
Praca, którą podjęłam i z której mnie wyrzucono rok temu w Gdańsku oprócz okradania mnie z przyszłej emerytury, a nas wszystkich z moich podatków (sytuacja została – groźbą – uregulowana), miała tylko jeden minus. Dwa razy w tygodniu w naszej restauracji odbywały się wieczorki szantowe. Szanty na żywo są jeszcze gorsze od tych sączących się z jakiegokolwiek odbiornika, a niestety nikt jeszcze nie wymyślił klauzuli sumienia, która pozwalałaby pracownikom chronić własne uszy i poczucie estetyki, odmawiając pracy w zagrażających im warunkach. Kiedy więc biegałam między stolikami z notesem, talerzami czy ścierą, dwa dni w tygodniu miałam okazję przypomnieć sobie, a potem regularnie utrwalać, czemu aż tak nie lubię szant, bo – jak zwykle – problem tkwi głębiej niż w samym guście czy muzyczno-lirycznych preferencjach.

🛟 Nadmorska cepeliada

Wydawało mi się, że jedynym człowiekiem z „morskiej branży” śpiewającym szanty był specyficzny Quint ze „Szczęk”. I faktycznie, potwierdził to mój Partner, dorastający wśród dzieci marynarzy syn kapitana rybołówstwa:
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A Twój tata śpiewał szanty? – zadaję Kochankowi trudne pytanie i oddycham z ulgą, słysząc odpowiedź.
– Nie, no co Ty! Marynarze nie znoszą szant! Szanty śpiewają ludzie z kompleksami, którym się wydaje, że są wilkami morskimi. Lądowe, k…a, ciecie!
– 🤣🤣🤣😘
I takie też zawsze miałam wrażenie, że coś tu zalatuje cepeliadą. Podobnie jak pijane cepry z podróbami góralskich kapeluszy na głowach, akcentujące każde słowo na pierwszą sylabę i myślące, że mówią gwarą, „panicku”. Albo aktorzy ze „Szpilek na Giewoncie” – wyubierani w odświętne góralskie stroje, mimo że w scenach, w których je na sobie mają, brak ku temu odpowiedniej okazji – również myślący, że mówią gwarą. (Spojler alert – nie mówią.) Czuję, że szanty są właśnie po to, by ludzie, którzy o rybołówstwie i pracy na morzu mają wiedzę znikomą, mogli się poczuć jak te morskie wilki, którym na wszelki wypadek wymyślono odbiegającą od prawdy rzeczywistość, mocno ją przy okazji romantyzując. Czy ja mam jakąkolwiek wiedzę o rybołówstwie? Nie mam żadnej. Od jakiegoś czasu poznaję jednak coraz więcej mocno dorosłych dziś dzieci marynarzy. Z ich całkiem różnych od siebie opowieści wyłania się jeden mroczny obraz. Obraz ojca przez większość czasu nieobecnego, a kiedy już obecnego, nadrabiającego swoją nieobecność dyscypliną. Dyscypliną pojętą w chory sposób, więc raczej tyranią i przemocą. Obraz ojca, który kojarzy się wyłącznie ze strachem. Ojca, za którym się nie tęskni, choć się go potrzebuje. Ojca, którego powrót jest koszmarem. Ojca na ogół coraz mocniej trawionego alkoholizmem. Czasem też uciekającego do, albo od drugiej równoległej utrzymywanej w ukryciu rodziny. Ojca, z żalu i złości do którego ulepiony jest jedyny znany wszechświat i rodzic – matka. Kiedy nóżka sama zacznie chodzić w takt:
cztery piwka na stół, w popielniczkę pet
jakąś damę roześmianą król przytuli wnet,
– „Cztery piwka”
warto sobie uświadomić, że ten król imprezy był na ogół sadystycznym zapijaczonym przegrywem, a dzieci, którym zniszczył dzieciństwo, zdążyły od tego czasu wychować kolejne poranione pokolenie. To niedługo doczeka się zresztą swoich dzieci. Jeśli ktoś zapyta, czemu istnieje dziś tak wielka przepaść między ludźmi jutra (sterapeutyzowanymi, otwartymi na nowe, empatycznymi), a ludźmi wczoraj (bezkrytycznie zapatrzonymi w poprzednie epoki i celebrującymi stare, okrutne i bezskuteczne rozwiązania), odpowiedź jest prosta. Nie wszystkich rodziców, na których spadła konieczność zerwania dawnych szkodliwych schematów kultywowanych przez poprzednie pokolenia, było na to emocjonalnie stać. Przez lata idealizowania patologii, niezajmowania się nią, nieleczenia jej, przyzwyczailiśmy się do niej, lekceważąc jej zgubny wpływ na całe społeczeństwo. Ale to już, rzecz jasna, nie tyczy się wyłącznie marynarzy.

🛟 Mężczyzna z historią

Jestem dzieckiem smutnych i przemocowych lat dziewięćdziesiątych. Czasów, z których większość mojego pokolenia się dzisiaj leczy. Czasów przepełnionych pogardą do kobiet, dzieci i zwierząt. Czasów, w których miłość rodziców była na ogół bezobjawowa, a „szacunkiem” nazywało się stare, ustalone kiedyś sztywne zasady, zawierające w sobie również nakaz, kto ma go komu okazywać. W końcu czasów dominacji kościoła katolickiego, który jakże skromnie przyznał samemu sobie monopol na jedyną słuszną rację, właściwy system wartości i – najważniejsze! – możliwość decydowania, co jest grzechem. Trzymał tym za twarz co najmniej połowę społeczeństwa – kobiety funkcjonujące w nieustającym poczuciu winy i wstydu. Drugą z kolei wspierał, utrwalając podwójne standardy. Znakomicie wzmacniał istniejący od lat patriarchat (stojący zresztą w swoim założeniu w sporej rozbieżności z naukami Chrystusa).
W takim klimacie dorastałam, marząc wraz z innymi cnotliwymi nastoletnimi niewiastami z dobrych domów z fortepianem o tajemniczym mężczyźnie z historią. Mityczny marynarz z szant doskonale się w ten obraz wpisywał. Małomówny, brzydki (choć mający w sobie bliżej nieokreślone to coś), intrygujący mężczyzna z historią. W marzeniach wydawał się idealny, jednak małomówność to doskonały kamuflaż. Można w nim pomieścić jak w worku wszystkie swoje deficyty. Kiedy zaczęłam te fantazje wprowadzać w życie, dziwnym trafem „historie” poznawanych bliżej małomównych mężczyzn z historią nie były ani historiami doskonale napisanych doktoratów, ani historiami sukcesów w działalności społecznej, ani nawet historiami wydostania się z trudnego domu lub/i własnego nałogu, a potem wspięcia się na sam szczyt dobrego, trzeźwego, pozytywnego życia. Były natomiast niemal za każdym razem historiami o męskiej słabości, niedojrzałości, nieodpowiedzialności i uciekaniu w przeróżne uzależnienia od życia, które przerasta. (Nota bene – podziękujmy za to patriarchatowi gromkimi brawami – życia w strukturze wymagającej od mężczyzn radzenia sobie ze wszystkim najlepiej; bez żadnego wsparcia i prawa do łez.) Wiele dziewcząt lat dziewięćdziesiątych myliło te nieprzepracowane problemy dorosłych mężczyzn z bezradnością niemowlaka, którym trzeba się zaopiekować. Zupełnie, jak by ukształtowany już człowiek (nawet, jeśli ukształtowany źle) odpalał w nich automatycznie – na równi z małym zapłakanym bobasem – instynkt macierzyński. (Prawdziwy lub ten narzucony kulturowo dziewczynkom przez odpowiednią selekcję przeznaczonych dla nich zabawek.) Oczywiście te lepiej wychowane – czyt. świadome i pewne siebie oraz swojej wartości – niewiasty miały znikome szanse zaplątać się w sieć wystającą z małych żenujących kuterków pokrytych mchem i paprocią. Zdrowe przyciąga zdrowe. Ja piszę dziś o swojej własnej bańce, patrząc przez swoje własne filtry.
Za każdym razem, nawet po raz setny, słuchając podczas pracy frazy:
i cała w żaglach, jak w białej sukience
jak piękny ptak, który zapiera w piersi dech
chwyciłem mocno ster w obie ręce
i żeglowałem zasłuchany w fali śpiew,
– „Biała sukienka”
ściskał mnie dojmujący smutek. Stawała mi przed oczami młoda pogubiona dziewczyna, którą kiedyś znałam. Gdyby się w jakimś momencie nie zjawił, może udałoby się uniknąć jakże tragicznego dla niej… chwycenia jego steru.

🛟 Smutna opowieść
o Belli i Lądowym Cieciu

Miała szesnaście lat i składała się z niemal samych sprzeczności. Wolny, artystyczny duch, potrzeba eksplorowania nowego, nieznanego, odrobinę niebezpiecznego, potrzeba nieustannego wracania na samą krawędź – to była jej natura. Równocześnie religijna indoktrynacja i pranie mózgu, którym została we wczesnym dzieciństwie poddana, jak również znienawidzone, ale też wtedy bardzo jej potrzebne konwenanse w połączeniu z ogromną nieśmiałością i niepewnością siebie, odgradzały ją od siebie samej. Żyła w rozdarciu, dryfując po cudzych opiniach na swój temat i nie mając żadnego punktu zaczepienia w postaci swojej własnej niezależnej, stabilnej. Opinii, że jest wystarczająca. Kiedy zaczęła dojrzewać, zrozumiała Freuda – powodowały nią dwie siły: ogromny seksualny popęd i obsesyjne pragnienie śmierci.
Nazwałam ją Bellą, bo myślę, że gdyby trafiła na lepsze dla siebie czasy i bardziej sprzyjające warunki rozwoju, byłaby bliźniaczą kopią Belli Baxter z „Biednych istot”. Cudownej młodej kobiety, której od samego początku pozwalano być sobą, nie narzucając żadnych systemów wartości. Bella to życie, radość, spontaniczność, poszukiwanie, eksploracja, dobro i czystość. Czystość w najprawdziwszym rozumieniu tego słowa, niezbrukana żadnym kaznodziejskim bełkotem. Moja Bella mnóstwo intuicyjnie czuła, ale nie miała żadnej siły przebicia. Była wypatroszona z własnego człowieczeństwa i wypchana jakimiś ugrzecznionymi formułkami. Próbowała się buntować, ale miała zbyt silnych oprawców. Uciec od przytłaczającej rzeczywistości mogła w śmierć lub seks. Wybrała przyjemniejszą opcję, ale nawet to musiało okazać się skomplikowane. Jej sformatowany „system wartości” pomieszał jej wszystko w głowie i zamiast, jak filmowa Bella, z przyjemnością eksplorować młodość i swoje ciało, uwierzyła, że potrzebuje do tego „świętej i prawdziwej miłości”. Oczywiście najchętniej z małomównym marynarzem z historią…
Marynarz dopłynął do niej niespiesznie, bo o ponad trzy dekady za późno, sącząc whisky i wyglądając względnie mądrze. Nikt nie rozumiał, co taka dziewczyna w szesnastej wiośnie swojego życia widzi w czterdziestodziewięcioletnim mitomanie z wykształceniem średnim. Powierzchownością przypominał skrzyżowanie Shreka z Wujkiem Festerem z „Rodziny Addamsów” i choć wiem, że naigrywanie się z czyjegoś wyglądu jest słabe, to suchy opis jego parszywej osobowości (ani trochę niepodobnej niestety ani do tej shrekowej, ani festerowej) byłby chyba jeszcze okrutniejszy. Nie lubiłam go. Nikt go nie lubił. Nikt z wyjątkiem tych, od których była zależna, co – nawiasem mówiąc – zuchwale wykorzystał. Uważała go za bardzo inteligentnego i oczytanego. Ale co ona wtedy wiedziała! To była taka inteligencja i takie oczytanie, którymi można zaimponować przyszłej maturzystce, ale na pewno nie studentce profesorów wybitnych, pod których skrzydła kilka lat później trafiła. Zastanawiałam się, czego ten stary ramol chce od dziecka, bo emocjonalnie była dzieckiem. I zanim jakiś boomer odpowie, że:
chłe, chłe, wiadomo czego!
to wyjaśnię, że jej poranienie nie czyniło z niej kochanki łatwej do uwiedzenia. Była, owszem, kochanką niezwykle namiętną, zatracającą się w bliskości całkowicie, nieuznającą w tym obszarze żadnego tabu, ale też równocześnie obarczoną całym tym katolickim bagażem, co – powiedzmy sobie szczerze – koło atrakcyjności nawet nie stało. Plus nie miała wcześniej żadnych seksualnych doświadczeń. Zdrowy i zrównoważony mężczyzna, który chce chłe, chłe, wiadomo czego! wybiera do tego kobietę równie zrównoważoną, doświadczoną i świadomą. (Ewentualnie za to płaci.) Nie zniewieściałego podlotka, marzącego o sukni ślubnej, bo „bez ślubu to grzech”. Co z wytłumaczeniem najprostszym, mianowicie:
Może się w sobie po prostu zakochali?
Nigdy tego nie kupowałam. Ona wierzyła już w tak dużo, że z pewnością uwierzyła również w to, że go kocha, a on to odwzajemnia. Ale on? Z kilometra czuć było jakiś poważniejszy problem. Gdyby był całkowicie zdrowy i nawet odrobinę się nią zauroczył, szybko przyjąłby do wiadomości głos rozsądku podpowiadający mu, że sorry Batory, ale to równie absurdalne jak romantyczne zakochanie się w dziecku czy zwierzęciu. W jego wieku od partnera potrzebuje się kompletnie innych rzeczy niż świeże newsy, co było na sprawdzianie z chemii. Nawet, gdyby ten licealista był nie wiem jak dojrzały, a Bella – choć była dosyć dojrzała jak na swój wiek – w niczym nie przypominała zrównoważonej dorosłej kobiety, z którą można penetrować początki zimy swojego życia.
I żeby nie było wątpliwości – daleka jestem od stawiania banalnych tez, że różnica wieku w związku nie może przekraczać tylu a tylu lat. Niech będzie nawet i czterdziestoletnia, ale niech młodszy partner ma szansę być partnerem. Niech startuje z równej pozycji, a więc ma wcześniej jakieś swoje życie po wyfrunięciu z rodzinnego gniazda. Jakieś poprzednie związki, jakąś pracę, jakąś historię. Inne zależności są co najmniej niepokojące i świadczą o pewnych problemach osoby starszej. Nie trzeba było długo czekać, żeby się okazało, że intuicja mnie nie myliła. Lądowy Cieć przygruchał sobie zahukanego dzieciaka, żeby… poić go (prawdziwymi lub jednak – wnioskując po jego aparycji – urojonymi) opowieściami o swoim… życiu erotycznym sprzed ich związku (kto normalny tak robi?). Opowiadał już i tak poranionej chodzącej naiwności z detalami o swoich mających miejsce dekady wcześniej rzekomych ekscesach z przypadkowymi kobietami, a biedna Bella zatruwała samą siebie gotującymi się w niej złością, nienawiścią, żalem i zazdrością. Dziś pasuje mi do tego tylko jedno, poznane po latach, brzydkie, ale jakże trafne powiedzenie:
Gadaj z dupą, to cię osra.
Ale w tamtych czasach nie tylko patriarchat miał się świetnie. Pokutowało też absurdalne przeświadczenie, że starym ludziom należy się szacunek… bo są starzy. Możesz więc być głupi jak but, niczego sobą nie reprezentować, ale… dożyć. I pyk! Szacuneczek – raz. Podchodziłyśmy więc do niego – mimo mojej niechęci – z jakąś dozą kompletnie niezasłużonego szacunku.
Zastanawiałam się, czemu tak ją traktuje. Czemu bawi się jej kruchym ego, które każe jej od razu rywalizować ze wszystkim, co mogło być dla niego lepsze, bardziej ekscytujące, byle tylko mu się nie znudzić. Byle nie zostać odrzuconą. Okazało się, że powód był banalny – jego kompleks. Kobieta znająca życie, mająca doświadczenie z mężczyznami łatwo rozpozna ściemę. Nie będzie znosić opowiastek o licznych barowych podbojach swojego absztyfikanta sprzed lat, bo w odwecie zawsze mogłaby wyjąć z rękawa swoje własne historie, których ten prawdopodobnie jednak nie chciałby słuchać. (Nawet gdyby nie miała ich w życiorysie, mogłaby wymyślić je na poczekaniu – dojrzałość to nie tylko doświadczenia, ale też umiejętność radzenia sobie.) Nie przyjmie na wiarę, jak doskonały trafił jej się ogier, bo sama z łatwością oceni, czy to aby nie łysy koń. Dziewicy w pruderyjnym kagańcu można wmówić i narzucić niemal wszystko. Czego jednak mimo zachwytu i wpatrzenia jak w obrazek nasz stary mędrzec na miarę późnego liceum od swojej młódki dostać nie mógł? Porównania na swoją korzyść! W tym punkcie inteligencja go prześcignęła. A ileż można trwać we frustracji? On wytrwał rok, po czym rzucił Bellę w sposób najdojrzalszy z możliwych – zawinął się i uciekł jak szczur z tonącego (nomen omen) okrętu. Wyłączył telefon i udawał, że go nie ma. Jedyni z nim łącznicy, jakimi byli jego – podobnej do niego klasy – znajomi, oczywiście nabrali wody w usta. Każdy chciał pomóc, ale nie na tyle, żeby zrobić to skutecznie. Jeden nawet tak bardzo chciał być w tej próbie pomocy wiarygodny, że aż przyjechał do rodzinnego domu Belli ją pocieszać.
Gość w dom, Bóg w dom,
jak głosi pewne powiedzenie, więc rodzina Belli – wbrew jej woli, a więc przemocą – wyrzuciła ją na niewygodną kanapę, oddając gościowi jej pokój. Nie przeszkodziło mu to jednak w molestowaniu jej, w co najpierw jej nie uwierzono, a potem całą sytuację skwitowano stwierdzeniem, że „pewnie prowokowała”. Bardzo dziękuję i za takiego Boga, i za takie pocieszanie. Potem Lądowy rozpuścił wici, że Bella jest… rozwiązła. Co prawda był jedynym tej ogromnej rozwiązłości konsumentem, ale nie o prawdę przecież chodziło. Tandetna, ale skuteczna zagrywka. Bella miała czuć się upokorzona i zmieszana z błotem. Zapomniała, że jako kobieta ma przecież dużo mniejsze prawa niż mężczyzna. On, mając kilkaset (prawdziwych lub urojonych) kochanek, zawsze będzie zdobywcą, ona po pierwszym w życiu związku będzie „puszczalska”. Czego nie rozumiecie? Skoro więc źródełko rozkoszy cielesnych wyschło, przyszedł czas na drugą namiętność. Jednak po dwóch próbach samobójczych, skołowana odpuściła. Nie zniosłaby kolejnego odratowania i kolejnej pani psychiatry, która nie pomogła, ale za to zaszkodziła.
Bardzo żałuję, że tak mało wtedy Bellę znałam. Tak mało o niej wiedziałam. Gdybym była jej matką, powiedziałabym Lądowemu, że ma trzymać wszystkie swoje żenujące członki wraz z resztą jestestwa, a z nimi również podobnych sobie kolegów, jak najdalej od całej naszej rodziny. I powiedziałabym mu to tylko raz – bez uprzejmości, zabiegania o to, by być dobrze postrzeganą czy cienia jakiejkolwiek sympatii (jak zresztą mogłabym polubić kogoś, kto krzywdzi osobę, którą kocham?). Reszta byłaby zaciekłą walką, w której nie miałby najmniejszych szans. Sama walczę słowem i piórem (chętnie też w sądzie), ale w razie czego od tłumaczenia ręcznego mam Partnera – tworzymy zgrany tandem, biada każdemu, kto wejdzie nam w drogę. Gdybym była jej ojcem, nigdy nie uciekłabym w chorobę, zostawiając ją z tym wszystkim zupełnie samą. Gdybym była jej przyjaciółką, wspierałabym ją. Wysłuchiwała, nie dawała rad, nie mądrzyła się, czy i w jaki sposób ma o nim zapomnieć. Dałabym jej przestrzeń, czas i swoją obecność. A przede wszystkim nigdy nie powtórzyłabym tego, co mi mówi w zaufaniu nikomu innemu. Ale… nie byłam. Przyglądałam się temu wszystkiemu z daleka. Nie wiedziałam nic o życiu czy lojalności (choć podskórnie dobrze wyczułam, że jej właśnie najbardziej Belli zabrakło).
Dziś przytulam Bellę mocno w swoich myślach. Nic, co się stało, nie było jej winą, choć długo tak myślała.

P.S. Choć szant rzeczywiście, jak deklaruję w tytule, nie śpiewam, pozostaję już od wielu lat pod ogromnym wrażeniem poruszającej pieśni „Amesterdam” Jacques’a Brela. Na deser łączę swoją autorską jej wersję.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ![]()

wytwórnia:
#MnieŚmieszy




































































































Z wiatrem w żaglach






































