Dawno, dawno temu w pewnej relacji zaczęłam odczuwać brak powietrza. Ego drugiej osoby było tak wielkie, że zajmowało całą powierzchnię, gdziekolwiek by się nie znalazło, i tak już wszędzie ledwo się mieszcząc w całości. Chociaż moje było wtedy dla odmiany rozmiarów podróżnych, w dodatku składane, jednak dzieląc wspólną przestrzeń, czułam się coraz bardziej przytłoczona. Kiedy zabrakło mi już zupełnie tlenu, a maski gazowej nie było rzecz jasna gdzie wcisnąć, zaproponowałam, że zwolnię tych kilka zajmowanych przez siebie dotychczas centymetrów kwadratowych, żeby każdemu z nas polepszyć standard życia. Reakcja była natychmiastowa i zdecydowana – usłyszałam, że perspektywa utraty tego przedziwnego ciasnego splotu ze mną jest racjonalnym powodem do targnięcia się na własne życie. Postanowiłam więc nauczyć się żyć bez tlenu.
Wiele lat później (po resuscytacji, wylądowaniu na OIOM-ie i zmianie otoczenia), przeczytałam gdzieś, że po pierwsze mojego ciasnolubnego znajomego charakteryzował rys osobowości narcystycznej, a po drugie, że typy narcystyczne nigdy nie robią sobie krzywdy z własnej woli, bo zbyt są w sobie zakochane. Oczywiście mogłam sobie zaoszczędzić wielu niedogodności, wiedząc o tym wcześniej, ale z drugiej strony lepiej późno niż wcale.
Długo żyłam więc w przekonaniu o niebezpieczeństwie, jakie mogą na mnie sprowadzić osoby narcystyczne. Przekonanie to było zresztą poparte lekturami i filmami o seryjnych mordercach, w których rys narcystyczny był mocno obecny. Dopiero niedawno doszło do mnie, że świat nie składa się przecież ze skrajności, a w codziennym życiu nie uchronimy się od spotkań z narcyzami. I to wcale nie musi być przerażające, jeśli mamy świadomość, przez co oni sami muszą ze sobą przechodzić. Ostatecznie my możemy sobie czas spędzany z nimi dawkować. Oni – już niekoniecznie.
2. Czym jest narcyzm
Antoni Kępiński, wybitny psychiatra, opisuje narcyzm w następujący sposób:
Uczucia skierowane do własnej osoby spełniają rolę systemu nagrody i kary. Nagrodą jest uczucie miłości osoby własnej, a karą – uczucie nienawiści. By kochać samego siebie, człowiek musi kochać swe otoczenie. Narcyzm pojmowany jako skoncentrowanie uczuć na własnej osobie oznacza przede wszystkim, że dany człowiek nie może skierować ich na zewnątrz. Szuka on miłości otoczenia, ale sam tej miłości dać nie potrafi. […]
Utrwalenie się postawy narcystycznej czyni człowieka nieszczęśliwym głównie z tej racji, że staje się on niezdolny do miłości, nie może on wyjść w pełni do świata otaczającego, jego uczucia koncentrują się na własnej osobie. Człowiek narcystyczny nie kocha siebie, ale nienawidzi lub ma w stosunku do siebie uczucia ambiwalentne.
Postawa narcystyczna nie przynosi więc radości; związana jest raczej ze smutkiem i własnym samoudręczeniem. Sprzeczna jest bowiem z podstawowym prawem życia, które wymaga stałej wymiany informacji z otoczeniem, a w niej konieczna jest postawa „do” otoczenia. Żeby żyć, trzeba życie kochać.
– Antoni Kępiński „Dekalog Antoniego Kępińskiego”
Bardzo przemawia do mnie koncepcja wymiany informacji z otoczeniem – pokrywa się z moim niedawnym odkryciem możliwości balansowania między swoim światem wewnętrznym a zewnętrznym (wspominane w moim tekście spadochrony i kontrolowanie lub chociaż monitorowanie uczuć umysłem). Mogę napisać z własnego doświadczenia, że kiedy byłam dużo mniej świadoma siebie, miałam spory problem z otaczającym mnie światem, z zaakceptowaniem go. Dziś, kiedy wypracowałam już pewność tego, kim jestem (nie, nie tego, że składam się z samych zalet – to byłby narcyzm właśnie – lecz kim jestem, bez względu na to, jakie obrazy mnie noszą w swoich głowach inni ludzie), świat nie przeraża mnie już aż tak. Może dlatego, że próbując się w nim odnaleźć, nie staję już ani na rzęsach, ani na głowie, ani nawet okoniem; pod stopami czuję wreszcie grunt, który o dziwo spod nich właśnie wcale się nie osuwa, nawet przy większych burzach. „Otwieram się na otoczenie”, bo… nie mogę się już z nim zlać w jedno! Jestem odrębna i w pełni ze sobą zintegrowana. Skoro wreszcie nie zagraża mi z jego strony całkowite wchłonięcie, mogę otworzyć szeroko oczy, obserwując wszystko, co w nim piękne i nawet trochę sobie tego wziąć, a także przymykać je na to, co brzydsze, świadomie to odrzucając.
3. Kiedy miłość własna przestaje być zdrowa
Zastanawiałam się długo nad tym, gdzie dokładnie przebiega granica między zdrową i potrzebną miłością do samego siebie a narcyzmem. Aż zrozumiałam wreszcie, że ona… nie przebiega! Narcyzm jest przeciwieństwem miłości własnej. Pozorowane na ogół samozadowolenie to maska, pod którą kryje się ogromna niepewność mogąca przy każdym podmuchu niesprzyjającego wiatru zamienić się w niechęć do samego siebie. Maska ta jest oczywiście wyjątkowo irytująca dla obserwatora z zewnątrz, ale jeśli zrozumiemy, z czego wynika, w miejscu wrogości pojawi się w nas współczucie. Czy możemy jakoś pomóc? To pytanie nie raz wyprowadziło mnie już na porządne manowce. Byłabym ostrożna w uleczaniu na siłę; osobowości narcystyczne nie są – jak wyjaśnia Kępiński – zdolne do miłości (i nie, to nie my jesteśmy niewystarczająco wyjątkowi, żeby ją w nich wywołać, to jest ich bardzo poważna i przykra przypadłość). Wierzę jednak w siłę życzliwości, rozmowy (jeśli zostaniemy dopuszczeni do głosu) i bezwzględnej prawdy. Wsparcie w uczeniu się samoakceptacji prawdopodobnie choć trochę im pomoże. A jeśli nie, to przynajmniej na pewno nie zaszkodzi!
P.S. Dzisiejsza piosenka na deser nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem!
Początek roku przyniósł mi jedną z najbardziej nNiesamowitych przygód. Odbyłam ryzykowną podróż poza swoją strefę komfortu, która nie okazała się wycieczką jednodniową – jak to czasami w życiu bywa – lecz kilkoma turnusami obozu survivalowego. Powiedzieć jedynie, że przetrwałam, to nic nie powiedzieć; przy okazji tego przyspieszonego kursu samorozwoju dowiedziałam się o sobie więcej niż przez kilka ubiegłych dekad!
Na mojej drodze pojawił się człowiek, który – przynajmniej na pierwszy rzut oka – uosabiał wszystko to, czym na ogół gardzę, co mnie przeraża, odstręcza i napawa litością. Ponieważ nie lubię w sobie takich uczuć, naturalnym było go minąć i pójść dalej. W mojej głowie jednak pojawiła się bardzo nieoczekiwana refleksja (być może zresztą pod wpływem niesamowitego wrażenia, jakie zrobił na mnie film „Dwóch papieży”) – płeć, wiek i światopogląd tego człowieka wydały mi się wręcz idealne do tego, by móc… zmierzyć się przy jego pomocy z sobą samą (także tą sprzed lat, która, nie znając się, nie potrafiła się bronić). Nieetyczne wydaje mi się rozpisywanie na temat osoby, która ma prawo sobie tego nie życzyć, więc skupię się na najważniejszym dla mnie elemencie tej relacji, czyli sobie samej. Jego zaś nazywać będę na potrzeby tego wpisu Drapieżnikiem (co prawda wyliniałym i z mocno zatraconym instynktem łowcy, ale niech już będzie – licentia poetica). Od razu rozwieję wszelkie moralne wątpliwości moich wnikliwych Czytelników – tak, od początku do końca relacji wykorzystywałam Drapieżnika wyłącznie do swoich celów. Nie byłam w tym jednak cyniczna, bo wyjawiłam swoje zamiary od razu (przypominając o nich od czasu do czasu potem), a sens tego eksperymentu opierał się na bezwzględnej uczciwości. Ta zakładała zrozumienie i przyjęcie swojej skrajnej inności, wyraźne zaznaczenie granic każdej ze stron i wzajemny (choć nie zawsze było łatwo…) szacunek. Reguły gry – nawet jeśli ustalone przeze mnie – zostały zaakceptowane przez obydwie strony. Relacja, w którą weszłam z Drapieżnikiem, była niesłychanie intensywna intelektualnie, a czasami wręcz wyczerpująca energetycznie. Ponieważ czułam, że nasze różnice mnie chronią przed całkowitym zaangażowaniem się emocjonalnym (czy też może romantycznym, bo i emocje odegrały tu ważną rolę), a równocześnie też wiedziałam, że z biegiem czasu mam szansę Drapieżnika nawet polubić (co się rzeczywiście stało), zdołałam się utrzymywać na linie rozwieszonej między swoją racjonalną a emocjonalną stroną, równocześnie przyglądając się wszystkiemu także z boku (być może stąd też to wyczerpanie).
Czy miałam jakiś sprecyzowany cel? Chyba nie. Chciałam się wzmocnić, a żeby to zrobić, czułam że muszę się dogłębnie poznać. Pamiętając relacje toksyczne, które przez wiele lat z powodzeniem budowałam, jak również uwzględniając swoją terapię i samodzielną pracę nad sobą, domyślałam się, że dziś działam pewnie według trochę innych mechanizmów. Bardzo byłam ich ciekawa.
Warto też zaznaczyć, że kluczem do zrozumienia mojego postępowania (także dla mnie samej) jest moja nadwydajność mentalna. Jestem książkowym przypadkiem prawopółkulowcai wreszcie odczułam to w pełni. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla 85% populacji opisane przeze mnie doświadczenie nie będzie możliwe do pojęcia. (Co nadal nie oznacza oczywiście, że nie jest obiektywnie ważne.)
1. Bycie swoim własnym punktem odniesienia
Fundamentem tej przygody była całkowicie mi kiedyś obca w relacjach świadomość, że… nie jestem bezpieczna. Albo jeszcze inaczej – że powierzenie swojego bezpieczeństwa drugiemu człowiekowi, a potem dziwienie się, że nie dopilnował, żeby nic mi się nie stało, jest irracjonalne. Oczywiście trudniej byłoby mi to dostrzec, gdybym spotkała się z kimś z mojej strefy komfortu. Jednak tu to chyba oczywiste – żadna potencjalna ofiara nie pozwoli drapieżnikowi się sobą zaopiekować. Jaka jest jednak druga – oprócz oczywistej, czyli ucieczki – możliwość przetrwania? Znalezienie opiekuna, któremu będzie można zaufać. I który nas na pewno obroni, bo jest – w przypadku ludzi niekoniecznie nawet silniejszy (ta kategoria wydaje mi się z założenia ryzykowna), lecz przede wszystkim – stabilny i spójny. Kto to taki, kto to taki? Otóż… my sami! Głębokie prawdy mają to do siebie, że brzmią upokarzająco (dla tych, którzy je przytaczają) banalnie, ale… zrozumienie w praktyce tego, że źródła swojego spokoju i szczęścia możemy szukać jedynie w sobie, zajęło mi naprawdę bardzo wiele lat. Rozumiem więc doskonale, że można to wiedzieć w teorii i… nadal gubić się w meandrach stosunków międzyludzkich.
Jako wyjątkowo nadgorliwa studentka tego kursu samorozwoju, cisnęłam mocniej. Najłatwiej byłoby się przecież obronić, wchodząc w relację powierzchowną, obudowując się grubym murem. Ja jednak uznałam, że funkcję muru mogą spełnić dwie rzeczy: ewidentne różnice między mną a Drapieżnikiem, a także wyraźnie zarysowane przez każde z nas (choć mocniej chyba przeze mnie jednak) granice, na których szanowanie się umówiliśmy. Zaskakująca była dla mnie obserwacja czegoś, co z takich fundamentów muru bezpośrednio wynikło: po raz pierwszy nie zlałam się z osobą, którą tak bardzo zaabsorbowałam swój czas i energię, w jedno! To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Dotychczas większość wszelkiego typu bliskich związków bolała mnie tak mocno na jakimś ich etapie dlatego, że nie umiałam w nich wyszczególnić siebie jako nieintegralnego z relacją elementu. Po rozstaniu czułam więc na ogół przede wszystkim ulgę (w pewnym momencie wierząc nawet, że być może jestem od rozstań uzależniona). Oczywiście, że sztuczność tego doświadczenia znacznie mi to odkrycie umożliwiła, ale wierzę, że ponieważ zobaczyłam, że to mi służy, nauczę się dążyć do takiego wzorca także w naturalnych warunkach.
2. Otwartość na drugą osobę
Z punktu pierwszego wynika automatycznie punkt drugi. Jeśli źródło swojego bezpieczeństwa usadowimy w samych sobie, zdejmiemy z drugiego człowieka ciężar naszych (często nierealnych) oczekiwań, przez co jego obraz w naszej głowie będzie mniej zafałszowany. W zdrowych relacjach paradoksalnie łatwiej rozmyć granice. Obserwując swojego Drapieżnika takim, jakim faktycznie mi się ukazał, niejednokrotnie wolałam uciec jednak do swoich oczekiwań. One były miękkie, wygodne i bezpieczne. Tymczasem rzeczywistość była taka, że tu coś przeciekało, tam grzyb, jeszcze gdzie indziej ślisko – złamanie nogi lub choćby nabawienie się srogiego kataru wydawały się być kwestią jedynie niedalekiej przyszłości. Wtedy przypominałam sobie, że przecież nie o to mi w tym wszystkim chodzi, żeby mi było miło (od tego mam już swoje miejsca).
Oczywiście zupełnie inną kwestią jest wola drugiego człowieka i to, na ile pozwoli nam się poznać. Nie twierdzę, że mój eksperyment był idealny i pozbawiony wad. Zakładał wiele rzeczy, które być może błędnie oszacowałam (a być może nie). Nie ma to jednak zbyt dużego znaczenia. Znaczenie miało coś innego – otóż zobaczenie człowieka z jego zbyt trudną dla nas często niedoskonałością (tym się m.in. różni przebywanie w swojej strefie komfortu od przebywania w nieswojej) i oddzielenie tego człowieka jako przedstawiciela gatunku, do którego się samemu należy, od jego wyborów, o których możemy mieć jak najgorsze zdanie, wydaje mi się istotą człowieczeństwa właśnie. Jeśli dodamy do tego nić sympatii i nieuchronnie pojawiające się emocje, możemy osiągnąć Himalaje miłosierdzia, ale… z tym też trzeba być ostrożnym…
3. Nieuchronnie pojawiające się emocje
Jeśli dwie osoby spędzają ze sobą (niekoniecznie nawet fizycznie) mnóstwo czasu, zaprzęgając w ten kontakt niemal całą swoją intelektualną energię, nie mogą chyba zupełnie niczego do siebie nie poczuć. Nawet jeśli będą to na początku odczucia negatywne, to prędzej czy później pojawi się szacunek do wytrwałości adwersarza. (Jeśli się nie pojawi, a nas nie cechuje masochizm, relacja szybko zgaśnie.) Od szacunku już tylko jeden krok do sympatii, nawet jeśli dosyć chłodnej.
I tu znowu zaobserwowałam u siebie po raz pierwszy coś zdumiewającego. Być może przez uprzednie zrozumienie, że tylko ja mogę się w razie czego obronić, zwróciłam się ku sobie i… zauważyłam, że mam nieprawdopodobnego sprzymierzeńca i kompana w postaci… swojego mózgu! Wcześniej go nie doceniałam a regularnie dominowana, nie dawałam mu nawet dojść do słowa we wszelkich kontaktach, w których pojawiały się emocje lub nawet – nie bójmy się tego słowa! – uczucia. Tym razem, pozwalając mu działać, zaznałam… ukojenia. Ze wzruszającą precyzją rozkładał na czynniki pierwsze wszystko, co się dzieje i wyjaśniał mi, co i czemu czuję. Odwoływał się zawsze do racjonalnych argumentów. Nie wszystko, co mi przekazywał rozumiałam od razu. Jednak kiedy traciłam umiejętność obiektywnego osądu sytuacji (przez sympatię czy współczucie dla Drapieżnika, a czasem też lęk o siebie samą), on po prostu konfrontował mnie z danymi.
Studzenie emocji rozumem na zmianę z kontrolowanym poddawaniem się im, było dla mnie absolutną nowością. Zupełnie fascynującą. Jakbym odnalazła w sobie jakąś niesłychanie cenną umiejętność, o której istnieniu nawet nie wiedziałam.
4. Niesienie pomocy
Podstawową moją bolączką było to, że doskonale widząc problemy Drapieżnika a także możliwe warianty ich rozwiązań (które jednak wykraczały poza z kolei jego strefę komfortu), długi czas nie umiałam zrozumieć, że nie wolno pomagać ludziom, którzy nas o pomoc nie proszą. Uznałam, że skoro ktoś stał mi się trochę bliski i widzę, że właśnie tonie, a tuż obok niego unosi się na wodzie wielkie koło ratunkowe (którego prawdopodobnie ze swojej perspektywy po prostu nie widzi), moim obowiązkiem jest mu je wskazać. I nawet jeśli tak faktycznie było, to tu się niestety kończyła moja rola.Ta lekcja była najtrudniejsza. Bo kiedy słyszysz na to:
– Ale to koło jest nieistotne, bo ja przecież tonę!
– to, co na to słyszysz
to przecież nic dziwnego, że cię trafia! Od razu widzisz przed oczami tekst księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie” i czujesz bezsilność. Ale… nic nie możesz zrobić. Nie wolno ci!
Nadal mam głębokie przekonanie, że zetknięcie się ze sobą tak kompletnie różnych światów, możliwość podotykania swoich ran, a przede wszystkim zlokalizowania ich, przynosi możliwość wyleczenia obydwu stronom. Jednak nikogo nie można leczyć na siłę. Czasem mi przykro, kiedy pomyślę, że Drapieżnik mógł tę szansę wykorzystać w moim rozumieniu lepiej, ale tego z drugiej strony nie mogę przecież wiedzieć. I tutaj z pewnością przydałoby mi się więcej pokory.
5. Balansowanie na dwóch płaszczyznach, w tym
jednej podwójnej
Do tej pory w każdą relację skakałam bez spadochronu, a kiedy już się roztrzaskałam o ziemię, obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie skoczę. Schemat się powtarzał, dopóki nie odkryłam, że… przecież można skakać ze spadochronem! Uświadomienie sobie tej oczywistej (z pewnością oczywistej dla lewopółkulowców) prawdy zajęło mi całe moje dotychczasowe życie, ale też równocześnie niewiarygodnie poprawiło nagle jego jakość!
Moim spadochronem okazywali się – na ogół niestety w podobnych sytuacjach mocno spychani na dalszy plan – przyjaciele, na których miłość, życzliwość i troskę mogłam naprawdę liczyć. Zrozumiałam, że w każdego typu intensywnym związku dwojga ludzi istnieją tak naprawdę dwie płaszczyzny: zewnętrzna i wewnętrzna, z czego ta druga dzieli się na to, co dzieje się wewnątrz nas samych i to, co dzieje się wewnątrz drugiej osoby. I prawdopodobnie ochronić przed utratą zmysłów może jedynie szukanie za każdym razem równowagi między nimi.
Przy skrajnie odmiennych światopoglądach z Drapieżnikiem, przed walką i ranieniem się chroniło nas oboje częste spotykanie się na płaszczyźnie zewnętrznej i dyskusja oparta na starej, dobrej, wypróbowanej (również przeze mnie w szkole) metodzie majeutycznej – wygrywały argumenty logiczne, a więc… Prawda. (Niech pytanie, kto z nas obojga wychodził z większości takich rozmów zwycięsko, pozostanie retorycznym.)
Gdyby moje uczulenie na relatywizm moralny zderzyło się z niepewnością i zakrzykiwanymi ranami Drapieżnika, oprócz bólu i rosnącej frustracji nic by z tego nie było. Co dowodzi, że płaszczyzna wewnętrzna (któregokolwiek z nas) nie byłaby miejscem odpowiednim.
Z kolei do jakiegoś odsłonięcia się, które też jest przecież ważne, potrzebujemy się odwiedzać w swoich wnętrzach. Tym jest troska – leży nam na sercu, jak druga osoba się z czymś poczuje, próbujemy zrozumieć motywy jej zachowania. Trzeba jednak mimo wszystko uważać. Pamiętać, że czyjeś wnętrze nie jest tożsame z naszym i nigdy się w nim zbyt długo nie zasiedzieć. Relacja może być wręcz idealna, jeśli będziemy się po tych w sumie trzech płaszczyznach sprawnie przemieszczać.
6. Zły i dobry człowiek
Jako nadwydajna mentalnie jednostka uznałam kiedyś, że wszyscy ludzie są z założenia dobrzy (zaraz po okresie buntu, kiedy wydawało mi się, że wszyscy są źli). Tymczasem moja nNiesamowita przygoda uświadomiła mi, że jest jeszcze inaczej. Ludzie rodzą się z pewnym potencjałem, a wybór czy będą dobrzy czy źli, należy do nich samych. Więc tak, istnieją ludzie źli (z własnego wyboru) oraz nie, nie dzierżą w dłoniach informującego o tym transparentu. Dobro i zło objawia się w małych rzeczach. A że ludzie nie są czarno-biali, mogą nas urzec wieloma naprawdę obiektywnie pięknymi cechami i równocześnie być źli (choć, zupełnie słusznie, widzimy w nich namiastki dobra). Czy nie są przez to nieszczęśliwi, to już całkiem inne zagadnienie, jednak – podobnie jak z pomaganiem na siłę – nie wolno nam w to ingerować.
Relacja z Drapieżnikiem przez swoją niewiarygodną intensywność, od samego początku była obliczona na krótkoterminowość (przynajmniej przeze mnie). Koniec okazał się jednak rozczarowująco banalny – Drapieżnik złamał wyraźnie ustalone na początku zasady, świadomie przekraczając moje granice. Być może nawet celowo, co zahaczałoby o manipulację (również wbrew regułom tej znajomości). I… wtedy mnie olśniło! Ludzkiej wolności wcale nie ograniczają ustalane prawa! Ludzką wolność ogranicza dopiero egzekwowanie ich. Czy można powiedzieć, że klient banku nie może nie wywiązać się z umowy z nim podpisanej? Ależ – jako wolny człowiek – oczywiście, że może! Jednak… podpisując dokument, zapoznał się z grożącymi mu za to sankcjami, zgadzając się, by były właśnie takie. Ten przykład pomógł mi zrozumieć bezsensowność zadręczania się, czemu Drapieżnik postąpił tak, a nie inaczej. Postąpił tak, bo jako wolny człowiek mógł. To po mojej stronie leży trzymanie się swoich zasad (czyli w tym wypadku uznanie znajomości za niebyłą).
7. Kto ja jestem?
Czego się o sobie dowiedziałam? Kim jestem? Jestem na pewno silną kobietą. Każde z tych słów oddzielnie, jak również oba razem określają, kim się (już pewnie jakiś czas temu) stałam i kogo w lustrze tej nNiesamowitej przygody po raz pierwszy zobaczyłam. Człowieka w pełni zintegrowanego z samym sobą.
P.S. Na deser łączę jedyną odpowiednią w tym miejscu piosenkę, którą… dedykuję Drapieżnikowi.
wydawnictwo: Copernicus
Center Press
rok wydania: 2015
„A człowiek głupi nie milczy. Mówi, zwykle mówi wiele, i powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie. […] Mowa głupiego udaje Słowo, ale nim nie jest. Jest czymś, co… opiera się racjonalnym wyjaśnieniom. Ale głupota może wcielać się w czyn, a czyn taki nie zostaje natychmiast rozerwany wewnętrzną sprzecznością i wyłączony z istnienia, lecz trwa i produkuje skutki, które głupotę utrwalają na Ziemi” („Moralność myślenia” Michał Heller, str. 21).
Kiedy przeczytałam powyższe słowa, doznałam jednego z najsilniejszych w ostatnim czasie wzruszeń – oto wskrzeszono, niczym Łazarza, moją pogrzebaną już dawno wiarę w to, że ktokolwiek nie tyle nawet rozumie, ile przede wszystkim podziela moje przekonania dotyczące szerszej niż pozorna szkodliwości głupoty! Bo tu już nawet nie o niską na nią tolerancję chodzi (za co ciągle obrywam, z każdej właściwie strony), tylko dostrzeganie problemu w aspekcie globalnym.
Obcowanie poprzez lekturę z obezwładniającą erudycją księdza profesora Michała Hellera (filozofa, fizyka kosmologa, teologa; jedynego polskiego laureata Nagrody Templetona) to fascynująca i niezwykle stymulująca intelektualnie przygoda. Choć „Moralność myślenia” jest małego formatu, liczy zaledwie 116 stron, a cudowny język autora z powodzeniem można nazwać przystępnym, skondensowanie rzeczy ważnych sprawia, że trzeba jej poświęcić więcej czasu i uwagi, niż mogłoby się wydawać.
Filozofia zawsze mnie fascynowała. Miałam jej sporo we wszystkich szkołach, a także na studiach. Nadal jednak nie jest to moja dziedzina. Nie poruszam się po niej pewnie. Wielkość księdza Hellera polega m.in. na tym, że bierze czytelnika za rękę i, opowiadając o świadomym wyborze racjonalności (oraz tłumacząc, czemu jest to wybór moralny), przeprowadza go przy okazji przez historię filozofii. Jest w tym wielka życzliwość i wyrozumiałość dla wszelkiego typu braków w znajomości tej nauki. Nie ma natomiast żadnej taryfy ulgowej, jeśli chodzi o brak myślenia. Mózg czytelnika musi od pierwszej do ostatniej strony pracować na najwyższych obrotach, co jest jedną z największych rozkoszy podczas lektury. Rozkoszy co prawda męczących, ale równocześnie niebywale satysfakcjonujących.
***
W kontekście niedawnych imprez sylwestrowych transmitowanych przez nasze telewizje (zwłaszcza telewizję publiczną), przewijał się znowu podczas rozmów z moimi bliskimi temat dotyczący skali szkodliwości disco-polo. Przy całej swojej naprawdę dużej tolerancji muzycznej i rozległych jednak upodobaniach (żywo interesuję się zarówno muzyką dawną, jak i współczesną, ale również przecież najszerzej rozumianą rozrywką ze wszelkimi jej obrzeżami), przy niedostępnej wielu profesjonalnym muzykom umiejętności rozróżnienia odmiennych celów, którym muzyka może służyć (np. kontemplacja będzie determinować inny rodzaj słuchania niż czysta zabawa i taniec), nie mogę przeboleć masowego i jawnego ogłupiania narodu nurtem disco-polo. I wbrew temu, co często próbuje mi się wmówić, nie chodzi o to, że nie trafia ono w mój gust czy że przez moją (krótką, ale jednak) edukację muzyczną jestem bardziej świadomym słuchaczem. To, że umiem słuchać muzyki bardzo czasem dla laików trudnej, nie oznacza że nie bawię się do kompozycji prostych, do rozrywki stworzonych (poświęciłam temu zresztą cały wpis zatytułowany „Let’s dance”).
Nie proponuję rodakom witania Nowego Roku przy akompaniamencie utworów Witolda Szalonka przecież (jeszcze nie zwariowałam!), ale w promowaniu prostackiej, plebejskiej, żenującej estetyki dostrzegam ogromne zagrożenie, którego skutki można rozpatrywać w aspekcie społecznym. Książka księdza profesora Michała Hellera pomogła mi je skonkretyzować i nazwać – to właśnie przyzwolenie na „powiększenie sumy bezsensu we Wszechświecie”. Oczywiście autor wyodrębnia obszary, które racjonalności ani nie podlegają, ani podlegać nie powinny, a wśród nich znajdziemy rzecz jasna też sztukę. Myślę jednak, że nie wszystkie upławy ludzkiej głowy można do niej zaliczyć, nawet jeśli pod takim płaszczykiem będą sprzedawane.
Ogłupionymi społeczeństwami można łatwiej sterować. To samo zresztą tyczy się również jednostek. Warto z racjonalnego myślenia uczynić swój wewnętrzny drogowskaz chociażby po to, by nie musieć być od nikogo zależnym. Racjonalność myślenia zakłada także otwarcie się na dialog i konstruktywny spór, z którym znowuż mamy dziś duży problem.
Niemal w każdej chwili życie stawia nas przed różnymi wyborami. Wybierajmy więc dobrze, a przede wszystkim wybierajmy mądrze! Nasze decyzje – nawet te, wydawałoby się, błahe – mają bezpośredni wpływ na Wszechświat. Tworzymy go wspólnie.
Pierwszy dzień nowego roku większość rodaków będzie prawdopodobnie witać na srogim kacu. Jako osoba, która pije dosyć rzadko, ale jeśli już, to najchętniej czystą wódkę lub śliwowicę, mogę tym najbardziej cierpiącym przypomnieć o cudzie natury, jakim okazuje się wtedy sok z kiszonej kapusty (z jednego opakowania tejże, do dna), szklanka wody, a potem jeszcze sok z ogórków kiszonych (też z jednego opakowania tychże, również do dna). Mniej cierpiący powinni zadowolić się kartonem soku pomidorowego, a potem kefirem lub maślanką. Bardzo pomaga w pierwszostyczniowym braku kaca pełnienie w Sylwestra roli kierowcy, a także bycie w ciąży. (I w jednej, i w drugiej sytuacji uznaję tylko jedną „rozsądną ilość alkoholu” – okrągłe zero.) W pozostałych przypadkach sprawdza się po prostu umiar i rozsądek.
Wstawaj, szkoda dnia!
fot. Zofia Mossakowska
Kiedy już opanujesz, Drogi Czytelniku, swój stan, jaki by nie był, zasiądź w piżamie z kubkiem kawy (lub soku pomidorowego, kefiru czy soków z kiszonek) nad pustą kartką, jaką jest ten dzień. Można uparcie twierdzić, że pierwszy stycznia niewiele się różni od pozostałych 364 dni roku, ja jednak zdecydowanie ulegam jego magii. Słowa „nowe rozdanie” nabierają nowego smaku i wymiaru – schodzą ze swojego metaforycznego piedestału i oto zamieszkują między tymi określającymi codzienne, przyziemne sprawy.
Wszystko jest przed nami! Cały nowy roczny cykl! Marny ze mnie coach, nie będę Cię więc zapewniać, że „jesteś zwycięzcą”, zwłaszcza, jeśli akurat nim nie jesteś. Wolę Ci przypomnieć, że jesteś… SOBĄ! Odrębnym, pięknym, unikalnym i niezbadanym Wszechświatem. Jak śpiewała India.Arie:
Nie jestem błędami, które popełniłam,
ani żadną z rzeczy, które sprawiły mi ból.
Nie jestem częściami snu,
który zostawiłam za sobą
– jestem światłem.
Kiedy to wreszcie zrozumiesz, dotrze do Ciebie również, że masz w rękach doskonałe ludzkie istnienie, o które musisz się zatroszczyć – Siebie Samego! Rozpoczynający się właśnie rok przyniesie Ci mnóstwo niespodzianek – i tych miłych, jak również tych mniej przyjemnych. Na większość zdarzeń losowych nie będziesz mieć wpływu, możesz je natomiast odrobinę ukierunkować, jeśli wnikliwie zastanowisz się nad tym, jakiej energii i jakich ludzi potrzebujesz wokół siebie, żeby się rozwijać, a jaka energia i jacy ludzie działają na Ciebie destrukcyjnie. Zastanów się też, które aktywności budują w Tobie trwałe i dobre fundamenty (na przykład może czytanie czy sport, a może długie spacery lub medytacje), a które rozpraszają Twoją uwagę, nic cennego nie dając Ci w zamian (na przykład może nielimitowane oglądanie telewizji czy bezrefleksyjne scrollowanie smartfona, a może palenie papierosów lub zbyt intensywne imprezowanie). Nałogi to osobny temat. Jeśli masz choćby cień podejrzenia, że korzystanie z jakiejś używki zmieniającej świadomość wymknęło Ci się spod kontroli, musisz się sprawie przyjrzeć z bliska (jeśli nastąpi taka konieczność, nie bój się prosić o pomoc profesjonalistów – od tego są).
No dobrze, ale po co nam właściwie spis ludzi i rzeczy, które nam sprzyjają i tych, które nie sprzyjają? Otóż będzie on nieodzowny w próbie odpowiedzenia sobie na pytanie, które w moim odczuciu jest zasadnicze i którym dobrze się kierować przy każdym najmniejszym życiowym wyborze. Mianowicie:
Czy to mi służy?
fot. Zofia Mossakowska
Jakiś czas temu zmierzyłam się z trudną decyzją eliminacji ze swojego życia pewnego elementu. Element ów na pierwszy rzut oka nie był ani niebezpieczny, ani obiektywnie zły. Co więcej, przynosił mi nawet sporo radości. Jednak jakąś część mnie rozdrażniał, frustrował. Nasilał kiełkujące we mnie poczucie braku. Był czymś w rodzaju namiastki, a doświadczenie podpowiada mi, że od namiastek powinnam się trzymać z daleka. Decyzja o eliminacji tego elementu wydawała mi się irracjonalna, niepoparta żadnym sensownym argumentem. I wtedy z pomocą przyszło mi właśnie to pytanie: Czy to mi służy? Odpowiedź doskonale znałam. Nie służyło mi. Nawet, jeśli służyło większości mnie, tej niewielkiej części zagrażało i wprowadzało ją w dezorientację. Nie zaznamy spokoju, pomijając jakieś fragmenty siebie, choćby te były ukształtowane przez nieprzerobione traumy i nie reagowały adekwatnie do sytuacji. Droga do uleczenia nie prowadzi przez zaprzeczanie własnym emocjom.
Wtedy właśnie odkryłam moc tego pytania i jego niesłychanie uniwersalne możliwości zastosowania. Banalną (choć również późno przeze mnie odkrytą) prawdą jest to, że to, czego chcemy nie zawsze pokrywa się z tym, czego potrzebujemy. Co więcej, na ogół w ogóle się nie pokrywa. Najprostszym przykładem będzie tu dziecko, które chciałoby całymi dniami zajadać się cukierkami. Czy tego potrzebuje? Absolutnie nie! Czy to mu służy? Wręcz przeciwnie! Dorosły jest w stanie rozpoznać różnicę między chceniem a potrzebą. Problem tkwi zresztą na ogół nie w tym, że jej nie dostrzega, lecz w tym, że dostrzegając, próbuje przekonać siebie samego, że da się ją rozmyć.
Mądry rodzic ustali tygodniowy lub miesięczny limit zjadanych przez dziecko słodyczy, a dzienne zapotrzebowanie (właśnie) na cukier zaspokoi zdrowszymi przekąskami (np. chipsami z owoców czy warzyw, bakaliami czy suszonymi owocami). To samo dobrze jest zrobić ze sobą.
Nie namawiam oczywiście do odmawiania sobie przyjemności, które wprowadzają do naszego życia kolory, ale np. odbijają się odrobinę na naszym zdrowiu czy portfelu. Czasem warto zaspokoić właśnie swoją chęć, a nie potrzebę. Uważam jednak, że w każdej sytuacji trzeba mieć po prostu jasność, co jest czym. Odkryłam kiedyś, że gorsze samopoczucie zdecydowanie poprawiało mi się po zakupie jakiegoś nowego ciuszka (tak ma zresztą masa kobiet przecież). Niepokojące jednak stało się to, że im częściej tak sobie poprawiałam humor, tym krócej się on utrzymywał, a potem – coraz szybciej – pojawiały się irracjonalne wyrzuty sumienia (choć z wydawaniem pieniędzy zawsze byłam akurat rozsądna). Czy nowa rzecz była mi potrzebna? Oczywiście, że nie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby pojawiła się we mnie sama chęć, bez potrzeby. Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że potrzeba była we mnie silna, ale zaspokojenie jej nowym zakupem wpędzało mnie w poczucie zagubienia, bo ta potrzeba dotyczyła czegoś całkowicie innego. Nie posiadania. Postanowiłam, że – choć wymagało to ode mnie większej uwagi – za każdym razem będę musiała rozpatrywać pojawiający się brak indywidualnie (znowuż identycznie, jak w przypadku pracy z dziećmi). Szybko okazało się, że zamiast zakupów raz wystarczy wyskoczyć z przyjaciółką na kawę, raz – zadzwonić do bliskiej osoby, a raz wybrać się po prostu na długi spacer. Taniej i ekologiczniej!
Więc chodź, zorganizuj swój
świat!
fot. Zofia Mossakowska
No ale jak się ma sporządzona wcześniej lista sprzyjających i niesprzyjających nam ludzi i rzeczy do rozważań nad tym, co nam służy?
Spieszę z wyjaśnieniem. Oprócz aktywności, które wyrządzają nam więcej krzywdy niż dobra (w moim przypadku takim bezsensownym pochłaniaczem czasu i energii były media społecznościowe – z części więc zupełnie zrezygnowałam, a część sama sobie ograniczyłam), są też ludzie, których energia wpływa na nas destrukcyjnie. U mnie rozwiązanie tego problemu nastąpiło samoistnie, kiedy wyrzucono mnie z pracy. Było to oczywiście wylanie dziecka (zarówno jedno, jak i drugie słowo, nomen omen) z kąpielą, bo wraz z ludzkimi toksykami zostałam też pozbawiona wielkiego dobra, objawiającego się na wielu płaszczyznach. Bilans zysków i strat okazał się więc dla mnie wyjątkowo niekorzystny.
Jednak większość z nas ma jakieś złe energie dookoła, od których nie bardzo może się zupełnie odciąć (przeważnie właśnie w pracy). Co więc zrobić, kiedy na pytanie: Czy to mi służy? uzyskamy odpowiedź przeczącą? Tu pojawia się najtrudniejsza (przynajmniej dla mnie) do wprowadzenia w życie rada – odciąć się wewnętrznie. Nie dopuszczać do siebie docinków, przykrych uwag czy niestosownych komentarzy tej jednej osoby – puszczać je mimo uszu, z politowaniem. Bardzo pomaga wtedy świadomość, że im gorzej ktoś nas traktuje, tym bardziej jest biedny – ludzie pozbawieni kompleksów i kochający się w pełni nie mają w sobie jadu i goryczy. A biednym ludziom trzeba współczuć, nie traktować ich jak zagrożenia. Tak, jak złodziejowi nie wręczymy kluczy do naszego mieszkania, tak słabym jednostkom nie dawajmy możliwości wpływania na nasze emocje. Stać nas na przejmowanie się dużo ważniejszymi problemami, niż czyjaś małość. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Oczywiście. Z drugiej strony większa satysfakcja, kiedy przeskoczone poprzeczki były zawieszone wysoko.
nNoworoczne postanowienia
fot. Zofia Mossakowska
Jeśli chodzi o same postanowienia noworoczne, jestem ostrożna. Z doświadczenia wiem, że nic nie frustruje bardziej niż pozycje, których nie można skreślić z listy rzeczy do zrobienia, jako odfajkowanych. A kiedy wypisujemy swoje postanowienia, moment konfrontacji nastąpi przecież pod koniec grudnia…
Z drugiej zaś strony, jak każdą osobę zadaniową, stymuluje mnie postawienie sobie celów do realizacji w jakimś konkretnym terminie. Choć wiem, że praca nad sobą to proces, którego nigdy nie można uznać za skończony (chyba, że jest się skończonym idiotą), jednak można przecież za cel wyznaczyć sobie znalezienie się poziom wyżej.
Mam osobowość cyklotymiczną (dwubiegunową), więc metoda małych kroków nigdy nie była i nie będzie dla mnie ani naturalna, ani tym bardziej atrakcyjna. Wiem jednak, że jest najskuteczniejsza. Próbuję więc od jakiegoś czasu nie oczekiwać od siebie, że w ciągu roku dokonam tego, na co inni potrzebują kilku lat. Bardziej, niż na celu, wolę się skupić na wyrobieniu w sobie narzędzi do jego realizacji. Jeśli chcę trwałego związku, muszę najpierw stać się zrównoważonym, dobrym partnerem (przede wszystkim dla siebie samej). Jeśli chcę pracy, w której liczy się znakomita kondycja, muszę popracować nad jej poprawą. Jeśli chcę żyć zdrowo, muszę przemyśleć swoją dietę i aktywności fizyczne. Jeśli chcę powołać na świat nowe istnienie, muszę przerobić wszystkie traumy, które uniemożliwią mi bycie wspaniałą matką. I tak dalej, i tak dalej. Przykładów oczywiście można mnożyć. Zmiany mogą dokonywać się w nas każdego dnia, bo jesteśmy wyposażeni w cudowny organ, którego moc jest nie do przecenienia – w mózg!
W nowym roku
życzę Wszystkim…
fot. Zofia Mossakowska
… znalezienia Siebie. W atakującym nas zewsząd hałasie łatwo się zgubić. Z kolei będąc zagubionym, łatwo szukać ucieczki… w hałasie. Nie zagłuszajmy swojego bólu. Choć wolimy oczywiście go nie czuć (i piszę to głównie o sobie), on jest nam potrzebny – wskazuje nam kierunek wyjścia. Znajdźmy w sobie harmonię i źródło siły, do których zawsze będziemy się mogli odnieść; w których zawsze będziemy się mogli schować. Nie bójmy się też chaosu na zewnątrz, on nie zawsze jest zły. Tylko z chaosu przecież może coś powstać. Nie pozwalajmy jednak na chaos wewnątrz. I – jakkolwiek moralizatorsko by to nie zabrzmiało – nie czyńmy drugim, co nam niemiłe. No i nie planujmy, żeby w tym roku być jacyś – w tym roku po prostu tak naprawdę i w pełni bądźmy!
P.S. A na deser dołączam do życzeń przepiękną opowieść mojej ukochanej Laurie Anderson o tym, jak powstała pamięć.
Podsumowanie swoich wpisów z całego roku, które zrobiłam równo dwanaście miesięcy temu (dostępne TUTAJ), zapoczątkowało blogową tradycję, której zamierzam być wierna. Dodatkowo za miesiąc oczami nNi będzie obchodzić swoje drugie urodziny!
Wybór tekstów z poszczególnych miesięcy jest, jak poprzednio, subiektywny. Układając go, nie kierowałam się ich popularnością, a tym, ile znaczyły dla mnie samej. Przykry wniosek z przyjrzenia się wytypowanym wpisom jest taki, że kończący się właśnie rok obfitował niestety w dużo bolesnych wydarzeń (śmierci, rozpadów, rozstań). Jednak trudny rok może oznaczać nowe, lepsze rozdanie w następnym. Tego wszystkim swoim Czytelnikom i sobie życzę!
1. Styczeń 2019
Styczeń zaczął się mocnym, wstrząsającym wydarzeniem, które zmusiło mnie do porzucenia swojej początkowej zasady o niepisaniu o polityce. Nasze poglądy polityczne są również elementem składowym całości, której potrzeba odkrycia w sobie była dla mnie głównym powodem założenia tego bloga.
Pod koniec miesiąca powstał też tekst dużo lżejszy i kompletnie innego typu, bo zaliczający się do analizy językowej, której tworzenie jest jednym z moich ulubionych wyzwań.
W lutym miałam ogromną przyjemność uczestniczyć w fantastycznym spotkaniu w Galerii im. Władysława Hasiora w Zakopanem. Odżyły dawne, cudowne wspomnienia…
Marzec rozpoczął się tragedią, której liczyłam, że nie dożyję. Mój wielki idol popełnił samobójstwo. Muzyczny świat się na chwilę zatrzymał. Nadal trudno mi się z tą stratą pogodzić.
W tym samym miesiącu opublikowałam wpis o podjęciu współpracy z pewną firmą kosmetyczną (podjęłam ją co prawda kilka miesięcy wcześniej, ale pomysł na wpis przyszedł do mnie dopiero w marcu). Po raz kolejny wyjaśnię, że współpraca ta nie obejmuje żadnych moich zarobków, a jedynie wydatki (mogłabym kosmetyki sprzedawać, ale nie bardzo to czuję, więc tego nie robię). Na swoich wpisach też oczywiście nie zarabiam. Myślę jednak, że pisanie o kosmetykach jest bardzo relaksujące, zwłaszcza, że te stały się ostatnio dosyć istotną częścią mojego życia, a są i tacy, którzy lubią o nich czytać.
Całym krajem wstrząsnął też doskonały, choć przerażający dokument braci Sekielskich. Wielka odwaga twórców, by wbrew nieprzychylnym wiatrom zrobić coś tak ważnego i potrzebnego, bardzo mi zaimponowała.
W lipcu postawiłam sobie zupełnie nowe wyzwanie, mianowicie stworzenie makijażowego tutorialu. Oczywiście nic nie poszło tak, jak pójść miało. Tutorial liczył łącznie półtorej godziny i składał się z trzech części, w których mówiłam głównie o kulturze i sztuce, ale doświadczenie to było na pewno ciekawe!
Sierpień w znakomitej większości spędzałam w ukochanej słonecznej Grecji. Niewiele więc udało mi się wtedy opublikować na blogu, jednak zdążyłam zrecenzować czytaną na tasyjskiejplaży książkę, która zdecydowanie zmieniła moje życie.
Pomyślałam też, że ze względu na to, że inaczej patrzę na świat (oczami nNi) w każdej z pór roku, warto założyć oddzielną kategorię dla wpisów bezpośrednio z nimi związanymi.
W grudniu z kolei byłam niewiarygodnie płodna i opublikowałam sporo tekstów. Wiele z nich uważam za istotne, ale nie mam jakichkolwiek wątpliwości, który wybrać jako najważniejszy. Z różnych powodów myślę, że jest nie tylko najważniejszym tegorocznym grudniowym tekstem, ale plasuje się też w ścisłej czołówce moich najważniejszych blogowych wpisów od początku istnienia oczu nNi.
Bardzo też wzrosła liczba krajów, w których – oprócz Polski, będącej zawsze oczywiście na pierwszym miejscu – mnie czytaliście: z 40 do 57! Tegoroczna pierwsza dziesiątka układa się trochę inaczej niż w 2018 roku. Mianowicie (w takiej właśnie kolejności):
Grecja
Niemcy
Wielka Brytania
Stany Zjednoczone
Norwegia
Algieria
Irlandia
Węgry
Holandia
Chiny
14. Chciałabym podziękować…
Podziękowania – jak rok temu – należą się przede wszystkim mojej mamie Zofii Mossakowskiej, która – znakomitym redaktorem będąc – nie potrafi czytać moich tekstów, nie robiąc im redakcji i korekty tam, gdzie tego potrzebują. Jej czujne oko wychwytuje wszystkie niezręczności (z biegiem czasu jest ich na szczęście coraz mniej), a ostry jak brzytwa język z przyjemnością mi je wymienia. Parafrazując wieszcza,
kto nie zaznał nadgorliwego redaktora ni razu, ten nigdy nie zazna dobrego władania piórem.
– moja parafraza słów wieszcza
Dziękuję też wspaniałej greckiej fotograficzce Geo Dask za kolejną fantastyczną artystyczną przygodę, jaką była nasza tegoroczna blogowa sesja zdjęciowa w gorących Salonikach.
Wreszcie – the last but not least – chciałam podziękować Czytelnikom oczu nNi za czas poświęcony lekturze moich tekstów. Każde Wasze wejście tu bardzo dużo dla mnie znaczy i mobilizuje mnie do dalszej pracy nad swoim warsztatem. Dziękuję za wszystkie polubienia i komentarze! 💚💚💚
Wszystkim składam dziś nNajserdeczniejsze życzenia – niech nadchodzący rok da nam tylko takie lekcje, z których będziemy umieli się dźwignąć!
P.S. Na deser łączę energetyczną piosenkę z jednej z moich ulubionych płyt zespołu Ben Folds Five.
W przeciwieństwie do poprzedniego roku, w tym zupełnie nie umiałam poczuć świątecznej atmosfery. Jak cieszyć się na m.in. odwiedziny Aniołka, kiedy straciło się 27 aniołków? Bez pracy, pieniędzy i nadziei, ale za to z coraz mocniej szwankującym zdrowiem, musiałam dźwignąć przygotowywania do nadchodzącego Bożego Narodzenia. Z drugiej zaś strony, jeszcze nigdy tak mocno, jak teraz, nie potrzebowałam poczuć tej świątecznej bajkowej magii, jakiej chyba po raz pierwszy tak naprawdę doświadczyłam dopiero rok temu (za sprawą dzieci właśnie). Postanowiłam więc zacząć wprowadzać się w ten klimat sama – powoli i systematycznie.
W grudniu było nawet kilka całkiem białych dni. Doskonale się wtedy sprawdziło niezawodne aromatyczne kakao z piankami Marshmallow!
Odwiedziny Mikołaja 6 grudnia też z pewnością polepszyły moje samopoczucie.
fot. Marianna Patkowska
Jak już pisałam, dostałam od niego upragnioną książkę „Zrozumieć zbrodnię”, przy której – opatulona w ciepły koc, popijając wzmiankowane kakao – oddawałam się temu najwspanialszemu relaksowi. Co prawda przygoda z tą lekturą nie trwała zbyt długo, bo przeczytałam ją niemal jednym tchem, ale na półce mam jeszcze kilka psychiatryczno-psychologiczno-filozoficznych pozycji, czekających na swój właściwy moment. U mnie okres wzmożonego czytania przypada zawsze na zimę właśnie. Udaje mi się wtedy nadrobić większość zaniedbań z pozostałej części roku.
Potem white Christmas pozostały już rzeczywiście jedynie w sferze marzeń, gdyż złudzenia o nich brutalnie rozgonił halny, koniec końców przewracając wielką zakopiańską uliczną choinkę (swoją drogą, jakież to symboliczne!). Moja od niedawna wprowadzana w życie afirmacji wdzięczności, m.in. za dach nad głową, nabrała nowego kontekstu.
fot. Marianna Patkowska
Nie ma jednak tego złego, gdyż po wszystkich swoich długich i ciężkich przeziębieniach, okna byłam w stanie umyć tylko, kiedy temperatura powietrza za nimi przekraczała 0°C, więc nic nie stało już na przeszkodzie, by te wreszcie stały się czyste. Tak wpadłam w wir szalonego sprzątania. Moje mieszkanie jest całe w drewnie, co ma swoje plusy i minusy, a w tym jeden i plus, i minus (jak śpiewał onegdaj Kaliber 44) równocześnie: mianowicie bez względu, czy się je bardzo dobrze wysprząta, czy nie, różnica… no nie jest jakaś spektakularna. Nieraz z tego korzystałam, zwłaszcza w swoich pisarskich ciągach, ale Święta to też to słynne zaharowywanie się kobiet, w którym się ponoć zatracają, więc uznałam, że właściwie czemu by nie zakasać rękawów i nie wysprzątać mieszkania tak, by móc zaprosić Perfekcyjną Panią Domu w celu zrobienia w nim testu białej rękawiczki. Co prawda mogłaby mieć obiekcje do porządku na mojej półce z książkami, gdyż nie układałam ich – jak radziła onegdaj w swoim programie – „kolorami lub wielkościami”, a… tematycznie, ale nobody’s perfect (z wyjątkiem Perfekcyjnej Pani Domu oczywiście).
Dotarcie z nasączoną detergentem ścierą we wszystkie, nawet najbardziej zapomniane przez Boga i ludzi (choć nie przez kurz) zakamarki, wypranie wszelkich możliwych szeroko pojętych tekstyliów od firanek, przez pledy, narzuty i chodniczki aż do pluszaków oraz wyszorowanie klatki schodowej sprawiło, że poczułam się lepszą osobą. Lepszą kobietą. No, może nie do końca tak było, ale tak postanowiłam to zinterpretować.
Kompletny brak śniegu został mi więc zrekompensowany przez umęczenie. I tak, czując majaczący na horyzoncie bożonarodzeniowy klimat, przyozdobiłam swoje drewniane gniazdko kolorowymi lampkami, pachnącą i dekorowaną z przyjemnością choinką, iglastymi gałęziami oraz zwisającymi z sufitu zielonymi i złotymi jemiołami.
fot. Marianna Patkowska
Kolejnym punktem wprowadzania się w świątecznNy nNastrój, było napełnienie tej mojej kolorowej, bożonarodzeniowej groty odpowiednią muzyką. Osobiście nie trawię polskich kolęd i każda konieczność obcowania z nimi jest dla mnie koszmarem (podobne emocje budzą we mnie świąteczne propozycje Mariah Carey i takiż przebój zespołu Wham), ale mam swój tradycyjny muzyczny zestaw. Zaczęłam więc od przeuroczego krążka „Cheek to Cheek” Tony’ego Bennetta i Lady Gagi, a potem wjechały już typowo świąteczne klimaty, czyli absolutny coroczny must have – znakomita płyta „Joy to the World” King’s Singersów, a od drugiego tygodnia grudnia przesłodki trzypłytowy album „It’s Christmas: The Absolutely Essential”. Na swoją kolej (przypadającą na pierwszy dzień Świąt), czeka pięciopłytowa kompilacja „100 Hits Carols & Hymns”.
W kuchni, w której mam mały radiomagnetofon jeszcze na kasety, słucham zawsze tychże. Gotowaniu farszu do pierogów i uszek z kapustą i grzybami, a także zupy mocno grzybowej na pierwszy dzień Świąt, towarzyszyły mi – również jak co roku – piosenki z „8 Days of Christmas” Destiny’s Child.
Najbardziej znienawidzoną czynność, czyli lepienie uszek i pierogów, umilałam sobie – co też stało się już moją świecką tradycją – przeglądem filmów dokumentalnych na you tube’ie o najbardziej niebezpiecznych seryjnych mordercach w historii. To w końcu czas miłosierdzia, choć nie to akurat stanowiło moją główną motywację.
A jeśli jesteśmy już przy filmach, to mogę tylko napisać, że od jakiegoś czasu nie wyobrażam sobie prawdziwych Świąt bez trzech absolutnie przeuroczych: „Wszyscy mówią: kocham cię”, „To właśnie miłość” i „Kochajmy się od święta”.
Zorientowałam się, że już oficjalnie mogę stwierdzić, że poczułam świąteczną atmosferę. Zajęło mi to w tym roku trochę więcej czasu, ale ostatecznie się udało.
fot. Marianna Patkowska
Istnieje co prawda przekonanie, podsycane też emitowanymi już od początku grudnia reklamami, że magię Świąt tworzą masy ludzi, z którymi je spędzimy, że to rodzinny czas, że nikt w Boże Narodzenie nie powinien być sam. To mit porównywalny chyba tylko z tym, że ślub to najważniejszy dzień w naszym życiu. W dodatku taki, który może wpędzić wiele samotnych osób, niemogących nic na swoją samotność poradzić, w straszliwe przygnębienie. Tymczasem magię nadajemy wydarzeniom my sami i nawet bycie w pojedynkę nie musi jej wcale zagłuszyć (czego najlepszym dowodem są wszystkie moje opisane wyżej przedświąteczne rytuały). Ja co prawda w tym roku naprawdę zaszalałam i zaprosiłam na Święta nie jedną – jak zazwyczaj – a… dwie osoby! Będzie więc gwarnie i tłoczno, ale też serdecznie i cudownie, bo to bliscy i ważni dla mnie ludzie. Jednak magię wskrzesiłam w sobie już wcześniej. A może tylko jej odnajdywanie w drobnych przecież rzeczach…
Wszystkim Czytelnikom – zwłaszcza spędzającym Święta samotnie – życzę dużo optymizmu i pogody ducha, najlepszej i najpiękniejszej sztuki dookoła, odnalezienia źródła nieustającej intelektualnej stymulacji i ciągłego czerpania z niego, a także szczęścia, bo jak głosił pewien kawał z brodą, spór o to, czy lepiej życzyć szczęścia czy zdrowia, rozstrzyga stwierdzenie, że jednak zdrowa, gdyż „na Titanicu wszyscy byli zdrowi”. Na wszelki wypadek, po swoich tegorocznych doświadczeniach, będę życzyć Wszystkim również zdrowia. Tego w końcu nigdy dość! 🎄🎄🎄
P.S. Na deser łączę świąteczną piosenkę, która co roku zachwyca mnie tak samo! ❄️❄️❄️
scenariusz:Rian Johnson reżyseria: Rian Johnson gatunek: kryminał produkcja: USA
rok powstania: 2019 oryginalny tytuł: Knives Out pełny opis filmu wraz z obsadą
Jeśli uwielbiamy kryminały, a do tego rozwiązujemy wszystkie zagadki tak sprawnie, że domagamy się od autorów (książek i filmów) coraz to wyżej postawionej poprzeczki, „Na noże” Riana Johnsona nie zawiedzie naszych oczekiwań!
Ciało bogatego pisarza Harlana Thrombey’a (Christopher Plummer) zostaje znalezione nad ranem w jego ogromnym niesamowitym domu. Śledztwo szybko wykazuje, że podejrzanym może być każdy z rodziny słynnego autora kryminałów. Do akcji wkracza detektyw Blanc (znakomity w tej roli Daniel Craig), a liczba zaskakujących jej zwrotów niejednego przyprawi o zawrót głowy! Choć bardzo bym chciała coś jeszcze napisać, nic więcej nie mogę zdradzić.
Film gorąco wszystkim polecam!
Jakiś czas temu raper o pseudonimie Mata (19-letni Michał Matczak) zamieścił w sieci klip do utworu „Patointeligencja”. W internecie zawrzało, bo piosenka jest naprawdę wstrząsająca (słuchając jej po raz pierwszy, miałam łzy w oczach). Mną jednak chyba jeszcze bardziej wstrząsnęły niektóre komentarze, dobitnie obnażające bezmiar niezrozumienia tego, co w „Patointeligencji” jest ważne.
O czym jest ten tekst? O alkoholu, narkotykach, ryzykownym seksie i o braku umiejętności życia przy równoczesnej fetyszyzacji prześlizgiwania się przez nie. Czym się więc różni od 90% innych rapowych tekstów? Perspektywą! O otaczającej go patologii rapuje nie, jak nas do tej pory przyzwyczajono, wrażliwy przedstawiciel społecznych nizin bez perspektyw na lepsze i uczciwe życie, tylko reprezentant bananowej młodzieży opływającej w luksusy. Młodziutki chłopak z elitarnego liceum mający wszystko, opowiada o swoim środowisku, w którym dobrobyt staje się przekleństwem („mój ziomo chciał wypłatę starego przećpać/nie pykło, bo była tak wielka/ że dużo, prędzej by tu kopnął w kalendarz”). No dobrze, ale czy rapowanie o przepychu (np. bogatych jachtach, zbywających raperom plikach banknotów i obfitym wyborze chętnych i gotowych niewiast) jest czymś nowym? Oczywiście nie jest. Nowy staje się kontekst. Mata bowiem nie chwali się opisywanym dostatkiem. On się przeciw niemu buntuje.I ten bunt właśnie wydaje mi się kluczowy i wstrząsający. Nie sam wulgarny opis niedojrzałego podjęcia współżycia bez wcześniejszej edukacji seksualnej(swoją drogą to w niektórych środowiskach nie będzie niestety zrozumiane nigdy), przerażających uzależnień nastolatków czy samobójstw, tylko właśnie bunt. Bunt przeciw przytłaczającej łatwości posiadania wszystkiego. Bardzo ważne jest też zrozumienie głębi tego przekazu: pieniądze są zarabiane przez rodziców, Mata rapuje więc o luksusach, na które sam nie zapracował i z którymi nie wiąże się żadna odpowiedzialność. Ten bunt nie płynie ze strony harujących rodziców (że oni zdobyli to wszystko ciężką pracą, a ich dzieci nie doceniają tego, co dostają na srebrnej tacy). Ten bunt płynie ze środka i nie jest buntem na niesprawiedliwość czy nierówność, lecz na brak powodu do buntu. To wydaje mi się niesłychanie ważne. Bunt nie jest przywilejem, lecz prawem każdego, zwłaszcza młodego, człowieka. Nie ma rozwoju bez buntu. Czy nie to powtarzali nam zawsze dobrzy poloniści w liceach? (W tym kontekście zresztą nakręcenie teledysku na dziedzińcu liceum Batorego w mundurkach tej szkoły jawi się jako zabieg genialny.) Pozbawienie powodów do niego, to okaleczenie. Tym bardziej rozczula mnie i fascynuje, że Michał Matczak – mimo bardzo młodego wieku i pochodzenia – widzi ten problem. Widzi i właśnie przeciw niemu się buntuje, równocześnie nie bez dużej dawki autokrytycyzmu (znakomity tytuł!). To niesłychane!
A co mnie mierzi w odbiorze ogółu? Jak zawsze zapominanie, że artysta (tak, raperzy też są artystami) tworzy kreację. Nie jest jego rolą opowiadanie o swoim życiu i swoich doświadczeniach (chociaż z nich na ogół czerpie, jednak do jakiego stopnia – tego już naprawdę nie musimy wiedzieć), tylko przedstawienie jakiejś wizji, jakiegoś problemu w sposób, który uzna za właściwy. Nie ma więc dla mnie najmniejszego znaczenia, czy wszystkie wymienione w „Patointeligencji” sytuacje wydarzyły się naprawdę, czy nie. Jest to jakaś konstrukcja, która ma słuchaczem wstrząsnąć – m.in. przez to, że brzmi boleśnie prawdopodobnie.
Irytuje mnie też spłycanie problemu i ironiczne uśmieszki słane spod wąsa, że och jej, to takie straszne mieć za dużo! Inną drażniącą mnie reakcją jest krążący po sieci, stylizowany na „Patointeligencję” wierszyk à la Mickiewicz. Żenuje mnie przede wszystkim dlatego, że bije z niego niezrozumienie (i niedocenienie!) doskonałego i przemyślanego w swojej formie tekstu Maty. Tekstu bardzo wulgarnego i przepełnionego licealną nowomową (konsekwencja w używaniu skrótów zasługuje na szczególną uwagę!), co wzmaga autentyczność. Nie twierdzę, że to jedyna narracja, jaką autor miał do dyspozycji, jednak wykrzyczenie problemów swojego środowiska jego językiem (starsze pokolenia będą sobie niektóre słowa musiały przetłumaczyć na polski) sprawia, że tekst ma realną szansę stać się głosem pokolenia. Artysta wydaje się doskonale wyczuwać, że największą siłą przekazu może być tylko jego forma.
Śmieszy mnie też, że dyrektor Batorego poczuł się wywołany do tablicy z powodu teledysku, publicznie się oburzając… i tłumacząc. Z drugiej strony może to dobrze – szumu wokół ciekawych przedsięwzięć nigdy dość!
Mata, Chłopaku, brawo!
Jako nauczyciel – choć teraz już na wygnaniu – miałam gorzką raczej satysfakcję z przekonania się, że wszystko to, co uważałam za problemy polskiego szkolnictwa sama uczennicą będąc, nie było tylko wymysłem mojej zbuntowanej kilku- i potem kilkunastoletniej głowy, tylko faktem. W dodatku od dekad szkoła wydaje się swoich błędów całkowicie nie zauważać, nie mogąc się tym samym na nich czegokolwiek, nomen omen, nauczyć.
1. Przekonanie, że dzieci zawsze
kłamią
W zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa, za każdym razem kiedy wychowawczyni z podstawówki wzywała moją mamę, by pokazać jej coraz oryginalniejsze pomysły na to, w czym można się doszukać problemu, zaczynała spotkanie od słów:
– Czy pani wie, co zrobiła pani córka?
– Wiem – odpowiadała mama.
– dialog mojej mamy z wychowawczynią z podstawówki
I ta odpowiedź nauczycielkę szokowała zawsze tak samo mocno, bo miała wryte w swój belferski zamiennik serca, że dzieci przecież zawsze kłamią, kręcą i udają, żeby przypadkiem nie ponieść odpowiedzialności za swoje występki (zdarzające się im co i rusz).
Kiedy więc dwadzieścia lat po odejściu z tamtej szkoły trafiłam jako nauczyciel do podstawówki niepublicznej, równocześnie mnie zdziwiło i nie zdziwiło, kiedy jej dyrektorka oznajmiła mi pewnym tonem, że „mam się nie dać uczniom zmanipulować”, bo
– Pani Marianno, dzieci są cwane.
– dyrekcja szkoły
Zdziwiło, bo wydawało mi się – pewnie naiwnie – że dwie dekady to całkiem sporo, nawet jak na prowincję, by wrócić z manowców na właściwą ścieżkę. A nie zdziwiło, bo skostniałe instytucje, do których polska szkoła się z pewnością zalicza, mają to do siebie, że niechętnie i nieszybko się zmieniają, a przede wszystkim niechętnie i nieszybko przyznają się do błędów.
Jakie widzę niebezpieczeństwa takiego podejścia, no i jakie rozwiązania?
Szkoła, żeby dobrze wypełniać swą misję (czyli uczyć i wychowywać, a nie strofować i bez przerwy walczyć z jakimś urojonym wrogiem), powinna stwarzać odpowiednie do efektywnej nauki warunki, czyli przyjazną atmosferę szacunku i partnerstwa (nie mam jednak na myśli pobłażania). Jeśli założymy (my, nauczyciele), że „dzieci kłamią”, to psychologicznie ustawimy relację z uczniami na zasadzie my – oni. Ci oni będą nałogowo kłamiącymi dziećmi, które ciągle próbujemy na czymś przyłapać, równocześnie w sposób logiczny my staniemy się tymi dobrymi, prawdomównymi, udręczonymi nauczycielami. Co jest złego w takim obrazie? Otóż to, że jest nieprawdziwy. Kłamią po pierwsze ludzie w każdym wieku, po drugie nie wszyscy, po trzecie nie zawsze, po czwarte różne są motywacje kłamstwa. Tak, jest ono zawsze złe, natomiast każdą sytuację zawsze trzeba rozpatrywać indywidualnie. Uogólnienia i uproszczenia zwłaszcza w szkole są bardzo niebezpieczne i działają zawsze na niekorzyść ucznia niestety.
Z doświadczenia mogę napisać tylko, że wyrachowane manipulacje są na ogół domeną osób dorosłych (co nie oznacza, że dzieciom nigdy nie zdarza się skłamać). Zwierzchnicy w mojej szkole zarzucali mi „zbyt dużą empatię wobec dzieci”, równocześnie wieszając na korytarzach plakaty wyjaśniające uczniom jaka empatia jest piękna i ważna w życiu (najwyraźniej nie nauczyciela). Moi wychowankowie opowiadali mi poirytowani, że dostali ostrą reprymendę od pani, która wykrzyczała im, że „jest nauczycielem, więc jest tu najważniejsza” i pytali mnie w związku z tym „po co w szatni wiszą słowa Korczaka, że nie są dziećmi, tylko ludźmi, co znaczy chyba, że wszyscy jesteśmy równi”. Mogłam im tylko przyznać rację i przeprosić ich za niedopuszczalne zachowanie koleżanki. Zaskoczyła mnie też niekonsekwencja innej pani, która w złości zasugerowała uczniowi, że „jest od niego starsza, więc chyba mądrzejsza”, co równocześnie nie przeszkadzało jej regularnie mną pomiatać, choć była ode mnie młodsza.
Pomóc może tu tylko spuszczenie powietrza i ustalenie w szkole reguł dla wszystkich ludzi, którymi są i uczniowie, i nauczyciele, i przychodzący do niej rodzice. Reguł opierających się na wzajemnym szacunku. Reguł, których wszyscy będą musieli przestrzegać. No i – jak zawsze w przypadku pracy z dziećmi – nieodzowna jest tu konsekwencja i brak odstępstw. Szacunku można dzieci nauczyć, ale trzeba im wszystko wyjaśniać. Wbrew obawom, one naprawdę szybko łapią. Pomaga im w tym niesłychanie silnie rozwinięte poczucie sprawiedliwości, z którym różnie bywa u dorosłych…
2. Walka z rodzicami
Problem walki szkoły z rodzicami nie tylko się nie zmienił od moich czasów, ale wręcz pogłębił. Rodzice są opisywani jako roszczeniowi wrogowie numer jeden, jako zło konieczne. Tymczasem z moich obserwacji wynika, że po latach bezkarności nauczycieli tyranów (słynne przedpotopowe bicie dzieci linijkami – na szczęście nie doświadczyłam, ale nie chciałabym być w skórze tego, który by się na to odważył), rodzice wreszcie zyskali głos i zaczęli z tego po prostu korzystać, mówiąc co im się nie podoba, z czym się nie zgadzają, co ich niepokoi. Dla mądrej szkoły jest to sytuacja komfortowa, bo nawet rodzic, z którym prywatnie się nie zgadzamy (ostatecznie nie musimy), ma taki sam cel, jak i my – dobro ucznia i jak najlepsze wyedukowanie go. Tak przynajmniej trzeba założyć i do tego się odnosić w swojej argumentacji. Moje doświadczenie nie jest duże i wiem, że prezentowany tu pogląd jest tak niepopularny, że pewnie narażam się na ataki tych, którzy znają się lepiej, bo pracowali w tym zawodzie dłużej. Ciężko mi jednak uwierzyć, że miałam aż tak duże szczęście, by trafić do szkoły, w której ani jeden rodzic nie był trudny. Przynajmniej z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że nie jest to możliwe.
Domyślam się, skąd ten rozdźwięk. Nauczyciele nie są w większości uczeni psychologicznego podejścia i dyplomatycznego prowadzenia rozmów, czym mogą wzbudzać (czasem zrozumiałą) agresję. Mnie nauczyła tego na pewno praca z klientem – zarówno wyrozumiałości i cierpliwości, jak i nieodzownej asertywności. Życzliwość i serdeczność też oczywiście nigdy nie zawadzą i trzymając się tego, dostawałam od rodziców niesłychanie dużo wsparcia i wyrazów szacunku. Wiadomo, że nie wszyscy mnie kochali i nie wszyscy zgadzali się z moim sposobem uczenia (mieli do tego pełne prawo, tak jak i ja – jako nauczyciel – do podążania drogą, której byłam pewna), ale bez wyjątków okazywali mi szacunek. A z tymi uchodzącymi za „najtrudniejszych” najbardziej się zaprzyjaźniłam (no i pod większością ich uwag do szkoły mogłam się podpisać obydwiema rękami).
Reasumując, to nie rodzice są problemem w szkole. Byli, są i będą bardzo różni. Rolą szkoły jest również włożenie pracy w to, by nauczyciele potrafili w profesjonalny sposób rozmawiać nie tylko z dziećmi, ale też z każdym rodzicem.
3. Feminizacja zawodu
nauczyciela
Zawód nauczyciela był od dawna częściej wybierany przez kobiety niż mężczyzn, ale teraz te proporcje są zachwiane jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Nawet jeśli w szkole uczy jakiś informatyk czy pan od wuefu, na ogół… no nie jest typowym samcem alfa. Oczywiście straszliwie uogólniam i z pewnością zdarzają się wyjątki, ale wszyscy chyba wiemy, o czym piszę. Mężczyźni w szkole, jak już w niej uczą, rzadko odgrywają męskie role – częściej wchodzą w żeńskie. Tymczasem z mojej wnikliwej obserwacji dzieci wynika, że one straszliwie potrzebują męskiego wzorca. Nie wszystkie mają pełne rodziny, nie wszystkie mieszkają ze swoimi ojcami, a szkoła oprócz solidnej edukacji powinna również ułatwić dzieciom wejście w dorosłe życie. Duża grupa kobiet na małej przestrzeni to niefunkcjonująca w przyrodzie fikcja. Albo inaczej – jedynie wycinek rzeczywistości, a dzieci w szkołach spędzają naprawdę dużo czasu.Przyglądają się wszystkiemu i chłoną. Czego w moim odczuciu brakuje? Męskiego wzorca. Męskiej energii. A przede wszystkim równowagi między energią kobiecą a męską. Uważam, że potrzebują tego tak samo mocno chłopcy, jak dziewczynki: obserwacji ścierania się tych obu energii (każda jest inna, co może być już samo w sobie bardzo cenną lekcją – inne nie znaczy lepsze czy gorsze). Mam głębokie poczucie, że feminizacja zawodu nauczyciela jest bardzo niebezpieczna i niedobra dla dzieci.
(Zabawne też, że na ogół te same osoby, dla których nie do pomyślenia jest adopcja dzieci przez parę kochających się lesbijek, oddają na większość dnia dzieci pod opiekę zastępom kobiet, które się na ogół nawet niespecjalnie lubią.)
4. Brak indywidualnego podejścia
Mam wrażenie, że coraz częściej sprawiedliwe traktowanie uczniów (które jest oczywiście konieczne) myli się niektórym nauczycielom z myśleniem o nich jak o jednolitej grupie podlegającej tym samym zasadom. Oczywiście, zasadom wszyscy w szkole powinniśmy podlegać tym samym, ale każdego ucznia mamy obowiązek traktować indywidualnie. Tylko wtedy będziemy skuteczni, na przykład tłumacząc, czemu postąpił źle – równocześnie też tylko wtedy będziemy sami rozumieli, dlaczego postąpił źle (to samo postępowanie w przypadku każdego ucznia będzie miało zupełnie inne źródła). Pewnie, że to wymaga większej uwagi i większego nakładu pracy, ale nikt nie powiedział, że praca nauczyciela ma być prosta.
P.S. Na deser łączę piosenkę, która jest prawdopodobnie najlepszym podsumowaniem tego wpisu:
scenariusz:Anthony McCarten reżyseria: Fernando Meirelles gatunek: dramat produkcja: Argentyna, USA, Wielka
Brytania, Włochy
rok powstania: 2019 oryginalny tytuł: The Two Popes pełny opis filmu wraz z obsadą
Na „Dwóch papieży” wybrałam się trochę przypadkiem i bez wielkiego przekonania (co było powodowane przede wszystkim tematyką), jednak już od pierwszych scen film mnie absolutnie zachwycił swoją nowoczesnością, świeżością, kolorem i przepięknymi plastycznymi ujęciami. Prawdopodobnie to, że Anthony Hopkins idealnie wcielił się w papieża Benedykta XVI nikogo nie zdziwi, bo zarówno jego aktorski kunszt, jak i uroda – przy niewielkiej charakteryzacji – pozwalają mu być tak naprawdę każdym, jednak i Jonathan Pryce, grający postać papieża Franciszka, do złudzenia ją przypominał.
Fabuła jest co prawda osadzona w rzeczywistych realiach, jednak oparta na faktach w sposób luźny. Scenarzysta, Anthony McCarten, wiernie odwzorowuje wydarzenia historyczne, jakimi były: wybór Josepha Ratzingera w 2005 roku na papieża (Benedykta XVI), jego abdykacja w 2013 roku i wybór kolejnego – Jorgego Bergoglia (obecnego papieża Franciszka), posługując się też autentycznymi życiorysami tych postaci. Jednak to wszystko jest tylko tłem dla historii rozmów obydwu duchownych. Film opowiada o argentyńskim kardynale Bergogliu, który zmęczony i mocno zawiedziony obcym mu kierunkiem obranym przez Kościół Katolicki, jedzie spotkać się z papieżem Benedyktem XVI, prosząc go, by ten pozwolił mu przejść na emeryturę. Ich (z początku niezwykle burzliwa) dyskusja trwa w sumie dwa dni i przybiera kompletnie nieoczekiwany obrót.
Myślę, że dużym błędem w odbiorze tego filmu (niesłusznie nazywanego przez niektóre źródła „komedią”) jest próba ustalenia, do którego dokładnie momentu pokazuje nam on fakty, a od którego fikcję. Błędem jest też w związku z tym oczekiwanie, że „ociepli” on wizerunek Kościoła, czy właśnie wyraźnie napiętnuje jego grzechy główne (a z wynikającymi z takich oczekiwań zarzutami się spotkałam). Tak nastawionym odbiorcom umyka wtedy bardzo ważna sprawa – dzieło filmowe jest przede wszystkim sztuką, formą artystyczną, a nie reportażem (który, notabene, też może mieć artystyczne walory, ale nie musi).
„Dwóch papieży” z szerokich ujęć pełnych wielu postaci (sceny z konklawe to zapierające dech w piersiach arcydzieła) szybko i płynnie przechodzi w intymny dialog głównych bohaterów. Dialog dwóch skrajnie różnych osób, które łączy właściwie tylko głęboka wiara w Boga i swoją wizję kościoła. Film we wzruszający sposób przypomina, że niezależnie od tego, czy podzielamy poglądy swoich rozmówców, czy nie (może nawet zwłaszcza, jeśli nie), każdy dialog z drugim człowiekiem, każda podjęta próba poznania go, coś w nas zostawia, jakoś na nas wpływa, odciska na nas piętno, zmienia nas. W ogóle nie mam tu na myśli dawania się przekonać, mam na myśli wielką wartość płynącą z poznania innego, obcego nam stanowiska (z którym nadal, koniec końców, wcale nie musimy się zgadzać). Często zapominamy dziś o tej prawdzie, skupiając się na przekonywaniu do swoich racji wszystkich wokół i tracąc coś bardzo cennego – otwarcie się na drugiego człowieka. „Dwóch papieży” przez swoje przesłanie jest filmem niesłychanie uniwersalnym, wcale niezamykającym się w tematyce kościelnej czy religijnej (akcja mogłaby się z powodzenie toczyć w każdym innym środowisku). Na uwagę zasługuje też muzyka – zarówno wspaniała ścieżka dźwiękowa Bryce’a Dessnera, jak i znakomicie wplecione w treść filmu utwory rozrywkowe (np. wzruszające fragmenty wokaliz Bobby’ego McFerrina czy moja ukochana wersja „Blackbird” Beatlesów w wykonaniu zespołu The King’s Singers).