Choć trudno w to uwierzyć, dopiero dziś oficjalnie kończy się kalendarzowe lato. Już dawno zrobiło się zimno. Sama doznałam pierwszego szoku termicznego w ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy wróciłam z cudownych greckich temperatur do… 24ºC w Zakopanem i szybko musiałam się rozstać z sandałkami, by założyć adidasy, co nie było najszczęśliwsze w skutkach dla mojej biednej stopy (ostatni rentgen wykazał, że jednak kostka była pęknięta i teraz jest na etapie zrastania się, co niestety objawia się ciągłym bólem).
Jednak mimo wszystko nNie dajmy się zwariować – lato ciągle trwa! Przynajmniej do końca dzisiejszego dnia, bo już od jutra zagości na naszym obszarze geograficznym moja ukochana złota polska jesień.
fot. Geo Dask
Pisałam już kiedyś, jak bardzo jest ona bliska mojemu sercu i jak mało poruszają mnie inNe pory roku, ale dopiero podczas ostatniego lata uzmysłowiłam sobie, że nie było to do końca prawdą. Najpewniej dlatego, że od dłuższego czasu (o czym wspominałam wielokrotnie) nie miałam wakacji i zdążyłam już chyba zapomnieć o urokach lata. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna (o ile nie pierwszy w życiu w ogóle!) opłakuję nNieuchronNy jego koniec. Na otarcie łez postanowiłam więc podjąć się próby nazwania tego, co tak mnie w lecie zachwyciło, skupiając się na swojej zmysłowej percepcji tej pory roku.
1. Oślepiające promienie słoneczne
Na brak słońca w tym kraju cierpimy wszyscy, niezależnie od tego, czy mamy skłonności do depresji, czy nie. Podczas wakacji w Grecji tamtejsze – uciążliwe nawet czasem – słońce uświadomiło mi, jak bardzo było go w moim codziennym życiu mało. Z przyjemnością więc chłonęłam je całą sobą. Nie zniechęciła mnie nawet konieczność czytania książkiw okularach słonecznych na plaży, mimo całkowitego cienia, w którym się na czas lektury kładłam. Chwile oślepienia mają też swoje ogromne plusy. Nawet w tak obłędnie pięknych miejscach jak Thassos, warto czasem widzieć mniej.
2. Szum fal
Fani lata dzielą się na dwie grupy: miłośników morza oraz miłośników gór. Ponieważ nie lubię się ograniczać, moimi idealnymi miejscami do spędzania lata są te, w których można leżeć w morzu, patrząc na góry. Z potrzeby gór w swoim życiu przeprowadziłam się z nizinNej Warszawy do stolicy Tatr – jednych z najpiękniejszych polskich gór. Jednak lato i przypadające na nie wakacje to dla mnie szum wody. Najchętniej fal, choć z braku laku może to być i szum górskiego strumyka. Jako dziecko bardzo często kąpałam się w potokach, na których były postawione małe tamy, tworzące jakiekolwiek głębiny. Dziś nie bardzo sobie wyobrażam zafundowanie sobie podobnej krioterapii, jednak w tamtych czasach całkiem ją sobie chwaliłam. Tak czy tak, udowodniono już naukowo zbawienNy wpływ szumu fal na działanie ludzkiej głowy. W tym roku niesamowicie mnie odprężył i pomógł mi się zrelaksować przed – jak się okazało – bardzo bolesnym powrotem do rzeczywistości.
Piszę oczywiście o sobie i swoim odbiorze smaku lata. Przypominam o tym na wypadek ewentualnego wysypu komentarzy nieprzyjaciół owoców morza, zajadłych mięsożerców czy zaciekłych abstynentów, że „to bardzo subiektywne” – tak, to bardzo subiektywne uroki lata, jak cały mój blog zresztą (bo w końcu opisuję świat widziany oczami nNi, a nie kogoś innego).
Owoce morza ubóstwiam od najmłodszych lat, ale nigdy nie smakują tak, jak latem. Kiedy jem na Thassoskalmary, patrząc na morze, z którego zostały wyłowione, mam zawsze – oprócz niewątpliwych cudownych doznań smakowych – jakieś takie poczucie idealnej harmonii.
Inna sprawa to wysokie temperatury podczas lata, które nie sprzyjają na szczęście napadom wilczego głodu i pozwalają być ukontentowanym nawet sałatką (oczywiście najchętniej grecką), co doskonale wpływa nie tylko na naszą sylwetkę (co bardzo miłe), ale na cały nasz organizm (co jeszcze milsze).
Jak już kiedyś pisałam, moja relacja z winem nie należy do najlepszych, jednak wyjątkiem są letnie wyjazdy, podczas których zimne białe wino potrafi mi sprawić nawet całkiem sporą przyjemność. Pewnie dlatego do smaków lata zaliczyłabym smak białego wina. Nie do przecenienia są też te wypijane codziennie bez najmniejszego problemu hektolitry wody, tak przecież dla nas ważnej.
4. Zapach opalonej skóry
Skóra zarówno opalona, jak i – na jakimś etapie lata – spalona słońcem, ma inny zapach. Nie chodzi mi tu oczywiście o zapach kremów do opalania lub po nim (czy wszelkich kosmetyków, których w lecie używamy) lub może jakichś innych, delikatniejszych perfum, lecz ten jej własny, nowy, letni; zapach skóry wymieszany z zapachem słońca. Bardzo wyjątkowy i bardzo krótkotrwały niestety. Gdybym miała ułożyć listę swoich ulubionych letnich zapachów, na pierwszym miejscu plasowałby się właśnie on!
5. Dotyk delikatnych tkanin na
rozgrzanym nagim ciele
Ostatnim ze zmysłów jest dotyk i ten odgrywa również bardzo ważną rolę w moim postrzeganiu lata. Mam jasną karnację, więc opalam się wolniej. Również moje cierpienie po zbyt dużej i intensywnej dawce kąpieli słonecznej trwa dłużej. Choć trudno powiedzieć, żebym jakoś bardzo się lubowała w tym okresie przejściowym, jakim jest stan czerwoności poprzedzający tak przeze mnie wyczekiwany etap złotego brązu, jednak nadwrażliwość spalonej skóry, również na tkaniny, jakie na siebie zakładam, ma pewien urok.
Trudno mi wskazać jakąkolwiek inną porę roku, w której fizycznie odczuwałabym ubranie, które noszę. Gdybym miała jakikolwiek gryzący wełniany sweter, prawdopodobnie wytypowałabym zimę, jednak po pierwsze nie posiadam wyżej wymienionego, a po drugie wspomniana niedogodność związana jest z samym rodzajem wełny – którego można unikać – nie zaś ze skórą i jej chwilową kondycją.
Chyba lubię ten czas, w którym te bardzo przecież nieliczne warstwy lekkich materiałów lekko łaskoczą moją skórę, leniwie zachęcając mnie do zrzucenia wszystkiego i zanurzenia się w morzu.
P.S. Na deser łączę – jak we wpisie „JesienNa dziewczyna” – cudowną, tematycznie pasującą, piosenkę z Kabaretu Starszych Panów „Niespodziewany koniec lata”, choć znowu w tytule pojawił się błąd, bo przecież to ewidentny „nNiespodziewany koniec lata”! Ach, ten Przybora, psotnik, żartowniś i figlarz!
Dziś przedstawiam kolejny dziwny makijażowy tutorial, chyba już ostatni z serii, w której zazwyczaj najbardziej skupiam się na mówieniu o sztuce i swoim do niej stosunku. Przy okazji tego filmiku opowiadam o bliskiej mojemu sercu muzyce współczesnej. Nagrałam go co prawda w środku lata, podczas jednego z kilku chłodniejszych dni, jednak doskonale chyba pasuje do jesienNejaury, którą mamy obecnie za oknem.
P.S. Pod koniec (43’17” filmiku) wcale nie mówię – wbrew pozorom – „Radom wygląda tak”, tylko „razem wygląda tak”!
Jak już niedawno wspominałam, podczas tegorocznego lata wyjechałam wreszcie na upragnione (i w pełni zasłużone!) pierwsze prawdziwe wakacje od równo pięciu lat. Przez ten czas wybywałam oczywiście z kraju (głównie do Grecji), zawsze jednak – ze względu na specyfikę mojej poprzedniej pracy – było to grubo po sezonie urlopowym, lub też jakiś czas przed nim, co wiązało się z brakiem gwarancji nNieustającego słońca czy możliwości opalania się i kąpieli. Takie wyprawy mają oczywiście swoje niewątpliwe plusy, począwszy od mniejszej liczby turystów, a na niższych cenach hotelowego pobytu skończywszy; cieszę się, że choć tak dane mi było oderwać się od otaczającej mnie rzeczywistości i odpocząć w ukochanych miejscach. Jednak nie oszukujmy się – wakacje to wakacje!
W moim rodzinNym domu zawsze, przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość, kultywowało się ideę odpoczywania po całym roku pracy/szkoły najlepiej jak najbliżej przyrody. Z powodu rodzinnych obowiązków nasz letni pobyt w Zakopanem był koniecznością, ale mama dbała też o jakiś czas nad morzem lub – kiedy trochę podrosłam – moje uczestnictwo w koloniach z rówieśnikami na łonie natury. Pewnie, że oderwać się od codzienności można nawet w październiku, zwłaszcza jeśli nie lubi się upałów, a nad odpoczynek bierny wyżej ceni się ten czynny. Jednak – choć lubię spacerować i zwiedzać nowe (i stare) miejsca – niesamowicie potrzebny mi był (co uświadomiłam sobie dopiero w tym roku!) całkowity reset w postaci opalania się do oporu przerywanego beztroskim chłodzeniem rozgrzanego ciała w rozkosznych morskich falach, a kiedy skóra odmówiła na chwilę współpracy, po prostu leżenia na leżaku w cieniu i czytania znakomitej książki. Potrzebny mi był całkowity reset w postaci wtopienia się w ten niesamowity grecki klimat, w którym niby nie da się oddychać, ale który uzależnia i zachwyca. Pomyślałam nawet, że ludzie, którzy nie umieją wypoczywać biernie, są pozbawieni czegoś bardzo cennego. Nic nierobienie ma przecież ogromną moc.
I. Θεσσαλονίκη – άφιξη
(Saloniki – przyjazd)
fot. Geo Dask
Już sam przylot do Salonik i postawienie stóp na cudownej, rozgrzanej greckiej ziemi naładowuje mnie zawsze cudowną pozytywną energią. Wiem, że zdarzy się – jak zawsze – coś nieoczekiwanego i pięknego. A poza wszystkim, zwyczajnie uwielbiam to magiczne miasto!
1. Moje miasto
fot. Geo Dask
W tym roku pojechałam na wakacje z mamą. Obie zarówno Saloniki, jak i Thassosodwiedzałyśmy już nie pierwszy raz i – mając tu wspólnych znajomych, a także wspólne historie związane z tymi miejscami – byłyśmy niesamowicie podekscytowane perspektywą tego babskiego czasu, który możemy spędzić po swojemu, bez stresu, że czegoś nie zdążymy zobaczyć. Jakże miłe było na przykład powitanie kelnera w naszej ukochanej tawernie Kazaviti, mieszczącej się w restauracyjnej części Salonik – Ladadika (tawernie założonej zresztą przez mieszkańca miejscowości Kazaviti na Thassos), który aż do nas podbiegł, żeby nas wyściskać!
fot. Geo Dask
Doszło do mnie po tych dwóch dniach, że minął mój etap fascynacji i bezkrytycznego zauroczenia tym miastem i oto wkroczyłam właśnie w kolejny – etap miłości głębszej, mądrzejszej. Miłości „pomimo”. Saloniki nie są idealne. Nie wszyscy i nie wszędzie są mili, nie wszystkie rozwiązania architektoniczne zapierają dech w piersiach. W tym roku miałam wrażenie, że na ulicach jest niestety więcej ludzi bezdomnych, wielu z nich jest w dziwnym stanie umysłowym, co powoduje jakiś mój lęk (którego do tej pory raczej tu nie czułam). Jest też zdecydowanie więcej muzułmanów, co po Zakopanem – gdzie w sezonie letnim ze świecą szukać kobiety, która nie byłaby odziana w nikab – nie robi może aż takiego wrażenia, jest jednak obce i dosyć niepokojące. Jednak idealne miasto to miasto nieprawdziwe, nieistniejące, zafałszowane. Poczułam, że kiedy jakaś maska opadła, pokochałam Saloniki jeszcze mocniej. Za to, co w nich najlepsze, czyli przede wszystkim za ich energię, która sprawia, że czuję się tam po prostu dobrze; za ich piękne miejsca (prawdopodobnie zresztą nie wszystkie jeszcze odkryłam), za zupełnie bezinteresowną serdeczność wielu ludzi, za zapach powietrza, no i w końcu za doskonałe jedzenie i możliwość odbywania moich ukochanych rejsów statkiem o (niemal) każdej porze dnia i nocy!
fot. Geo Dask
2. Saloniki zagłębiem szpilek
fot. Geo Dask
O butach na obcasach mogłabym rozprawiać bez końca (wie coś o tym moja szafa, z której szpilki dosłownie wylewają się strumieniami), więc postaram się jednak jakoś okiełznać zakusy na popełnienie epopei na ten temat.
Jeśli kochamy buty (lub choćby tylko je lubimy), Saloniki są fantastycznym miejscem na zakupy. Wybór może przyprawić o zawrót głowy. Wystarczy wymarzyć sobie np. buty w kolorze czerwonym – proszę bardzo, w co najmniej pięciu różnych sklepach widziałam całą jedną półkę z najróżniejszymi fasonami we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Piszę zresztą nie tylko o swoich ukochanych butach na obcasach (od najwyższych do najniższych), ale również o tych zupełnie płaskich. Zachwyca wszystko – ich uroda, oryginalność, a także to, jak niewiarygodnie są wygodne! Jeśli chodzi o cenę, istnieją sklepy, w których za parę zapłacimy 60-70€, ale na szczęście jest ich mało i lepiej w ogóle nie zawracać sobie nimi głowy. W większości sklepów ceny butów (jest mnóstwo promocji i trafiałam na nie właściwie we wszystkich miesiącach roku) wahają się od 10 do 30€. A najlepsze jest to, że te same modele są często dostępne w kilku sklepach (i różnych cenach, więc przed ostatecznym zakupem warto zrobić sobie wycieczkę).
W tym roku zaszalałam i – zupełnie jak nie ja – nabyłam prześliczne sandałki…
fot. Marianna Patkowska
bez obcasu! Zawsze to jakieś nowe, ciekawe doświadczenie.
II. Θάσος (Thassos)
fot. Geo Dask
Wyjeżdżając z Salonik, nawet poczułam jakiś zaczyn tęsknoty za promenadą, Placem Arystotelesa i spacerami do Białej Wieży i jeszcze dalej, do parasolek, choć to właściwie dziwne, bo kierunkiem było przecież moje ukochane Thassos, do którego zawsze mi się wyrywa serce. Perspektywa w ogóle kreśliła się fantastycznie – przed nami całe półtoratygodniowe wakacje (na plaży), a potem jeszcze dłuższy, niż teraz czas w Salonikach.
1. Czy warto było spadać tak?
fot. Geo Dask
Dzień przyjazdu na Thassosbył jak zwykle ekscytujący przez samą podróż wszystkimi autobusami i promem, którą bardzo lubię, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie to, że w kolebce wysokich obcasów, jaką Saloniki niewątpliwie są, kupiłam tylko – choć wyjątkowej urody, ale jednak… – buty na płaskim. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl, że… być może się zestarzałam. Mojego obecnego wieku nie dożył w końcu przecież ani Kurt Cobain, ani Jim Morrison, ani nawet Jezus Chrystus (choć oczywiście każdy z innego powodu). I że może teraz tak już będzie, że zacznie mnie zadowalać kupowanie butów wygodnych. I taka przygnębiona wysiadłam z promu w Limenas, kierując swoje pierwsze kroki do cudownego zaprzyjaźnionego snack baruPanos Place na pyszny lunch. Stwierdzenie u siebie wciąż dużego apetytu nie tylko na życie, ale przede wszystkim na obłędne souvlakipomogło mi jednoznacznie ustalić, że nie pochylam się jeszcze nad grobem. Jednak ostateczna świadomość, że oto wracam do gry zwanej życiem pojawiła się, kiedy najedzona, ciągnąc ciężką walizkę na dworzec autobusowy, nNiespodziewanie zastałam się nagle w sklepie obuwniczym, mierząc jedne z piękniejszych butów na platformie, jakie widziałam w życiu. Bajecznie wysokie, obłędnie zdobione greckimi wzorami, zadziwiająco wygodne, a przede wszystkim idealnie leżące na nodze. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z czystym sumieniem jechałam do Skala Potamii, czując się pełnowartościową, pełną sił witalnych kobietą!
fot. Geo Dask
Pech jednak chciał, że wieczorem, kiedy już się zainstalowałyśmy w pokoju i poszłyśmy odwiedzić znajomą (ja w swoich nowych koturnach!), na drodze doszło do zupełnie nieoczekiwanego wypadku. Mama robiła mi zdjęcia, nadjechał samochód, ja wpadłam w panikę i – zapominając, że nie jestem przecież w obuwiu sportowym… – podbiegłam, zaliczając spektakularny i wielokrotny upadek w stylu tych ze światowych domów mody…
Buciki na szczęście nie ucierpiały ani trochę, biedactwa, ale resztę wieczoru spędziłam u znajomej, okładając (o dziwno tylko jedną) obolałą stopę lodem i pijąc wino. Jedno i zwłaszcza drugie pomogło, jednak kiedy następnego dnia rano nie mogłam w ogóle na nią stanąć, uzmysłowiłam sobie, że to będzie ten pierwszy raz, kiedy pojadę do Centrum Medycznego w Prinos jako pacjent. Podróż z przesiadką znowu w Limenas była stresująca nie tylko z powodu bólu, ale też rozmowy z moim ubezpieczycielem, który kazał mi się przygotować na wyłożenie swoich własnych pieniędzy. Od przystanku w Prinos do Centrum Medycznego czekał na jeszcze kilometr piechotą. W upale… Ja go pokonywałam, kulejąc… Co prawda bardzo chciałam mieć za tego pobytu sesję zdjęciową, nie miałam jednak na myśli zdjęć rentgenowskich swojej stopy.
fot. Geo Dask
Ale postanowiłam odpuścić i zostawić tę sprawę Zeusowi. Spisał się całkiem nieźle, bo w szpitalu po zrobieniu prześwietlenia i badaniu nie chcieli ode mnie przyjąć żadnych pieniędzy, powtarzając, że „są przecież szpitalem publicznym”. No i – co najważniejsze – stopa nie okazała się złamana czy zwichnięta, a jedynie mocno stłuczona. Swoją drogą to tak bardzo w moim stylu, bo co mogłam sobie zrobić w Grecji? No przecież tylko spaść z obcasu! Żarty żartami, ale rzeczywiście co się nacierpiałam, to moje. I choć po kilku dniach przestałam nawet kuleć i wydawało się, że wszystko wróciło już do normy, jednak okazało się, że niestety wcale nie do końca. Po „rutynowej kontroli” lekarskiej po przylocie do Polski dostałam nawet L4 (lub też – jak kto woli – sobie na nie poszłam), a po ostatnich konsultacjach ortopeda nie wyklucza nawet jednak pęknięcia kości. Zupełnie jakby powrót już sam z siebie nie był dostatecznie bolesny.
fot. Geo Dask
2. PlażowanNie
fot. Geo Dask
Po dwóch dniach leżenia z obłożoną lodem stopą (i od czasu do czasu polewaną octem), ledwo, ale jakoś dokuśtykałam na pobliską plażę, na której zachwyciła mnie… prawda o ludzkich ciałach. Już od dawna nie opalałam się na plaży pełnej ludzi. Nie tylko zresztą ze względu na swoje ekshibicjonistyczne uwielbienie dla opalania się nago, ale przede wszystkim na moje pozasezonowe greckie pobyty.
fot. Geo Dask
Więc kiedy tak stanęłam, oderwana od tej całej nieprawdziwej instagramowej rzeczywistości, gdzie wszędzie prężą się idealne, wyćwiczone sylwetki – wszystkie takie same, jakby produkowane taśmowo – poczułam fascynację tym, jacy jesteśmy inni i równocześnie jacy piękni. Moim oczom ukazało się całe mnóstwo (zupełnie od siebie różnych) kobiecych sylwetek, które uznałam za dużo bardziej atrakcyjne od swojej, ale ukazało się też drugie tyle – także od siebie różnych – sylwetek, które uznałam za atrakcyjne mniej. O męskich ciałach nie wspominając! Wszyscy rozleniwieni lejącym się z nieba rozkosznym greckim żarem, niemający siły na udawanie, prężenie się, zakrywanie nadprogramowych fałdek. Poczułam się piękna i spójna w swojej odmienNości. Zobaczyłam prawdę i to było wzruszająco ożywcze.
3. Skala Hałasamia (Σκαλα θόρυβος)
fot. Geo Dask
Thassos, a zwłaszcza Skala Potamia, to mój drugi dom. Bardzo mi więc ciężko mówić o nim źle, zwłaszcza publicznie. Z drugiej strony wierzę też, że tylko prawda może nas oczyścić i – nie bójmy się tego słowa – wyzwolić (choć tego stanowiska akurat przeważnie nie podzielają moi pracodawcy – liczba mnoga nie jest tutaj zresztą przypadkowa…). Z krwawiącym sercem muszę więc wspomnieć o czymś, co trochę popsuło nam ten wyjazd i wprawiło mnie w lekkie przygnębienie – o hałasach, które do tej pory nie były domeną tego pięknego miejsca. Faktem jest, że bardzo dawno nie byłam na Thassosw samym środku sezonu, jednak dwa sierpnie tej dekady było mi dane na wyspie spędzić i nie pamiętam barbarzyńskiego zwyczaju nagłaśniania całej plaży przez okoliczne beach bary muzyką taneczną (różną zresztą od siebie, bo co bar, to inny styl, nigdy zresztą tradycyjny grecki, co byłoby może łatwiejsze do zniesienia).
fot. Geo Dask
Do urokliwie położonych nad samym morzem leżaków docierały (przez morskie fale) jedynie odarte z melodii tłuste beaty, przeszkadzające prawdopodobnie nie tylko nam, bo otaczało nas bardzo dużo ludzi, którzy – tak samo jak my – czytali jakieś książki (swoją drogą bardzo to było budujące).
W Skala Potamii prym wśród najgłośniejszych beach barów wiodła Paralia Nouveau – choć dostaniemy tam najlepsze frappe w tej części wyspy (serwowane zresztą przez Polaka) i prawdopodobnie zauroczymy się zarówno wyglądem tego baru (i jego leżaków), jak i nawet samą muzyką, jednak jej głośność jest rodzajem przemocy, na którą nie ma we mnie przyzwolenia. Pisałam tu już kiedyś o prawie do ciszy, o którym tak często mówił przyjaciel taty, Witold Lutosławski. Ograniczanie go komukolwiek jest zbrodnią.
fot. Geo Dask
Doskonale pamiętam czasy (wcale zresztą nie takie odległe!), kiedy jedynym głośnym miejscem w centrum Skala Potamii był klub Mandragoras, w którym przetańczyłam wiele nocy we wszystkich swoich najbardziej niebotycznych obcasach, wcale nie lądując następnego dnia w Centrum Medycznym w Prinos. Otaczające go tawerny kusiły klientów tradycyjną grecką muzyką (czasami nawet wykonywaną na żywo), a w sklepach zawsze było włączone jakieś radio, jednak… cicho. Podczas tegorocznego pobytu doznałam szoku, przechodząc przez główny deptak i będąc atakowana trudną na dłuższą metę do zniesienia kakofonią. Muzyka – najczęściej latynoamerykańska – wydobywająca się z Mandragoras była chyba najcichsza i najmilsza dla ucha. Miałam niesłabnące wrażenie, że nagle Grekom się wydało, że im będzie w ich tawernie/barze/sklepie głośniej, tym więcej pojawi się w nich klientów. W cywilizowanych krajach już dawno odkryli, że nie tędy droga. Grecja ma jeszcze dużo do nadrobienia. I niestety może sobie z Polską i jej „kurortami” (w jednym z nich mieszkam, więc wiem co mówię) podać ręce…
Rozważam zresztą napisanie w tej sprawie do władz Thassos, mających swoją siedzibę w Kawali. Nie spodziewam się oczywiście żadnej reakcji, czuję się jednak – przez wzgląd na bycie autorką jedynego do tej pory polskiego przewodnika po Thassos – ambasadorką tego miejsca i choćby z tego powodu uważam, że muszę zrobić cokolwiek, a moją siłą są przecież słowa.
fot. Geo Dask
Żeby jednak nie kończyć tego podrozdziału w tak smutnym tonie, mogę dodać, że wypożyczyłyśmy samochód i pojechałyśmy na fantastyczną, nieco dziką, piaszczystą i przede wszystkim nadal cichą plażę Dasilio w urokliwej miejscowości Skala Prinos. Mamy do tego miejsca sentyment, bo raz już tam mieszkałyśmy. Dużym plusem tej plaży – oprócz wszystkich wymienionych – jest też to, że woda jest tam znacznie spokojniejsza; nawet kiedy są fale, możliwe jest pływanie, co na pięknej Golden Beach w Skala Potamii – przez najczęściej spore fale i płycizny – wcale nie jest zawsze osiągalne. Ten nasz beztroski czas na Dasilio był rzeczywistym i prawdziwym odpoczynkiem. Ideałem byłoby pewnie wypożyczenie samochodu na cały pobyt.
4. Mój mąż z zawodu jest właścicielem
fot. Geo Dask
Jedną z ciekawszych naszych obserwacji była ta, że wszelkiego typu właściciele – hoteli, sklepów czy barów – rzadko kiedy (żeby nie powiedzieć, że niektórzy wcale) byli przez nas widywani w pozycji innej, niż siedząca. Ich specyficzny rodzaj aktywności zwanej „doglądaniem” przejawiał się siedzeniem całymi dniami na mniej lub bardziej wygodnym krześle. Nierzadko zresztą z komórką w ręku, dzierżoną jednak raczej nie z powodów biznesowych, co wnioskuję po mnogości serduszek (i częstotliwości ich otrzymywania) od większości z nich pod moimi zdjęciami na Facebooku.
Ogromne wrażenie zrobiła więc na mnie sytuacja, w której zobaczyłam pewnego zaprzyjaźnionego właściciela po raz pierwszy w pozycji wertykalnej. Kolejka do kasy w jego sklepie była jak stąd do Aten, w dodatku ktoś upuścił niechcący jajka, więc część podłogi została zafajdana jajeczną breją. Jedna z pracownic sklepu zabrała się do zbierania ich ze skorupkami z podłogi, a właściciel rycersko ruszył do pomocy. Ta jednak wprawiła mnie w szok, z którego nie mogę wyjść do dzisiaj. Mianowicie po pobieżnym „oczyszczeniu” podłogi z jajek, ale równocześnie pozostawieniu na niej jajecznych glutów, właściciel powrócił, lecz nie z mopem czy ręcznikiem papierowym, jak obstawiałam, lecz z dużym kawałkiem tektury, by rzucić go na miejsce jajecznej zbrodni i – ku zaskoczeniu kolejki, która musiała się na ten czas rozejść na boki – z wyraźnym namaszczeniem długo go przydeptywać. Czynność powtórzył, kiedy ponownie wrócił z chodniczkiem, który prawdopodobnie w okolicach lat 60. mógł mieć bliżej niesprecyzowany kolor jasny. Do tej pory zbieram myśli, które rozsypały się i rozbiły niczym te jajka…
5. Czas grecki
fot. Geo Dask
Nie sposób nie opisać tu też niesamowitego zjawiska, jakim jest czas grecki. Otóż w Grecji wszystko dzieje się po prostu w czasie odpowiednim. Zegarek jest tu przedmiotem zbędnym. Nawet kiedy jest, rzadko kiedy działa. (Co w jakimś sensie rozumiem, jako osoba nienosząca zegarka na ręku, jednak nie bardzo sobie wyobrażająca funkcjonowanie bez komórki.) Kwintesencją tego, o czym mówię, jest to zdjęcie:
fot. Marianna Patkowska
Od razu uprzedzę ewentualne pytania, czy kierowca tego autobusu nie miał przypadkiem jakiegoś lustra, które odbijałoby mu obraz właściwy. Też mi to przyszło do głowy, ale był to trop błędny. Nie miał. Równocześnie jakoś mnie wzrusza pewna konsekwencja, której nie trudno przecież nie zauważyć. W rzeczywistości była godzina 16.19, jak na zegarze elektronicznym (no, 16.21, ale nie bądźmy drobiazgowi), a ten przedziwny zegar też ją przecież pokazywał, tylko na swój własny sposób.
Na inny swój własny sposób musiał działać natomiast zegarek organizatorów pewnej imprezy, która odbywała się tuż pod naszym hotelem na Thassos. Właściciele hotelu uprzedzili, że zostały do Skala Potamii zaproszone jakieś greckie gwiazdy z okazji 15 sierpnia (i dzień wcześniej odbył się ich koncert), więc
będzie troszkę głośniej tak pewnie do dwunastej w nocy, no, może do dwunastej pięć, bo i tak dłużej takich dużych głośnych imprez nie mogą tu robić.
– słowa naszych gospodarzy
Punktualnie o 2.55 zakończono występy. (Swoją drogą jeśli zastanawiacie się, czy może być coś gorszego od słabej wokalnie Greczynki śpiewającej piosenkę Beyoncé, spieszę z odpowiedzią, że tak: słaby wokalnie Grek śpiewający piosenkę Freddiego Mercury’ego.)
A powracając do greckich autobusów, nasza pamiętna podróż do Centrum Medycznego w Prinos wymagała przesiadki w Limenas (stolicy wyspy). Tak się szczęśliwie złożyło, że spotkałyśmy w pierwszym autobusie zaprzyjaźnioną przemiłą Polkę (zresztą spokrewnioną z tym Polakiem z głośnej Paralii Nouveau, co to najlepsze frappe w tej części wyspy robi). Jako, że pani mieszka w Grecji na stałe, dużo nam poopowiadała o greckich zwyczajach (temat greckich pogrzebów i mnogości pośmiertnych imprez, jakie tu trzeba wyprawić, sowicie nagradzając za każdym razem popa, zasługuje na osobny wpis – dopiero wtedy zrozumiałam słowa mojego greckiego przyjaciela, który radził mi „unikać umierania w Grecji”). Kiedy spojrzałam na komórkę i stwierdziłam, że „kurczę, dotrzemy do dworca dopiero za co najmniej 7 minut, a wg planu autobus, na który się mamy przesiąść, właśnie w tej chwili odjeżdża”, pani uspokoiła mnie mówiąc, że kierowca tego drugiego autobusu przecież wie, że część osób będzie chciała jechać dalej, więc „poczeka na przyjazd naszego”. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby przypadkiem po prostu inaczej ułożyć rozkład jazdy, ale sobie szybko przypomniałam, że przecież autobus, którym jedziemy, spóźnił się 25 minut. Więc w całym tym chaosie dało się dostrzec jakiś rodzaj sensu jednak. Wbrew też pozorom, naprawdę można się do tego dosyć szybko dostroić.
Kiedy wracałyśmy już z Thassos do Salonik, stojąc w kolejce po bilet na prom, zostałyśmy zaczepione przez jakiegoś mocno zdenerwowanego Polaka, któremu chyba ulżyło, kiedy usłyszał swój ojczysty język. Z tego, co zdołałam zrozumieć z jego pytania, prom, który już stał, miał mieć odjazd za minutę, a kolejka do kas liczyła kilka osób. Bilet ponoć – w przeciwieństwie do tych autobusowych – można kupić tylko na konkretny prom. Pana sytuacja wydawała się przerosnąć, więc, przesiąknięta grecką aurą, wytłumaczyłam mu:
– Wie pan, są na szczęście tylko dwie możliwości: albo zdążymy na ten prom, albo na niego nie zdążymy. Prawdopodobnie poczekają na nas – być może na nas nakrzyczą, ale poczekają. Z drugiej strony mogą też nie poczekać. W sumie to zobaczymy.
– odpowiedzi, jakich udzielam po dłuższym pobycie w Grecji
Podejrzewam, że już w połowie mojej odpowiedzi jego entuzjazm związany z tym, że mówię po polsku osłabł. Jednak – jak przewidziałam – poczekali na nas, choć nakrzyczeli.
Tak naprawdę to cały ten wpis mógłby być opublikowany co najmniej tydzień temu, ale… czekałam na zdjęcia. Nie powiem jednak złego słowa na swoją utalentowaną, wspaniałą i przecudowną fotograficzkę i nikomu też nie dam tego zrobić!
III. Θεσσαλονίκη – αναχώρηση
(Saloniki – wyjazd)
fot. Geo Dask
Ostatnia część naszego pobytu w Grecji, czyli trzy ostatnie dni w Salonikach, była z jednej strony ekscytująca, bo ciągle czekała mnie sesja zdjęciowa, na którą nastawiałam się i cieszyłam już od dawna, z drugiej trochę trudna ze względu na temperatury i moje ciągle jednak ograniczone możliwości długiego chodzenia, a także samo rozstanie z Thassos (dla odmiany) też dawało się we znaki. Postanowiłam się jednak niczym nie przejmować!
1. Sesja zdjęciowa nNomakeupanNi
fot. Geo Dask
Od swojej ostatniej sesji zdjęciowej z Georgią Dask – dosyć drapieżnej i ostrej (sporo zdjęć znajdziemy TUTAJ) – minął już ponad rok i zamarzyła mi się sesja zupełnie inna, naturalna do granic możliwości. Żadnej farby na głowie (choć na ostatnich zdjęciach też jej nie było), żadnych „tylko rzęs”, „tylko pomadki” czy „tylko pudru” (ucieszyło mnie to, że nie musiałam – w końcu obiektyw rządzi się własnymi prawami, ale obyło się bez żadnego „matowania” twarzy). Jedyne, na co sobie pozwoliłam to utwardzacz do paznokci, żeby ich nie połamać i lakier na paznokciach u nóg (ot, jedyna taka ekstrawagancja i sztuczność). Chciałam w dobie upiększania wizerunków (tak, sama też to oczywiście czasem robię), mnogości filtrów do selfie, czy retuszu pokazać swoją „prawdziwą twarz”. Nawet nie to, żebym uważała ją w makijażu za nieprawdziwą, ale jednak nie z każdym się nią bez niego do tej pory dzieliłam. Uznałam, że teraz odczuwam taką potrzebę. Efekty przerosły moje oczekiwania przede wszystkim dlatego, że miałam znowu niebywały zaszczyt współpracować z tą fenomenalną, młodą grecką artystką (a prywatnie moją dobrą koleżanką i cudowną dziewczyną), której wizje, ogromna wrażliwość, fotograficzne oko i artystyczne spojrzenie na świat za każdym razem mnie wzruszają!
Ευχαριστώ, Γεωργία! ❤
2. Grecki yin yang
fot. Geo Dask
W całym tym greckim chaosie i bałaganie oprócz czasami dostrzegalnego sensu, wyraźnie widzę też pewną symetrię i równowagę. Zawsze kiedy coś nie działa, równocześnie działa coś innego! W hotelu na Thassosw kabinie prysznicowej nie działał przełącznik natrysku i woda leciała jedynie z kranu pod prysznicem, co utrudniało kąpiele, więc zostało przez nas zgłoszone i naprawione, za to w hotelu w Salonikach również nie działał przełącznik natrysku, ale za to woda leciała jedynie ze słuchawki prysznicowej, co już było spoko, więc nie było potrzeby tego zgłaszać. Inny rodzaj symetrii – a ściślej raczej pewnej konsekwencji – wystąpił we wszystkich trzech pokojach hotelowych, w których spałyśmy, a tak naprawdę dwóch, bo w Salonikach podczas obydwu pobytów mieszkałyśmy i w tym samym hotelu, i w tym samym pokoju. Za każdym razem, kiedy już wybrałyśmy swoje łóżka, a dopiero potem sprawdzałyśmy lampki do czytania, okazywało się, że ta przy mamy łóżku (!) odmawia współpracy. Zadziwiające, że ta sama, naprawiona za naszym pierwszym pobytem w Salonikach lampa, znowu nie działała za drugim. Rozbroił nas jednak pan, który ją zreperował (bo okazało się, że to jakaś grubsza sprawa, niż tylko zmiana żarówki) i włożył do niej finalnie… jarzeniówkę. Można byłoby spytać kto w dzisiejszych czasach używa jarzeniówek w przestrzeniach przeznaczonych do mieszkania, jednak odpowiedzi nie musiałybyśmy długo szukać – wystarczyło sięgnąć pamięcią do hotelu na Thassos i powodu, dla którego nigdy nie włączałyśmy w swoim pokoju górnego światła.
fot. Geo Dask
Kolejny przykład na idealną grecką równowagę można zaobserwować na przejściach dla pieszych. Piesi niemal nigdy nie zatrzymują się na czerwonym świetle, tak samo zresztą jak kierowcy samochodów. Na logikę więc, jeśli na jezdni spotyka się grupa rozpędzonych samochodów i rozpędzonych pieszych, powinno dochodzić ciągle do jakichś straszliwych wypadków, tymczasem jedni i drudzy zachowują się tak, jakby należeli do dwóch równoległych czasoprzestrzeni. Choć coraz to obserwowałam jak samochód od człowieka dzieliły dosłownie milimetry, jednak było to wystarczająco dużo, by ten drugi uszedł z tego z życiem. Zastanawiało mnie też czy piesi i kierowcy samochodów w ogóle się wzajemnie widzą. Jak inaczej wytłumaczyć, że kierowca, któremu ktoś właśnie (na swoim czerwonym) przemknął przed maską, nawet nie dotyka klaksonu? W pewnym sensie nawet mnie wzruszyło, że nie jestem jedynym kierowcą na świecie, który nie zauważa pieszych.
To przywodzi mi z kolei na myśl sytuację z Thassos, kiedy wypożyczyłyśmy samochód. Na wszelki – nomen omen – wypadek prowadziła mama. Gdzieś na południu wyspy wyrósł przed nami bardzo duży Grek na bardzo małym skuterku. Wyciągał na swoim mechanicznym wierzchowcu z jakieś 10 km na godzinę, lecz informował lewym kierunkowskazem, że będzie skręcać, więc nie miałyśmy żadnego pola manewru. Bardzo to było jednak podejrzane, gdyż po lewej stronie drogi rozciągały się tylko gęste gaje oliwne bez żadnego wyraźnego zjazdu gdziekolwiek. Warto było się przemęczyć te 15 minut, żeby zrozumieć, że ostatecznie nasz król szos miał jednak na myśli kierunkowskaz prawy i że tak naprawdę to już na samym początku mogłyśmy go wyprzedzić. Ale z drugiej strony nie można mu zarzucić, że nie dawał znać. Dawał. Źle, ale dawał!
3. Atrakcje Salonik i powrót
do rzeczywistości
fot. Geo Dask
Trzy ostatnie dni w Salonikach upłynęły nam spokojnie i z tlącym się gdzieś smutkiem, że oto nieuchronnie zbliża się koniec naszych wakacji, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdą chwilę jak najlepiej. Dzień mojej sesji był dniem szalonym. I jedynym przez całe wakacje, w którym miałam cokolwiek zaplanowane. Oczywiście więc akurat wtedy musiała nam wypaść jakaś niespodziewana roszada pokojowa w hotelu (tylko pierwszą noc spędziłyśmy w innym pokoju, bo ten „nasz” z jakiegoś powodu był zajęty). Dowiedziałyśmy się, że „już rano” będzie się można wprowadzić do pokoju docelowego i wtedy mama zadała najbardziej niestosowne pytanie, jakie w ogóle można zadać Grekom. Mianowicie…
– Przepraszam, ale co dla państwa oznacza „rano”?
Odpowiedź nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem:
– No… tak jakoś… w okolicach 12.00.
Punktualnie o 13.23 mogłyśmy się wprowadzić do naszego pokoju obiecanego. Udało mi się też ze wszystkim zdążyć.
Następnego, ostatniego już dnia pojechałyśmy zwiedzić niesamowite Muzeum Kultury Bizantyjskiej, w którym nigdy jeszcze nie byłam. Opisałam tę przygodę (TUTAJ), więc nie chciałabym się powtarzać. Zachęcam do lektury tego wpisu, a przede wszystkim do odwiedzenia Muzeum.
Wieczorem po doskonałej jak zawsze kolacji w Kazaviti i wylewnym pożegnaniu z kelnerem, zafundowałyśmy sobie odprężający nocny rejs statkiem.
To były naprawdę piękne wakacje.
P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę –„Έχει Τελειώσει” mojego ukochanego Nikosa Vertisa. Choć mam już trzy jego płyty, jednak nie znałam jej wcześniej. Puściłam sobie w dniu powrotu z Thassos przypadkową playlistę tego artysty na YouTube’ie i… rozpłakałam się, kiedy usłyszałam właśnie ten utwór. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że jego przesadna patetyczność może trochę bawić, a moje emocje w chwili, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy związane były bardziej z opuszczaniem wyspy, niemniej jednak mam do niego duży sentyment.
Kiedy znajdziemy się w Salonikach, jednym z punktów obowiązkowych jest zwiedzenie Muzeum Kultury Bizantyjskiej. Koszt biletu to 8€, ale bardzo ciekawą opcją – z której tym razem nie skorzystałam – jest zakup biletu łączonego. Wtedy za jedyne 15€ możemy zwiedzić Muzeum Kultury Bizantyjskiej właśnie, Muzeum Archeologiczne i Białą Wieżę (do których zobaczenia bardzo, bardzo gorąco zachęcam!), a także stanowisko archeologiczne i Muzeum Rzymskiej Agory. Na to wszystko mamy trzy dni, co w zupełności wystarczy.
Myślę, że Muzeum Kultury Bizantyjskiej zachwyci nie tylko tych zainteresowanych historią, historią sztuki czy początkami chrześcijaństwa, ale każdego wrażliwego na piękno miłośnika Grecji, który chciałby się czegoś więcej na jej temat dowiedzieć.
fot. Marianna Patkowska
Zbiory muzeum pochodzą z okresu II – XX w.n.e. (w większości z wykopalisk, ale też zapisów i darowizn). Kolekcja składa się m.in. ze znaczków, monet i przedmiotów codziennego użytku, rzeźb oraz ikon, ale również zachowanych fragmentów ścian świątyń, podłóg czy grobowców. Jak czytamy na stronie muzeum: „[…] szczególnie ważne są zbiory pochodzące z zapisów Dimitriosa Oikonomopoulosa i Dori Papastratou, dwóch głównych darczyńców Muzeum. Kolekcja rycin Dori Papastratou jest jedną z najważniejszych tego typu kolekcji na świecie”. Warto też zaznaczyć, że to właśnie tutaj znajduje się największy zbiór poruszających nagrobnych malowideł ściennych (od III do VIII w.).
fot. Marianna Patkowska
Oprócz malowideł ściennych, fresków, mozaik grobowych czy rycin, zobaczymy tu również niewielkie, ale urokliwe zbiory ksiąg i rękopisów oraz ubrań z wczesnego okresu bizantyjskiego.
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Największe wrażenie zrobiły na mnie najstarsze dzieła, które z powodzeniem można by pomylić z najdoskonalszą sztuką współczesną. Bogactwo środków, surowość formy, łatwo dostrzegalne myślenie abstrakcyjne twórców (mimo że same malowidła abstrakcyjne oczywiście nie były) zupełnie mnie zachwyciły! Zachwyciły i wzruszyły.
Od zawsze zresztą w muzyce (tak samo miał mój tata) najbliższa mi była ta najbardziej współczesna i równocześnie ta najdawniejsza. Wbrew pozorom mają ze sobą dużo wspólnego (co pięknie pokazuje cała twórczość Pawła Szymańskiego, ale to już na inny wpis).
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Nie można tu nie wspomnieć o ogromnej i fantastycznej pracy kuratorów muzeum! Żadna, nawet najlepsza, treść nie obroni się bez formy, więc bardzo istotne jest nie tylko co się wystawia, ale też jak się to robi.
W Muzeum Kultury Bizantyjskiej dopracowany jest każdy najmniejszy szczegół.
Jak czytamy w jednym z przewodników:
Zarówno ekspozycje, jak i sam budynek, zaaranżowane są niezwykle nowocześnie, z kolejnymi salami wznoszącymi się kaskadowo wokół centralnego dziedzińca (zwiedzanie przypomina zdobywanie góry), prezentującymi chronologicznie czasy od wczesnego chrześcijaństwa aż po okres po zaniknięciu kultury bizantyjskiej.
Od siebie mogę jeszcze dodać, że duże wrażenie zrobiły na mnie… kolory ścian, na których rozwieszone były (również z wyraźną dbałością o zachowanie logiczno-artystycznej ciągłości) dzieła.
Ja wiem, że to odkrycie może przypominać fragment filmu „Jaś Fasola: Nadciąga totalny kataklizm”, kiedy główny bohater jako ekspert, przyglądając się obrazowi, po długiej zadumie stwierdził: „ładna rama”, ale my prawopółkulowcy tak już mamy, że zwracamy uwagę na takie detale.
scenariusz: Umberto Contarello,
Paolo Sorrentino reżyseria: Paolo Sorrentino gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Francja, Włochy
rok powstania: 2018 oryginalny tytuł: Loro pełny opis filmu wraz z obsadą
Zakochałam się bez reszty we wrażliwości Paola Sorrentina po obejrzeniu „Wielkiego piękna” (o którym swoją drogą powinnam kiedyś napisać trochę więcej, niż w podlinkowanej recenzji z bloga Jednopalnikowa). Zachwyciły mnie też jego zupełnie inne „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, ale również – nieco już słabsza, ale wciąż niesamowicie urokliwa – „Młodość”.
Nie ukrywam, że w obecnej sytuacji politycznej oglądanie biografii nieudolnych i groteskowych polityków z innych krajów pociąga mnie raczej średnio, więc ani podstarzały Berlusconi, ani jego bunga bunga nie stanowią dla mnie zachęcającego materiału na film, ale powiedzmy, że miłość zarówno do Sorrentina, jak i boskiego Toniego Servilla (grającego w filmie „Oni” – tak, jak w „Wielkim pięknie” – główną rolę) zwyciężyła… choć okazała się miłością trudną.
Zaczynając jednak od pozytywów, Sorrentino ma cudownie plastyczne podejście do kadrów, które w większości zamienia w przepiękne obrazy. Do tego jest też obdarzony nieczęsto spotykanym darem myślenia o scenach w sposób muzyczny; potrafi (pomijając zawsze znakomitą ścieżkę dźwiękową) idealnie wpleść w swój obraz fantastyczne perły pop kultury, budując odpowiedni klimat – w przypadku tego filmu od ponadczasowego dyskotekowego hitu „King of My Castle” Wamdue Project, przez nasączone seksem zmysłowe „Slow” Kylie Minogue po intrygujące „The Water Rises”Laurie Anderson z płyty „Landfall”. Jego artyzm w sposobie samego przedstawiania zachwyca. I choć myślę, że ten film jest najbardziej erotycznym z jego dotychczasowych, nie umie się jednak nawet otrzeć o pornografię, bo Sorrentino nawet największe bagno pokazuje w sposób naszpikowany sztuką. I jest to w jakimś sensie urocze.
Drugim jasnym punktem tego filmu jest nieoceniony Toni Servillo, na którego… naprawdę przykro patrzeć. Jest odrażający, co z jednej strony zawdzięcza znakomitej charakteryzacji, a z drugiej swojej własnej grze (zwłaszcza ten pozbawiony jakichkolwiek emocji sztuczny uśmiech zasługuje na słowa uznania). Ma właśnie taki być. Pytanie jednak… dlaczego właściwie. W moim odczuciu jest zbyt mocno przerysowany i karykaturalny bez specjalnie odczuwalnego powodu, gdyż już pierwowzór jest sam w sobie przecież wystarczająco żenujący.
Film – mimo że uznawany przez niektórych również za komedię – jest raczej smutny, bo opowiada o świecie wyzutym z jakiegokolwiek człowieczeństwa, uczuć, moralności. O świecie, w którym rządzi cynizm, chciwość, seks, pieniądze i władza. O świecie wielu ludziom na szczęście niedostępnym, ale jednak gdzieś tam istniejącym. To jednak wciąż zbyt mało na cały (bardzo nota bene długi) film. Najdoskonalsza gra aktorska, znakomita muzyka i piękne ujęcia nie rozwiążą problemu braku fabuły.
Jedną z lepszych anegdot opowiadanych przez mojego tatębyła ta o recenzji jakiegoś koncertu pióra pewnego brytyjskiego krytyka. Składała się z dwóch zdań: w pierwszym autor krótko i zwięźle napisał kto, gdzie, kiedy i co zagrał, a drugie było pytaniem „Why?”. Parafrazując, również chciałabym się dowiedzieć:
Moja odczuwalna już pewnie blogowa nieobecność związana była z pierwszymi od bardzo długiego czasu wakacjami, o czym napiszę więcej już niebawem. Dziś jednak chciałabym się podzielić swoimi wrażeniami z intensywnego używania letniego hitu Mary Kay, czyli trzech cudownych produktów do opalania się!
1. Emulsja do opalania z filtrem SPF 30/50
fot. Zofia Mossakowska
No dobra, powiedzmy to sobie głośno – gdyby ktoś jeszcze z rok temu oświadczył mi, że będę się przed opalaniem smarować kremem z filtrem 30, roześmiałabym mu się w (zapewne bladą) twarz. Tu już nawet nie chodzi o moje nieodpowiedzialne podejście do ochrony przed słońcem związane z niemyśleniem o ewentualnych konsekwencjach w postaci np. raka skóry, tylko absolutną wiarę w to, że przy mojej jasnej karnacji, kremy z wysokimi filtrami sprawią, że wrócę z wakacji blada, co jest dla mnie kwintesencją klęski (chyba, że spędzałabym wakacje na Islandii).
fot. Marianna Patkowska
Kiedy dowiedziałam się od mojej wspaniałej konsultantki Mary Kay, że firma ma w ofercie tylko dwa rodzaje filtrów swojej emulsji do opalania – 30 i 50, lekko się załamałam. Zwłaszcza pamiętając beztroskie lata, kiedy przyjeżdżając do Grecjismarowałam się na początku filtrami typu 15 – 12, a potem już 9 – 7, chyba że w ogóle zapomniałam się nasmarować, to wtedy niczym… W tym roku jednak – ponieważ odkrycie firmy Mary Kay bardzo pomogło mojej cerze i nie chciałam tego popsuć nierozsądnym podejściem do słońca – postanowiłam zaufać, że „trzydziestka trzydziestce nierówna” i że będę zadowolona, a moja skóra dobrze zaopiekowana.
Okazało się, że nie doceniłam nie tylko produktów Mary Kay, ale również greckiego słońca! Temu nie przeszkodziła moja 30 (nie w sensie, że wiek, choć to chyba też nie miało dla niego znaczenia…), a mam wrażenie, że nie przeszkodziłaby mu nawet 50! Opaliło mnie ślicznie i – jak na siebie – względnie równo. Kremem smarowałam się regularnie przed każdym wyjściem na zewnątrz i nie odniosłam wrażenia, żeby sam ten proces trwał jakoś wolniej, niż kiedy miałam na sobie kremy z niższym filtrem. Za to z całą pewnością wszystko odbyło się bardziej „bezkolizyjnie”. Kiedy jednak nadszedł (później, niż zazwyczaj, ale nadszedł) czas wielkich cierpień, przydał mi się bardzo drugi produkt, czyli nawilżający żel po opalaniu.
2. Nawilżający żel po opalaniu
fot. Zofia Mossakowska
Każdy z nas pewnie zna to uczucie, kiedy skóra jest rozgrzana dosłownie do czerwoności, a nawet najdelikatniejszy jej dotyk (np. zwiewnym materiałem) sprawia ból.
fot. Marianna Patkowska
Mimo starań, i mnie dopadła ta nieprzyjemna dolegliwość na tegorocznych wakacjach (choć nie na samym ich początku, jak poprzednim razem, kiedy smarując się kremem z filtrem, kompletnie zapomniałam, że mam jeszcze plecy i potem pamiętałam o tym fakcie już do samego końca swojego pobytu).
Z pomocą przyszedł mi nawilżający żel po opalaniu. Ten lekko chłodzący, delikatny kosmetyk przyniósł skórze ogromną ulgę i pomógł jej w dość szybkim czasie dojść do siebie. Bez niego byłoby mi naprawdę trudno.
3. Balsam samoopalający
fot. Zofia Mossakowska
Od samoopalaczy trzymałam się zawsze z daleka, głównie ze względu na moją, eufemistycznie mówiąc, bardzo znikomą manualną sprawność i świadomość, że jeśli istnieje choćby najmniejsze ryzyko, że można sobie taki krem nierówno rozsmarować, to ja z takiej możliwości na pewno skorzystam. W ogóle sztuczne opalenizny uważam za tandetne i jedyne, co mam na sumieniu, to dosłownie kilka (w całym życiu) wizyt w solarium, na ogół właśnie przed wyjazdami na większe słońce.
fot. Marianna Patkowska
Balsam samoopalający Mary Kay nabyłam właściwie z ciekawości i dzięki zapewnieniom swojej konsultantki, że jest bardzo delikatny i przede wszystkim nie da się go rozprowadzić nierówno! Rzeczywiście, potwierdzam – nie da się!
Od momentu zakupu używałam go właściwie głównie na łydki, które z niewiadomych przyczyn opalają mi się zawsze najdłużej. Nigdy jeszcze nie stosowałam go na całe ciało. Być może będę za jakiś czas chciała zatrzymać przy jego pomocy swoją tak dla mnie cenNą grecką opaleniznę.
Moje wrażenia po jego stosowaniu są takie, że rzeczywiście efekt nie jest ani natychmiastowy, ani bardzo mocny (co akurat w przypadku tego typu kosmetyku uważam za duży plus). Nie zostawia też żadnych smug, ani brązowych plam. No i – jak oba pozostałe produkty – bardzo ładnie i delikatnie pachnie. Polecam gorąco wszystkie trzy!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę piosenkę, którą zawsze mam w głowie, kiedy słyszę frazę „opalamy się” 🏖🏖🏖
Mamy środek lata, wielu z nas o szkole już dawno nie pamięta, jednak ponieważ ja sama dopiero teraz zaczęłam wakacje od tejże, a językowych obserwacji szkolnych zebrałam całkiem sporo, spieszę z nowym wpisem z kolejną piątką z serii „Najbardziej irytujące błędy językowe”. Dostaję sygnały, że czyta mnie również ciało pedagogiczne i choć mam pewne uzasadnione obawy, czy zawsze ze zrozumieniem*, skoro zdecydowałam się kilka miesięcy temu nieść ten przyciężki kaganek oświaty, to już go zaniosę… pod strzechy szkolne, mimo że wakacje!
(W tytułach, w przeciwieństwie do poprzednich wpisów, nie zawsze podaję formy poprawne – te niepoprawne są jednak wzięte w cudzysłów.)
1. Kropki po tematach lekcji
Jedną z najbardziej urzekających mnie cech języka jest jego nieoczywistość; jako żywy twór, ciągle się przecież zmienia. Wiem, że wpajanie tego dzieciom, zwłaszcza dosyć małym, stanowi wyzwanie, bo dużo łatwiej wyegzekwować wyuczenie się na pamięć „słówek, przed którymi stawia się przecinek” (co jest dosyć jednak prymitywnym uproszczeniem), niż wpoić im myślenie składnią zdania, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije Piccolo. Niepokoi natomiast brak otwartości językowej wśród nauczycieli (i proszę mnie dobrze zrozumieć – nie oczekuję przecież od nauczyciela chemii specjalistycznej wiedzy językoznawczej, ubolewam raczej nad złym systemem nauczania języka polskiego w szkole podstawowej sprzed lat, które nie uległo ciągle żadnej poprawie). Utarło się kiedyś, że na końcu tematu lekcji stawiamy kropkę i… kropka. Chociaż nie jest to błędem, jednak jeśli potraktować temat lekcji jak każdy tytuł oraz śródtytuł, kropkę na jego końcu jak najbardziej można pominąć, choć należy pamiętać, że:
a) jedynie wtedy, kiedy następujący po temacie tekst umieścimy w osobnym wierszu, b) wszelkie inne znaki interpunkcyjne kończące wypowiedzenie (pytajnik, wykrzyknik lub wielokropek) muszą pozostać.
I tej otwartości wyniesionej ze szkoły mi właśnie brakuje u interlokutorów, kiedy trochę jednak marnuję nasz wspólny i cenny czas na tłumaczenie takich oczywistości, jak zasady zapisu śródtytułów, podczas kiedy w szkole marnowanie czasu jest ściśle zarezerwowane dla miliona innych niepotrzebnych czynności spod znaku papierologii (czysta sztuka dla sztuki), spośród których zdecydowany prym wiedzie ręczne uzupełnianie dziennika. (Środek Europy, XXI wiek…)
Podsumowując, poprawne będą obydwa zapisy:
Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia.
Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia
2. „Pół tonu ciszej”
Nieustannie śmieszy mnie reakcja oderwanych od życia szkoły realizatorów dźwięku na wiadomość, że istnieje całkiem spora grupa społeczna, która naprawdę używa zwrotu pół tonu ciszej (a używała go już w zamierzchłych czasach, kiedy i ja chodziłam do szkoły – nomen omen muzycznej zresztą), zupełnie jakby nauka zwana akustyką ciągle jeszcze nie została odkryta. Ten językowy potworek niestety tak się zakorzenił w polszczyźnie, że prawdopodobnie prędzej czy później wejdzie na salony, jednak zanim go użyjemy, dobrze zdać sobie sprawę z tego, czym jest w tym kontekście „ton”. Językowo to nic innego, jak „dźwięk”, a ten może być wysoki lub niski (ewentualnie fałszywy). Każdy też, kto posiada wiedzę ogólną, wie, że w muzyce odległości między dźwiękami to całe tony lub półtony. Obracamy się więc ciągle – jakby do tematu nie podejść – w obrębie wysokości dźwięków, nie zaś ich głośności (decybeli). Proszenie więc kogokolwiek, by powiedział coś (a ściślej, zaśpiewał) o „pół tonu inaczej”, jest równoznaczna ze zmianą tonacji na pół tonu wyższą lub pół tonu niższą. Biorąc pod uwagę nasze narodowe poczucie słuchu, podobnej prośby prawdopodobnie nie usłyszymy poza wąskim środowiskiem muzycznym. Z kolei użycie słowa „ciszej” świadczy jednak o innej intencji nadawcy – nakłonieniu odbiorcy komunikatu do tego, by był ciszej, co w języku polskim można uzyskać, mówiąc: „proszę o ciszę”.
proszę o ciszę/[bądź/cie] trochę ciszej, proszę – pół tonu ciszej
O ile dwa powyższe przykłady można było przypisać szeroko pojętemu szkolnictwu „niższemu”, o tyle kolejne będą już moją indywidualną obserwacją tegoż, poczynione na węższej próbie, jednak powtarzające się na tyle często, żeby stwierdzić powagę problemu.
3. Plątać się
Choć w bezokoliczniku czasownik zwrotny, o którym tu mowa brzmi „plątać się”, jednak przy odmianie przez osoby bardzo rzadko taka forma będzie poprawna („plątam”, „plątaj”).
plączecie się – plątacie się
Warto o tym pamiętać, np. upominając dzieci na korytarzu, że poprawne będą zdania:
Plączecie się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.
Plączesz się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.
Można byłoby też zapytać o stosowność używania takiego właśnie sformułowania w sytuacji oficjalnej, do jakiej przebywanie w szkole zdecydowanie należy, wpis ten dotyczy jednak kultury jedynie językowej.
4. Poszedłeś
Odczuwam zażenowanie, musząc tłumaczyć tak banalny i wręcz prymitywny błąd na blogu, którego Czytelników uważam za ludzi światłych (tym bardziej ze względu na specyfikę tego konkretnego wpisu), jednak nie mogę przejść nad nim obojętnie. Przypomnijmy sobie wszyscy raz jeszcze, że:
poszedłeś/poszedłem – poszłeś/poszłem
poszłaś/poszłam – poszedłaś/poszedłam
Poprawne będzie więc zdanie:
Zostawiłeś kredki i sobie poszedłeś (plątać się po korytarzu).
5. Łabędź
Choć w indeksie a tergo do „Uniwersalnego słownika języka polskiego” znajdziemy tylko trzy wyrazy zakończone na -ędź i obok słów „piędź” (dawna miara długości) i „krawędź” figuruje tam właśnie rzeczony „łabędź”, przerażająca liczba użytkowników języka polskiego uwierzyła w nieistniejący potworek „łabądź”. Ustalmy więc, że:
łabędź – łabądź
Poprawne będą więc zdania:
Olga Bołądź zagrała w tym filmie znakomicie, jednak moją uwagę najbardziej przykuł wytresowany łabędź.
Nie karm łabędzi – są przecież z origami!
Pozostałe zaobserwowane przeze mnie najczęściej powtarzane błędy omawiałam już we wcześniejszych wpisach:
Żeby jednak nie pozostawać w minorowym nastroju, na deser napiszę o czymś odrobinę bardziej zaawansowanym.
*Czytanie ze zrozumieniem
Ciekawostką jest historia tego nie błędnego, zalatującego jednak dość mocno tautologią sformułowania. Otóż wiele lat temu w Stanach, kiedy w szkołach klasy skupiały dzieci różnych narodowości – więc nie dla wszystkich język angielski był ojczystym – termin „czytanie ze zrozumieniem” miał wyraźny sens. Zakładał konieczność takiej pracy z dziećmi, która umożliwiłaby im zrozumienie czytanego tekstu w języku angielskim (dla nich obcym) na równi z dziećmi urodzonymi w Stanach.
Przeniesienie jednak tego (dosyć, po głębszej analizie, komicznego tworu) na polskie warunki i używanie go wobec polskich dzieci było ryzykowne, choć szybko okazało się całkiem potrzebne w odniesieniu do całej naszej populacji. Co mówi sporo o naszych intelektualnych możliwościach i mówi niestety źle.
Zastanówmy się przez chwilę czym jest „czytanie”. Pozostając na razie na etapie wczesnoszkolnym, głoskowanie, literowanie, sylabizowanie, czy wreszcie wodzenie wzrokiem po tekście i głośne jego odtwarzanie głosem (nawet zgodnie z intencją autora), czytaniem jeszcze nie jest. Czytanie w swoim założeniu zakłada rozumienie tego, co się czyta. Podobnie jak trzymanie w ręce długopisu i siedzenie w zadumie nad pustą kartką pisaniem nie jest.
Można oczywiście zadać sobie pytanie, o jaki rodzaj „rozumienia” tu chodzi. Sama na przykład cudowną i fascynującą książkę Jacques’a Derridy „O gramatologii” czytałam ze zdecydowanie większym trudem i znacznie dłużej, bo co jakiś czas sięgając do różnych źródeł, niż lekką i przezabawną pozycję „Błękitne niebo i czarne oliwki” autorstwa Johna i Christophera Humphrysów, która nie zastawia na czytelników żadnych pułapek. Nadal myślę jednak, że nawet jeśli do lektury pewnego typu książek konieczne jest obłożenie się innymi, a czasem nawet zrobienie notatek, o prawdziwym czytaniu można mówić dopiero wtedy, kiedy finalnie zrozumiemy słowa autora. Inna kwestia, czy zrobimy to wedle jego intencji, ale tu już wkraczamy na pole interpretacji, czyli jeden poziom wyżej.
Ciekawe są słowa profesora Mirosława Bańki (zajmującego odmienne od mojego stanowisko w tej sprawie), który tłumaczy zasadność sformułowania czytanie ze zrozumieniem tak:
Z całą pewnością można czytać (nawet na głos) i nic nie rozumieć. Równie częste są przykłady niepełnego lub niewłaściwego zrozumienia czytanego tekstu. Nauczyciel w szkole czasem zarzuca uczniom, że nie zrozumieli lektury. A osoba skrytykowana w prasie czasem twierdzi, że nie rozumie zarzutów, przez co daje do zrozumienia, że są one niesłuszne.
Temat właściwie stary jak świat, ale że cofamy się właśnie jako społeczeństwo – z uśmiechem i znakomitym samopoczuciem – do mroków średniowiecza, wciąż niestety aktualny. Czym jest mianowicie mityczny „tylko klaps”, będący jakoby metodą wychowawczą?
1. Co ty wiesz o dzieciach?
Ktoś zapyta z pewnością co ja tam wiem o dzieciach i karaniu ich, sama matką nie będąc. Odpowiem to, co zazwyczaj – każda myśląca jednostka ma w moim głębokim odczuciu nie tylko prawo, ale też obowiązek zgłębiać tematy, które jej samej być może bezpośrednio nie dotyczą, ale dotyczą społeczeństwa w jakim wzrasta. Ma do dyspozycji zarówno dobrą i rzetelną literaturę, jak i rozmowy z fachowcami z danej dziedziny, a także… obserwowanie otaczającego ją świata i wyciąganie z tych obserwacji wniosków. Warto też przypomnieć, że prawda, którą zmieniamy w zależności od sytuacji, w jakiej się znajdziemy, to nie prawda, lecz relatywizacja. Owszem, z doświadczeniem nabieramy (powinniśmy nabrać!) wyrozumiałości dla cudzych błędów, większej empatii i pewności co do tego, że oceniać wolno nam tylko i wyłącznie czyny – nigdy zaś ludzi. Nie jest jednak dobrze rozmywać granice między czynami dobrymi a złymi.
Od września ubiegłego roku pracuję w szkole. Wychowuję pięćdziesiątkę dzieci jako nauczyciel oraz wychowawca. Jeśli ktokolwiek spyta mnie, czy nigdy przez ten czas nie zostałam doprowadzona do szału, nie zalała mnie krew, lub czy nie miałam choć przez ułamek sekundy ochoty siarczyście zakomunikować komuś z liścia swojego zdania, odpowiem: oczywiście, zdarzało się. Jednak po pierwsze zawsze tylko i wyłącznie wobec pozostałych nauczycielek (głównie za powtarzanie głupich schematów oraz nieumiejętność operowania językiem polskim w stopniu podstawowym), a po drugie za każdym razem udawało mi się powstrzymać. Nawet nie z powodu strachu o utratę pracy, bo jestem przecież weteranką na tym polu, raczej z powodu silnego przekonania, że nawet najbardziej irytujące jednostki mają niezbywalne prawo do nietykalności cielesnej, chronionej zresztą także odpowiednimi paragrafami.
Co do dzieci, te – w momentach krytycznych – miałam ochotę czasem przywiązać miękkim materiałem do krzesła i użyć niewynalezionego jeszcze megafonu, który doprowadzałby komunikat prosto do mózgu małego odbiorcy, pobudzając ten mózg do szybkiego (i prawidłowego!) przyswojenia tegoż komunikatu. Pewnie, że powtarzanie milion razy tych samych kwestii, które nam, dorosłym, wydają się po pierwsze dosyć oczywiste, a po drugie których celem jest zapewnienie bezpieczeństwa maluchom (więc na logikę powinny być nam za nie raczej wdzięczne, a nie testować naszą wytrzymałość i tym samym podawać w wątpliwość swoją własną inteligencję) jest wkurzające. Jednak… to tylko dzieci. Rozwiązanie? Nie wkurzać się! Nie zmienimy ich (ten etap zresztą w końcu minie), możemy zmienić wyłącznie nasze nastawienie, tym bardziej, że czy dziecko grzeczne, czy niegrzeczne, to i tak tylko na nas spoczywa odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo.
Tak, jestem najspokojniejszą panią w całej szkole. Tak, zawdzięczam to jedynie swojej własnej pracy nad sobą. (Dziękuję za owacje, proszę z powrotem usiąść.)
2. Klapsy na zimno, klapsy na gorąco
W temacie klapsów są dwie, nomen omen, szkoły. Jedna mówi o wyższości tzw. klapsów na zimno nad klapsami na gorąco. Te pierwsze są wymierzane nie pod wpływem impulsu, chwili, czy silnego wzburzenia, tylko obmyślone z wyrachowaniem, kiedy emocje już opadną. Ich rzekomą przewagą nad tymi drugimi jest nieuleganie gniewowi. Myślę, że wyznawcy klapsów na zimno są idealnymi kandydatami do służb w azjatyckich wojskach.
Druga szkoła, chyba jednak częściej spotykana (w każdym razie chciałabym w to wierzyć), to zwolennicy klapsów na gorąco. Czasem to zresztą nie tyle nawet „zwolennicy”, co osoby potrafiące zrozumieć, co też jest oczywiście kroczeniem równią pochyłą. Klapsy na gorąco są klapsami wymierzanymi z bezradności i braku umiejętności panowania nad swoimi emocjami, której to umiejętności od osoby dorosłej powinno się już jednak oczekiwać, tym bardziej, kiedy jest rodzicem. Mowa tu o sytuacji, w której dziecko nas doprowadzi do szewskiej pasji i… je uderzymy. Potem oczywiście żałujemy, przepraszamy, ale… uderzyliśmy. Oczywiście, że jesteśmy tylko ludźmi, każdego czasem poniesie, itd., jednak dziwnym trafem próżno szukać podobnych usprawiedliwień, jak ktoś kogoś okradnie lub – to przykład dość ostateczny – zabije. Podobnie rzadko znajdujemy w sobie takie pokłady zrozumienia, kiedy np. wyjdzie na jaw w naszej rodzinie związek kazirodczy. Zazwyczaj wtedy zdanie mamy mocno wyrobione, choć wejście w romans (nawet z członkiem rodziny) to na ogół także przecież kwestia poddania się emocjom. (Jesteśmy tylko ludźmi, czyż nie?)
3. Wychowawcza rola klapsa
Wychowując dzieci, warto pamiętać, że mamy do czynienia – z całą moją sympatią do nich, ale nazwijmy rzeczy po imieniu – z istotami, które nie wszystko jeszcze w pełni ogarniają. Mówimy więc o małych ludziach, którzy z jednej strony potrafią powtórzyć za nami słowo w słowo formułkę, którą im – znowu, nomen omen – tłuczemy dzień w dzień, do znudzenia (naszego) do głowy, a potem wziąć udział w takim z nami dialogu:
– Za co miałeś ostatnio karę? [chwilowe wyłączenie z gry z kolegami]
– Za rzucenie kamieniem w kolegę.
– Dlaczego ci ją dałam?
– Dlatego, że rzucając kamieniami można komuś zrobić krzywdę.
– Co przed chwilą zrobiłeś?
– Rzuciłem kamieniem w kolegę.
– Dlaczego?
– On pierwszy zaczął!
– A za kogo każdy z was może odpowiadać?
– Tylko za siebie.
– autentyczny dialog między mną a uczniem
Rozpatrywanie takiego rozumowania dzieci w kategoriach rozumowania ludzi dorosłych (każdego dorosłego w opisanej sytuacji uznalibyśmy za idiotę) jest ogromnym błędem.
Jeśli więc sobie uzmysłowimy, że w dzieciach wszystko się dopiero kształtuje i że przede wszystkich nie ma w nich złej woli (bywa jedynie złe wychowanie… na ogół zawdzięczamy je sobie samym), szybko zrozumiemy jak ważna jest nasza konsekwencja i powtarzanie ciągle tych samych rzeczy bez bezsensownej irytacji czy złości. Dla oszczędzających struny głosowe jakimś rozwiązaniem będzie po prostu nagranie tych wszystkich kwestii i odtwarzanie ich w odpowiedniej sytuacji (sama je zresztą rozważam). Postarajmy się teraz odpowiedzieć sobie na pytanie, ile dziecko zrozumie z klapsa. Zrozumie, że boli. Wrażliwsze i bardziej myślące dzieci będą miały też poczucie krzywdy, niesprawiedliwości oraz użycia wobec nich nieuzasadnionej przemocy przez osobę z jednej strony starszą, więc silniejszą, a z drugiej, której bezgranicznie przecież ufają (nawet jeśli dostały za coś, czego robić nie powinny). I… będą miały w swoich odczuciach absolutną rację! Oprócz bezprawnego naruszenia nietykalności dziecka – co jest oczywiście bezdyskusyjnie nieakceptowalne – widzę jeszcze jedno zagrożenie. Mianowicie fatalny wychowawczo wydźwięk. Klapsem uczymy dzieci, że przemoc jest rozwiązaniem. Pokazujemy, że organy kontrolujące prawo, mogą działać poza nim. Jeśli karzemy małe dziecko za to, że pobiło się z kolegą… bijąc je, jesteśmy równie logiczni i konsekwentni, jak zwolennicy kary śmierci wymierzanej za… odebranie komuś życia. Na drugi plan schodzi sam czyn; skoro bije/zabija i oskarżony, i oskarżający, przestaje chodzić o bicie/zabicie, a zaczyna chodzić o władzę i to, kto ją aktualnie ma – bardzo ryzykowne posunięcie, zwłaszcza zważywszy na częste dla osób o takich poglądach przekonanie, że te same, bite przez nich, dzieci „podadzą im na starość szklankę herbaty”. Uczymy dzieci, bijąc je, że nie chodzi o prawdę (np. faktycznie widziane przez nas zło w ich biciu kolegów), lecz o siłę.
I tak, będę uparcie używać słowa „bicie”. Proszę mi nie mydlić oczu wyświechtanym, słabym, jak filmy Patryka Vegi argumentem, że „klaps to nie bicie”. Nie chce mi się nawet próbować do niego odnosić wprost, więc opiszę krótką anegdotę o Psubracie, który jeszcze jako bardzo młody króliczek dostał swojej pierwszej biegunki (przepraszam, ale przykład równie smaczny, jak zbijany przeze mnie argument). Spanikowana zabrałam go do weterynarza. Pani doktor przebadała, zażegnała problem, zrobiła wywiad dotyczący jego diety i wyszło, że zaszkodziły mu suszone buraczki. Zaszokowana powiedziałam:
– Ale to było bardzo malutko buraczków!
– Ale to jest bardzo malutki króliczek! – odpowiedziała rzeczowo pani weterynarz.
– dialog z weterynarzem Psu
Analogia jest chyba wystarczająco dla wszystkich, mam nadzieję, przejrzysta.
4. Niepamięci cud
Dobrze zdać też sobie sprawę z tego, że dzieci są być może wdzięcznymi ofiarami, ale… dopóki są dziećmi. Prędzej czy później dorosną, a wszystko, co im zrobiliśmy zachowają sobie na specjalnej karcie pamięci, zwanej podświadomością. Jeśli zadbają o dobra, zdrową relację i łączność z samymi sobą, zdołają sobie przypomnieć to, czego wolelibyśmy, żeby nie pamiętały. I, proszę mi wierzyć, tekst:
a ja dostawałem klapsy i wyrosłem na ludzi
świadczący o tym, że wyrośli jednak na dosyć głupkowatych ludzi, jest naprawdę najlepszą z możliwych opcji.
Traktujmy nasze dzieci tak, by móc z nimi – kiedy już będą dorośli – siąść i wytłumaczyć każde swoje zachowanie wobec nich.
A z klapsami, tak jak i z całym seksem – dopóki zgodzą się na nie dwie dorosłe, żywe i najlepiej trzeźwe osoby – pewnie, czemu nie?
Dzisiejsze święto jest dla mnie od prawie czternastu lat – od kiedy odszedł mój tata – bardzo bolesne. Rok temu nie byłam jeszcze gotowa na taki wpis, ale teraz nadszedł już chyba odpowiedni moment. Nie będę tu przypominać kim był Józef Patkowski oraz jak ogromny i nieoceniony wpływ miał na historię muzyki elektroakustycznej w Polsce. To można sobie sprawdzić w encyklopedii. Dziś Dzień Ojca, więc chciałabym pokazać światu, jakiego miałam cudownego tatę!
Kiedy się urodziłam, tata miał 56 lat. Normalnie nie wspominałabym o tym, bo nigdy nie miało to dla mnie specjalnego znaczenia, ale jednak szybko okazało się, że istnieje pewna grupa społeczna, dla której wręcz przeciwnie, różnica wieku jaka była między nami, ma znaczenie ogromne. Wzmiankowaną grupę stanowiły starsze panie, które spotykaliśmy na częstych wspólnych spacerach. Te, widząc permanentny stan zakochania, w którym tkwiliśmy od momentu moich urodzin (zresztą do samej jego śmierci), czuły się niejako w obowiązku skomentowania tego słowami:
– Och, dziecinko, musisz bardzo kochać swojego dziadziusia!
– standardowe zagajenie starszych pań, które spotykaliśmy z tatą na wspólnych spacerach
Najpierw bardzo byłam tym zdziwiona i pytałam:
– Ale skąd pani to może wiedzieć? Przecież mój dziadek mieszka w Zakopanem!
– moja reakcja
Aż odpowiadać zaczął tata:
– Proszę pani, moja wnuczka ma 21 lat. TO jest moja córka!
– taty reakcja
Był to absolutnie fenomenalny komunikat, gdyż – jak każda prawda – trochę wstrząsający dla odbiorcy. W każdym razie pomagało.
Starsze panie szybko okazały się zresztą zmorą nie tylko spacerów, ale również wszelkich podróży środkami lokomocji. Tata, i to z pewnością mam właśnie po nim, był niesamowicie przekornym człowiekiem. Niewiele było trzeba, by go sprowokować do zrobienia czegoś, czego robić wcale nie planował, ale wyczuwając, że spotka się to być może z oburzeniem, po prostu nie mógł sobie odmówić.
Miałam może 5 albo 6 lat (i pamiętam tę sytuację tylko częściowo, bardziej z relacji rodziców), jechaliśmy gdzieś razem pociągiem. W przedziale były dwie irytujące starsze panie, którym tata bardzo się nie spodobał już od pierwszego wejrzenia. Tata, jak to tata, wyłożył nasze bagaże, usadowił mnie na moim miejscu, upewnił się że jestem szczęśliwa (to zawsze było dla niego najważniejsze) i udał się do Warsu. Kiedy po jakimś czasie wrócił… z piwem, wzrok pań sprawił, że pozostała mu tylko jedna rzecz. Unosząc rękę z piwem i patrząc na mnie, zapytał:
– Chcesz?
Na to podobno śmiertelnie poważnie i z odrobiną smutku w głosie odpowiedziałam:
– Nie, tatusiu. Dziękuję, ale dziś nie mogę. Biorę jeszcze antybiotyk.
Panie umarły, więc przez resztę podróży mieliśmy przynajmniej święty spokój.
Tata często powtarzał przy wielu osobach, że mnie „bardzo lubi”. Wtedy na ogół ludzie się dziwili i wygłaszali oklepane:
– Chyba ją kochasz, a nie lubisz! To twoja córka!
Na co zwykł odpowiadać:
– Oczywiście, że ją kocham! To moja córka! Ale wcale nie jest powiedziane, że muszę ją lubić, a ja ją lubię naprawdę bardzo. I myślę, że to jest cenne.
To było cenNe. Bardzo cenNe. Tata bardzo szybko stał się przede wszystkim moim ogromnym przyjacielem. Ten ekstremalnie wrażliwy i równocześnie niewiarygodnie mądry mężczyzna nigdy nie tracił energii na idiotyczne akty zazdrości, jakich często dopuszczają się ojcowie wobec absztyfikantów swoich córek. Dla niego, o czym już pisałam, punktem wyjścia było moje szczęście, jeśli więc ktoś mi je na jakimś etapie mojego życia dawał, był automatycznie jego przyjacielem, a nie wrogiem. Umiał myśleć szerzej i równocześnie czuć głębiej. Łączył w sobie wiele tych cech, z którymi sama sobie u siebie nie umiałam dać rady, a u niego mogłam je podziwiać jak skarby. Doskonale czuliśmy się we własnym towarzystwie. Dzięki niemu poznałam niesamowite osobistości z szeroko pojętego świata kultury: fantastycznych malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, pisarzy, muzykologów. Wielkie nazwiska, ale przede wszystkim wielkich ludzi, których silna aura na pewno w znacznym stopniu mnie ukształtowała. Dzielił się ze mną wszystkim, co najlepsze. Po prostu… bardzo się lubiliśmy.
Kiedyś, w luźnej rozmowie, poprosił mnie, żebym przyszła na jego pogrzeb ubrana na kolorowo. (Jego późniejsza śmierć zaskoczyła nas wszystkich, podejrzewam nawet, że jego też, bo był niedługo przedtem w naprawdę dobrej formie.) Nie spełniłam tej prośby. Nie umiałam. Postąpiłam jednak zgodnie ze sobą, a to dla niego i tak liczyło się najbardziej. Jego odejście było dla mnie jednym z ważniejszych duchowych przeżyć. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, cieszę się, że to właśnie on pomógł mi się ze śmiercią odrobinę oswoić. Przez swoją charyzmę i niebywale dobrą energię, która od niego emanowała, zmierzanie się z tym wszystkim było łatwiejsze.
Nie zmienia to jednak faktu, że cholernie mi go brakuje. Zwłaszcza teraz, kiedy w ogóle brakuje ludzi mądrych i inteligentnych dookoła. Wiem, że był jedną z tych osób, których odejście bezpowrotnie zachwiało porządek Wszechświata.
Dzień po tragicznej śmierci Keitha Flinta, tłumacząc swojej klasie, czemu jestem tak strasznie smutna – opowiedziałam uczniom o tym, co się wydarzyło oraz że bardzo kochaliśmy Keitha z tatą właśnie. Na to jeden z moich cudownych wychowanków stwierdził:
– O, to teraz pani tata będzie mógł go poznać osobiście w niebie…
Niesamowicie mnie to wzruszyło. Nie wiem, gdzie teraz jest. Wiem jednak, że miejsce to zyskało dzięki niemu nową, lepszą jakość. Mam tylko nadzieję, że nie ma tam zbyt wielu starszych pań.
Każda kolejna przesyłka od Mary Kay budzi we mnie małą dziewczynkę, niewiarygodnie szczęśliwą z rozpakowywania (co prawda kupionego przez siebie samą za ciężko zarobione pieniądze, ale jednak) nowego prezentu. Nigdy wcześniej kosmetyki nie wyzwalały we mnie takich emocji, żeby nie powiedzieć, że w ogóle nie wyzwalały żadnych. Były oczywiście niezbędne do codzienNego życia, jednak nigdy przesadnie przeze mnie fetyszyzowane. Czasy się zmieniają, ja się starzeję, widać pora na nowe. Z przyjemnością opiszę więc kolejne produkty Mary Kay, które jakiś czas temu do mnie dotarły.
1. Miętowy balsam do stóp
fot. Marianna Patkowska
Stopy są bardzo delikatną częścią ciała, wymagającą specjalnej pielęgnacji i czułości, a suchość powietrza i smog, z którymi się tu codziennie stykam plus ostatnie fale upałów, które dały nam wszystkim popalić, sprawiły, że musiałam swoim stopom poświęcić jeszcze więcej uwagi, niż zazwyczaj. Z pomocą przyszedł fantastyczny Miętowy balsam do stóp, który cudownie nawilża i obezwładnia fantastycznym, niesamowicie rześkim zapachem mięty, przynosząc stopom uczucie chłodu, świeżości i lekkości.
2. Chase a Rainbow™ z serii Believe + Wonder
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Już w pierwszym swoim artykule poświęconym kosmetykom Mary Kay pisałam o balsamie do ciała – Chase a Rainbow™, który dostałam w prezencie za pierwsze zakupy i w którego zapachu zupełnie się zakochałam. Lekki, świeży, owocowo-kwiatowy, bardzo orzeźwiający i cudownie pobudzający zmysły! Ponieważ przez dłuższy czas używałam głównie kosmetyków z serii Satin Body (którą opisałam TUTAJ), jeszcze mi go sporo zostało.
Niedawno postanowiłam spróbować jeszcze dwóch kosmetyków z tej samej serii (Believe + Wonder): Żelu pod prysznicoraz Mgiełki do ciała. Wszystkie trzy nie występują w zestawie, ale idealnie się uzupełniają. Żel pod prysznic – czego można się było spodziewać – równie pięknie jak balsam pachnie oraz wspaniale się pieni. Zaskoczeniem była dla mnie natomiast mgiełka do ciała. Dłuższy czas nie bardzo wiedziałam jakie jest jej zastosowanie, teraz jednak wszystko jasne, więc spieszę wytłumaczyć. Jest to rodzaj deo-perfumek, których używamy po kąpieli i wsmarowaniu w siebie balsamu. Utrwala piękny zapach i pozwala poczuć się naprawdę świeżo. W przeciwieństwie jednak do deo-perfumek, po pierwsze stosujemy naszą mgiełkę na całe ciało, a po drugie możemy też (choć do tej pory uważałam to za ryzykowne posunięcie, jednak sprawdziłam i mogę polecić!) spryskać się nią w ciągu dnia, bez wcześniejszego prysznica i działa wtedy odrobinę jak chusteczki nawilżające.
Jednym słowem idealne rozwiązanie na upalne, parne dni, np. w pracy, kiedy nie bardzo możemy się wykąpać.
3. Makijaże kosmetykami Mary Kay
fot. Marianna Patkowska
Ponieważ zamierzam dziś opisywać nowo kupione produkty do makijaży i ilustrować swoje słowa zdjęciami tychże na mnie, pomyślałam, że najwygodniej będzie zrobić coś na zasadzie legendy. Powyżej przedstawiam wszystkie kosmetyki do malowania, których w sumie użyłam. Poniżej zaś zrobię odnośniki do każdego kosmetyku po kolei z odpowiednimi numerami, a potem pod swoimi zdjęciami w konkretnym makijażu zaznaczę tylko numery kosmetyków. Mam nadzieję, że tak będzie łatwiej, gdyby ktoś był ciekaw, czym taki makijaż zrobić.
4. Rozświetlacz w płynie do twarzy i ciała – Golden Horizon
fot. Marianna Patkowska
Jak wspominałam w ostatnim wpisie, zauroczyły mnie Rozświetlacze w płynie do twarzy i ciała, więc skusiłam się na dwa kolory – najjaśniejszy srebrny i najciemniejszy brązowy. Tym razem uzupełniłam swoją kolekcję o trzeci (już ostatni z serii), złoty – Golden Horizon. Jestem niesamowicie zadowolona, używając go zarówno osobno (i wymieszanego z podkładem, i nie), jak i łącząc go z resztą. Rozświetlacza można używać w sposób tradycyjny (kości policzkowe, łuk kupidyna, broda, czubek nosa i tuż pod linią brwi), można też traktować go równocześnie jak cień do oczu. No i oczywiście także na dekolt, ręce i gdziekolwiek poczujemy potrzebę pięknie zabłysnąć.
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Do makijażu na obydwu zdjęciach użyłam produktów: 1, 3, 5, 6, 7, 8, 9, 11 💄💅💋
5. Koloryzujący flamaster do ust
Magenta Mirage
fot. Marianna Patkowska
Kiedy pisałam, że nabyłam Koloryzujący flamaster do ust Desert Flora i że żaden z pozostałych trzech kolorów do mnie nie pasuje, nie wiedziałam jeszcze jak mi się spodoba na moich ustach Magenta Mirage! (A wszystko oczywiście dzięki mojej wspaniałej Konsultantce, która pozwoliła mi go wypróbować.) Odwołuję więc swoje słowa, choć w dalszym ciągu najmniej mnie przekonuje Canyon Coral.
Kolor Magenta Mirage znajduję jako zdecydowanie bardziej oficjalny i poważniejszy niż Desert Flora. Na pewno nie na każdą okazję. Jest jednak naprawdę przepiękny i niesłychanie kobiecy!
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Do makijażu na obydwu zdjęciach użyłam produktów: 1, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 12 💄💅💋
***
fot. Marianna Patkowska
Do makijażu na zdjęciach użyłam produktów: 1, 2, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 13 💄💅💋
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Do makijażu na zdjęciach (i poniższym filmiku) użyłam produktów: 1, 3, 4, 5, 6, 7, 10, 14 💄💅💋
P.S. A na deser łączę swój cover piosenki „Pretty hurts” z repertuaru Beyoncé, ale napisanej przez cudowną Się. Zamieszczam go pod dzisiejszym tekstem nie tylko dlatego, że jestem tu (nie)przypadkowo pomalowana akurat opisywanymi kosmetykami Mary Kay, ale ze względu na jej bardzo mądry i głęboki przekaz. Wygląd – wbrew być może całemu temu wpisowi – nie jest aż tak ważny, „kiedy to dusza potrzebuje operacji”…
Rzadko zwracam się na tym blogu tylko do jednej płci, ale…
Kochane Kobiety,
pamiętajcie, że jesteście cudowne, wspaniałe i wartościowe i określa Was przede wszystkim to, co jest w Was w środku. Reszta to tylko przyjemne, ale nic nieznaczące bzdurki (nawet jeśli pisanie o nich zajęło mi całe mnóstwo czasu i energii 😉 )!