Złe wychowanie

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy wpis postanowiłam umieścić nie tylko w kategorii „nNa kozetce”, ale również w „Jak w porach roku Vivaldiego”, bo choć nie poruszam w nim tematu jesieni, to oprawą graficzną chciałam oddać jej hołd. Z tej okazji stworzyłam też biżuterię, którą prezentuję na zdjęciach.

🍂 Złe wychowanie?

fot. Bożena Szuj

Jakiś czas temu, oglądając „Psychology In Seattle”, zauważyłam, że dr Kirk Honda dość regularnie używa sformułowania „dobre wychowanie” w innym znaczeniu niż to, które do tej pory znałam. Przez „dobre wychowanie” rozumiałam wyniesienie z domu podstaw savoir vivre’u, pewną ogładę, grzeczność i klasę. I analogicznie do dowodów na „złe wychowanie” zaliczałam prymitywność, brak ogłady i uprzejmości czy opryskliwość. Tymczasem dr Honda „źle wychowanymi” nazywa ludzi, którzy z rodzinnego domu wynieśli deficyty uniemożliwiające im tworzenie trwałych, bezpiecznych relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu, czyli u których proces wychowywania przebiegał  źle.
To bardzo otworzyło mi oczy, bo wciąż wiemy zbyt mało o wychowywaniu młodych ludzi. Nie mamy wzorców, a do tego znane od lat metody, które może były na krótką metę skuteczne, na ogół opierały się na zastraszaniu, co wywołuje w dziecku ogromne traumy, nierzadko – bez późniejszej profesjonalnej pomocy – na całe życie. Tzw. grzeczne, ciche dziecko, to najczęściej dziecko przerażone, więc na pewno nie „wychowywane dobrze”. Warto więc trochę zredefiniować pojęcie „dobrego wychowywania”, bo poprzez przymiotnik „dobre” buduje pozytywną konotację z zachowaniami, które u małych dzieci mogą wynikać ze strachu i karności. Czy wyśmiewam wpajanie zasad savoir vivre’u? Nie. Wręcz przeciwnie – ubolewam nad tym, że na ogół wychowującym kolejne pokolenia rodakom nie są znane, ale myślę, że przy społecznej zatrważającej znieczulicy (objawiającej się chociażby haniebną postawą Polaków wobec sytuacji na białoruskiej granicy, wpuszczaniem na sejmową mównicę faszystów czy wreszcie narażaniem na śmierć kobiet w ciąży) nieznajomość savoir vivre’u jest akurat naszym najmniejszym problemem. „Dobrym wychowaniem” nazwałabym dziś uczenie empatii, do której punktem wyjścia będzie szacunek.
Choć wiele zaczyna się w tej kwestii zmieniać, mamy dostęp do wiedzy, do najnowszych psychologicznych badań, do darmowych wartościowych treści w internecie, to ciągle jeszcze tkwimy jedną nogą w starym porządku, bo… boimy się zmian, mimo że są to zmiany na lepsze. Łatwiej tkwić z złym, a znanym, niż dobrym, ale zupełnie nowym. A przecież tylko zmiana sprzyja rozwojowi.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodziców trzeba szanować

fot. Bożena Szuj

Wspomniałam wyżej, że należy dzieci uczyć przede wszystkim empatii, do której punktem wyjścia jest szacunek. Dobrze więc na początku odróżnić dwa rodzaje szacunku. Pierwszy to ten podstawowy, który należy się z urzędu absolutnie każdemu człowiekowi bez względu na wiek, płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy światopogląd (człowiekowi i oczywiście pozostałym istotom żywym).  Drugi to ten bardziej zaawansowany, na który trzeba sobie zasłużyć swoimi czynami. Wymuszanie na innych tego drugiego rodzaju szacunku  (bo brak pierwszego w moim odczuciu oznacza brak możliwości jakiejkolwiek interakcji) jest jakimś pomieszaniem porządków.  To osoba szanująca decyduje kogo i z jakich powodów szanuje, nigdy na odwrót. Całkiem niestety sporo ludzi nie czuje niczego niestosownego w używaniu argumentu „ze względu na szacunek do mnie”. Tak samo jak wielu rodziców nie widzi przekraczania granic dziecka w domaganiu się od niego szacunku wyłącznie z powodu bycia rodzicami. Jeśli ktoś nas nie szanuje w ten bardziej zaawansowany sposób, to po pierwsze tylko i wyłącznie jego decyzja i wybór (podyktowany zresztą na ogół naszym zachowaniem), a po drugie… nie musi. Jedni będą, inni nie będą. Mówienie:

szanuj mnie, bo jestem:
starszy od ciebie,
twoim rodzicem,
partnerem,
nauczycielem,
szefem

to nic innego, jak zakamuflowany (często też nieuświadamiany sobie przez nadawcę) komunikat:

czuję się nikim i nie mam szacunku do samego siebie, więc będę teraz wzbudzać w tobie poczucie winy, że nie możesz mi dać tego, czego sam sobie nie umiem dać; obarczę cię odpowiedzialnością za siebie, która leży wyłącznie po mojej stronie, bo sam jestem zbyt słaby, by ją unieść.

Jeśli o tym wiemy, na ogół umiemy w sobie odnaleźć pewne pokłady współczucia dla osób, które się tak zachowują, bo rozumiemy, że są zwyczajnie nieszczęśliwe. Jednak trzeba pamiętać, że bardzo trudno znaleźć w sobie współczucie dla tych, którzy w dzieciństwie nasze granice  regularnie przekraczali. Przeprogramowanie się jest możliwe, ale zazwyczaj nie bez fachowej pomocy i ogromnej, nieraz wieloletniej, pracy nad sobą.
Jak się to wszystko ma jednak do dzieci i nauczenia ich szacunku oraz empatii? Po pierwsze myślę, że trzeba się skupić na tym pierwszym i podstawowym szacunku do każdego. I w tym nie tylko nie są pomocne, ale są wręcz destrukcyjne teksty typu: „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”.

  • Po pierwsze dlatego, że zasiewają w dziecku pomysł, że ma prawo nie szanować (w najogólniej pojęty sposób) innych – bez tego domyślnego stwierdzenia powyższe zdanie zwyczajnie nie ma przecież sensu.
    Innymi słowy:
    „szanuj mnie, bo jestem człowiekiem”
    „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”
  • Po drugie dlatego, że są inwazyjnym wtargnięciem na terytorium dziecka – musimy wymagać od niego (choć najprościej wymagać tego od siebie, a dziecku pokazywać poprzez przykład) szacunku na tym pierwszym, podstawowym poziomie, ale drugi to jego przestrzeń i jego wolność; samo sobie wybierze idoli i autorytety – możemy je ewentualnie podsuwać, jeśli nasze ego mocno się tego domaga, ale nic więcej.
  • Po trzecie dlatego, że jest nadużyciem rodzicielskiej władzy. Dziecko, jeśli słyszy, że ma szanować swojego rodzica tylko dlatego, że jest on rodzicem, dostaje komunikat o nierówności, czyli że w układzie rodzic-dziecko szacunek należy się wyłącznie rodzicowi, co po pierwsze nie jest prawdą, a po drugie uczy – uwaga, uwaga! – braku szacunku właśnie i tego, że przewagę ma ten, kto ma w danym momencie władzę. To dokładnie ten sam mechanizm, który opisywałam w tekście „To tylko klaps”.

Ponieważ już oczami nie tylko nNi, ale także wyobraźni zobaczyłam niezrozumienie wśród Czytelników wzmianki o podsuwaniu dzieciom autorytetów dyktowanemu ego, wyjaśnię, co dokładnie miałam na myśli. Nie ma niczego niestosownego we wskazywaniu dzieciom wielkich – zarówno w skali mikro, jak i makro – nazwisk. Niektórzy są dla nas autorytetami i chcemy się tym zwyczajnie podzielić, wierząc, że dziecko na tym w jakimś sensie skorzysta, choćby przez poszerzenie własnych horyzontów, a jeśli nie, to przynajmniej posiądzie jakąś wiedzę o nas; trochę nas pozna, co być może nie spełnia funkcji wychowawczej, ale za to sprzyja budowaniu więzi między nami. Sama w szkole z uporem maniaka pokazywałam dzieciom m.in. twórczość Stanisława Dróżdża (jako w pewnym sensie ekspert od niej), licząc na to, że otworzy jeszcze bardziej ich niesamowite głowy. Moim celem nie było jednak to, by dzieci zakochały się w Dróżdżu i szanowały go tak mocno, jak ja. (To, owszem, kiedy się zdarzyło, miło łechtało moje ego, ale nie przyszło mi do głowy, by tego od dzieci oczekiwać.) Moim celem było danie im wyboru; pokazanie, że wbrew podstawie programowej mogą wybierać nie tylko spomiędzy skostniałych, nudnych „wielkich”, których przedstawia się w sposób kastrujący artyzm, lecz że mamy też artystów z pogranicza (do którego poezję konkretną niewątpliwie można zaliczyć), że prawdziwej sztuki nie da się łatwo zaszufladkować – a w szkole nauczyciele robią to wyłącznie z powodu braku swoich własnych kompetencji. Wychowywanie dzieci musi być nastawione na ich rozwój. Ewentualne dostrzegalne w procesie wychowawczym podobieństwa do nas są przyjemnym bonusem dla nas samych (co zresztą doskonale obrazuje tezę, którą kilkakrotnie na tym blogu przedstawiałam, mianowicie że to nie przeciwieństwa się przyciągają – zachwycamy się osobami podobnymi do nas samych). Na pierwszym miejscu powinno być jednak ukształtowanie człowieka i przystosowanie go do samodzielnego życia.

fot. Bożena Szuj

🍂 Zimny chów dzieci i ryb

fot. Bożena Szuj

Jedną z moich traum (nie wiem nawet dlaczego, bo wobec mnie nie stosowano już tego procederu, pamiętam jednak rozmarzenie, z jakim opowiadano mi o czasach, w których był na porządku dziennym) jest ta związana z wypraszaniem z pomieszczenia dzieci, by „omówić sprawy dorosłych”. Samo sformułowanie „sprawy dorosłych” czy „tematy nie dla dzieci” budzi we mnie dreszcz obrzydzenia do dzisiaj, mimo że dzieckiem już od dawna nie jestem. Jako że na ogół te bardzo dorosłe sprawy tyczyły się seksualności, budowało to dodatkowo niezdrowe napięcie (w wysoko wrażliwym dziecku szczególnie niezdrowe, bo przeżywane – jak wszystko – wielokrotnie mocniej). Czy uważam, że z dziećmi można rozmawiać na wszystkie tematy? Tak! Czy uważam, że wszystkie tematy można z innymi dorosłymi poruszać przy dzieciach? Absolutnie nie! Myślę, że nie ma tematu, którego nie dałoby się poruszyć z dzieckiem, nawet bardzo małym, jednak niektóre są na tyle delikatne i przekazane nieodpowiednio mogłyby tyle zburzyć w niegotowej jeszcze główce maluszka, że wymagają specjalnych warunków i wrażliwości przekazujących je dorosłych.
Co mnie więc razi w wypraszaniu dzieci, by omówić „tematy nie dla nich”? Brak klasy. Jeśli chcemy coś znajomemu powiedzieć na stronie, a otaczają nas ludzie, dla których uszu dana treść z jakiegokolwiek powodu nie jest przeznaczona, nie każemy im wychodzić, tylko czekamy na moment, aż zostaniemy sami lub ewentualnie jakoś go aranżujemy. Dokładnie tak samo należy postępować z dziećmi.
I piszę to jako entuzjastka zarówno miejsc (restauracji, kawiarni, hoteli) dostosowanych do obecności najmłodszych gości, jak i tych, do których najmłodsi nie mają wstępu. Jestem przekonana, że już małym dzieciom dobrze pokazywać, że tak samo cenny dla naszego rozwoju, ale też naszej relacji jest i czas spędzany wspólnie, i czas spędzany oddzielnie. Lepiej jednak, żeby nie tworzyć sztucznej i dosyć toksycznej atmosfery ukrywania „pewnych tematów”. Nie ma absolutnie nic złego w tym, że nie wszystkim się ze sobą dzielimy – zarówno w związku, jak i w relacji dziecko-rodzic. Istotne jest wyznaczenie granic i dawanie sobie wolności, bo podstawą każdego związku powinno być zaufanie. Nie bardzo sobie wyobrażam wypytywanie Partnera o jego prywatne rozmowy z przyjaciółmi, bo wychodzę z założenia, że gdyby dotyczyły czegoś, o czym powinnam się dowiedzieć, to Partner (lub jego przyjaciel) sam się tym ze mną podzieli. Ponieważ bardzo jasno nakreśliliśmy granice, wchodząc w związek, oboje mamy pewność, że rzeczy, których sobie nie mówimy, nigdy nie dotyczą bezpośrednio naszej relacji i w żadnym sensie nie mogą stanowić dla niej zagrożenia. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się przede wszystkim przez obserwację. Nie będą miały potrzeby zatajania przed nami rzeczy naprawdę istotnych, jeśli nie będziemy się wtrącać do tych sfer ich życia, które nas nie dotyczą (te się będą na przestrzeni lat oczywiście zmieniać). Reasumując, jeśli zamiast delikatnie wyznaczyć granice, najlepiej używając komunikatu ja („nie czuję się komfortowo, rozmawiając z tobą o tym, ale niech ci nie będzie z tym źle, bo to nie ma to najmniejszego znaczenia ani dla ciebie, ani dla naszej relacji”), zaczniemy tworzyć tematy tabu („nie dla dzieci”, „nie dla kobiet”, „nie dla  mężczyzn”, itd.), istnieje duże ryzyko, że zasiejemy w dziecku albo zachowania kontrolujące, albo podatność na kontrolę, albo jakąś hybrydę jednego z drugim.
Doktor Kirk Honda wielokrotnie podkreśla, że choć wielu psychoterapeutów używa tych terminów błędnie (a raczej pod pierwszy z nich podciąga oba znaczenia), to jednak czym innym jest współuzależnienie (ang. codependence), a czym innym… no i tutaj mam problem z polskim tłumaczeniem, ale zaryzykuję sformułowanie „osobowość zależna” (ang. dependence). Mechanizm współuzależnienia w relacjach, w których jedna osoba jest uzależniona od alkoholu czy substancji psychoaktywnych (lub jedzenia, seksu, zakupów, gier itp.) wytwarza się w drugiej, nieuzależnionej osobie. W największym skrócie, nieuzależniony partner lub członek rodziny osoby borykającej się z uzależnieniem zaczyna nieświadomie odtwarzać toksyczną relację, w jaką uzależniony partner lub członek rodziny wszedł z tym, od czego jest uzależniony z tymże partnerem lub członkiem rodziny. Jedna strona jest więc uzależniona od „używek” (tu można podstawić cokolwiek), a druga powiela ten schemat, uzależniając się w bardzo podobny sposób od strony uzależnionej. Mając za sobą kilka takich relacji, mogę powiedzieć, że to chyba jedyny sposób, żeby wytrwać w takim związku. Związku z jednej strony fascynującym, bo pełnym skrajności i namiętności (które same w sobie również uzależniają), a z drugim toksycznym i wyniszczającym, bo przemoc jest w nich jedynym elementem stałym. O ile leczenie wszelkich uzależnień jest długotrwałe i wymagające niezwykłej systematyczności, o tyle współuzależnienia można się pozbyć chirurgicznym cięciem, wychodząc z relacji z nałogowcem. Oczywiście konieczna jest także terapia lub wnikliwa autoterapia, która pomaga zrozumieć, jakie mamy deficyty i skąd wzięły się w nas autodestrukcyjne mechanizmy, żeby w kolejnych związkach nie popełniać tych samych błędów.
Terminem, którego w języku angielskim używa się zdaniem dra Hondy zbyt rzadko, jest dependence. Czyli zależność od partnera nie wywołana jego uzależnieniem, lecz będąca właśnie bezpośrednim skutkiem złego wychowania. Nie do końca o tym, ale poniekąd, opowiada Markowi Sekielskiemu moja ukochana dr Ewa Woydyłło w tym fragmencie wywiadu (serdecznie polecam obejrzenie całości!) – skłonność do współuzależnienia wynosimy z domu, jeśli jesteśmy wychowywani źle właśnie. Wracając do dependence, czyli osobowości zależnej, jej przyczyną jest nadmierna kontrola dziecka prowadząca do niewykształcenia się w nim umiejętności odróżnienia jego potrzeb od potrzeb innych ludzi. To zaburzenie uniemożliwia samodzielne funkcjonowanie w dorosłym życiu. W patriarchalnym systemie najbardziej są na to narażone dziewczynki (choć nie są oczywiście jedynymi ofiarami takiego wychowania). Kiedy słyszymy od najmłodszych lat „argumenty”, że:

  • mówiąc, co myślimy, sprawimy komuś przykrość
  • będziemy nieuprzejmi, sygnalizując swoje granice
  • zachowując się w zgodzie ze sobą, narazimy się na to, że przylgnie do nas jakaś niepochlebna opinia czy wręcz zaczniemy się cieszyć złą reputacją,

narasta w nas strach, że nie sprostamy abstrakcyjnym oczekiwaniom wszystkich otaczających nas ludzi. Istotne jest też to, że nie przechodzą oni w naszej głowie żadnej wcześniejszej selekcji, nie boimy się zatem, że za niemądrych uznają nas osoby mądre, za nieporządnych uporządkowane, a za rozwiązłych cnotliwe, w czym można byłoby się doszukać jeszcze sensu. Boimy się osądu wszystkich ludzi, a wśród nich również tych, którzy nie mogą dla nas stanowić autorytetu w absolutnie żadnej dziedzinie. Ten wpojony przez niekompetentnych rodziców strach zabija w nas zdolność do autorefleksji, która jest po pierwsze konieczna dla naszego rozwoju, a po drugie chroni nas samych przed skrzywdzeniem (i przez innych, i przez samych siebie). Dr Honda powtarza często coś, co czułam intuicyjnie już ucząc w szkole, mianowicie że należy pytać dzieci, czego chcą i co w danej chwili czują. Znajomości naszych potrzeb oraz kontaktu z własnymi emocjami (którego brak prowadzi w dorosłym życiu do emocjonalnego kalectwa) trzeba dzieci nauczyć. Dopiero kiedy wiemy, czego chcemy, możemy z tego świadomie zrezygnować, biorąc pod uwagę też inne czynniki. Czyli zamiast np. zmuszać dziecko do pójścia na urodziny kolegi, za którym nie przepada, zapytajmy je, czy chce iść, czy nie, a jeśli nie, to z jakiego powodu. Zamiast zakazów, nakazów czy obśmiewania jego racji, pokażmy dziecku, że zarówno jego emocje (złości czy smutku), jak i rzeczywiste potrzeby do których warto się dokopać podczas rozmowy – w niepójściu na przyjęcie rzadko chodzi przecież o niepójście na przyjęcie) są ważne. Dopiero z tego punktu można rozpocząć rozmowę, ukazując dziecku drugą stronę (może nielubiany kolega jest odrzucany przez wszystkich i to przyjęcie ma dla niego dużo większe znaczenie niż nasze dziecko jest sobie w stanie wyobrazić). Ale i tak ostateczna decyzja nie powinna być podejmowana poza dzieckiem (mówię tu o decyzjach, które kilkuletnie dziecko jest w stanie podjąć samo). Niech jednak żadna jego decyzja nigdy nie będzie kierowana strachem o czyjś jej odbiór. Nie uczmy dzieci zależności i podwładności, bo to ogromna dla nich krzywda, kierowana w dodatku naszym własnym egoizmem. Dorosłymi zależnymi dziećmi co prawda łatwiej jest manipulować, szantażując je emocjonalnie tym, że mają wobec nas jakieś obowiązki, ale spoiler alert: nie mają żadnych!
Kolejnym elementem starego zimnego chowu jest wpojenie dziecku przekonania, że nasza miłość jest warunkowa, tymczasem nie może taka być (a jeśli jest, to dla nas informacja zwrotna, że popełniliśmy gdzieś błąd). Na warunkową miłość przyjdzie w życiu dziecka czas – dom powinien przede wszystkim pokazać dziecku miłość, jaką ma się samo obdarowywać przez resztę swojego życia. Jeśli wszystko, co dziecko robi (to tyczy się niestety również wyglądu) jest dla nas, surowych sędziów, nie dość dobre czy niewystarczające, dziecko rozwija się, a potem wchodzi w dorosłe życie z gigantycznym deficytem naszego uznania, naszego usatysfakcjonowania (które sobie oczywiście idealizuje, bo umówmy się, nie jesteśmy żadnymi wyroczniami i w pewnym momencie trzeba to dziecku głośno powiedzieć). Nie ma znaczenia, czy mamy 10, 17, czy 48 lat – jeśli nosimy w sobie deficyt akceptacji rodzica, on nie zniknie sam z siebie bez ciężkiej terapeutycznej oraz autoterapeutycznej pracy.

fot. Bożena Szuj

🍂 Jesteś bliżej, więc będę Cię traktować…
gorzej

fot. Bożena Szuj

Mąż odburkujący coś niegrzecznie żonie, bo zawsze z nią przecież może porozmawiać później, a farmaceuta, kasjerka czy pan od okien, z którymi rozmawia teraz mogą sobie coś pomyśleć; żona starannie pracująca na jak najlepszą reputację wszystkich wokół, a w czterech ścianach znęcająca się nad mężem, któremu i tak nikt nie uwierzy, że mógłby być jej ofiarą; uroczy, zawsze pomocni sąsiedzi, mający czas dla wszystkich, tylko nie dla własnego i najbardziej ich potrzebującego dziecka. Wszyscy się z tym stykamy. Te zachowania wynikają bezpośrednio ze złego wychowania. Ze złych wzorców. Szanowanie (na poziomie podstawowym) wszystkich to jedno, ale życie to sztuka wyborów. Przed wyborem kto jest dla nas ważniejszy stajemy codziennie. I jeśli regularnie przedkładamy dalszych znajomych, współpracowników czy ludzi znanych z widzenia nad swoich najbliższych, bo jedni może coś sobie o nas pomyślą, a drudzy są przecież bliscy, to mamy poważny problem. Wybór najbliższych, który powinien być oczywistością, nie oznacza wcale, że mamy automatycznie wszystkich innych traktować źle. Oznacza jedynie, że nie przywiązujemy wagi do tego, co ktoś, kto nie odgrywa w naszym życiu żadnej roli, sobie o nas pomyśli, co nie stoi przecież w najmniejszej sprzeczności w byciu dla niego uprzejmym. Oznacza wreszcie, że przywiązujemy ją do tego, co pomyśli o nas osoba, która nas zna i kocha (zwłaszcza dziecko, które na początku swojego życia kocha bezwarunkowo).
Myślę, że przesadne dbanie o nieistotną fasadę przy zaniedbywaniu tego, co naprawdę ważne i cenne wynika z raka, o którym pisałam wcześniej – tzw. zimnego chowu. Ten zrobił niestety ogromną i nieodwracalną krzywdę wielu pokoleniom. Jedynym wyjściem, jakie w tej sytuacji widzę, jest terapeutyzacja całego społeczeństwa.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodzicielskie kompetencje

fot. Bożena Szuj

Nawet się nie łudzę, że ten rozdział spotka się ze zrozumieniem. Napiszę go jednak, bo to, co chcę przekazać, wydaje mi się szalenie ważne. Jestem przekonana, że dzieci trzeba trzymać jak najdalej od każdej religijnej instytucji i organizacji do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności, kiedy będą mogły podjąć świadomy wybór, czy chcą należeć do jakiegoś kościoła czy nie. A jeśli tak, to wybrać do jakiego. Myślę, że powinny być pozbawione możliwości uczestnictwa w jakichkolwiek religijnych rytuałach, a swoją wiedzę na temat danej religii i wyznania swoich wierzących rodziców czerpać wyłącznie z obserwacji ich zachowań na co dzień. Wychowywanie dzieci w duchu empatii, poszanowania innych i uważności na nich, w duchu miłości i łagodności da im narzędzia umożliwiające zostanie w dorosłym życiu zarówno doskonałym katolikiem, protestantem, judaistą, muzułmaninem czy buddystą, jak i agnostykiem czy ateistą (to oczywiście tylko skromny wycinek wszystkich możliwości). Ten wybór jednak powinien być świadomy, dobrowolny i przede wszystkim w żadnym stopniu niezwiązany z naciskami czy oczekiwaniami innych ludzi. Przy czym dziecięca religijna neutralność powinna być właśnie tak nazywana i traktowana – dziś dzieciom, które nie uczestniczą w życiu kościoła, przykleja się łatki ateistów, co jest równie złe, jak przyklejanie im łatek np. katolików. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to utopijny pomysł, bo im wcześniej zaczyna się proces indoktrynacji, tym jest skuteczniejszy – żadne rozsądne ugrupowanie nie odda takiej możliwości bez walki. Innym słabym punktem mojej wizji jest nieuwzględnienie istniejącej niestety w wielu religiach obsesji nawracania bliźnich, która skutkuje na ogół dosyć powierzchownym podejściem do własnego sumienia i własnych czynów, za to niesłychanie inwazyjnym, a wręcz inkwizytorskim do sumienia i czynów innych ludzi. I taka postawa równocześnie upośledza też rodzicielskie kompetencje w ten sam sposób, w który kompetencje lekarzy upośledza klauzula sumienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to kwestie złożone. Rozumiem na przykład dyskomfort, jaki może odczuwać ginekolog, który jest jako człowiek przeciwnikiem aborcji, a równocześnie jako lekarz musi przeprowadzić terminację ciąży swojej pacjentki. Ja na pewno nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji tak dużego rozdarcia między własnymi przekonaniami a zawodowymi obowiązkami. Jednak decydując się na taką a nie inną specjalizację, ma pełną świadomość, że prędzej czy później będzie się z tak trudną dla niego sytuacją musiał zmierzyć. Znalezienie się w niej nie jest dla niego zaskoczeniem. Nie powinien więc konsekwencjami swojego wyboru (specjalizacji, w ramach której będzie narażony na konieczność wykonania aborcji przy absolutnie antyaborcyjnych poglądach) obarczać innych ludzi. Mam tu na myśli zarówno lekarzy przejmujących jego obowiązki, jak i pacjentki, których jego światopogląd nie może ani obchodzić, ani tym bardziej dotyczyć.
Wracając do rodzicielstwa, obowiązkiem rodzica jest wychowanie dziecka, czyli przygotowanie go do dorosłego samodzielnego i odpowiedzialnego życia. Niepojętym jest dla mnie zaniechanie edukacji seksualnej swojego dziecka, w tym całego niezwykle istotnego tematu antykoncepcji, z powodu własnego światopoglądu (tu już nie ma przecież mowy o abortowaniu kogokolwiek – tu sprawa sprowadza się wyłącznie do przekazania rzetelnej wiedzy, nawet jeśli jest to wiedza o czymś, z czego sami nie korzystamy). Dziecko musi się – najlepiej jak najwcześniej – dowiedzieć, gdzie są jego granice, czym jest zły dotyk, w jaki sposób reagować na akty przemocy, czym jest bezpieczny seks, przed czym antykoncepcja chroni i jakie są skutki zarówno jej stosowania, jak i niestosowania. Wierzący rodzice mogą przecież wspomnieć o zasadach, które sami wyznają (i z których na przykład wynika niechęć do rozmowy o antykoncepcji), bo być może one będą dla dziecka jakimś drogowskazem, jednak podstawową kwestią jest przekazanie wiedzy. Tu niestety, nad czym moje nauczycielskie serce niezwykle ubolewa, nie można liczyć na szkołę. Szkoła mogłaby  być filarem. Jest mnóstwo rodziców posiadających zerowe kompetencje rodzicielskie i tu z pomocą powinna właśnie przyjść szkoła zaopatrzona w odpowiednio wykwalifikowaną kadrę. W teorii wszystko się zgadza. W praktyce po pierwsze od lat do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna, a po drugie podstawy programowe są coraz bardziej idiotyczne, co wiąże ręce tym kilku procentom nauczycieli rzeczywiście z powołania.
Za obecnych rządów, naprawdę strach dzieci posyłać do szkoły. Nie stać nas, jako narodu, na rodzicielskie niekompetencje jednostek.

fot. Bożena Szuj

🍂 Seksualizacja dzieci i cały ten gender

fot. Bożena Szuj

Patriarchat, w którym chowali się wszyscy moi rówieśnicy oraz osoby trochę ode mnie młodsze, podzielił świat tak, jak umiał najlepiej, czyli prymitywnie: na kobiecy i męski. Kobietom przypisał zbiór cech pojawiających się u kobiet statystycznie częściej, a mężczyznom inny zbiór cech, również pojawiających się u mężczyzn statystycznie częściej, z czego wyciągnął jeszcze jakieś koślawe wnioski dotyczące przywództwa. Wszyscy ludzie z grupy „statystycznie rzadziej” zwyczajnie nie zostali uwzględnieni. Wydawać by się mogło, że taka nieudolna konstrukcja runie jeszcze zanim ktoś ją wcieli w życie, ale nie. Od tysięcy lat ma się świetnie, w niektórych środowiskach nawet do dzisiaj.
Jestem pewna, że – podobnie jak z religią – trzeba wychowywać dziecko możliwie jak najbardziej neutralnie. Nie zakładać, że skoro jest chłopcem, to coś tam,  a skoro jest dziewczynką, to coś tam innego. No nie. Jest dzieckiem z jakimś potencjałem, z jakimiś potrzebami. Nie zawstydzajmy chłopca, jeśli chce się pobawić lalką lub marzy o różowym dresie – ta wstrętna potrzeba zawstydzenia jest po naszej stronie, bo to my mamy z tym problem. Warto się nad tym pochylić. Nie nazywajmy chłopczycą (co to w ogóle za słowo!) dziewczynki, która lubi chodzić po drzewach i bawić się autkami. Nie nazywajmy dziewczynki zachwyconej od najmłodszych lat sukienkami, butami i torebkami typową kobietą (zwłaszcza, jeśli ma potem zostać psychoterapeutką…), a chłopca mającego smykałkę do majsterkowania, typowym mężczyzną. A już przede wszystkim pozwólmy dzieciom przeżywać emocje. Choć jest to trudne dla nas, pozwólmy im płakać, zmierzać się ze swoim cierpieniem. Zwłaszcza uczmy chłopców kontaktu z własnymi emocjami i obalajmy ten głupi, a przede wszystkim szkodliwy mit, że chłopaki nie płaczą. Jasne, że płaczą! Każdy człowiek ma do odczuwania i wyrażania swoich emocji niezbywalne prawo. To niesłychanie ważne, żeby mówić o tym dzieciom od maleńkości. Obserwujmy nasze dzieci. Patrzmy, co im służy, co jest dla ich rozwoju dobre, co im sprawia radość. Nie wkładajmy ich w żadne ramy. Dzieci to zawsze znacznie więcej, niż możemy pojąć.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa i jest prawie moją równolatką. Ważna, mądra, piękna i przede wszystkim na temat!

fot. Bożena Szuj

„Powrót z Bambuko” Katarzyna Nosowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Wielka Litera
rok wydania: 2020

Jakiś czas przed świętami natrafiłam przypadkiem na wywiad z Kasią Nosowską poświęcony jej najnowszej książce „Powrót z Bambuko” i… wpadłam po uszy! Zachwyciłam się sposobem, w jaki opowiadała o swojej wewnętrznej przemianie, zachwyciłam się też bijącą od niej łagodnością (i dla świata, i dla samej siebie), niewiarygodną mądrością i wrażliwością, również językową. Ta ostatnia nie była dla mnie zresztą przecież zaskoczeniem – od dawna poruszają mnie teksty jej piosenek, jednak przegapiłam jej poprzednią książkę. (Dziś wiem, że to błąd, który trzeba szybko naprawić.)
Ponieważ – co zdradza tytuł –  książka opowiada o tym, jak każdy z nas dał się kiedyś zrobić w bambuko przez wychowanie (a jego rodzice przez swoje) i narzucone z góry normy,  ale też jak z tej niedobrej krainy wrócić („wrócić”, nie „wyjechać”!) do bezpiecznego i naszego miejsca, od razu wiedziałam, że „Powrót z Bambuko” to idealny prezent dla każdej matki. Po głębszym zastanowieniu poczułam jednak, że również dla każdej córki, jak i… po prostu każdego człowieka. Nabyłam więc dwa egzemplarze: jeden na prezent dla mamy pod choinkę, drugi – jako prezent dla siebie samej. Przez moment miałam zresztą pod swoim dachem aż trzy „Powroty z Bambuko” – moja przyjaciółka z podstawówki, która przyjechała do nas na kilka dni, przywiozła ze sobą do czytania właśnie tę lekturę. Był to zresztą, nawiasem mówiąc, nie tylko przemiły, ale też niesamowicie terapeutyczny czas dla nas trojga, a często przez nią przywoływane spostrzeżenia Katarzyny Nosowskiej poddawaliśmy, zachwyceni, wnikliwej analizie.
Kiedy we wspomnianym na początku mojego tekstu wywiadzie prowadząca go Magda Mołek wspomniała, że podczas czytania płakała na przemian ze śmiechu i wzruszenia, uznałam że najprawdopodobniej mój odbiór tej książki będzie odrobinę mniej emocjonalny. Myliłam się. Być może czytanie w czasie, w którym pozostałam słomianą wdową (co akurat lubię), a być może ogólne obniżenie nastroju sprawiły, że słowa Nosowskiej rzeczywiście wyciskały z moich oczu łzy ze skrajnie rozbieżnych powodów. Sugestia, że przyznanie artyście Złotego Fryderyka „jest jak zakaz wykonywania zawodu” lub szczegółowy opis „przykładowego strumienia myśli z lutego 2020” rozłożyły mnie na łopatki, a jej głębokie refleksje dotyczące macierzyństwa, trudnych relacji z bliskimi i sposobu, w jaki nas (moje pokolenie też) wychowywano są tak boleśnie wręcz trafne, a równocześnie pełne kojącego spokoju i miłości, że rozklejały mnie zupełnie. Godne uwagi jest zresztą to, że nawet najzabawniejsze fragmenty są podszyte tak nieprawdopodobną wnikliwością, że na ogół śmieszą i wzruszają równocześnie.
Złapałam się też kilka razy na tym, że choć w jakiejś sprawie mam skrajnie odmienny pogląd od autorki, to nie buduje to we mnie najmniejszego napięcia. Czytałam z ciekawością, jak uzasadnia poglądy, które odbiegają od moich. Ta reakcja nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakoś szczególnie zaskakująca, dlaczego więc piszę, że się na tym „złapałam”? Bo uświadomiłam sobie właśnie wtedy, że długie lata działałam w dziwnym mechanizmie najeżania się, kiedy ktoś przedstawiał swoje inne od moich racje. Czułam się atakowana. Wydawało mi się, że czyjaś niezgoda jest wytoczeniem mi wojny – a już przeświadczenie, że brak mi argumentów do obrony swojego zdania sprawiało, że zaczynał mi się osuwać grunt spod nóg. Dziś wiem – czemu więcej miejsca poświęciłam m.in. w tekście „Trudna sztuka rozmowy” – że wszystkiemu winne jest niskie poczucie własnej wartości. Atakuje nas tylko to, czemu pozwolimy nas atakować. Inna sprawa, że jeśli nie tylko odbiorca, ale również nadawca komunikatu ma nie dość wysokie poczucie własnej wartości, niemal każda rozbieżność opinii może doprowadzić do niepotrzebnej eskalacji sztucznie wytworzonego konfliktu. Tymczasem Nosowska używa wyłącznie komunikatu ja – dzieli się swoimi przemyśleniami, nie narzucając ich nikomu. Bije od niej łagodność i wyczuwalna świadomość tego, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś się z nią zgodzi, czy nie. To jej przemyślenia i nie powinny podlegać dyskusji. Taka perspektywa momentalnie rozładowuje jakiekolwiek napięcia u odbiorców mniej stabilnych, których szeregi powoli staram się opuścić. Nagle okazuje się, że na czyjeś odmienne zapatrywania na jakiś temat możemy – zamiast wyciągać z rękawa stos kontrargumentów – zareagować życzliwym:

O, to ciekawe, że można spojrzeć na to zagadnienie tak inaczej, niż ja na nie patrzę.

– zdrowy sposób reagowania na inny pogląd

Kluczem jest tu właśnie świadomość swojej wartości – bez niej dryfujemy zagubieni, przyznając sobie prawo do ingerencji w cudze życie, podczas kiedy boimy się zająć swoim (a tylko do tego mamy prawo).
Celowo w tej nietypowej może recenzji nie piszę zbyt dużo o samej treści książki, bo nie chcę niczego jej przyszłym czytelnikom zdradzić, odbierając frajdę czytania. Pisanie Nosowskiej przepełnione jest czułością. Jako wrażliwy i wnikliwy obserwator, przedstawia świat w sposób niebanalny, intrygujący, a przede wszystkim rozczulający. Autorka jawi mi się jako niesłychanie ciepła osoba, do której kiedy przyjdzie się z problemem, zaoferuje swoją uwagę, cudowne poczucie humoru i niebywałą empatię, równocześnie wstrzymując się od rad i nie roszcząc sobie praw do posiadania jedynej słusznej racji. Każdy z krótkich rozdziałów mógłby być odpowiedzią na nurtujący mnie problem lub zagadnienie („Powrót z Bambuko” porusza zarówno tematy pozornie błahe, jak i te naprawdę ciężkiego kalibru). Wyobrażałam sobie, czytając, że siedzimy razem na kanapie, popijając coś dobrego i rozmawiamy, a wokół jest po prostu bezpiecznie. Wyjątkowa książka pięknej, wyjątkowej Kobiety. Wyjątkowego Człowieka.

P.S. Na deser łączę dwa wywiady z Katarzyną Nosowską: pierwszy, o którym wspominałam w tekście, został przeprowadzony przez Magdę Mołek, drugi – przez Marka Sekielskiego  (w znakomitym i wstrząsającym cyklu  „Sekielski o nałogach”, który gorąco polecam) oraz ważną dla mnie bardzo piosenkę Nosowskiej „Nagasaki”.

fot. Marianna Patkowska

Tylko mówcie wszystkim!

fot. Geo Dask

Dziś publikuję tekst, który napisałam półtora roku temu i który z różnych powodów nie mógł znaleźć się na blogu wcześniej. Dziś, kiedy już bardziej zwolniona z pracy za przeprowadzenie tej lekcji nie będę i kiedy strajkujemy o lepszą rzeczywistość, myślę że warto odnieść się do jednego z postulatów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, jakim jest dostęp do rzetelnej edukacji seksualnej. Świadomość nie zawsze uchroni nas przed najgorszym, ale na pewno może nam pomóc w odróżnieniu dobra od zła.

Niedługo po emisji filmu „Tylko nie mów nikomu” miałam okazję odbyć rozmowę z dziećmi w przedziale wiekowym 9-13 lat. Nie była może w założeniu łatwa czy przyjemna, ale na pewno niesamowicie potrzebna. Wbrew temu, co można byłoby sądzić, film braci Sekielskich powinien być opowiadany (językiem do tego rzecz jasna dostosowanym!) przede wszystkim dzieciom, gdyż dotyczy zagrożenia związanego właśnie z nimi! Moim celem było nie tyle streszczenie filmu, lecz raczej skuteczne zniechęcenie ich do jego samodzielnego obejrzenia, poprzez ukazanie go jako pozbawionego drastycznych scen i składającego się głównie z rozmów, które mogą dzieci znudzić (co zresztą jest zgodne z prawdą), a także naświetlenie im jasno i wyraźnie ich praw. Dlaczego chciałam je zniechęcić? Otóż dzieci w dzisiejszych czasach często mają niestety niemal niekontrolowany dostęp do internetu i wszystkich pojawiających się w nim treści. Nieprzygotowane na pewne opisy, a równocześnie zachęcone pojawiającym się wszędzie w ostatnich dniach tytułem, mogłyby włączyć film na własną rękę i – nie rozumiejąc połowy – doznać wstrząsu i zostać z tym zupełnie same.
– Kochani, chciałabym z wami dzisiaj porozmawiać o wstrząsającym filmie, o którym jest już głośno, a będzie jeszcze głośniej, więc na pewno o nim usłyszycie lub już słyszeliście.
– O, a jakim?
„Tylko nie mów nikomu”.
– Ja słyszałem!
– Ale super tytuł, a dlaczego taki? Będziemy oglądać razem?
– Niestety nie. Macie rację, tytuł jest znakomity, ale dlaczego taki, wyjaśnię wam dopiero za chwilę. Film jest doskonale zrobiony, ale wykańczający emocjonalnie, dlatego bardzo nie chciałabym, żebyście go zobaczyli. Jest zresztą dokumentalny,  są w nim tylko rozmowy, ale ich treść jest bardzo trudna do zniesienia już dla osób dorosłych. Jednak ja go zobaczyłam też dla was i chcę dziś z wami o tym porozmawiać. Zależy mi, żebyście dziś posłuchali mnie uważnie, bo to, co chcę wam powiedzieć może być dla was trudne, niewygodne i nawet krępujące, ale jest ważne. Zanim powiem wam o samym filmie, muszę wyjaśnić kilka rzeczy. Nie lubicie słowa „seks”, wiem, że was peszy, więc postaram się używać innych sformułowań. „Współżycie”, czy też „akt miłosny”, jest legalnie możliwy tylko między dorosłymi osobami, a także między osobami, które wyrażają na to chęć i zgodę. W praktyce oznacza to, że jeśli są one dorosłe, ale jedna z nich nie wyrazi na takie rzeczy zgody, wymuszenie na niej współżycia nazywamy „gwałtem” i jest to poważne przestępstwo ścigane przez policję. Podobnie w przypadku, gdyby jakaś niepełnoletnia osoba chciała, lub gdyby wydawało jej się, że chce, współżyć z osobą dorosłą, to także w myśl prawa jest traktowane jak gwałt, ponieważ osobie dorosłej nie wolno współżyć z dzieckiem. Teraz mam do was pytanie: jak myślicie, czy jeśli z jakiegoś zachowania może powstać nowe życie, nowy człowiek, to to zachowanie jest ważne, czy nieważne?
– Ważne! – odpowiedziały wszystkie dzieci chórem, choć… po czasie ktoś przebąknął, że „przecież są Durexy”.
– Tak, kochani, bardzo dobrze, że o tym mówicie, oczywiście że są Durexy, ale one nie dają pełnej gwarancji, że kobieta nie zajdzie w ciążę. Zmierzam do tego, że choć biologicznie nie jest to konieczne, jednak składamy się nie tylko z fizyczności, ale też psychiki, nazywanej przez niektórych „duszą” i… bardzo ważne jest w moim odczuciu to, żeby kochać i szanować osobę, z którą się chce współżyć, będąc dorosłym. Naprawdę ważne. No to teraz przejdźmy do filmu. Opowiada on o bardzo trudnym i bolesnym temacie, jakim jest pedofilia. Akurat w nim dotyczy środowiska księży…
– Coś jak „Kler”?
– Tak, tylko „Kler” był wymyślony, a tu dowiadujemy się o historiach prawdziwych. Chcę też, żebyście pamiętali, że nie każdy ksiądz to pedofil. Ten film mówił akurat tylko o przypadkach pedofilii wśród księży, ale pedofila możemy spotkać w każdym miejscu, dlatego tak ważne jest dla mnie to, żebyście mieli świadomość, że żaden dorosły nie ma was prawa: głaskać, przytulać, dotykać, czy całować w sposób, jaki wam nie odpowiada. Nie ma też prawa się przed wami rozbierać, ani kazać się rozbierać wam. W filmie wystąpiły osoby, które mają teraz ok. czterdziestu lat i które kiedy były w waszym wieku, a czasem nawet młodsze, doznały tragedii, jaką było molestowanie ich przez księży. Czyli były dotykane w sposób, który im się nie podobał, wbrew swojej woli. To jest ich dramatem cały czas, choć minęło bardzo wiele lat. Bardzo długo bały się swoich oprawców, nie umiały od nich uciec, a film nazywa się właśnie tak, bo po dramacie, jaki ich spotkał, słyszały zawsze właśnie takie słowa: „tylko nie mów nikomu”. Dlatego bardzo chcę, żebyście mieli świadomość swoich praw i tego, że jeśli – oby nigdy!!! – ktokolwiek zechce zrobić wam krzywdę, macie obowiązek mówić wszystkim! Ale najpierw przede wszystkim musicie uciekać.
– A czy możemy kopnąć takiego dziada między nogi? – to pytanie sprawiło, że urosło mi serce.
– Oczywiście! Ale kolejność jest taka: najpierw staramy się uciec. Jeśli z jakiegokolwiek powodu to nie będzie możliwe, wtedy dopiero można kopnąć między nogi i wtedy uciec.
– A nie lepiej go zabić?
– Nie. Kopiemy go nie po to, by go skrzywdzić, ale po to, żeby go unieszkodliwić i umożliwić sobie ucieczkę, a to różnica. Chcę też, żebyście pamiętali, że tacy ludzie są chorzy. I jak wszystkim chorym należy się im jakiś rodzaj współczucia, choć powinni być najpierw odseparowani od reszty społeczeństwa, a przede wszystkim dzieci, by nie móc ich skrzywdzić. Dlatego takie ważne jest, żeby mówić. Mówić głośno!
– O! A ja oglądałem taki film. I tam był taki pan. Chory właśnie. Tak bardzo. Zostało mu tylko kilka miesięcy życia. I on powiedział tam, że bardzo by przed śmiercią chciał, żeby zaniepokoić? …jego potrzeby… seksualne…
– Zaspokoić jego potrzeby seksualne? – poprawiłam swojego rozmówcę z życzliwym uśmiechem, ale nie roześmiałam się. Wiedziałam, że powiedzenie tego głośno pewnie go sporo kosztowało.
– No właśnie! I przyszła taka pani i to zrobiła. I co pani o tym myśli?
– Hmm… Myślę, że to dość smutne…
– No właśnie, on też tak powiedział, że wolałby ze swoją dziewczyną, gdyby ją miał…
– Ok, powiedziałam wam, że nie składamy się tylko z biologicznej strony, ale…. jesteśmy w jakimś sensie trochę też zwierzętami, a te przecież też współżyją, żeby utrzymać gatunek. W związku z tym, oprócz miłości i szacunku są w nas też czysto biologiczne potrzeby. Pięknie jest to połączyć oczywiście, ale bywa to też trudne. Dlatego powiedziałam, że to smutne. Ale widzisz, była to jednak sytuacja, w której dwie dorosłe osoby się na coś zgodziły. Tragedia, o której był ten film, polegała na tym, że ktoś, kto taką biologiczną potrzebę odczuł, żeby ją zaspokoić, krzywdził dzieci.
Dzieci wyraźnie się ucieszyły z mojego wytłumaczenia rzeczy trudnych. I jakoś chyba uspokoiły.

P.S. Na deser łączę znakomitą szwedzką piosenkę edukacyjną, która może się wydać – ze względu na kontrastującą z tematem wpisu lekkość – nie na miejscu. Pamiętajmy jednak, że jeśli naprawdę chcemy dotrzeć do dzieci, musimy zrozumieć, że ich poczucie powagi sytuacji najczęściej ogranicza się do przerażenia, a  przecież nie chodzi nam o to, żeby je straszyć, tylko uświadomić; świadoma siebie i swojej wartości osoba na pewno nie wstydzi się swojego ciała i seksualności. Ja doszłam do tego wniosku niestety bardzo późno…

Strajk Kobiet Podhale

„Tylko nie mów nikomu”

1. Jak powstał film?

Kilka dni temu – razem z połową Polaków (film, w niespełna tydzień od zamieszczenia go w sieci, został wyświetlony już 19,5 mln razy, a liczba ta ciągle rośnie!) – zobaczyłam wstrząsający dokument braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu” (szczegółowe dane odnośnie filmu znajdziemy TUTAJ). Wszyscy to doskonale wiedzą, ale z poczucia dziennikarskiego obowiązku przypomnę tylko, że jest to film dokumentalny, poruszający temat nie tylko pedofilii w kościele, ale też całej machiny jej ukrywania przez tę instytucję. (Warto tu też podkreślić, że wbrew powszechnej opinii, prace nad nim ruszyły zanim powstał „Kler” Smarzowskiego.) Został wyprodukowany „oddolnie” – nie stoi za nim żadna stacja (co daje też do myślenia, a wnioski są raczej gorzkie…), tylko uzbierane przez ludzi, którzy zaufali braciom Sekielskim (pomysłodawcy Tomaszowi Sekielskiemu i producentowi Markowi Sekielskiemu) środki. Ludziom, którzy na początkowym etapie pracy nad „Tylko nie mów nikomu” poczuli potrzebę jego zobaczenia i wpłacali, ile mogli, na specjalnie temu poświęconych serwisach. Jest to w pewnym sensie budujące.

2. Mieszanka emocji

Wszyscy, z którymi rozmawiałam, rozłożyli sobie ten film na raty. Nie dlatego nawet, że trwa aż dwie godziny (co jest bardzo długim czasem, jak na dokument), ale dlatego, że jest niesłychanie ciężki emocjonalnie. Postanowiłam wytrzymać. I rzeczywiście obejrzałam go w jeden wieczór, jednak nie bez krótkich, ale koniecznych, przerw. Słowo, które najlepiej oddaje dominujące uczucie, towarzyszące mi zarówno w trakcie oglądania filmu, tuż po obejrzeniu, czy nawet teraz, kiedy wracam do niego myślami, uczucie nierozerwalnie z moją percepcją tego dokumentu związane, to „wkurwienie”. Przepraszam, wulgaryzmów używam rzadko, jednak to jedna z tych nielicznych sytuacji, kiedy nie da się powiedzieć inaczej. Jednak wymieszane czasem bardziej z bezradnością i bezsilnością, czasem z chęcią wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę, a czasem z ogromnym, dojmującym smutkiem (płakałam właściwie niemal cały czas) i poczuciem krzywdy wyrządzonej ofiarom przez zdemoralizowaną do cna instytucję, która ma śmiałość odwoływać się do nauk Jezusa Chrystusa, z którymi już od dawna nie ma nic wspólnego (podkreślę, że mam na myśli instytucję jako całość, nie zaś poszczególnych duchownych).
Układając w głowie to, co chciałabym napisać, wiedziałam od razu, że będę na pewno chciała (niezależnie od tego, czy się z nim tym razem zgodzę, czy nie) wstawić filmik mojego byłego wykładowcy oraz osoby, która nauczyła mnie pisać i której zdanie zawsze bardzo szanuję, czyli pisarza i publicysty Jerzego Sosnowskiego (zapowiedział, jako początkujący vloger, że taki powstanie). Jakież jednak było moje po jego obejrzeniu zdumienie, kiedy okazało się, że… właściwie „zabrał mi” większość moich tez! Stąd czuję teraz pewnego rodzaju dyskomfort, bo nie chciałabym zostać posądzona o cytowanie tak wielkiego autorytetu i podpisywanie tego swoim nazwiskiem, a z drugiej strony… to też są moje przemyślenia. Pozostaje mieć nadzieję, że Czytelnicy mi zaufają, bo o, pełną zawsze życzliwości, reakcję Jerzego Sosnowskiego jestem spokojna.

3. Od strony warsztatowej

Wszystkie recenzje właściwie to podkreślają, więc podkreślę i ja, z całkowitym zresztą przekonaniem – przez dwie godziny oglądamy dziennikarstwo na najwyższym poziomie. Takie, które powinno być stawiane za wzór nie tylko studentom tego kierunku studiów, ale też dziennikarzom, którzy pracują w tym zawodzie już od lat. Dziennikarstwo rzetelne i bezstronne, bo dające każdej ze stron możliwość wypowiedzenia się. Użycie wytłuszczonego słowa wydaje mi się zresztą bardzo ważne, zwłaszcza w kontekście odmowy episkopatu udziału w filmie, ze względu na rzekomą „stronniczość” Tomasza Sekielskiego, co właściwie uświadamia nam, że problem zbytniego bratania się państwa z kościołem nie jest jakimś złudzeniem osób uważających, że zdrowym państwem może być tylko państwo świeckie, lecz faktem, co do którego nie mają wątpliwości także przeciwnicy laicyzacji państwa. Jakąż w końcu „stronniczością” autora dokumentu o problemie pedofilii w kościele jest fakt, że prywatnie nie sympatyzuje z partią rządzącą, o czym wszyscy przecież wiemy? Przecież stronniczość w tym wypadku byłaby pokazaniem problemu z jednej tylko strony, a Sekielski bardzo zabiega o to, by duchowni przedstawili także swoje stanowiska, wysłuchuje ich z szacunkiem i uwagą. To nie jest film o ofiarach księży pedofili, to film o pedofilii w kościele i całym jej przerażającym spektrum.
Sam poruszony temat nie budzi w nikim (zrównoważonym emocjonalnie) żadnych wątpliwości, gdzie leży – jak rzadko kiedy jednoznaczne i niekwestionowane – zło (zło ludzi, nie „diabła” czy „grzechu pierworodnego”). Wreszcie to też  dziennikarstwo  nieszukające sensacji na siłę, dziennikarstwo spokojne, co podziwiam chyba najbardziej – w nielicznych fragmentach filmu widzimy Tomasza Sekielskiego zadającego bardzo kulturalnie i grzecznie rzeczowe pytania księżom i nierzadko spotyka się on zamiast odpowiedzi ze zwykłym prostactwem:

Kurwa, chyba cholernie kościoła nie lubicie!

– żeby wziąć pierwszy z brzegu przykład wypowiedzi bezradnych, bo pytanych o konkrety, duszpasterzy

Jestem osobą spokojną, ale pewien językowy poziom interlokutora wyklucza możliwość mojej z nim rozmowy. Dlatego tak podziwiam profesjonalizm Sekielskiego, nakazujący mu skupienie się na pracy, którą jest dociekanie prawdy poprzez konieczność kontaktu także z ludźmi, z którymi w każdych innych warunkach dobrze wychowany człowiek nie chciałby mieć nic do czynienia.
W tym też sensie ciężko zarzucić filmowi antyklerykalny ton, bo wszyscy są tam traktowani równo (mają taką samą możliwość wypowiedzi, choć kościelna strona w większości ją odrzuca). Kiedy jednak słyszę zarzut, że film ten jest „atakiem na kościół”, rozumiem go jak deklarację, że „Tylko nie mów nikomu” opisuje… cały kościół. W zamyśle producentów jednak opowiada jedynie o temacie pedofilii i wypracowanych latami procedurach krycia jej przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Wstrząsające jest usłyszeć od ludzi z kościołem mocno związanych, że nie jest to „tylko” jakaś niechlubna, czarna, ale jedna z wielu różnych kart tej instytucji, lecz zjawisko tam powszechne. Te osoby jednak wiedzą przecież lepiej.

4. Jak skonstruowany jest film?

Pewnie łatwiej będzie tym, którzy jeszcze filmu nie widzieli, zrozumieć emocje, jakie we mnie wzbudził, kiedy wyjaśnię, jaka jest jego dramaturgia. Otóż pokazuje kilka dorosłych już ofiar księży pedofili, które zdobyły się na heroiczną wręcz odwagę opowiedzenia przed kamerami o tragedii, jaka ich dotknęła przed wieloma laty (nie wszystkie pokazały swoją twarz) i… skonfrontowania się ze swoimi oprawcami. Myślę, że szczególnie ci widzowie, którzy nie mieli na studiach podstaw psychologii i nie spotkali się nigdy z ofiarami takich przestępstw, mogą być zaskoczeni tym, jak bardzo takie traumy wpływają na całe dorosłe życie osoby molestowanej lub zgwałconej w dzieciństwie. Jak bardzo to życie łamią, jak niszczą relacje z bliskimi, jak trudno jest się z tym uporać bez wieloletniej, profesjonalnej terapii (a i po niej zostaje w człowieku rysa). Jak wielki jest rozmiar takiej tragedii.
Nagrywane ukrytą kamerą spotkania ofiar z ich wieloletnimi oprawcami – dziś niedołężnymi już, mocno starszymi księżmi, są wbijające w fotel i budzą tak skrajne emocje, że nawet widzowi ciężko jest je znieść. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co musiały czuć ofiary, decydując się na taką konfrontację. Pierwszy ksiądz, którego widzimy, rzeczywiście może wzbudzić w nas jakieś współczucie. Zdaje się mieć świadomość ogromu zła, jakiego się dopuścił. Próbuje przepraszać, jest przeszyty strachem o to, że „dosięgnie go sprawiedliwość boska”, na co spotyka się z jedyną możliwą w takiej sytuacji, ale też przejmująco przerażającą odpowiedzią: „słusznie, że się ksiądz boi”. Cała jednak dziwna, zbyt dużo powiedzieć sympatia, ale jednak jakaś empatia do niego pryska, kiedy… wyraża przekonanie, że gdyby ofiara przyszła do niego, póki był jeszcze sprawny, mógłby jej… zapłacić.
Bardzo jednak ciekawą tezę wysnuwa Jerzy Sosnowski w swoim filmiku, zwracając uwagę na to, co i mnie się nasunęło na myśl, czyli na infantylizację języka księży, kiedy poruszają tematy seksualności. Nie chodzi jedynie o jaskrawą nieudolność, tylko jakiś rodzaj narracji, być może wyniesiony z seminarium. Jerzy Sosnowski uważa, że cały film braci Sekielskich jest jednym wielkim oskarżeniem celibatu. Tak, jest to obraz wyraźnie wyłaniający się z tego dokumentu. Dodałabym jeszcze jeden, niejako wynikający z niego aspekt: to też oskarżenie braku solidnej edukacji seksualnej, dostosowanej do wieku i potrzeb, którą każdy człowiek powinien dostać na kilku kolejnych etapach swojego życia, od wieku przedszkolnego poczynając.

5. Pedofilia a czyny pedofilskie

Od lat czułam podskórnie, nie mając jednak wiedzy fachowej, że czym innym jest przypadłość pedofilii, a czym innym molestowanie (lub gwałcenie) dzieci przez dorosłych, którzy wyładowują w ten sposób swój seksualny popęd, nie mogąc zrealizować go w danym momencie (lub z powodu danej sytuacji) inaczej.  Skłonności pedofilskich po ludzku naprawdę umiem współczuć, mając jakieś głębokie poczucie, że to niebywałe szczęście, że satysfakcji seksualnej mogą dostarczyć mi żywi, dorośli i przede wszystkim ludzie. Że mogę prowadzić życie, które pozwala mi być i spełnioną w każdym aspekcie kobietą, i uczciwym obywatelem, niełamiącym prawa. Ktoś, kto urodził się z zaburzeniem, jakim jest pedofilia, jeśli nie chce nikogo krzywdzić, musi żyć z frustrującym i trudnym brakiem (a nierzadko pewnie też obrzydzeniem do siebie samego z powodu swoich niezdrowych skłonności). Taką też tezę potwierdziła występująca w filmie psycholog. Odróżniła wyraźnie skłonności pedofilskie jako zaburzenie, które uniemożliwia osiągnięcie satysfakcji seksualnej z osobą dorosłą (niekoniecznie znaczące, że pedofil jednak takich czynów będzie się dopuszczał, nie mniej powinno się odseparować go od dzieci – dla ich, ale też jego dobra) od aktów pedofilskich zastępczych. Z tego rozróżnienia właśnie można wywnioskować, że czyny pedofilskie pośród księży mogą się brać z trudnego dla wielu z nich – i w dzisiejszych czasach już niezrozumiałego – przymusowego celibatu i tego, że dzieci niestety są „łatwiejszymi ofiarami”. Łatwiej je zastraszyć, że jak komuś powiedzą, to stanie się coś złego, nie mają jeszcze świadomości istnienia swoich własnych granic i tego, że nikomu nie wolno ich przekraczać, a do tego wszystkiego małe i niedojrzałe jeszcze dziewczynki (bo ofiarami pedofilii księży nie padają przecież wyłącznie chłopcy) nie mogą zajść w ciążę. Z dorosłymi jest „więcej problemów”, a z pewnością trudniej zamknąć im usta, by dochowali tajemnicy.
Najbardziej wstrząsający w filmie wydaje mi się być jego tytuł… Każda z ofiar zawsze po tragedii słyszała od księdza te właśnie słowa: „tylko nie mów nikomu”. I… nie mówiła. Nikomu. Przez wiele, wiele lat. Płacąc za to milczenie niewyobrażalnie wysoką cenę…

6. Wzajemne „darzenie się” (choć „bez wytrysku to nie grzech”), „potrzebne dzieciom pieszczoty” i „diabeł, który czasem zbiera swoje żniwa”, prawdopodobnie jednak po prostu „przez grzech pierworodny”

Powyższy tytuł to nie jakiś obrzydliwy, niesmaczny i nieśmieszny żart, kompletnie nie na miejscu, na który się pokusiłam z braku jakiegokolwiek wyczucia, lecz niestety cytaty z zamieszczonych w filmie wypowiedzi księży. Z jednej strony potwierdzają one oczywiście powyższą tezę o infantylizacji kościelnego języka seksu, a z drugiej każą się zastanowić, kto tym wszystkim steruje i każe dorosłym ludziom opowiadać coś tak, eufemistycznie mówiąc, niestosownego. Miłosierdzie i zrozumienie kościoła katolickiego (jako instytucji) dla grzechu, który wynika, wg Pisma Świętego, z grzechu pierworodnego ciążącego na każdym z nas,  nie obejmuje przecież osób homoseksualnych czy transpłciowych. One są przez kościelną większość piętnowane jako „zdemoralizowane”, „zboczone”, a nawet „zagrażające kościołowi” (mimo że, ze zrozumiałych przyczyn, wiele takich osób nie chce mieć z tą wrogą sobie instytucją nic wspólnego, a te które chcą, czują się z niego wykluczone). Nie słyszałam jeszcze, by ktoś, cytując oficjalne stanowisko kościoła w tej sprawie, usprawiedliwiał ich czyny „istnieniem szatana” czy „niedoskonałością każdego z nas”. Różnica jednak między, ogólnie rzecz ujmując, ruchem LGBT, a pedofilami jest taka, że urodzenie się z jakąkolwiek orientacją seksualną nie jest przestępstwem, a czyny pedofilskie już tak.
Najmocniej wzburzyły mnie słowa księdza Franciszka Cybuli (zaprzyjaźnionego z Karolem Wojtyłą – nie przekona mnie teza, że czyny te były zbyt straszne, by papież mógł w nie uwierzyćjeśli uwierzenie w prawdę, nawet najgorszą, kogoś przerasta, to można zadać sobie pytanie, czy powinien on piastować rolę papieża). Kiedy widzimy zgarbionego staruszka, który łamiącym się głosem mówi swojej ofierze sprzed wielu lat, przyznającej otwarcie, że zachowanie księdza zniszczyło całe jej życie:

To nie szło jakoś w złym kierunku, to nie było tak, że ja co, ciebie przywiązałem? […] To nigdy nie przekroczyło żadnej miary takiej […]. Myślę, że równorzędnie żeśmy się tym darzyli. Była chwilka pieszczenia i wracaliśmy do swoich spraw.

– ks. Franciszek Cybula

a potem uzmysłowimy sobie, że ten cytat (fatalny zresztą językowo) opisuje zachowanie dorosłego faceta, nakłaniającego do seksu oralnego… dwunastoleniego chłopca, ma prawo wzbierać w nas niewyobrażalna wprost agresja. Zawsze byłam przeciwniczką cieszenia się z czyjejkolwiek śmierci. Uważałam to za barbarzyństwo (nadal tak zresztą myślę). Oburzały mnie wylegające kilka lat temu na ulice rzesze Amerykanów, okazujących publicznie radość z powodu egzekucji Saddama Husajna. Po raz pierwszy jednak, kiedy podczas oglądania filmu „Tylko nie mów nikomu” dowiedziałam się, że podczas jego kręcenia ksiądz Cybula zmarł, poczułam… ulgę. Ogromną ulgę, wynikającą chyba przede wszystkim z poczucia – które również było mi do tej pory zupełnie obce – że gdyby nie umarł, miałabym ochotę wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.

7. Arogancja władzy… kościelnej

To temat rzeka, więc odnosząc się jedynie do filmu, jestem zdruzgotana powtarzającymi się ze strony wszystkich występujących w filmie księży zarzutami wobec ofiar, że… „nie przyszły z tym wcześniej”. Ofiara nigdy nie jest winna przestępstwa, jakiego jakikolwiek zwyrodnialec się na niej dopuścił. A każdy, kto posiada podstawową psychologiczną wiedzę, ma świadomość bardzo skomplikowanych i trudnych do zrozumienia na logikę mechanizmów obronnych, które nie pozwalają się nawet przecież dorosłym ofiarom innych przestępstw (np. znęcania się psychicznego czy bicia w związku) całkowicie odciąć od swojego kata. Nie dlatego, że „lubią” w takiej sytuacji tkwić, lecz dlatego, że tak właśnie jesteśmy skonstruowani – jak powiedzą osoby wierzące – „przez Boga”. Myślę, że wierni mają prawo domagać się od swoich pasterzy i przewodników duchowych, jakimi powinni być księża, znajomości podstaw psychologii.
Z kolei  nasza władza świecka, na dłuższą wzmiankę na tym blogu nie zasługuje. Polecić mogę tu jedynie obejrzenie w całości wywiadu Tomasza Sekielskiego z profesor Moniką Płatek o cynicznych i barbarzyńskich ruchach rządu, które mają na celu stworzenie pozoru szybkiego działania na rzecz walki z pedofilią, a są czymś zgoła odwrotnym. I przerażającym.

P.S. Łączę opisywany video-vlog Jerzego Sosnowskiego:

CAŁY FILM: