mnie oczarowało. Widać oczywiście, że jest stuprocentową inscenizacją teatralną pełną patosu i nierealnych architektonicznych rozwiązań, ale jego słodki kicz – bibelotów, jeleni na rykowisku, kolorów i neonów oglądanych z wanny pozostał w mojej głowie jeszcze na długo. I za to właśnie daję temu filmowi mocne 1/10.

ZWIASTUN:

Fenomen „Breaking Bad”

fot. Marianna Patkowska

Pracę nad tym wpisem zaczęłam już ponad rok temu i… utknęłam onieśmielona popularnością serialu „Breaking Bad”. Dziś wracam do niego z pełną świadomością, że nie jest to praca magisterska rozkładająca opisywany przedmiot na czynniki pierwsze, a – jak zwykle na tym blogu – wycinek rzeczywistości widziany moimi oczami. Oczami nNi.

Starość doświadczana w parze charakteryzuje się m.in. tym, że niebywałą przyjemność zaczyna sprawiać wspólne oglądanie seriali. (W naszym przypadku to tylko pandemia, którą sobie odbijemy szaleństwami do białego rana we wszystkich tych miejscach, które są chwilowo zamknięte, jak tylko zostaną ponownie otwarte, ale powiedzmy, że mamy właśnie pewien przedsmak tego, co nas czeka za jakieś 15 – 20 lat.) Z powodów ideologicznych (bojkot telewizji narodowej) odpadły takie perły kinematografii rodzimej, jak „Klan”, „Barwy szczęścia” czy „Korona królów”. Do tego po latach prawie zupełnego niekorzystania z telewizji, postanowiłam pozbyć się telewizora z mieszkania na dobre (i na złe). Choć to pozornie niczego nie zmienia, bo przecież w internecie jest dostęp do całej telewizyjnej oferty, jednak tak naprawdę zmienia wszystko. Jeśli inteligentny człowiek (a za takiego, chciał nie chciał, uchodzę) przyłapie się na oglądaniu jakiegokolwiek programu średnich lotów w telewizji, zawsze może zwalić na to, że nic innego w niej nie było (co zresztą w 99% przypadków jest szczerą prawdą). Jednak przed zobaczeniem czegokolwiek w internecie musimy podjąć decyzję, co to dokładnie będzie, a świadomy wybór programu, serialu lub filmu ogłupiającego wchodzi w spory konflikt z szacunkiem do siebie, który staram się praktykować. Od dłuższego czasu bardzo starannie dobieram treści, które oglądam (o czym pisałam również TUTAJ). Było więc dla nas obojga oczywiste, że jeśli zdecydujemy się na jakiś serial, musi spełniać pewne standardy.
O „Breaking Bad” oczywiście słyszałam, ale temat nie zaciekawił mnie na tyle, by dać mu szansę. Opowieść o nauczycielu chemii, który zaczyna robić metamfetaminę nie jawiła mi się jak coś, co może mnie porwać (i wcale nie dlatego, że mój romans z chemią należał raczej do tych platonicznych, chociaż… pewnie jednak właśnie dlatego). Kiedy w pandemicznym nastroju partner rzucił pomysł obejrzenia właśnie tego serialu, stwierdziłam, że właściwie… czemu nie. Dziś, po zobaczeniu wszystkich pięciu sezonów, nakręconego niedługo później pełnometrażowego filmu „El Camino” o losach części bohaterów oraz również pięciu sezonów prequelu „Better call Saul” (wszyscy czekamy niecierpliwie na jeszcze niedostępny, niestety ostatni, szósty sezon) zasililiśmy szeregi obsesyjnych fanów tego serialu.

fot. Marianna Patkowska

Los Pollos Hermanos

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są takie miejsca akcji w serialach (niczego nie ujmując Sadybie czy Leśnej Górze), które raczej nie budzą w widzach emocji, ale są i takie, dla których można całkowicie stracić głowę. Jednym z tych ostatnich jest bez wątpienia Los Pollos Hermanos – restauracja w Albuquerque należąca do fast-foodowej sieci serwującej najlepsze smażone kurczaki w Nowym Meksyku. Choć miejsce to przypomina urodą raczej podrzędnego McDonalda, a dodatkowo sami z Partnerem nie jemy mięsa (ja od dwóch lat, a on od ponad trzech dekad), jednak to właśnie fascynacja Los Pollos Hermanos skłoniła mnie do skomponowania zainspirowanych tym miejscem wege burgerów z dipem czosnkowym, frytkami i zakwasem chlebowym, którymi często zagryzaliśmy zawiłą fabułę.
Właścicielem Los Pollos Hermanos jest elegancki, wyważony, uprzejmy oraz bezlitosny narkotykowy boss – Gustavo Fring. Z Gusem nie ma żartów: choć ujmą nas jego nienaganne maniery, a on sam wzbudzi nasz szacunek, a nawet sympatię, możemy spokojnie spodziewać się po nim najgorszego.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„Breaking Bad”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie chcąc spojlerować i odbierać przyjemności tym, którzy mają ten doskonały serial ciągle przed sobą, skupię się na ogólnym zarysie fabuły i tym, co mnie w tej produkcji urzeka.
Główny bohater, Walter White, jest pięćdziesięcioletnim niedocenianym nauczycielem chemii w szkole średniej, dorabiającym jako kasjer w pobliskiej samochodowej myjni. Z żoną Skyler borykają się z problemami finansowymi, wychowując kilkunastoletniego, cierpiącego na porażenie mózgowe syna Waltera Juniora i spodziewając się kolejnego dziecka. Akcja serialu rozpoczyna się, kiedy w dniu swoich pięćdziesiątych urodzin White traci przytomność w pracy, trafia do szpitala i otrzymuje diagnozę: nieoperacyjny rak płuc o złym rokowaniu. Otrzymuje także wyrok: maksymalnie dwa lata życia. Początkowo nie dzieli się wstrząsającymi informacjami z rodziną, mając świadomość, że jego skromne ubezpieczenie nie jest w stanie pokryć leczenia w całości. W konsekwencji pewnego splotu wydarzeń (powiązanych zarówno z jego szwagrem Hankiem, agentem DEA – Agencji do Walki z Narkotykami, jak i byłym uczniem Jessem Pinkmanem, produkującym i sprzedającym metamfetaminę) Walter White dokonuje chłodnej kalkulacji. Postanawia wejść z Jessem w spółkę i stworzyć najlepszą na rynku metamfetaminę, wykorzystując kontakty i doświadczenie handlowe swojego byłego ucznia. Zarobione w ten sposób przez dwa ostatnie lata życia pieniądze mają być zabezpieczeniem dla jego rodziny, która po jego śmierci nie tylko nie zostanie z długami, ale też będzie w stanie żyć godnie. Mając przed sobą wizję nieuchronnej śmierci, White staje się zimnym i bezwzględnym zawodnikiem na trudnym rynku narkotykowym. Po pierwsze jako znakomity chemik umie wyprodukować naprawdę wyśmienity towar, a po drugie nie ma nic do stracenia. To jedno z najbardziej niebezpiecznych połączeń.
Co odróżnia ten serial od innych? Przede wszystkim bardzo nietypowy wybór bohaterów. Waltera White’a (ukazanego na początku serialu) nie nazwałabym może nieudacznikiem, ale z pewnością nie jest to medialny typ osobowości. Bardzo inteligentny, ale zamknięty w sobie i skryty, wręcz mrukowaty. Nieuzewnętrzniający się. Dodatkowo o dość przeciętnej, niehollywoodzkiej aparycji, niedbający o modę. Trochę nawet zaniedbany i sprawiający wrażenie sporo starszego niż w rzeczywistości. Nie ma też chyba w historii amerykańskich seriali bardziej znienawidzonej bohaterki niż jego żona. Skyler – kobieta w średnim wieku przeciętnie mądra, przeciętnie ładna, nawet inteligentna, ale za to antypatyczna, a przede wszystkim niesłychanie kontrolująca – od pierwszej sceny działa widzom (jak miałam nie bez satysfakcji okazję się przekonać na grupach fanów serialu) na nerwy. Każdemu, kto wspomni cokolwiek o jej ciąży (na ogół w formie komplementu, że bardzo dobrze wygląda, że ciąża jej służy) mówi, że to ciąża nieplanowana, choć nikt o to nie pyta. Nie mamy złudzeń co do tego, jak bardzo Walter ją kocha, ale ciężko nam bardzo tę miłość zrozumieć. (Choć kontrola jest zjawiskiem na tyle toksycznym, że uczucie White’a może mieć po prostu niezdrowe fundamenty.)
Chore dzieci w filmach czy serialach też na ogół są przerysowane – mają wzbudzać nasze współczucie, więc są bardzo słodkie i jeszcze bardziej biedne. Walter Junior jest… specyficzny i również, jak Skyler, dosyć irytujący, dopóki nie zrozumiemy, że jego opóźnienie wynika z choroby. Wtedy nam głupio. Ciekawie napisaną postacią jest też mąż siostry Skyler, czyli szwagier Walta – Hank. Na pierwszy rzut oka sympatyczny, ale dość rubaszny, a czasem wręcz prostacki redneck, w swojej pracy imponujący jednak prawdziwym policyjnym nosem profesjonalista i lider.
Skrzyżowanie losów Waltera z losami Jessego jest niezwykłe. Trudno sobie wyobrazić dwóch głównych bohaterów, którzy mieliby ze sobą mniej wspólnego. Jesse to młodziutki, dosyć pogubiony chłopak, który rzucił liceum i zajmuje się produkcją i handlem metamfetaminy. Spełnia wizję utopijnego raju niejednego nastolatka – żyje z pracy, którą lubi, a do tego stać go na ćpanie. Walter – który nota bene oblał go z chemii i musi mieć w jego odczuciu ze sto lat – stawia sprawę jasno: jeśli gotować metę, to najlepszą na rynku, samemu pozostając stuprocentowo czystym. Handel narkotykami to jego być albo nie być przez ostatnie dwa lata jego życia. Z biegiem czasu zaczyna odgrywać w życiu Jessego figurę ojca. Choć trudne to uczucie, mężczyźni zaprzyjaźniają się i zaczynają dla siebie coraz więcej znaczyć, a na ich drodze staje nie tylko Gustavo Fring, ale całe zastępy ludzi niesłychanie niebezpiecznych.
Serial – jak sugeruje tytuł – to przede wszystkim historia przemiany, jaka dokonuje się w Walcie. Od fizycznej – przez wypadanie włosów, będące skutkiem chemioterapii, White goli głowę na łyso – po tę wewnętrzną. Odkrywa swoje prywatne pokłady zła i nasyca się nimi, tworząc Heisenberga – własne alter ego. Kiedy zaczyna intrygować zarówno wyglądem, jak i wypracowaną na rynku przestępczym pozycją oraz ciągle stymulowanym przez drugie, prowadzone potajemnie życie intelektem, nadal pozostaje wierny i oddany swojej coraz bardziej wścibskiej żonie. A ja tego nadal nie rozumiem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„El Camino”

fot. Marianna Patkowska

Na „El Camino” trafiliśmy przypadkiem, nie dowierzając, że właśnie skończył się nasz ulubiony serial. Odtworzył się nam na Netflixie automatycznie jako kolejna sugerowana pozycja i nawet przez chwilę myśleliśmy, że to kolejny odcinek „Breaking Bad”.
„El Camino” to pełnometrażowy sequel serialu „Breaking Bad” z 2019 roku. Składa się z wielu retrospekcji, które pomagają nam zrozumieć, co się działo w pewnym momencie z Jessem Pinkmanem, bo ma to również bezpośredni wpływ na jego dalsze przedstawiane w filmie, losy. Poznajemy jego historię od trochę innej strony. Jesse na przestrzeni lat (i sezonów) zmienia się z nieopierzonego drobnego gangusa w ciągle pogubionego – może nawet jeszcze bardziej niż wcześniej – wrażliwego mężczyznę. Fabuły nie zamierzam zdradzać. Mogę tylko napisać, że film jest bardzo poetycki, nostalgiczny i poruszający.
Nie wiem, czy może mieć jakikolwiek sens dla tych widzów, którzy serialu „Breaking Bad” nie znają. Z kolei jego zobaczenie nie jest konieczne, by lepiej serial zrozumieć, jednak z pewnością trochę domyka i rozjaśnia.

fot. Marianna Patkowska

„Better call Saul”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Za jedną z najbarwniejszych postaci „Breaking Bad” uważam Saula Goodmana – adwokata Walta, Jessego, a potem również Skyler. Oprócz świadczenia usług z zakresu ochrony prawnej, przechowywał też Waltowi jego pieniądze oraz pomagał tuszować, co trzeba. Jak się nietrudno domyślić, znajomość prawa nie służyła mu do jego przestrzegania.
Saul z początku zaskakuje, a nawet dosyć irytuje. Jest nie tyle nawet zabawny, co raczej komiczny. O takich osobach mówi się, że są too much – wszystko w nich wydaje się przerysowane, zbyt mocne, zbyt ostre, zbyt teatralne. Saul Goodman wydaje się w zderzeniu z kimś tak pragmatycznym jak Walter White wyjęty z jakiejś  zupełnie innej bajki w swoich kolorowych garniturach i krawatach, w swoim gabinecie z kolumienkami. Oczywiście z biegiem czasu zaczęłam Saula uwielbiać za spójność w tej swojej dziwności i wprowadzanie do serialu nieustająco elementów komediowych, ale nie byłam pewna, czy nowy serial (będący spin-offem „Breaking Bad”) poświęcony postaci Saula Goodmana mnie porwie. Jednak skoro stworzył go znowu Vince Gilligan, nie powinno dziwić, że był to kolejny serial, w którym się zakochałam.
Akcja   (polski tytuł: „Zadzwoń do Saula”) rozgrywa się siedem lat przed wydarzeniami opowiedzianymi w „Breaking Bad” i od czasu do czasu przeplatana jest futurospekcjami. Poznajemy losy Jimmy’ego McGilla i jego historię stawania się Saulem Goodmanem. Trudno nazwać „Better call Saul” typowym serialem prawniczym, choć kancelaria adwokacka i sąd są głównymi miejscami akcji.
To, co najmocniej przejęło mnie w tym serialu to pewien rodzaj czułości, z jaką autorzy pokazują człowieka. Poznając trudne relacje Jimmy’ego (Salua) z bratem Chuckiem, zaczynamy go lepiej rozumieć; rodzi się w nas współczucie. Chuck jest zgorzkniałym starcem (nawet nie metrykalnie, ale mentalnie), tak wiernym sztywnym zasadom, że otacza się – również dosłownie – grubym murem nie do przebicia. Jego pryncypialność i surowość nie ogranicza się jednak wyłącznie do bycia dla młodszego brata emocjonalnie niedostępnym. On brata ocenia, uważając siebie samego za wyrocznię – zwłaszcza w kwestii moralności, co powinno w nas zapalać czerwoną lampkę. Zaczyna do nas dochodzić, że groteskowy czasem sposób bycia Jimmy’ego to próba zwrócenia na siebie uwagi; żebranie o miłość i akceptację siebie takiego, jakim jest – trochę dziwnego, trochę ekscentrycznego, trochę odmiennego, ale w głębi duszy dobrego.
Nie możemy się już doczekać ostatniego, szóstego sezonu!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

PodsumowanNie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Seriale, nawet jeśli nie są jakościowo wyśmienite, wciągają. A kiedy się kończą, pozostaje chwilowe uczucie pustki. Od skończenia opisywanych dziś dzieł zobaczyliśmy jeszcze wszystkie sezony „W garniturach”, „Modern Family” i „House of Cards”. Każdy z nich inny, każdy dobry; choć najmniej może ambitny, ale za to przezabawny „Modern Family”, najbardziej z nich spójny. Doskonale zapowiadające się „W garniturach” w którymś sezonie siadło, a prawdziwym rozczarowaniem było dla mnie „House of Cards”, którego trzy pierwsze sezony jawiły się jako serialowe arcydzieło, a potem niestety stało się coś dziwnego z weną twórców.
Z pewnością jednak za żadnym ze wzmiankowanych seriali nie tęskniłam tak mocno, jak za „Breaking Bad” (i „Better call Saul”). Za jakiś czas na pewno do nich wrócę!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover… jednego z ciekawszych coverów, jakie słyszałam i to po raz pierwszy właśnie w serialu „Better call Saul”. „A Mi Manera” Gipsy Kings to hiszpańska wersja „May Way” Franka Sinatry. Z ogromną przyjemnością prezentuję swój cover, do wykonania którego odświeżyłam sobie swój (jak się okazało) andaluzyjski.

„Dom Gucci”

scenariusz: Roberto Bentivegna,
Becky Johnston
reżyseria: Ridley Scott
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2021
oryginalny tytuł: House of Gucci
pełny opis filmu wraz z obsadą

Ze względu na przedłużającą się pandemię z większości dotychczasowych drobnych  przyjemności musiałam niestety na dłuższy czas zrezygnować. Również dlatego mój pierwszy seans filmowy w ukochanym zakopiańskim Kinie Miejsce po ponad roku kinowej abstynencji był jednym z najbardziej (i najdłużej) wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń!
Mam do Lady Gagi, co tu kryć, ogromną słabość już od samego początku jej kariery. Przeczekałam cierpliwie czas najstraszniejszej muzyki, którą wtedy wykonywała, bo czułam, że ze swoim głosem, charyzmą, oryginalnością i inteligencją jeszcze zawstydzi tych wszystkich koneserów sztuki ambitniejszej, którzy lubili sprowadzać ją wyłącznie do pamiętnej (znakomitej zresztą) mięsnej kreacji. I miałam rację! Płytą z Tonym Bennettem dowiodła swojego niekwestionowanego talentu, zajmując już na stałe – czy się to komuś podoba, czy nie – ważne miejsce w historii muzyki rozrywkowej. Potem w „Narodzinach gwiazdy” (który nie jest nota bene filmem wybitnym) Bradleya Coopera zagrała rzeczywiście świetnie, ujawniając swoje duże aktorskie zdolności. Byłam więc niezwykle ciekawa, jak odnajdzie się w roli Patrizii Reggiani. Nie znałam wcześniej historii rodziny Guccich.
Ridley Scott stworzył wciągający, urzekający, efektowny i naprawdę bardzo dobry film, którego najmocniejszą stroną jest brawurowa obsada (oprócz Lady Gagi grają m.in.: Adam Driver, fenomenalny w swojej roli Jared Leto, Al Pacino, Jeremy Irons, Salma Hayek). Interesującym zabiegiem było wprowadzenie włoskiego akcentu, z jakim bohaterowie porozumiewają się ze sobą po angielsku. Scenariusz „Domu Gucci” oparty jest na faktach, a to w moim odczuciu opowieść w gruncie rzeczy nie aż tak porywająca. Ciekawsze jednak od niej są psychologiczne portrety głównych postaci. Przede wszystkim znakomicie zagranej przez Lady Gagę Patrizii Reggiani. Prosta, niewykształcona i nieobyta, ale czarująca i seksowna Włoszka zakochuje się w fajtłapowatym studencie prawa – Mauriziu Guccim. Trudno zrozumieć, co tak atrakcyjną i pożądaną przez mężczyzn kobietę pociąga właśnie w nim, ale równocześnie Ridleyowi Scottowi udaje się przekonać widza, że motywacją nie jest wcale wizja fortuny (zwłaszcza, że sam Maurizio nie wydaje się nią specjalnie zainteresowany), lecz prawdziwa miłość. Zawarcie związku małżeńskiego z Patrizią było dla Maurizia niewątpliwym mezaliansem, co pięknie i trafnie wypunktował mu w filmowej rozmowie jego ojciec – grany przez Ironsa Rodolfo Gucci. Jednak Maurizio na to nie zważał. Po prawdzie, na niewiele rzeczy zważał, co z biegiem czasu temperamentnej, ale też pragmatycznej żonie zaczęło coraz bardziej przeszkadzać. W rodzinnej marce Gucci widziała potencjał na wielki międzynarodowy sukces, jednak rodzinny biznes, to nie tylko problemy wynikające z prowadzenia biznesu, ale również te wynikające z faktu, że jest się rodziną. Czy pieniądze w pewnym momencie zaślepiły Patrizię? Myślę, że to zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka, interpretacja. Istnieją ludzie przepełnieni namiętnościami, którzy zarówno kochają, jak i nienawidzą oraz pragną (także władzy, sukcesu czy pieniędzy) dużo mocniej niż inni. Mam wrażenie, że tak też było w jej przypadku. W całej swojej nieoczywistości jest to postać równocześnie niesłychanie spójna. Morału nie doszukiwałabym się w zgubnym wpływie bogactwa na ludzi, lecz w tym, że niektórych różnic środowiskowych po prostu nie da się pogodzić. (Pewnie nie każdy mezalians wróży katastrofę, ale mylenie Klimta z Picassem zawsze powinno zapalać czerwoną lampkę.)
Nie jestem przekonana, czy film Scotta można zaliczyć do tych artystycznych, pozostawiających w nas trwały ślad, czy raczej plasuje się w kategorii świetnych warsztatowo dzieł kinematografii, którym niczego nie można zarzucić. Skłaniałabym się raczej ku tej drugiej odpowiedzi. To nie zarzut. „Dom Gucci” odpowiada po prostu na inne potrzeby widzów niż chociażby poetyckie i wstrząsające arcydzieło „Kafarnaum” czy znakomity dramat „Dwóch papieży”. Dostarcza jednak rozrywki na najwyższym poziomie i choćby ze względu na mistrzowską kreację Jareda Leto warto go zobaczyć.

ZWIASTUN:

P.S. Wiele lat temu, przechodząc obok witryny optyka na warszawskiej Ochocie, przystanęłam przed nią, zachwyciwszy się okularami przeciwsłonecznymi w dużych białych oprawkach. Swoim kształtem przywodziły mi na myśl nowy wtedy model garbusa – Volkswagen Beetle, za którym wówczas szalałam. Weszłam do sklepu, przymierzyłam je i wiedziałam, że muszę je mieć. Nie były nawet w klasycznym sensie ładne – sprawiały wrażenie lekko niezgrabnych, no i mam sporo okularów dużo lepiej podkreślających moją urodę, – ale miały to coś, co odróżniało je od wszystkich innych. Wydawały się w najmniejszym detalu przemyślane; dokładnie takie, jakie miały być i przez to wyjątkowe. Sprzedawca się roześmiał, że zupełnie nieświadomie wybrałam właśnie Gucciego (do dzisiaj nie wiem, jak mnie było na nie stać, bo choć na ogromnej przecenie, nadal były nieprzyzwoicie drogie). I to cała moja osobista historia związana z Domem Gucci – kupiłam ich okulary, sugerując się nie marką, lecz zachwycającym artyzmem.

fot. Geo Dask/Marianna Patkowska

„25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”

scenariusz: Andrzej Gołda
reżyseria: Jan Holoubek
gatunek: dramat
produkcja: Polska
rok powstania: 2020

pełny opis filmu wraz z obsadą

Przedwczoraj zobaczyłam bardzo ostatnio głośny film „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”. Wyjście się do kina po raz pierwszy od czasu pandemii już samo w sobie było dla mnie wielkim wydarzeniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ostatnim dziełem, jakie widziałam na dużym ekranie była, delikatnie mówiąc, mało zachwycająca „Kraina miodu”. Bardzo się więc cieszę, że mój powrót do kina rozpoczął się tak znakomicie!
Prawdopodobnie większość zainteresowanych najnowszym filmem Jana Holoubka widzów zna fabułę, ale nie chciałabym jej zdradzać tym, którzy jej nie pamiętają. Trzeba z całą pewnością tu wspomnieć o znakomitych rolach Piotra Trojana (Tomek Komenda) i Agaty Kuleszy (Teresa Klemańska, matka Tomka) oraz doskonałej muzyce Colina Stetsona i Sary Neufeld. Film, choć miejscami bywa rzeczywiście bardzo brutalny (siedząc pod fotelem, uświadomiłam sobie, że ostatni raz zakrywałam w kinie oczy na „Pile 7” i to raczej z zażenowania, że robię to sobie już po raz siódmy), zrealizowany jest równocześnie z dużą finezją. Nic nie jest w nim przerysowane. Więzienne zwyczaje odwzorowano bardzo wiernie. Podobnie jak język przedstawianych środowisk. Reżyser opiera się pokusie szarżowania. Pokornie, z dużą wrażliwością, pochyla się nad głównym bohaterem i jego historią. A ta jest straszna. Film porusza do żywego przede wszystkim swoją przerażającą prawdziwością. Przedstawione w nim mechanizmy działania policji to nie ewenement, tylko norma. Chciałabym być dobrze zrozumiana – nie twierdzę, że w więzieniach siedzą sami niewinni ludzie (choć bardzo często siedzą nie za to, co faktycznie zrobili), tylko że system jest chory, a punkt ciężkości nie jest postawiony na zapobieganie zbrodniom, lecz na zapełnianie więzień. (Co nierzadko wiąże się też z nagrodami za – o ironio! – zwalczanie przestępczości.) Jeśli dodamy do tego funkcjonującą również w środowisku lekarskim zmowę milczenia i źle pojętą lojalność wobec kolegów po fachu,  w wielu sytuacjach policja może się wydawać bezkarna. Całkiem zresztą słusznie.
Jeśli poczujemy po seansie bezsilność i paraliżujący strach, to… dobrze. Wszelkie zmiany można rozpocząć jedynie, mając świadomość i szeroko otwarte oczy. Tylko od obywateli zależy, w którą stronę będziemy jako państwo zmierzać. Na razie obranym odgórnie kierunkiem jest dziki Wschód…

ZWIASTUN: