„Yellowface” Rebecca F. Kuang

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Grzegorz Komerski
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2023
oryginalny tytuł: Yellowface

O książce „Yellowface” usłyszałam po raz pierwszy na instagramowym profilu Fabjulus, w jej książkowych polecajkach. Ponieważ Fabjulus pokazuje i poleca sporo książek, na ogół nie skupia się na ich pogłębionej recenzji. Zobaczyłam więc na krótkiej relacji, że jest to książka niezwykle efektownie wydana i usłyszałam, że warta przeczytania. Długi czas wydawało mi się, że traktuje o kwestiach marketingowych związanych z rynkiem wydawniczym i że prawdopodobnie jest poradnikiem. Jakimż zdziwieniem okazało się więc dla mnie w księgarni, w której szukałam przed Świętami prezentu dla mamy, że to… powieść. W dodatku powieść od pierwszych zdań wciągająca, napisana zgrabnie, z polotem. Do tego jej akcja rzeczywiście rozgrywa się w kręgach wydawniczych, a głównymi bohaterkami są pisarki. Czy mogłam znaleźć lepszy prezent dla mamy redaktorki (co prawda ze znacznie mniej drapieżnych od agresywnego amerykańskiego rynku wydawniczego polskich muzykologicznych realiów, ale zawsze)? Oczywiście nie miałam pojęcia, jaka okaże się fabuła, jednak już po pierwszych zdaniach wiedziałam, że powieść utrzyma przyzwoity poziom, przynajmniej językowo. Prezent okazał się strzałem w dziesiątkę – książka bardzo przypadła do gustu mamie, a niedługo później wpadła również w moje ręce.

O czym jest „Yellowface”?

Jestem ogromną przeciwniczką spojlerów, więc napiszę o fabule tylko tyle, ile mogę, by nikomu, kto nie przeczytał jeszcze tej książki, nie psuć przyjemności. Już w pierwszym zdaniu dowiadujemy się o śmierci Atheny Liu – dwudziestosiedmioletniej amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia. (Co po pierwsze rodzi skojarzenie z Klubem 27, a po drugie – sama autorka, Rebecca F. Kuang, jest w tym samym wieku.) Pisarki topowej, cieszącej się błyskotliwą karierą, wieloma ważnymi nagrodami, ogromną popularnością swoich książek i sześciocyfrowymi kontraktami. Młoda, piękna, utalentowana, atrakcyjna, sławna i bogata umiera nagle, tragicznie i… dość groteskowo. Jednak to nie ona jest główną bohaterką powieści. Albo inaczej – nie jedyną. Główną bohaterką i równocześnie narratorką, od której dowiadujemy się o Athenie oraz o wszystkim, co wydarzy się po jej śmierci (i w pewnym sensie połączy obie bohaterki już na zawsze), jest jej rówieśniczka June Hayward. Obie kobiety znają się już prawie dekadę. Studiowały i podczas studiów też mieszkały razem. Nie jest to bardzo zażyła znajomość, nie jest to też z pewnością przyjaźń.

Relacja Atheny i June

Niezwykle ważne w moim odczuciu jest zrozumienie, czym relacja obu pań tak naprawdę jest. Dla Atheny (chociaż jej głosu w tej sprawie nie poznamy nigdy) to w najgorszym – dla June – razie znajomość powierzchowna, mało istotna, jedna z tych, których braku nie odczuje się dotkliwie, natomiast dla June to jednostronna, całkowicie zatruta zawiścią i zazdrością o karierę koleżanki obsesja. Myślę, że warto to sobie uświadomić. Już po kilku pierwszych stronach, na których June zapewnia nas, jak bardzo Athena była zapatrzona w siebie, jak nieczuła na innych, jak nieznośna, jak skupiona na sobie, uruchamia się we mnie automatycznie adwokat diabła. Z opisu mniemam, że Athena miała silnie rozwinięte cechy histrioniczne. Lubowała się w tym całym otaczającym ją medialnym szumie, pławiła w splendorze, była miła, ale na dystans, dodatkowo sprawiała wrażenie, że ciągle występuje na scenie, co z pewnością mogło irytować wiele osób. Nie skupiała się na innych wcale, czy też nie skupiała się na innych w sposób, jaki ci inni uznali za jedyny słuszny? (To nie jest histrioniczna solidarność – my histrionicy naprawdę różnimy się między sobą.) Bronię jej zachowań nie dlatego, żeby wydawały mi się całkowicie słuszne, ale dlatego, że są przestawiane przez bohaterkę, której od początku nie wierzę. Bohaterkę, która wkłada w zachowania koleżanki gotowe tezy, gotowe intencje – nie mamy jak sprawdzić, co myśli o tym sama Athena. Ciekawym zabiegiem jest moment, w którym June się przedstawia. Zaczyna od wzmianki o śmierci Atheny, potem przybliża nam przez kilka stron jej postać, żeby następnie zakończyć ten opis słowami:

Prawdopodobnie nikt nie jest w stanie z Atheną wytrzymać, ponieważ żaden człowiek nie ścierpi bezustannego porównywania się z lepszymi od siebie. A ja trwam przy niej zapewne dlatego, że jestem żałosna.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 7

Myślę, że przed terapią, udałoby mi się na te słowa nabrać. Biedna, równie zdolna czy wręcz utalentowana jak Athena June, której – w przeciwieństwie do jej azjatyckiej koleżanki – wiatr wieje w oczy.  Podczas kiedy Athena święci triumfy, błyszczy jak diament, ma swój debiut dawno za sobą, za każdą sprzedaną książkę dostaje tantiemy (co June się nawet nie śni), kiedy stać ją na najdroższe alkohole, a i tak w drogich i modnych knajpkach mężczyźni stawiają jej szampana, debiut June przechodzi bez większego echa; ani czytelnicy, ani jej wydawca, ani nawet agent nie są nią ani trochę zainteresowani. Czy po ludzku rozumiem frustrację June? Oczywiście. Czy rozumiem jej lekkie ukłucia zazdrości i poczucie pewnej niesprawiedliwości? Rozumiem, ale już trochę mniej. Nad wyeliminowaniem tych uczuć ciężko pracowałam, więc dziś nie daję się zwieść June na manowce. Ma rację, twierdząc że jest żałosna. I wcale nie dlatego, że nie odniosła tak spektakularnego sukcesu, jak Athena. Jest żałosna dlatego, że tapla się w swoim nieszczęściu, sztucznie je napompowując i ciągle kurczowo trzymając się małego palca Atheny (metafora cudownej Okuniewskiej). A Athena… cóż. Osiągnęła pułap, na którym nie wie, ile to jest dużo, a ile mało pieniędzy. Nie zawraca sobie przesadnie głowy innymi ludźmi, ale… równocześnie jest dla nich serdeczna, a do June żywi nawet jakiś rodzaj sympatii. Zaprasza ją na wspólne wyjścia, raz nawet do domu, gdzie częstuje drogimi trunkami oraz… naleśnikami. Czy uważam, że to kwintesencja przyjaźni? Nie. Jednak jeśli ktoś, na kim nam zależy, chce nas w swoim życiu może nie aż tak blisko, jak byśmy chcieli być, ale też ciągle nieopodal, mamy dwa wyjścia: albo całkowicie wycofać się z relacji, którą uważamy za nierówną i krzywdzącą dla nas, albo uznać potrzeby drugiej strony i jakoś sobie z tym poradzić. Oba są dobre i uczciwe. Ale… nasza bohaterka nie jest uczciwa. Wybiera narzucone przez Athenę reguły, równocześnie użalając nad swoim losem – niewidzialnej i wiecznie wykorzystywanej „przyjaciółki”. Ona manipuluje również nami, czytelnikami. Robi z siebie ofiarę, przedstawia swoje decyzje tak, byśmy mogli pochylić się nad nią ze współczuciem, żebyśmy zrozumieli. I rozumiemy. Jednak… od początku do końca chodzi jej tylko i wyłącznie o nią samą. June Hayward gardzi ludźmi, co chętnie przypisuje nieżyjącej Athenie Liu. Kiedy przebija w końcu szklany sufit, przyjmuje azjatycko brzmiący pseudonim Juniper Song (oba człony są zresztą jej prawdziwymi imionami) i jest przejęta wyłącznie sobą i blichtrem, jaki niesie ze sobą świat, którego częścią zawsze chciała być. Nie jest to jednak świat wielkiej literatury. Jest to świat literatury, która się sprzedaje.
Jestem z siebie dumna, że odkryłam narcystyczny rys June już na pierwszych stronach, bo włożyła ona sporo pracy w to, żeby dać się polubić. (To znaczy Rebecca F. Kuang włożyła w to sporo pracy.) Jest niewątpliwie inteligentna, oczytana, obyta. Ma świetne, lekkie pióro, umiejętność obserwowania świata, celne sformułowania, a do tego jest taka… „swojska”, taka „nasza”. Nie jest obłędnie piękną i zgrabną, niesłychanie ambitną, idącą jak burza po trudnym amerykańskim rynku wydawniczym młodą wyniosłą Azjatką o „porcelanowej twarzy” i „wielkich sarnich oczach”. (Wygrać tyle razy w loterii życia to przecież nieludzkie. Wygrać? A może „wypracować”…) June jest „swojska” i „nasza”, bo jest w jakiś przedziwny sposób mimo wspaniałego wykształcenia, oczytania i talentu przeciętna, zwyczajna. Łatwo nam się z nią utożsamić, choćby trochę. Niezbyt piękna, średnio zamożna, stuprocentowo biała Amerykanka umiejąca śmiać się ze wszystkiego, również z siebie samej. Czy na pewno umiejąca? Nie. To wszystko chwyty, które mają nas złapać i nie wypuścić. A może to z założenia autorki od początku bohaterka negatywna i nie odkryłam niczego poza swoim własnym wreszcie zdrowszym osądem rzeczywistości.

Sztuka relatywizacji

Dalszych perypetii June nie chcę zdradzać. Przez całą powieść próbuje nam jednak udowodnić, że każde działanie można usprawiedliwić, wytłumaczyć, zrelatywizować. To zresztą wątek, który pojawia się nie tylko przy opisie zachowań June. Bohaterowie zaskakująco łatwo obwiniają innych ludzi za oczywiste konsekwencje swoich własnych działań.
Czym jest kradzież? Czy to, że ktoś nam coś ukradł, pozwala nam również ukraść mu coś „w odwecie”? (Pomijając już to, że ta jego „kradzież” jest „kradzieżą” mocno dyskusyjną – wszak każdy autor, obserwując świat, a potem go opisując, w jakimś sensie kradnie, przyswaja, zabiera, –  a nasza, całkowicie bezdyskusyjną.)

Mój Partner, kiedy opowiadałam mu fabułę, posłużył się znakomitą i niebywale trafną metaforą:

Kiedy nakradniesz części samochodowe, a potem w pocie czoła złożysz z nich samochód, to… on nadal będzie kradziony.

– Mój Partner

Owszem, choć niestety zdumiewająco łatwo dojść ludziom do całkiem odmiennego wniosku.

Widzimy, jak na dłoni cały mozolny proces okłamywania samego siebie i doskonałego radzenia sobie ze zrozumiałym, wychodzącym czasem na powierzchnię poczuciem winy. Widzimy proces wygumkowywania go. Nie chodzi i nigdy nie chodziło o prawdę. Chodzi o – mówiąc kolokwialnie – chronienie własnego tyłka. June zależy tylko na June i być może dlatego tak surowo ocenia Athenę – mierzy ją po prostu swoją własną miarą.

Yellowface

Powieść jest nie tylko o pewnej zawiłej, momentami zaskakującej, a momentami zaskakująco banalnej historii pisarki, która po śmierci sławnej koleżanki wdrapuje się nagle na wydawniczy szczyt. Rebecca F. Kuang porusza w książce wątek rasizmu oraz doprowadzonej do przesady poprawności politycznej. Zdradza to już zresztą sam tytuł, gdyż yellowface to to samo zjawisko, co blackface, tyle że w odniesieniu do osób żółtych. W uproszczeniu, jest to taki rodzaj teatralnego makijażu i charakteryzacji, który ma sprawić, że aktor biały będzie wyglądać jak Azjata. Mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać, czemu to niestosowne.
Z jednej strony główna bohaterka ciągle słyszy w swoim wydawnictwie o „różnorodności” i o zachowywaniu standardów z nią związanych, ale z drugiej nie ma ani krztyny świadomości posiadania „białego przywileju. Kuang w książce nigdzie nie nazywa tego po imieniu. Pojawia się niezrozumienie June, czemu tak łatwo i szybko styka się z łatką „rasistki”. I, prawdę mówiąc, to całkiem przekorne ze strony autorki, bo June rzeczywiście rasistowskie myślenie przejawia, ale jest to dużo bardziej złożone i skomplikowane, niż chcą to widzieć upraszczające wszystko internetowe głosy. Zostaje przez trolli obrzucana takim epitetem najczęściej niesłusznie. June lubi też posługiwać się potworkiem językowym, jakim jest „odwrócony rasizm” rozumiany jako niechęć do osób białych, która jest przejawiana przez ludzi o innym niż biały kolorze skóry. Z tym że… to nie rasizm! O rasizmie można mówić wtedy, kiedy większość populacji ma konkretny kolor skóry i mniejszość o odmiennym kolorze jest traktowana gorzej. Natomiast jeśli żółta mniejszość w białych częściach Stanów ma uprzedzenia do białych wynikające z ich rasizmu, to nie jest to żaden „odwrócony rasizm”, tylko zwykła konsekwencja gnębienia i złego traktowania.
June przybiera pseudonim wprawiający w konsternację samych Azjatów, którzy nierzadko biorą ją z tego powodu za osobę chińskiego pochodzenia. Tak, są to jej prawdziwe imiona, w czym więc problem? W manipulacji. Robi to, by sprzedać książkę, która opowiada zapomnianą i bolesną kartę historii. Bolesną… dla Chińczyków. Pytanie, które stawia sama June jest następujące:

Czy biała osoba nie ma prawa pisać o czymkolwiek zechce, jeśli zrobi to rzetelnie?

I tak autorka zaprasza nas do fascynującej dyskusji. Bo oczywiście, każdy ma prawo pisać o czymkolwiek chce. Żadna historia nie jest zarezerwowana wyłącznie dla tych, których bezpośrednio dotknęła. Z drugiej strony, jeśli jesteś białą Amerykanką, która chce taką historię samodzielnie opisać, nie maluj twarzy tak, by jej rysy kojarzyły się z tymi azjatyckimi. Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Nie zasłaniaj się agentem, wydawnictwem, w końcu mamą hipiską, która wymyśliła ci takie imiona (zwłaszcza drugie, którego nigdy dotąd nie używałaś). Weź odpowiedzialność za to, co robisz. To chyba mój podstawowy apel do June.

„Yellowface” oczami nNi

Dopiero podczas lektury uświadomiłam sobie, jak dawno nie czytałam żadnej powieści. Na półce „do przeczytania” czeka na mnie kilka smakowitych autobiografii oraz książek psychologicznych i dotyczących edukacji w szerszym aspekcie. Z półek „przeczytanych” patrzą na mnie przede wszystkim najgroźniejsi seryjni mordercy świata w ujęciach psychiatryczno-kryminologicznych, ale też mózgi w ujęciach psychiatrycznych, mnóstwo filozofów, wartościowe pozycje psychologiczne (do których zaliczam też dobrą Młynarską i znakomitą Nosowską), zdumiewające odkrycie i absolutna perełka, czyli „Pan Misio” Trokowicza oraz trochę klasyki, a w niej mój ukochany – niemal cały – Nabokov, oszałamiający Cortázar, fantastyczny Márquez, przepyszny Canetti czy doskonała Veteranyi. Czytając „Yellowface”, przypomniałam sobie, co kiedyś z poprzeczką dla powieści zrobił mi Nabokov i czemu, jeśli mam sięgnąć po powieść, rzadko sięgam po czyjąkolwiek inną. Nie, „Yellowface” mnie nie rozczarowała. Autorka zbudowała ciekawą, zaskakującą fabułę, stworzyła prawdopodobne psychologicznie postacie, napisała swoją powieść językiem wciągającym, gładkim, porywającym. Co prawda nie uniknęła dwóch rażących mnie błędów. Na początku June opisując Athenę podkreśla, że ta bardzo rzadko oznacza na swoich profilach w social mediach innych ludzi, nie dzieli się fotkami z celebrytami oraz że nie pokazuje się publicznie z ludźmi znanymi.

Tymczasem na zdjęciach, które trafiają na Instagrama Atheny, widnieje ona i tylko ona. Nikt inny.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 6

Jednak kilka stron dalej wspomina o selfie z Anne Hathaway, które Athena wrzuciła pewnego razu na Instagrama. Sytuację można było uratować dodając, że stanowiło ono absolutny wyjątek. Jednak nic takiego nie pada. W książce wzmianka o selfie z Anne Hathaway wygląda jak zagubienie autorki w swoim własnym tekście. Drugi błąd, który wyłapałam, to wyjazd June do matki. Matki, z którą spotyka się tylko podczas świąt organizowanych w domu siostry, więc musi zajrzeć do notesu, żeby przypomnieć sobie adres matki. Jednak już na miejscu okazuje się, że matka mieszka… nadal w domu, w którym June się wychowała. June nie pamięta tego adresu? To kolejne niedociągnięcie autorki, ale jeszcze bardziej redaktora. Mimo tych wpadek (których mój perfekcjonizm nie umie wybaczyć), nie jest to książka zła. Spełnia funkcję rozrywkową, czyta się ją dobrze i szybko, porusza tematy społecznie istotne i warte poruszania, zanurza nas w koszmarnym, przerażającym światku bogatych poczytnych autorów i żerujących na nich agentów i wydawnictw, pobudza do refleksji, zahacza o problemy natury etycznej, ma intrygujący klimat,  ale… to wciąż za mało. Nie jest wybitna.
Zaciekawiły mnie natomiast dwie wypowiedziane przez June kwestie. Pierwsza, z którą się zgadzam, że nie jest prawdą stwierdzenie, że media społecznościowe nie są prawdziwym życiem. Że owszem, są życiem jak najprawdziwszym. Sama sformułowałabym to nieco inaczej, mianowicie, że są jednym z wielu wycinków prawdziwego życia, podobnie jak wszystko inne, czego w nim doświadczamy. Druga była już znacznie bardziej oklepana i banalna, w dodatku powtarzana w książce kilkukrotnie, w formie retorycznego pytania:

Kim byłby autor, gdyby nie miał dla kogo pisać?

Chętnie na to pytanie odpowiem. Każda wielka sztuka broni się sama, choć ta „obrona” nie ma nic wspólnego z pieniędzmi i sławą. Sukces komercyjny to jedno, wartość sztuki to drugie. Jest to zarówno miłe dla artysty, jak i pełne korzyści dla społeczeństwa, jeśli ten pierwszy może ze swojej sztuki wyżyć i poświęcić się w pełni tylko jej, jednak bywa różnie. Jeśli pisarz stworzy wielkie i ważne dzieło sztuki (w tym miejscu przypomnę zupełnie nieznanego i nierozreklamowanego „Pana Misia” Bartłomieja Trokowicza), może, ale nie musi pójść za tym ogromny kasowy i wizerunkowy sukces. Jeśli celebryta napisze książkę i na wstępie będzie ona pozycją wyczekiwaną i kupowaną chętnie już w przedsprzedaży, nie oznacza to automatycznie, że jego dzieło będzie miało jakąkolwiek wartość. (Żeby nie powiedzieć, że takie sytuacje należą do rzadkości.) Kim jest twórca bez odbiorców? Ja jestem twórcą z bardzo nieliczną grupą odbiorców. Nieliczną grupą odbiorców mojego pisania i jeszcze mniejszą grupą odbiorców mojej własnej muzyki, którą się ze światem nie dzielę. Nie dzielę się, bo nie muszę. Utrzymuję swoją wolność, niezależność i spełnienie, jakie daje mi tworzenie czegoś, co uważam za wartościowe. Czy przez to artystycznie nie istnieję?

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę nieśmiertelnego Davida.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to