„Cowboy Carter” Beyoncé

wytwórnia: Sony Music Entertainment
rok wydania: 2024

Ten wpis będzie się nieco różnić od pozostałych moich płytowych recenzji. Zilustrowałam go okładką cyfrowego wydania płyty „Cowboy Carter” przede wszystkim dlatego, że nawiązuje ona do okładki „Renaissance” – poprzedniej płyty Beyoncé, której ma być kontynuacją. Druga przyczyna jest znacznie mniej istotna – przypomina mi ona reklamę Old Spice’a (Czy wiesz, że siedzę na koniu… tyłem?). #MnieŚmieszy
Dla porównania wrzucam tuż obok również okładkę tradycyjnej płyty CD. Całą resztę wpisu natomiast ozdobiłam własną country sesją zdjęciową, której przygotowanie miało być żartem, a koniec końców okazało się świetną i satysfakcjonującą zabawą.

Country

fot. Bożena Szuj

Z tatą łączyło mnie na pewno podobne spojrzenie na muzykę – nie były dla nas ważne etykiety czy podziały. Docenialiśmy muzykę dobrą, drażniła nas słaba. Oczywiście to dosyć subiektywne, choć dla taty – cenionego muzykologa – ze względu na kierunek skończonych studiów i ogromne osłuchanie, może odrobinę mniej. Wyrabiany przez lata gust potrafi po czasie odróżnić dzieło przyzwoite od typowej ściemy. Tata był niemal w całości zanurzony w muzyce współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, ja natomiast słuchałam dużo szeroko pojętej rozrywki, dzieląc się z nim co smakowitszymi kąskami. Nie ograniczałam się nigdy do jakichś konkretnych gatunków, bardziej ceniąc twórców niż sam styl, w którym tworzą. Wyjątki od tej reguły były trzy, mianowicie: disco-polo, szanty i country. Oczywiście pierwsza kategoria jest złem w czystej postaci, więc nie zmarnuję na nią blogowej powierzchni. Druga jest tylko niesłychanie irytująca, a trzecia… po prostu, nie mój klimat. Istnieją naprawdę wartościowe piosenki country, ale cała ta otoczka, te republikańskie wartości, toksyczna męskość, patriarchat, pikniki, George W. Bush w kapeluszu… to dla mnie za dużo starego, zwłaszcza, że tak przecież tęsknię za przyszłością. Oczywiście jestem fanką biustu oraz intelektu przecudownej Dolly Parton, ale odrzuca mnie od tej oazowo-góralsko-buraczanej subkultury w amerykańskim wydaniu.

Dodatkowo niedawno, choć nie znoszę westernów, zaufałam niestety rekomendacji Karoliny Korwin-Piotrowskiej i narzuciłam nam do oglądania „Yellowstone”. Nie wiem czemu, chyba w akcie masochizmu, przeboleliśmy wszystkie trzy sezony (trzy pod tą nazwą; dwa pierwsze: „1883” i „1923” sobie podarowaliśmy), które można byłoby streścić w następujący sposób: przygłupawa rodzina republikańskich kowbojów posiada gigantyczne ranczo wraz z masą długów. Zamiast się jednak przebranżowić, nadal pasie bydło i morduje wszystkich, którzy staną na jej drodze, co jednak nie przeszkadza jej członkom wierzyć we własną prawość i – o ironio! – sprawiedliwość. W dodatku co jakiś czas na pierwszy plan wyskakuje Kevin Costner (grający jedną z głównych ról) i strzela tekst typu:

– To nie stół tworzy wspólne kolacje, ale rodzina, która przy nim siedzi.

po czym wsiada do swojego helikoptera i odlatuje. Serial, zaiste, wybitny.

fot. Bożena Szuj

Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Mój stosunek do Beyoncé dość mocno się na przestrzeni lat zmienił. Szanowałam Destiny’s Child za niebanalne rytmy i harmonie, ale niezwykłość barwy Queen Bey doceniłam dopiero później. Nigdy nie była moją idolką, m.in. dlatego, że nie miałam specjalnego zaufania do jej smaku. Nie chodzi o komercyjność jej muzyki, lecz o pewną jej nierówność – z jednej strony ma na swoim koncie przeboje tak dobre jak „Countdown”, „End Of Time”, Blow czy „Work It Out”, z drugiej – potworki typu „Crazy In Love”, „Naughty Girl” czy „Check On It” (wiem, że ostatnia piosenka jest już bardzo stara, ale jednak powstała i nie przeszkadzała artystce, co mówi sporo o jej guście, nawet jeśli ewoluował). Jak by jednak nie być surowym wobec jej repertuaru – raz zdumiewająco dobrego, innym razem rozczarowująco średniego – jest wokalistką, która może absolutnie wszystko. Nawet, jeśli chodzi o śpiew operowy, co udowodniła na „Cowboy Carter” (choć nie do końca rozumiem po co, gdyż osobiście jestem zdania, że żaden głos w operowej manierze nie brzmi dobrze). Unikatowa barwa, ogromny talent i jeszcze ponoć większa pracowitość sprawiają, że mam do niej wielki szacunek i co jakiś czas z ciekawości sprawdzam, w którym miejscu swojej muzycznej podróży się aktualnie znajduje. Odkryciem i zaskoczeniem ostatnich wakacji była dla mnie płyta „Renaissance”, której po pierwszym wysłuchaniu słuchałam już na okrągło. Uzależniła mnie. Nareszcie usłyszałam artystkę wyluzowaną i zwyczajnie cieszącą się powstającą muzyką. Osiągnęła tak wysoki poziom (zarówno jeśli chodzi o zarobki, jak i możliwości wokalne), że już niczego nikomu nie musi udowadniać. Nie musi już nawet niczego sprzedać. W dodatku ma dostęp do najlepszych producentów świata, najlepszego sprzętu i jest całkowicie wolna – może tworzyć w zgodzie ze sobą. Na tej płycie to właśnie słychać – radość, świeżość, zabawę z brzmieniami, rytmami. Dla wysłuchania „Renaissance” warto było tyle lat obserwować gdzieś z boku jej karierę, bo choć mam wrażenie, że czasami błądziła, po ponad dwudziestu latach stworzyła coś fantastycznie autentycznego, nowoczesnego i doskonałego. (Przedsmakiem było z pewnością „Lemonade”, ale dopiero „Renaissance” jest wolne od napięć i wyśrubowanych oczekiwań.)
Bardzo podoba mi się też, że Beyoncé wykorzystuje swoją popularność zarówno do rozpowszechniania ciałopozytywności, jak i do walki z patriarchatem, homofobią i rasizmem. Osoby o tak niebywałej rozpoznawalności, mające całe zastępy fanów,  czasami zapominają o idącej za tym odpowiedzialności, choć mają realny wpływ na zmienianie świata w lepsze miejsce. Beyoncé wspaniale wypełnia swoją misję.

fot. Bożena Szuj

Country Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Kiedy usłyszałam, że artystka wydała właśnie płytę utrzymaną w stylistyce country, mało co nie spadłam ze śmiechu z krzesła. Piosenkę „Texas Hold ‘Em” odebrałam jako dość nawet przyjemną muzyczną karykaturę, której powstanie mógłby usprawiedliwić na przykład film, gdyby do jakiegoś została napisana, ale pomysł stworzenia całej płyty w takim stylu – zwłaszcza po „Renaissance” – wydał mi się groteskowy. Może po prostu stereotyp republikańskiego kowboja gryzł mi się z wartościami, które Beyoncé od lat deklaruje. Pomyślałam, że już bez słuchania „Texas Hold ‘Em”, wystarczy sobie przypomnieć „Daddy lessons” z płyty „Lemonade” i wyobrazić sobie zbiór dwunastu, trzynastu podobnych piosenek, żeby wiedzieć, że taka płyta… niczego nie urwie. Byłam więc mocno zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że „Renaissance” i „Cowboy Carter” są dwiema częściami trylogii albumów piosenkarki. (O stylistyce ostatniej trzeciej płyty na razie nic nie wiadomo.)
Oczywiście artystka podkreślała w wywiadach, że „nie jest to płyta country”, ale trudno się było tego przecież spodziewać. Znając jej muzykę i style, w których dotąd tworzyła, wiadomo było, że będzie to raczej rodzaj wariacji na temat country. Zdania na temat tego dzieła są oczywiście podzielone i dosyć skrajne, jednak wielu różnych afroamerykańskich muzyków powtarza jak mantrę, że gatunek country nie jest zarezerwowany tylko dla białych i że czerpie garściami z muzycznej kultury afroamerykańskiej. Kiedy już się nadziwiłam pomysłowi powstania tej płyty, zaczęłam dostrzegać, że można ją czytać jak pewien powrót do korzeni, tym bardziej, że Beyoncé pochodzi z Houston w Teksasie, więc czemu, jako czarnoskóra demokratka, miałaby nie mieć prawa do śpiewania country? Muzyka jest dla wszystkich i nie powinna nikogo ograniczać, a wręcz przeciwnie – powinna właśnie wszelkie ograniczenia pokonywać. Zaczęłam dostrzegać w tym wszystkim większy pomysł i sens. Dodatkowo filozofia przyświecająca albumowi jest mi bliska, bo w gruncie rzeczy chodzi tu o to, w co wierzyliśmy zawsze z tatą: muzyka dzieli się wyłącznie na dobrą (uczciwą i autentyczną) i złą (nieuczciwą i nieautentyczną).

fot. Bożena Szuj

Koncepcja płyty

fot. Bożena Szuj

Od pewnego czasu Queen Bey przyzwyczaiła nas, że tworzy albumy koncepcyjne, będące czymś więcej niż tylko zbiorem nowych piosenek. Czy jej koncepcje są ciekawe czy nie, to już inna kwestia, jednak pierwsze, co rzuca się w oczy już na okładce „Cowboy Carter” to napis na szarfie:

Act ii BEYINCÉ

Skąd to Beyincé? Błąd drukarski? Ależ skąd! Nie u gwiazdy takiego formatu. Beyincé powinno być panieńskim nazwiskiem matki piosenkarki, Tiny Knowles. Powinno być, bo tak nazywali się jej rodzice i pięcioro rodzeństwa. Jednak wskutek popełnionego w szpitalu błędu ortograficznego Tina otrzymała nazwisko Beyoncé. Tak też dała później na imię swojej córce.
Drugim graficznym zabiegiem jest używanie podwójnego „i” (chodzi zarówno o małe, jak i duże litery) w tytułach piosenek. Rozumiem, że w przypadku dużych „I” jest to pewna zabawa, mająca na celu nieustanne przypominanie słuchaczom, że krążek jest drugą (II) częścią trylogii. Trudniej obronić dwa małe „i”, a jeszcze trudniej odpowiedzieć na pytanie, czemu niektóre tytuły są zapisywane w ten sposób, a inne z kolei nie.
Z pomysłów zdecydowanie istotniejszych (i bardziej dopracowanych), na pewno warto podkreślić to, o czym pisałam wcześniej – Beyoncé, zabierając się za szeroko pojęte country, w pewnym sensie zwraca głos czarnoskórym i/lub nierepublikanom. Muzyka – ani ogólnie pojęta, ani w żadnym swoim konkretnym gatunku – nie jest przypisana do rasy, płci, orientacji seksualnej, wieku, przynależności religijnej czy upodobań politycznych. Jest ponad to wszystko, dlatego może realnie łączyć ludzi. To niezwykle istotny przekaz. Teksty są tu też, jak na wielu płytach Beyoncé, ważne. Słyszymy historię niezwykle mądrej i kochającej matki oraz żony. Użycie swojego nazwiska po mężu w tytule płyty ma prawdopodobnie, zwłaszcza po „Lemonade”, pokazać siłę ich związku, który – mimo burz – nadal ma się dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Oczywiście mało istotna jest sama prawda, której nikt z nas przecież nie zweryfikuje, a ważniejszy świadomie i z rozmachem namalowany obraz. Słyszymy historię silnej kobiety, która jest we wspaniałym wieku – mnóstwo już o sobie i świecie wie. Słyszymy również historię dumnej, choć niebezkrytycznej patriotki.

Stany Zjednoczone z Polską dzielą potężne różnice kulturowe, ale łatwo będzie nam zrozumieć jedno. Całkiem niedawno – na równe osiem lat – odebrano części z nas prawo do nazywania się Polakami, kiedy bezinteresownie, nieraz pokonując strach, w trosce o losy tego kraju wychodziliśmy na ulice i nazywaliśmy bandę nieudolnych partaczy przy władzy po imieniu. Dziś rozmiar ich złodziejstwa i skala zniszczeń, jakich się dopuścili, wychodzą na jaw, a „patriotyzm” bardzo powoli odzyskuje swoje dawne, pierwotne, mniej wyświechtane znaczenie.

Przesadna duma z własnej narodowości zawsze zalatywała mi patetycznością i źle pojętą plemiennością, więc podchodzę do tej strony albumu Beyoncé nieco sceptycznie, jednak trudno nie zauważyć w nim hołdu, jaki oddaje miejscu, z którego pochodzi. Wszystko jest tu na wskroś amerykańskie, a jedyna piosenka, która nie jest – cover „Blackbird” Beatlesów – ma logiczne uzasadnienie swojej obecności na płycie: została napisana przez McCartneya jako protest przeciw segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych (Little Rock Nine w 1957 roku). Mogę się prywatnie podśmiewywać ze stylu country, ale nie jest mi do śmiechu, kiedy pomyślę, że jedna z najbardziej utalentowanych wokalistek świata (nie trzeba jej prywatnie podziwiać, ale warto być uczciwym) została nazywana „śmieciem, który nienawidzi policji” – nawiązanie do jej udziału w ruchu Black Lives Matter – po występie z grupą The Dixie Chicks na gali rozdania nagród Country Music Awards w 2016 roku. Dlaczego spotkała się z aż taką krytyką i hejtem? Ze względu na swój kolor skóry oraz upodobania polityczne. (To ją zresztą ponoć sprowokowało do zgłębienia historii muzyki country i ostatecznie stworzenia takiej właśnie płyty, co – jako przekorna rebeliantka – bardzo szanuję.) W ciasnych białych republikańskich umysłach nie zmieściło się wykonywanie country przez czarnoskórego demokratę. I jeśli ktoś myśli, że mamy XXI wiek, Stany są przecież postępowe, a w przypadku divy formatu Beyoncé nikt nie patrzy przecież na kolor skóry, jest w błędzie. Dlatego tak ważna jest odpowiedzialność za to, co zrobimy ze swoim głosem, kiedy go dostaniemy.

Rok temu, podczas koncertu artystki w Polsce, na telebimie za jej plecami pojawił się wymowny w naszej sytuacji cytat Jima Morrisona:

– Ktokolwiek kontroluje media, kontroluje umysł.

W tym kontekście muzyczna wartość samego albumu nie jest dla mnie aż tak istotna, jak rola, którą odegra w historii muzyki rozrywkowej.

fot. Bożena Szuj

„Cowboy Carter”

fot. Bożena Szuj

Po raz pierwszy na spokojnie wysłuchałam całej płyty kilka tygodni temu w pewne wiosenne deszczowe popołudnie w Zakopanem. Idealne do siedzenia w domu, czytania, pisania i nadrabiania zaległości. Zieleń, którą obserwowałam zza okna nabrała niezwykłej głębi i przypomniały mi się wszystkie wiosenne deszczowe popołudnia, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Przeczytałam kawałek jakiejś druzgocącej recenzji (utrzymanej w stylu „płyta zawiodła moje oczekiwania”) i z ciekawości odpaliłam „Cowboy Carter”. Pierwszą myślą, która pojawiła się w mojej głowie była ta, że ciepłe akustyczne brzmienie gitar i nieskomplikowane, ale przyzwoicie napisane piosenki w stylu retro przepięknie komponują się z zastaną pogodą. Coś w ich klimacie (prostota? spokój?) przypomniało mi moje ukochane „Nothing fails” Madonny. No ale, tak jak podejrzewałam, płyta… nie urwała… niczego. Po pierwszym przesłuchaniu zwróciłam uwagę przede wszystkim na przesłodkie „My Rose”, ciekawe i utrzymane w dawnym stylu „Bodyguard”, drażniące wspólnym z szantami mianownikiem „Daughter”, przyjemne „Alliigator Tears” oraz równie przyjemne „Just For Fun”, a także doskonałe „Ya Ya”. Nie umiałam zrozumieć zasadności umieszczenia na krążku kilku odstających stylem piosenek. Końcówka płyty również wydała mi się na tyle męcząca, że za pierwszym razem nie dosłuchałam jej do końca. Po kilku kolejnych odsłuchaniach wydawało mi się, że mam mniej więcej sprecyzowane wrażenia: otóż, album jest nierówny. Niby skłania się ku klasycznemu country, ale niekonsekwentnie połączone z nim nowoczesne wstawki powodują niepotrzebny chaos.

fot. Bożena Szuj

Tuż po przyjeździe do Gdańska, czekały na mnie generalne porządki, więc dla umilenia sobie pracy włączyłam zapętlony „Cowboy Carter”, dając mu coś w rodzaju drugiej szansy. I po co najmniej kilkudziesięciu odsłuchaniach, kiedy znam już każdy dźwięk tej płyty na pamięć, mam kompletnie inne wrażenia. W dodatku sprzeczne z pierwszymi. Przede wszystkim – co najpierw umknęło mojej uwadze, bo oprócz „Texas Hold ‘Em” i „16 Carriages” była to piosenka, którą już wcześniej słyszałam – album znakomicie się zaczyna: ciekawym i bogatym harmonicznie „Ameriican Requiem” (i kończy klamrą w postaci „Amen”). Chórki, w których diva się od zawsze doskonale odnajduje, melodia, w której może trochę poszaleć z technikami wokalnymi, do tego znakomita instrumentacja i wspaniale rozegrana przestrzeń. Poczułam powiew tej samej wolności, z którą kojarzę znakomity „Renaissance”. Świetne i mocne otwarcie. Z drugim numerem – coverem „Blackbiird” – mam już pewien problem i rzeczywiście wynika on z moich czysto subiektywnych preferencji. Osobiście niedoścignioną dla mnie wersją tej piosenki będzie zawsze ta w wykonaniu cudownych King’s Singersów w przepięknej aranżacji Daryla Runswicka. Żadna inna mnie nie rusza, a oryginału do teraz udało mi się nie wysłuchać, żeby nie skalać nim miłości, jaką mam do tego coveru. Aranżacja z płyty Beyoncé wydaje się co najmniej inspirowana pracą Runswicka, więc czuję w niej jakąś wtórność. Trochę podobnie mam zresztą z „Jolene”, choć nie ukrywam, że bardzo rozśmieszyła mnie teza ze wspomnianej wyżej recenzji, jakoby „Jolene” Dolly Parton była najważniejszą piosenką country wszech czasów, a Beyoncé, porywając się na nią, dokonała niemal świętokradztwa (tym bardziej, że sama Dolly Parton śpiewa na tej płycie, a przed „Jolene” robi nawet zabawne wprowadzenie). Problemem z tymi dwiema piosenkami nie jest to, że Beyoncé zaśpiewała je źle (jest zbyt doskonała, żeby cokolwiek zaśpiewać „źle”), czy że nie zostały rzetelnie zaaranżowane. Wszystko jest tu na najwyższym poziomie, ale… jest równocześnie nudno i mdło. Swoją drogą w innej recenzji przeczytałam, że Beyoncé śpiewa „Jolene” z pozycji silnej kobiety, co również mnie rozbawiło, bo o zazdrosnej kobiecie, która wygarnia drugiej, że jej „odbija męża”, miotając się między błaganiem o zaprzestanie a wygrażaniem, że ta druga nie wie z kim zadziera, można powiedzieć naprawdę dużo, ale z pewnością nie to, że jest silna.

Takie toksyczne zachowania mają swoje źródło w niskim poczuciu własnej wartości, jak również w błędnym przekonaniu, że partnerzy, z którymi się wiążemy są naszą pozbawioną wolnej woli własnością, którą ktoś z zewnątrz może sobie – jeśli ich dostatecznie nie upilnujemy – „zabrać”. Jak mało szacunku trzeba mieć do swojego partnera, żeby o nim tak przedmiotowo myśleć. Do tego wszystkiego kobiety były latami umacniane w takich przekonaniach, bo zdrady winna była przecież zawsze tylko i wyłącznie kobieta. Jeśli to kobieta zdradzała męża, była „puszczalską lafiryndą”, która „rozłożyła nogi przed pierwszym lepszym”. On mógł pić, bić, stronić od seksu, znęcać się nad nią psychicznie czy zwyczajnie przestać ją kochać, ale to nigdy nie było istotne. To ją odsądzano od czci i wiary. (Nie twierdzę, że te okoliczności usprawiedliwiają zdradę, natomiast właśnie dlatego, że rzadko znamy kontekst, warto powstrzymywać się od łatwych osądów, a jeśli już musimy oceniać, oceniajmy samo zachowanie – niewątpliwie krzywdzące – a nie dopuszczającego się go człowieka).  Natomiast jeśli to mężczyzna zdradzał, opcje były dwie: albo miał fatalną żonę domagającą się od niego życia w celibacie i zamieniającą jego codzienność w piekło, więc wszystko, co zrobił, było naturalną konsekwencją wyłącznie jej działań, albo był przyzwoitym mężczyzną, który jednak zaplątał się w perfidnie zarzuconą nań przez rozpustną kochankę sieć grzesznych pragnień, za co odpowiadać mogła również tylko ona (jak suka nie da, pies nie weźmie – jak głosi pewne mądre i tak samo kulturalne powiedzenie). Jedną ze śmieszniejszych niekonsekwencji patriarchatu jest założenie, że mężczyźni są od kobiet bardziej zrównoważeni, więc w przeciwieństwie do słabej płci nadają się do rządzenia, ale równocześnie bardzo kiepsko im wychodzi zarządzanie własnym rozporkiem.

Z jednej strony obecność „Jolene” na płycie nie dziwi (zwłaszcza po albumie „Lemonade” – osobistym wyznaniu, jaką drogę ma do przejścia kobieta chorobliwie zazdrosna, zdradzana, aż w końcu zdradę wybaczająca i budująca na zgliszczach starego nowy, trwalszy dom), z drugiej… czy to nie od swojej idolki Beyoncé młodzież powinna się dowiedzieć, że ten dawny model był spaczony i chory? I że wyzwala nas prawda, wzięcie odpowiedzialności za własne działanie oraz terapia, jeśli nie radzimy sobie np. z zazdrością (nawet, jeśli jest uzasadniona)? Pytanie retoryczne, ale chyba zasadne.

fot. Bożena Szuj

Wracając jednak do strony muzycznej, napisałam o dwóch wykonaniach coverów, które były w moim odczuciu mdłe i znakomitym przykładem wykonania zupełnie niemdłego jest na płycie piosenka „Ya Ya” – słychać w niej pomysł na stworzenie wokalnej kreacji. To nie jest zwykłe odśpiewanie (choćby nie wiem jak brawurowe), tu nie ma znaczenia czy wszystkie wydawane przez Beyoncé dźwięki są piękne i perfekcyjne. Wszyscy znamy przecież na pamięć jej imponujące możliwości. Tu liczy się rola (znakomite modulacje głosu), którą sobie wymyśliła i z której nie wychodzi. Doskonale ten utwór czuje i słychać, jak cudownie się podczas jego śpiewania bawi, w czym rzeczywiście można się doszukać kontynuacji płyty „Renaissance”.
Przy pierwszym wysłuchaniu wyłapałam piosenki w dość podobnym stylu, mogące stanowić ścieżkę dźwiękową do (rzeczywiście urzekającego, jeśli chodzi o krajobrazy) „Yellowstone”. Wszystko, co odstawało, mój mózg interpretował jako niezrozumiały szum. Teraz, kiedy znam album całkiem dobrze, wspomniane wcześniej piosenki postrzegam bardziej jak solidny fundament, a utwory nowocześniejsze w brzmieniu („Spaghetti”, „Flamenco”, „Desert Eagle”, „Riiverdance”„II Hands II Heaven”, „Tyrant” i „Sweet Honey Buckiin’”) jak dopracowane wykończenie całości… w stylu Beyoncé. Stylu, który zaczął mi się wreszcie krystalizować. Niewysłuchany przeze mnie za pierwszym podejściem trzyczęściowy kawałek „Sweet Honey Buckiin’” teraz mnie kompletnie zachwyca (zwłaszcza część „Buckiin’”). Mój odbiór „Cowboy Carter” jest dziś zupełnie inny niż po pierwszym wysłuchaniu, nie mam więc stuprocentowej pewności, że za jakiś czas nie będę go odczuwać jeszcze inaczej. W momencie pisania tej recenzji mam wrażenie, że dwa połączone tu ze sobą, pozornie sprzeczne, światy w jakiś sposób na siebie wpływają i wzajemnie się tworzą; że istnieją właśnie poprzez kontrast, jaki sobie wzajemnie dają. Że w tej niespójności da się spójność znaleźć. Artystka udowadnia (m.in. takim antyfanom country jak ja), że nawet do tak przaśnej i prostej muzyki można podejść bardzo kreatywnie i na jej kanwie stworzyć coś co najmniej intrygującego. (Nawiasem mówiąc, choć można, nie wyszło to jak dotąd żadnemu białemu konserwatywnemu muzykowi.)
Czy jest to album wybitny? Nie wiem. Na pewno jest doskonale przemyślany i dopracowany, a także pobudza do wielu refleksji. To już bardzo dużo.

fot. Bożena Szuj

Spis utworów:

1. Ameriican Requiem
2. Blackbiird (featuring Brittney Spencer, Reyna Roberts, Tanner Adell, Tiera Kennedy)
3. 16 Carriages
4. Protector (featuring Rumi Carter)
5. My Rose
6. Smoke Hour Willie Nelson (featuring Willie Nelson)
7. Texas Hold ‘Em
8. Bodyguard
9. Dolly P (featuring Dolly Parton)
10. Jolene
11. Daughter
12. Spaghetti
13. Alliigator Tears
14. Smoke Hour II (featuring Willie Nelson)
15. Just For Fun (featuring Willie Jones)
16. II Most Wanted (featuring Miley Cyrus)
17. Levii’S Jeans (featuring Post Malone)
18. Flamenco
19. The Linda Martell Show
20. Ya Ya
21. Oh Louisiana
22. Desert Eagle
23. Riiverdance
24. II Hands II Heaven
25. Tyrant (featuring Dolly Parton)
26. Sweet Honey Buckiin’ (featuring Shaboozey)
27. Amen

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę moją własną próbę zmierzenia się (tylko własnym głosem i słuchem) z zaaranżowaną przez Daryla Runswicka dla zespołu King’s Singers piosenką „Blackbird” z repertuaru The Beatles.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Sprawy materialne

fot. Bożena Szuj

Kiedy pięć lat temu założyłam blog oczami nNi, moja pewność siebie wahała się między minus sto a minus nieskończonością. Po jakimś mikro sukcesie Jednopalnikowej (mojego kulturalnego bloga kulinarnego) postawiłam na inNy trochę format – osią nie był już konkretny temat, taki jak kulinaria, psychologia, filozofia, językoznawstwo, film, literatura, muzyka, sztuka, podróże czy kryminalistyka (nie wystarczało mi już to, plus nie umiałabym się zdecydować na tylko jeden), ale… ja sama. Świat widziany moimi oczami (oczami nNi, bo ja jestem nNi – manNi), przefiltrowany przez moją wrażliwość, która – jak z biegiem lat zauważyłam – jest nieco inNa. Nieraz podstawiała mi nogę, ale równocześnie też zawsze była moim największym sprzymierzeńcem, kiedy fotografowałam albo tworzyłam muzykę, opowiadania, recenzje i wszystkie pozostałe teksty. Pomagała mi nawet w przelotnych romansach z produkcją biżuterii czy szyciem. Głównym powodem, dla którego się zdecydowałam na założenie bloga oczami nNi była potrzeba pisania. To w jakiś nadzwyczajny sposób stało się dla mnie najlepszą terapią. Z zawodu jestem językoznawczynią, nauczycielką i kulturoznawczynią (o moim stosunku do feminatywów jeszcze napiszę, ale nie jest on radykalny – w żadnym zresztą kierunku). Tłumaczę swoje wykształcenie, niejako usprawiedliwiając, po co w ogóle prowadzę blog, w którym opisuję świat widziany swoimi oczami. Czyli pewność siebie nadal nie doszła do zera, ale jestem już na lepszej drodze niż te pięć lat temu, kiedy błądziłam jeszcze na manowcach.

fot. Marianna Patkowska

💸 Co mi dało prowadzenie bloga?

fot. Bożena Szuj

Wbrew tytułowi tego rozdziału, ani bloga nie zawieszam, ani nie zamykam. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Dziś raczej podsumowuję swoją pracę. Co więc mi prowadzenie bloga dało? Na pewno lepszy warsztat, bo to jednak pięć lat praktyki i ponad czterysta napisanych tekstów. To dużo, dużo więcej niż napisałam podczas całych swoich polonistycznych studiów, z tym że na tychże studiach otrzymałam z kolei doskonałe narzędzia – m.in. od mojego literackiego mentora Jerzego Sosnowskiego, pod którego (surowym!) okiem ostrzyłam, tzn. szkoliłam swoje pióro. Od pierwszych blogowych publikacji moją ambicją było tworzenie treści wartościowych nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim językowo.
W tym miejscu chciałabym wyjaśnić, że choć pracowałam w swoim życiu jako redaktor i korektor tekstów cudzych, jednak redakcja i korekta tekstów własnych nigdy nie wychodzi tym tekstom na dobre. Przede wszystkim dlatego, że sprawdzając własny tekst wiemy, co mieliśmy na myśli i bardzo trudno nam wychwycić wszelkie w nim nielogiczności i niejasności, kiedy głowa nam dopowiada sens właściwy. Z kolei praca korektorska wymaga całkiem innego czytania – m.in. nastawienia się na literówki, niepotrzebne spacje czy niewłaściwie postawione przecinki. Jeśli tekst się rozumie i zna zbyt dobrze, percepcja potrafi płatać figle. Mam wsparcie mamy, która pracując przez lata w tej profesji, nie umie nie wyłapać oczami redaktora chropowatości, literówek i wpadek, które mi z sumiennością regularnie wytyka, a ja je – pąsowa ze wstydu – poprawiam. I rzeczywiście z biegiem lat jest ich coraz mniej, ale się oczywiście zdarzają. Zmierzam do tego, że o ile blog oczami nNi można traktować jak moją pisarską wizytówkę, o tyle nie dowiemy się z niego, jak sprawdzam się w roli redaktora i korektora. Inną kwestią jest łamanie tekstu, na które niestety nie mam żadnego wpływu, bo WordPress ma swoje ograniczenia. Dostałam w tej sprawie nawet kiedyś maila od oburzonego czytelnika, który nie omieszkał kilka razy powtórzyć, że od tego łamania to go bolą oczy (jednak najwyraźniej nie na tyle, by nie napisać). Założyłam, że spośród wielu kompromisów, na które muszę, działając na bezpłatnej domenie, pójść, brak możliwości prawidłowego złożenia tekstu będzie najmniej odczuwalny. Po pierwsze dlatego, że przy zapoznaniu się z moją dbałością o inne detale nietrudno dojść do wniosku, że słabe łamanie nie wynika z mojego zaniechania, a po drugie dlatego, że wiele zależy od urządzenia, na którym blog będzie czytany i ustawień samych czytelników. Jednak założenie to było, jak widać, błędne. Cóż, muszę z tym ciężarem żyć i tworzyć dalej.
Kiedy dziś przeglądam swoje pierwsze teksty, widzę drogę, jaką przebyłam, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem. Czy mam na myśli zapierające dech w piersiach statystyki lub jakieś blogowe zarobki? Nic z tych rzeczy! (Nawet SKLEP – wbrew pierwotnym przypuszczeniom – pełni tu rolę atrapy, na której spełniałam się przede wszystkim fotograficznie.) Mam na myśli to, że piszę sprawniej. Widzę dziś, które spośród wielu kategorii utworzonych na początku są najbliższe mojemu sercu. Zauważam, że równie wielką radość, jak samo pisanie, sprawia mi wymyślanie swoich sesji fotograficznych i stylizacji do nich. Widzę, jaką przyjemność daje mi pozowanie. Rozumiem, jak bardzo lubię nagrywanie coverów do piosenek, które mi do wpisu pasują – im więcej przygotuję do wpisu sama, tym mam większą satysfakcję.
Prowadzenie bloga nauczyło mnie koncentracji, dyscypliny, systematyczności i samozaparcia. Spotykam się czasem z zarzutem, że blog jest dla mnie ważniejszy od relacji. Od niektórych z pewnością tak. Z drugiej jednak strony to właśnie pisanie tutaj pomogło mi się otworzyć na ludzi. Paradoksalnie, bo jest to przecież bardzo samotnicze zajęcie. Blog stał się dla mnie papierkiem lakmusowym w relacjach – jeśli ktoś oczekuje od mnie, że postawię go w swojej hierarchii wyżej od bloga (a pisanie to alienacja – często dla ludzi trudna), nie rozumiejąc, że blog to moja komunikacja ze światem, może być pewnie znakomitym kumplem… ale raczej nie moim. Moje serce i miejsce na podium powyżej bloga otrzymują jedynie ci, którzy rozumieją, że muszę pisać i szanują sposób, w jaki to robię.
Pisanie ośmieliło mnie też trochę i zdecydowałam się na całkiem nową drogę – własny podcast ustami nNi. Na razie ma tylko dwa odcinki, w dodatku ostatni umieszczałam bardzo dawno temu. Jednak jest to dla mnie tak fantastyczna przygoda, również (o ile nie przede wszystkim) terapeutyczna, że zamierzam się zdyscyplinować również podcastowo, choć to technicznie dla mnie nieco trudniejsze.

fot. Bożena Szuj

💸 Czemu nie zarabiam na blogu?

fot. Bożena Szuj

Jeśli na sali jest ktoś, kto wie, niech powie teraz albo zamilknie na wieki. Na reklamy, które pojawiają się pod każdym moim wpisem nie mam niestety wpływu, jednak celowe umieszczanie reklam, z których czerpie się profity, czy tworzenie wpisów sponsorowanych jest sprzeczne z moją wizją prowadzenia tego bloga. Poruszam tu tematy często trudne, przez niektórych uważane nawet za kontrowersyjne. Za każde swoje słowo i umieszczone zdjęcie biorę całkowitą odpowiedzialność. Uczciwość i bezgraniczna szczerość w pisaniu są dla mnie priorytetem. Do nich od pięciu lat tutaj dążę. Reklama w swoim założeniu zmierza do innego celu – sprzedaży produktu. Czy niczego tu nie reklamuję? W pewnym sensie reklamuję dzieła twórców, pisząc recenzje ich prac (dostałam zresztą przemiły, uskrzydlający mnie feedback od recenzowanych tu: Pauliny Młynarskiej, Natalii Tur czy Sylwii Parol). Reklamuję kosmetyki Mary Kay, bo sama ich od kilku lat używam i jestem nimi zachwycona. Jednak takie bezpłatne polecajki (a raczej płatne, bo nikt mi tych książek, płyt czy kosmetyków nie wysyła przecież za darmo, czy też za recenzję) koło reklamy z prawdziwego zdarzenia nawet nie stały. Recenzując, staram się dotrzeć do tego, jak na mnie dane dzieło wpłynęło. Zrozumieć, czemu widzę w czymś pierwiastek geniuszu, a w czymś innym miałki bełkot, który tylko na pierwszy rzut oka brzmi mądrze. Próbuję rozebrać i rozczłonkować dzieło, zdrapać to, co na wierzchu, dostać się do trzonu, a potem rozgryźć to, co inni bezwiednie połykają. Recenzowanie dzieł przyjaciół i znajomych niezwykle mnie spina (choć czasem muszę), bo nigdy do końca nie wiem, gdzie się pod koniec pisania znajdę. Rozpoznaję, kiedy mnie coś zachwyca, a kiedy wręcz przeciwnie, ale sęk w tych niuansach właśnie, w tym wszystkim, co głębiej. Jeśli kogoś znam i lubię, nie chcę sprawiać mu przykrości, a bycie miłym czasem wyklucza bezkompromisową szczerość. Nauczyłam się jednak podczas pisania bez względu na wszystko wybierać to drugie. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recenzowani właśnie to cenią w moich tekstach najbardziej.
Wracając jednak do zadanego w temacie rozdziału pytania czemu nie zarabiam na blogu, brak konieczności zabiegania o reklamodawców, martwienia się, czy trafię w gust większości oraz unikania tematów „kontrowersyjnych” (XXI wiek, Europa Środkowa) daje mi całkowitą wolność. Wolność, z której nie chcę rezygnować.

fot. Bożena Szuj

💸 Rzeczy jakie są

fot. Bożena Szuj

Jednym z podstawowych aspektów mojej terapii i zdrowienia jest widzenie rzeczy takimi, jakie są. Bez fantazjowania, idealizowania, upiększania, ale też demonizowania. Dotychczas umniejszałam swoją blogową pracę, pozwalając innym nazywać ją „zabawą”. Owszem, sprawia mi ogromną frajdę, ale ta „zabawa” nie tylko zajmuje mi bardzo dużo energii i czasu (na wymyślaniu i przygotowywaniu wpisów, czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu płyt oraz koncertów, które tu recenzuję, a potem samym pisaniu, o przygotowywaniu podcastu nie wspominając, spędzam miesięcznie niemal etat), ale też wiąże się z realnymi wydatkami: od prądu, przez programy do zdjęć i filmów, po elementy stylizacji do fotograficznych sesji, mimo że domena, z której korzystam, jest darmowa. (Do wydatków mniejszych za chwilę dojdzie kolejny, większy – mój obecny stary, kupiony już jako używany laptop ledwo dyszy, a najmocniej eksploatuje go właśnie moja blogowa praca.) Oczywiście mam świadomość, że zarówno pomysł prowadzenia niezależnego bloga, jak i kompletna nieporadność w kwestiach finansowych są moje. Dziś jednak uczę się ujarzmiać swoją nieśmiałość i niekoniecznie zdrowe przekonanie, że o trudniejszych materialnych sprawach się nie mówi. Może pora zacząć mówić.

fot. Bożena Szuj

💸 Kawa na ławę

fot. Bożena Szuj

Proszenie o wsparcie jest całkowicie poza strefą mojego komfortu. Jednak kiedy zrozumiałam, że ponoszę nie tylko pewne regularne koszty, ale też oddaję Czytelnikom niemal cały etat swojej darmowej pracy, odważyłam się założyć konto na buy coffe toBuy coffe to jest platformą, na której odbiorcy (w wypadku bloga czytelnicy) mogą wesprzeć twórcę symboliczną kawą jedno lub wielorazowo. Będzie mi niesamowicie miło, jeśli zechcecie zadbać o odpowiednie stężenie wirtualnej kofeiny w mojej krwi.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

💸 Co mogę zaoferować

fot. Marianna Patkowska

Buy coffe to to propozycja dla tych, którzy chcieliby w taki właśnie sposób docenić i wesprzeć to, co robię na blogu i do czego wszyscy mają nieograniczony darmowy dostęp. Jednak zaczęłam się zastanawiać, jak zmienić swoją ścieżkę kariery niesatysfakcjonującą mnie już ani intelektualnie, ani finansowo, by móc oddać się pisaniu w stu procentach. I temu najbliższemu sercu – blogowemu, i pisaniu dla innych. Podsumowanie moich dotychczasowych prac, a także wszystkich swoich sukcesów oraz porażek utwierdziły mnie w poniższych przekonaniach.

  • W jakiejkolwiek pracy z ludźmi najistotniejsza jest dla mnie dobra atmosfera i wzajemny szacunek – bez względu na to, czy jest to praca w szkole (przez rok byłam nauczycielką polskiego w szkole podstawowej), w sprzedaży wycieczek jednodniowych, w szkółce narciarskiej, restauracji, hotelu czy sex shopie. Nie umiem ani pracować, ani funkcjonować, kiedy odczuwam wrogość i niezrozumienie. Za to prawdziwa serdeczność i życzliwość natychmiast mnie otwierają i wydobywają ze mnie wszystko, co najlepsze. (Nie mylić z byciem miłym i przez to nie zawsze szczerym.)
  • Pisanie mnie podnosi i nadaje mojemu życiu sens, stymuluje mnie intelektualnie, obniża lęki i jest jedyną aktywnością, którą potrafię wykonywać podczas depresji, więc chcę dążyć do tego, by przestało być „zabawą” wykonywaną gdzieś pomiędzy zarobkowymi pracami sezonowymi niezwiązanymi z moim zawodem, bo właśnie w tym obszarze mogę dać światu najwięcej. Dodatkowo gdybym mogła się poświęcić wyłącznie pisaniu, byłoby ono zdecydowanie lepsze, bardziej dopieszczone i zadbane.
  • Moje zdiagnozowane testami osobowości OCD (o którym szykuję wpis) charakteryzuje się nie tylko obsesyjnym myśleniem i kompulsywnym pisaniem, ale też perfekcjonizmem. Ten ma dwie strony medalu – albo działam na sto procent, albo kiedy coś mi to utrudnia, nie działam wcale (lub działam, ale się bardzo przy tym męczę). Pisząc, sama jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem – nic mnie nie hamuje i nie podcina mi skrzydeł. Spotykam się wtedy ze swoją najbardziej surową, apodyktyczną i wymagającą częścią, którą… całkiem lubię.

Oczywiście blogowe pisanie z trzewi na tematy ważne dla mnie, ilustrowane własnymi sesjami fotograficznymi i czasem opatrzone wyśpiewywanymi piosenkami to jedno, a pisanie tekstów użytkowych na zamówienie to zupełnie co innego, jednak nic nie ćwiczy warsztatu lepiej niż konieczność mierzenia się z różnymi formami, a tego mi właśnie zaczęło brakować.

✍️ Co więc mogę zaoferować Wam odpłatnie?

👉 pisanie: artykułów, esejów, listów, opisu produktów, przemów i wszelkich innych tekstów (mój trigger to prace dyplomowe – nie polecam nawet pytania o takie usługi) – rozgość się na blogu i zobacz, czy odpowiada Ci to, jak piszę

👉 pisanie recenzji: książek, filmów lub płyt – zajrzyj do kategorii „Z życia recenNzenta” i przejrzyj moje recenzje; na różnych etapach pisałam je w trochę inny sposób – sprawdź, który podoba Ci się najbardziej, ustalmy, czego potrzebujesz i czy będzie to zgodne ze mną; no i rzecz jasna, gdzie by się miało docelowo znaleźć

👉 redakcję i korektę gotowych tekstów – jeśli masz już napisany tekst, ale chcesz go podrasować, uładzić, a przede wszystkim mieć pewność, że nie pozostaną w nim żadne błędy (których popełnianie przy pisaniu jest nieuniknione), chętnie służę redaktorską i korektorską parą oczu nNi

👉 korepetycje z języka polskiego – tu na razie potrzebuję czasu, żeby się przygotować, ale wszystko jesteśmy w stanie omówić; uwielbiam kontakt z dziećmi i zagadnienia językowe, a do tego jestem dyplomowanym nauczycielem z bardzo krytycznym stosunkiem do polskiego szkolnictwa

👉 a może jesteś wydawcą i interesuje Cię wydanie opowiadania lub książki – chętnie podejmę takie wyzwanie, jeśli okaże się, że patrzymy w tę samą stronę

Jeśli jesteście zainteresowani powyższymi propozycjami lub też macie jakieś własne, piszcie do mnie:

 oczaminni@gmail.com
oczami nNi

W ramach na razie działalności niezarejestrowanej mogę wystawiać rachunki oraz faktury bez VAT.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę cover okolicznościowy, dziękując wszystkim swoim Czytelnikom za to, że jesteście.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nasze wielkie krynickie wakacje

fot. Bożena Szuj

Z wielką przyjemnością przedstawiam dziś tekst z zaniedbanej przeze mnie ostatnimi czasy kategorii „Pod/różnNe”.

  Idea wakacji

fot. Bożena Szuj

Wakacje, rozumiane nie tylko jako odpoczynek od pracy, ale także od otoczenia – zarówno miejsca, w którym przebywamy przez większą część roku, jak i ludzi, z którymi widujemy się na co dzień, są czymś niezwykle ważnym i potrzebnym. Odrywając się od codzienności, ładujemy akumulatory, zmieniamy perspektywę, zdobywamy nowe doświadczenia, a jeśli robimy to z partnerem – wzmacniamy więź, zyskując kolejne historyjki, żarciki sytuacyjne i anegdotki, zrozumiałe potem tylko dla nas. (Nowe miejsca mogą być też same w sobie znakomitymi afrodyzjakami, jeśli to w związku cokolwiek zmienia.)
Poznałam swojego obecnego Partnera i weszłam z nim w związek już podczas pandemii, która bardzo utrudniła wszelkie podróżowanie – na początku z powodu obostrzeń, a potem z powodów finansowych (oboje jesteśmy rzecz jasna zaszczepieni trzema dawkami, więc wymogi paszportów covidowych nam niestraszne). Kierunek Thassos jest dla mnie oczywisty, ale to plany wymagające odbicia się od popandemicznego dna.
Jednak dopiero niedawno z całą mocą doszło do mnie, że nie tylko ja sama potrzebuję wakacji, ale że domaga się ich też nasz niespełna dwuletni związek, który zaczął się (niestety) nie jak podrzędny soft pornol, ale jak arcydzieło Hitchcocka. Pomyślałam, że zrobię coś, czego nie zrobiłam nigdy – zafunduję wczasy nam obojgu! Sezon był w tym roku całkiem udany, więc przeliczyłam odłożone, zarobione w pocie czoła, pieniądze, dodałam do tego zniżkę Genius na Bookingu i po chwili miałam to – trzy noce (i cztery dni!) w pięknym apartamencie w centrum Krynicy Zdroju!

fot. Bożena Szuj

  Krynica Zdrój – ciekawostki

fot. Marianna Patkowska

Dzielnie znosząc złośliwości w pracy, że geriatria het, że cały sezon zapier…lania, żeby wyjechać na trzy noce [i cztery dni! – przyp. nNi] do Krynicy Zdroju, potraktowałam ten wyjazd najpoważniej na świecie, robiąc notatki na temat miejsca, do którego się wybieraliśmy, przyswajając ciekawostki i sumienNie obmyślając swój image, łącznie ze stworzeniem specjalnej na tę okazję biżuterii, ale o tym za chwilę.
W pamięć szybko mi się wryło, że w 1547 roku Danko z Miastka (obecnego Tylicza) założył wieś Krzenycze, którą w 1783 roku przejął skarb austriacki. Ten z kolei

[…] wysłał tu krajowego radcę górniczego, profesora uniwersytetu lwowskiego Baltazara Hacqueta celem zbadania i oceny krynickich źródeł. Jego pozytywna opinia legła u podstaw późniejszego rozwoju krynickiego zdrojowiska.

Wikipedia

W 1889 roku Krynica uzyskała prawa miejskie. Nie znalazłam nigdzie jednoznacznej informacji o tym, w którym momencie nazwa Krzenycze zmieniła się w Krynicę, jednak napotkałam na – dużo dla mnie ciekawsze – wyjaśnienie intrygującej kwestii dywizu.
Wbrew temu, co przeczytamy w wielu miejscach (również w przytoczonym wyżej artykule w Wikipedii), pisownia nazwy z dywizem (Krynica-Zdrój) nie jest poprawna, ale funkcjonuje w dokumentach urzędowych. Jak twierdzi prof. Mirosław Bańko, nalazła się tam „wskutek ortograficznej pomyłki”.

W drukach urzędowych (a także np. na stacjach kolejowych) można jeszcze spotkać pisownię z łącznikiem, gdyż dla urzędników ważniejsze są ich resortowe dokumenty niż słowniki. Z czasem jednak i oni pewnie zmienią swoje zwyczaje.

Poradnia Językowa PWN

Innymi słowy, najbardziej prawidłowym będzie zapis bez dywizu (Krynica Zdrój), ale zapis z dywizem jest – przez wdarcie się do języka urzędowego – wybaczalny.

fot. Marianna Patkowska

W tej przepięknej z zewnątrz księgarni dostaniemy dwa przewodniki po Krynicy Zdroju. Co prawda bardzo słabe, ale za to niskiej cenie. Jeśli zaś chodzi o album z reprodukcjami Nikifora, tu wydamy na niego więcej niż w pobliskim Muzeum Nikifora, więc warto się z jego zakupem wstrzymać.

  Biżuteria krynicka

fot. Marianna Patkowska

Bransoletki z muliny obsesyjnie wyplatałam w wieku lat czternastu, nosząc dzwony, bardzo długie włosy i tony drewnianych korali. Wróciłam do tego (wyplatania) bardzo niedawno. Zainspirowana piękną złotą jesienią, po raz pierwszy od wspomnianego czasu wykonałam biżuterię uwiecznioną na zdjęciach do wpisu „Złe wychowanie”.
Przed naszymi pierwszymi wakacjami również poczułam gwałtowny przypływ inspiracji: wiedziałam, że kolorami wyjazdu do Krynicy będą czerwień i granat. Wiedziałam też, że chcę połączyć mulinę z metalem, który nada jej pewien pazur. Pomysł skrystalizował się w mojej głowie podczas pewnej wizyty w jednym z kilku sklepów budowlanych, w których spędzamy teraz z Partnerem sporo czasu. I choć doskonale wiedziałam, że nie ma tam ani odrobiny tego, co lubię, za każdym razem jednak się łudziłam, że wśród gładzi szpachlowej, nypli i perlatorów znajdę coś fascynującego, urzekającego, albo chociaż względnie ciekawego. I stało się – w miejscu nudzącym mnie najmniej, czyli na dziale ze śrubkami zobaczyłam je… Duże i trochę mniejsze metalowe kółka, które wydały mi się w przeciwieństwie do pozostałego asortymentu sklepu cudownie niepraktyczne, a przynajmniej nieoczywiste i niejednoznaczne w swoim zastosowaniu.

fot. Marianna Patkowska

Zobaczyłam oczami wyobraźni nNi kolczyki i gruby choker. Po jakimś czasie, szukając kolejnego kółka i niestety nie znajdując go, nabyłam też haczyk w kształcie litery S. Mój wspaniały Partner nie tylko zdołał go wygiąć w wymarzony przeze mnie znak nieskończoności, ale jeszcze zapoznał mnie z ideą folii termokurczliwej, kiedy nie umiałam wykończyć kolczyków. Tak mi się to rozwiązanie spodobało, że w projekcie bransoletki również je uwzględniłam. Tak powstała moja biżuteria krynicka.

fot. Marianna Patkowska

  Przysmaki z zagranicy, pokój
z kominkiem i Netflix w telewizorze

fot. Marianna Patkowska

Zaopatrzona w biżuterię oraz pewną wiedzę, głodna wakacji i nowych przygód, postanowiłam ruszyć w podróż z niestygnącą ekscytacją, tłumacząc i sobie, i Partnerowi, że niespodziewane opady śniegu, utrudniające jazdę na letnich oponach, są po prostu żartem pogodowym z okazji 1 kwietnia. (Spoiler alert – nie były, a pogoda stała się wakacyjna dopiero w dniu naszego wyjazdu.)
Po drodze, na Słowacji – bądź co bądź zagranicą! – z przyjemnością nabyłam w supermarkecie trochę niezdrowych słowackich przekąsek na słodko i słono oraz must have stamtąd, czyli piwo Złoty Bażant, ale z ładniejszą niż ta klasyczna etykietą. Już niedługo mieliśmy dojechać do celu – pięknego apartamentu (większego od naszego mieszkania) z wygodnym, doskonale wyposażonym aneksem kuchennym, świeżą, przestronną łazienką, dużym łóżkiem w przytulnej sypialni i Netflixem wbudowanym w jeden z aż dwóch telewizorów w urokliwym salonie, w którym czekała na nas jeszcze jedna atrakcja – kominek. Ten był co prawda po pierwsze elektryczny, a po drugie zimny, ale do końca pobytu wzbudzał moją ogromną radość (oraz taką samą irytację Partnera). Miałam cichą nadzieję, że uda się wykupić chociaż jeden masaż dla nas dwojga w pobliskim sanatorium, z którego parkingu mogliśmy jako goście apartamentu skorzystać, ale niestety okazało się to niemożliwe.
W chłodne wieczory z przyjemnością siadaliśmy przed naszymi – jak zwykł je nazywać mój Partner – „zimnymi ogniami” ze słowackimi, a potem staropolsko-słowackimi smakołykami, połykając netflixowy mini serial „The Confession Killer”. Potwierdził on słuszność badań mówiących o tym, że z republikańskim mózgiem niektórzy ludzie się po prostu rodzą i jest to – jak każde upośledzenie – ogromna tragedia dla całej rodziny. Trzeba gigantycznego nakładu pracy, żeby coś z tym zrobić, ale też nie zawsze się da. Zwłaszcza w Teksasie.

fot. Marianna Patkowska

  Wody!

fot. Bożena Szuj

Krynica Zdrój, o czym informują nas obydwa człony jej dosyć tautologicznej nazwy, naturalną wodą mineralną stoi. Nie wypada więc nie odwiedzić Pijalni Głównej i nie „podelektować” się płynną chlubą tego miejsca. A chluba – co tu dużo kryć – jest raczej zdrowa, niż pyszna. Zdrój Główny i Słotwinka nawet się jako tako nadają się do picia, Zuber już jest grubszego kalibru, ale świetnie eliminuje zgagę (wraz z chęcią do życia), jednak już Tadeusz, przywodzący na myśl w smaku starego bąka i wyciek z akumulatora zupełnie mnie pokonał. Warto wypisać sobie na kartce wszystkie właściwości prozdrowotne tych wodnych delicji, żeby potem nie pluć sobie w brodę za zmarnowanie 1,80 zł za jeden plastikowy kubeczek wypełniony nimi po brzegi. Tym bardziej, że szybko się ich za darmo nie pozbędziemy, gdyż Mili Państwo – co jest hitem na miarę sałatki owocowo-warzywnej w Kawiarni Maleńka (o czym za chwilę) – toalety dla gości Pijalni Głównej są płatne! Toalety. Dla gości. Pijalni Głównej. Płatne. 2 zł. Na zdrowie!

fot. Bożena Szuj

  Maleńkie zdziwko i początek
krynickiego szlaku pieroga

fot. Bożena Szuj

Pierwszego dnia poszliśmy sprawdzić w Muzeum Nikifora, czy godziny podane na ich internetowej stronie przystają do rzeczywistości (przystawały) i wdaliśmy się w krótką pogawędkę z Panią Artystką, którą koniec końców zapytaliśmy, gdzie warto zjeść. Poleciła nam miejsce z doskonałymi domowymi pierogami i tak trafiliśmy do Maleńkiej – trochę zaniedbanego, ciemnego i niepozornego miejsca serwującego głównie naleśniki na słodko i gofry, a na słono tylko pierogi. Ponieważ nie jemy mięsa, wybór samoistnie zawęził się do pierogów ze szpinakiem. (Do farszu ruskich dodawana była słonina – ogromny szacunek do pani sprzedającej za udzielenie nam tej informacji!) W karcie zaintrygowała mnie dodawana do każdych pierogów „sałatka owocowo-warzywna”, ale kiedy o nią zapytałam, dostałam dosyć enigmatyczną odpowiedź, że to sałatka z białej kapusty z owocami. Nie wiem, czemu automatycznie pomyślałam, że w sumie dodawane często do sałatek jabłko to przecież owoc. Może mój mózg próbował mnie ochronić przed wizją tego, co w niedalekiej przyszłości zobaczyłam na swoim talerzu tuż obok znakomitych pierogów, mianowicie wizją połączenia kapusty białej, banana, truskawek, brzoskwiń, borówek kanadyjskich, pomarańczy, mandarynek, ogórka zielonego, pomidora, winogron, jednej marynowanej pieczarki i ogórka kiszonego ułożonego na samym wierzchu w formie serca. Myślę, że zabrakło już tylko jajka na twardo. Jeśli ktoś zastanawia się właśnie, czy jakimś cudem to wszystko do siebie wzajemnie pasowało, spieszę wyjaśnić: nie pasowało. Natomiast pierogi były absolutnym mistrzostwem. Duże, delikatne, z idealnym farszem, doskonale doprawione. Jedne z lepszych, jakie jadłam w życiu. Wcale nietanie, bo 10 sztuk za 27 zł to nie jest mało pieniędzy (aż 15 kubeczków tutejszej wody mineralnej!), ale mimo wszystko, gdyby nie podawano ich z tą dziwaczną sałatką, naprawdę porcja warta byłaby takiej ceny.
Tym sposobem rozpoczęliśmy nieplanowane wcześniej podążanie krynickim szlakiem pieroga, do czego za jakiś czas powrócę.

fot. Marianna Patkowska

  Nikifor Krynicki

fot. Bożena Szuj

Ale skoro Krynica, to przede wszystkim Nikifor! Moja miłość do tego artysty zaczęła się na wczesnym etapie podstawówki (choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że urodził się w 1895 roku, co jest zabawnym odwróceniem mojego roku urodzenia). Jeśli gust nie jest dziedziczony, to z pewnością może być wyuczony. Od zawsze otaczały mnie znakomite obrazy, wiszące na ścianach naszego mieszkania – często prezenty mniej lub bardziej wyłudzone przez mojego tatę od wybitnych malarzy. Oprócz tego dużo podróżowałam z rodzicami, zwiedzając z nimi też ważne światowe muzea. Stąd na infantylne uwagi moich rówieśników dotyczące twórczości Nikifora, że też by tak umieli narysować, wywracałam tylko oczami, ucinając krótko refleksją, że raczej wątpię. Różnica między rysowaniem nieutalentowanego plastycznie przemądrzałego małego muzyka a Nikifora jest mniej więcej taka, jak między prymitywem a prymitywistą.
W Nikiforze – oprócz jego niewiarygodnego daru – urzekała mnie zawsze niesłychana wrażliwość i rozczulający brak świadomości, jak wielkim i ważnym był artystą. Fantastycznym doświadczeniem było zobaczenie wystawy jego  prac. Najbardziej wzruszyła mnie historia jego modlitewnika, który – jak przeczytamy w opisie pracy w muzeum:

jest unikalnym dziełem artysty, jego książką do nabożeństwa. Młody Nikifor, nie mając pieniędzy na zakup prawdziwego modlitewnika, sam go sobie narysował. Chciał uczestniczyć w nabożeństwach na takich samych zasadach, jak inni ludzie, którzy przynosili do cerkwi swoje książki do modlitwy. […]

– opis pod Modlitewnikiem w Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju

Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju (będące oddziałem Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu), zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przedstawienie sylwetki malarza zarówno poprzez odtworzenie filmu dokumentalnego o nim, plakatów jego wystaw, filmów jemu poświęconych, zdjęć, których był bohaterem, a nawet warsztatu malarskiego (oryginalne przybory do malowania) było doskonałym wstępem do wystawy jego prac, wyjaśniającym pewien kontekst.
W ostatnim pomieszczeniu muzeum miała miejsce wystawa czasowa Marty Kołodziej „Moje światy” – wystawa pełna mocnych, nasyconych kolorów, wyraźnych kształtów i w pewien sposób magiczna, przenosząca nas do całkiem innej rzeczywistości. Artystka siedziała przy sztalugach w rogu sali, wykańczając kolejne dzieło. Od momentu polecenia nam pierogów w Maleńkiej, widzieliśmy się z nią jeszcze kilka razy, wymieniając serdeczne uśmiechy i pozdrowienia, ale zobaczenie jej podczas procesu twórczego było dla mnie niesłychanie poruszające. Może dlatego, że uważam taki proces za niezwykle intymny i osobisty. Porozmawialiśmy chwilę o sztuce, architekturze, kolorach oraz samym miejscu. Ważne dla mnie doświadczenie.

fot. Marianna Patkowska, Marta Kołodziej „Stary Sącz I”

Warto w tym miejscu również wspomnieć o przepięknej Willi Romanówka, w której mieści się Muzeum Nikifora; pensjonacie z II połowy XIX wieku w charakterystycznym dla obiektów budowanych w tamtym czasie w Krynicy stylu szwajcarskim.

fot. Marianna Patkowska

Jak podaje Wikipedia:

Budynek do 1990 znajdował się przy ul. Piłsudskiego. Od lat 70. XX wieku dewastowany, był niedostępny dla osób postronnych. W 1990 został rozebrany, poddany konserwacji i zmontowany na nowo na obecnym miejscu. Jest to obiekt zabytkowy i znajduje się na małopolskim Szlaku Architektury Drewnianej.
W 1995 w budynku otwarto Muzeum Nikifora, co zostało uznane za największe wydarzenie roku w muzealnictwie.
Muzeum w Nowym Sączu posiada największą na świecie (ponad 1000 eksponatów) kolekcję obrazów Nikifora i pamiątek po artyście.

Wikipedia

fot. Marianna Patkowska

  Gdzie na kawę, a gdzie nie…

fot. Bożena Szuj

Do Krynicy Zdroju przyjechałam z informacją od kogoś, kto niedawno tu był, że pił gdzieś jakąś doskonałą kawę, ale nie pamięta gdzie. Wydawało mi się, że mój nos mnie szybko zawiedzie do najlepszej kawiarni w mieście, jednak nie mam dziś stuprocentowej pewności, czy tak się stało. Maleńka, która jest w założeniu kawiarnią, serwuje kawę prawdopodobnie dobrą (wszyscy chwalą tam ciasta!), jednak ani atmosfera miejsca, które przypomina ciemny bar, ani – co jeszcze istotniejsze! – brak toalety, nie zachęciły nas do zostania na kawie właśnie tam. Ponieważ pierwszego dnia było dość zimno, a my po zwiedzeniu rynku i obiedzie mieliśmy do przebycia milion kilometrów do pobliskiej Biedronki, zapragnęłam usiąść i napić się doskonałej kawy w przytulnym miejscu z toaletą i dostępem do ciepłej wody. Pierwszy, wydawało się oczywisty, strzał okazał się kompletną klapą.

fot. Bożena Szuj

Czekolada i Zdrój, sprawiająca z zewnątrz wrażenie klimatycznej, rozczarowała nas już przy wejściu po pierwsze zapachem starego brudu przykrytego ciężkim aromatem kawy, a po drugie tym, że mimo kompletnego braku klientów, stoliki były brudne. Nie było więc mowy, żeby tam zostawać.

fot. Bożena Szuj

Strzałem w dziesiątkę okazał się jednak Dom Kawy i Wina, sąsiadujący z Restauracją Dwóch Świętych, o której za chwilę. Przyjemne, niebanalne wnętrze, miła, profesjonalna obsługa i przede wszystkim znakomita kawa. Robusta, o czym warto wspomnieć, bo osoby przyzwyczajone już raczej do Arabiki, mogą być zaskoczone jej kwaskowatym aromatem, jednak przygotowana była znakomicie.

fot. Bożena Szuj

  Restauracja Dwóch Świętych,
czyli kontynuując szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Po wizycie w Domu Kawy i Wina, dość szybko zrozumieliśmy, że ta kawiarnio-winiarnia nie tylko sąsiaduje z Restauracją Dwóch Świętych, ale jest jej częścią. Salą kawiarnianą o własnej nazwie, funkcjonującej również odrębnie. Mając bardzo dobre nastawienie po kawie, postanowiliśmy następnego dnia wybrać się do drugiej restauracyjnej sali na obiad. Zamówiliśmy pierogi ruskie oraz danie, które zachwyciło mnie swoim opisem, mianowicie kaszankę wegetariańską, która miała być miksem kasz, soczewicy i czarnej fasoli z jabłkiem i masłem. I wszystko, co nam zaserwowano, okazało się prawdziwym arcydziełem.

fot. Marianna Patkowska

Pierogi (12 sztuk 24 zł) podane niezwykle skromnie, wyglądały zupełnie niepozornie. Już nie mówię o braku banana, truskawki z kapustą białą i ogórkiem kiszonym, ale o ascetycznym podaniu; na białym talerzu znajdywały się tylko pierogi z niewielką ilością zeszklonej cebulki. I ta prostota przypomniała mi elegancję nieistniejącej już niestety fantastycznej restauracji w Hotelu Francuskim w Krakowie, którą oboje z tatą uwielbialiśmy. Przez prostotę nie uważam podania niedbałego czy niechlujnego, ale całkowity brak wszystkiego, co mogłoby swoją pretensjonalnością obniżyć standard dania, które było wybitne. Pierogi zupełnie inne od tych (znakomitych zresztą) w Maleńkiej. Bezbłędne, delikatne ciasto, idealnie doprawiony farsz, słuszna ilość! Rozpłynęliśmy się z Partnerem oboje.

fot. Marianna Patkowska

Kaszanka wegetariańska (33 zł) okazała się po prostu dziełem sztuki (kulinarnej). Mówiąc górnolotnie – symfonia smaków! Wszystko tam grało, wszystko przeplatało się ze sobą idealnie. Tradycyjnie przekazałam ogromne gratulacje dla Szefa Kuchni, który naprawdę dorósł do pięt mojemu ukochanemu Markowi Dudziakowi, niegdyś Szefowi Kuchni wspaniałej, również niestety nieistniejącej, Restauracji Koneser w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska

Na deser, za namową kelnera, zamówiliśmy kremówkę, z której podobno to miejsce słynie. Rzeczywiście była pyszna!
Choć oferta dla wegetarian nie jest bardzo rozbudowana i bogata, z ogromną przyjemnością wypróbowałabym wszystkie pozostałe bezmięsne propozycje tej fantastycznej restauracji!

  Karczma nad Kryniczanką,
czyli kończąc szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Porządkując i podsumowując nasze kulinarne wycieczki, pierwszego dnia zjedliśmy w Maleńkiej. Drugiego – w Restauracji Dwóch Świętych. Trzeciego postanowiliśmy zamówić pizzę do apartamentu z miejsca, które mijaliśmy, idąc do Biedronki. Niepozorna pizzeria U Źróbka, sprzedająca pizzę wyłącznie na wynos, zwabiła nas roztaczanym dookoła fantastycznym aromatem. Myślę, że biorąc pod uwagę perły, jakie udało nam się odkryć w Krynicy, był to akurat najsłabszy jakościowo obiad. Nie oznacza to jednak, że pizza nie była dobra. Była bardzo smaczna, ale nie wyrwała nas z kapci. Plan był jednak taki, żeby wziąć jedną na spółkę, a wcześniej wybrać się na zupę do miejsca, o którym czytałam i którego byłam ciekawa, mianowicie do Karczmy nad Kryniczanką. I tu mój Partner, kontynuując szlak pieroga, zdecydował się znowu na pierogi ruskie (10 sztuk 22 zł), a ja, na krem oscypkowy z grzankami (16 zł).

fot. Marianna Patkowska

Cóż mogę powiedzieć… Krem oscypkowy (wegetariański, nie na bazie mięsa – zawsze trzeba o to zapytać, bo z zupami nigdy nie wiadomo) – poezja, bajka, diament! A pierogi – fantastyczne! Jeszcze inne od tych, które to próbowaliśmy. Na pewno nie da się ich do siebie wzajemnie porównywać – każde inne i każde doskonałe. W tych czuć było dużo lubczyku. Pierogi w Karczmie nad Kryniczanką nazwałabym domowymi, wyraźnie doprawionymi, ale nie ostrymi. Pychota!

fot. Marianna Patkowska

Wiedzieliśmy już wtedy, że czwartego dnia (niestety już naszego wyjazdu), zjemy tu obiad, ciekawi innych potraw z karty, zwłaszcza, że wypatrzyłam w niej sporo wegetariańskich pozycji.
Nie mogąc się zdecydować, czy na pierwsze danie chcę powtórkę kremu oscypkowego, czy placki ziemniaczane, których byłam ciekawa, zdecydowałam się w końcu na kolejny majstersztyk, a mianowicie chrzanową z plackiem ziemniaczanym (18 zł). Oryginalnie dodają do niej  jeszcze skwarki, ale z wersją wegetariańską nie ma problemu.

fot. Marianna Patkowska

Wyśmienita, sycąca, ze wspaniałym, chrupiącym plackiem – palce lizać! Ciekawi byliśmy też oboje bardzo pierogów z rydzami (10 sztuk 28 zł) i te nie zawiodły naszych oczekiwań. Mnie bardzo przypominały w smaku moje ulubione ongiś pierogi z wątróbką. Partner pozostał przy ruskich jako numerze jeden.

fot. Marianna Patkowska

W przeciwieństwie do Restauracji Dwóch Świętych, Karczma nad Kryniczanką jest mniej zobowiązująca, bardziej swojska. To ani zaleta, ani wada. Biorąc też pod uwagę ceny, nie zjemy w niej taniej, niż w Dwóch Świętych. Wszystko zależy więc od preferencji, a nie zasobności portfela. Wszystkie trzy miejsca (wliczając w to Maleńką) zdecydowanie warto odwiedzić.

fot. Marianna Patkowska

  Góra Parkowa

fot. Marianna Patkowska

Trzeci dzień pobytu postanowiliśmy przeznaczyć na mniej miejski, a bardziej mówiąc szumnie górski spacer i wybraliśmy się na Górę Parkową (szczyt o wysokości 741 m n.p.m.) żółtym szlakiem. Jak przystało na wymarzone wakacje, sporo energii przeznaczyliśmy na unikanie żywego lodu i wyszukiwanie bezpiecznego śniegu, ale w końcu doszliśmy do celu. Samo podejście było całkiem przyjemne, ale miejsce nie wydało się nam wybitnie atrakcyjne. Być może przez remont kolejki PKL. Mieliśmy natomiast szczęście do pięknej pogody.

  Spacerkiem po centrum

fot. Bożena Szuj

Spacer po ścisłym centrum i Parku Mieczysława Dukieta, nie jest długi, ale bardzo lubiliśmy go robić. Krynica Zdrój jest niesłychanie urokliwym miasteczkiem, a kiedy zaświeci słońce i robi się cieplej, na wygodnych ławko-leżakach można spędzić pół dnia z dobrą książką, delektując się tym, że czas tu płynie jakoś inaczej. Niespiesznie.
Nikifor, choć podróżował trochę po świecie, nie widział dla siebie nigdzie indziej poza Krynicą miejsca. Myślę, że to dość dużo o nim mówi.

fot. Bożena Szuj

W parku oprócz widocznego na powyższym zdjęciu pomnika Nikifora znajdziemy też Ławeczkę Bogusława Kaczyńskiego ustawioną na tle Pensjonatu Wisła, w którym – będąc w Krynicy – się zatrzymywał, i w którym mieściło się też biuro Festiwalu im. Jana Kiepury, kolejnej ważnej dla tego miejsca postaci.

fot. Bożena Szuj; Jeśli z Kaczyńskim, to tylko Bogusławem!

Przepięknymi willami z drugiej połowy XIX wieku nie mogłam wprost nacieszyć oczu – za każdym razem zachwycałam się ich urodą, patrząc na nie. Dodatkowo ogromnym zaskoczeniem była dla nas wielka dbałość władz miasta o odśnieżanie chodników. Idea zupełnie obca burmistrzowi miasta Zakopane, zwanemu Leszkiem Orzeszkiem, który najprawdopodobniej wychodzi z (poniekąd słusznego) założenia, że wszystko kiedyś przeminie, śnieg się kiedyś stopi, a lód rozpuści. Nie traci więc cennego czasu na takie drobiazgi, jak zarządzenie regularnego odśnieżania ulic i chodników. Szacunek zarówno do mieszkańców, jak i wszystkich przyjezdnych nie powinien być przecież zbyt nachalny. Doznaliśmy więc z Partnerem ciężkiego szoku, widząc pracownika służb miejskich, odśnieżającego rano dwa centymetry śniegu z chodnika. Odbudowało to naszą wiarę w cywilizację. Ona istnieje. Tylko po prostu nie w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Krynickie Spa

fot. Marianna Patkowska

Suweniry z wakacji dla samej siebie to dla mnie obowiązkowy punkt każdego wyjazdu. Zwłaszcza lubię takie artykuły, w których w pewnym sensie zaklęte jest miejsce, które odwiedziłam. Najczęściej będą to więc produkty spożywcze lub kosmetyczne zawierające składniki z tego właśnie miejsca.
Kompletnie zauroczył mnie maleńki sklepik Krynickie Spa w Pijalni Głównej na dole z wegańskimi kosmetykami na bazie (najczęściej) borowiny i innych krynickich dóbr. Szeroki asortyment i bardzo przystępne ceny sprawiają, że jest to idealne miejsce do nabycia czegoś dla siebie lub na prezent.
Już jakiś czas po powrocie mogę powiedzieć, że kosmetyki, które zakupiłam (widoczne na zdjęciu poniżej) są fantastyczne, delikatne i cudownie pachną, co potwierdził także mój Partner, stwierdzając, że nie pachnę po nich jak kobieta, tylko jak cukierek. I był to dosyć dziwny, ale jednak komplement.

fot. Marianna Patkowska

  Stary Sącz

fot. Marianna Patkowska

Zainspirowani rozmową z Panią Artystką w Muzeum Nikifora m.in. o Starym Sączu, postanowiliśmy w drodze powrotnej się tam zatrzymać i trochę pozwiedzać. Decyzja okazała się doskonała. Jedno z najstarszych polskich miast – prawa miejskie uzyskało już w XIII wieku – wywarło na nas ogromne wrażenie. Niekwestionowana jego uroda, ład i czystość oraz niezwykły spokój i cudowna energia tego miejsca sprawiły, że było nam tam błogo. Nie sposób też nie zauważyć znakomicie spożytkowanych funduszy unijnych, trudniej natomiast doszukać się tablicy o tym informującej, ale jest.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Wakacje – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne wakacje przede wszystkim… się odbyły! Mogłoby być dalej, mogłoby być dłużej, mogłoby być cieplej – wszystko mogłoby być. Myślę, że to nieistotne. Najważniejsze dla mnie było to, że spędzamy te wakacje razem, śpimy w innym niż zazwyczaj łóżku, że żadne z nas nie zajmuje się w tym czasie pracą, że poznajemy nowe dla siebie miejsce. Mój Partner był tu co prawda raz, ale bardzo dawno temu (prawdopodobnie jeszcze w czasach, kiedy obowiązywała nazwa Krzenycze), więc nic z tego nie pamięta.
Pospacerowaliśmy, przetarliśmy fantastyczny pierogowy szlak i poobcowaliśmy ze wspaniałą sztuką, co jest dla nas obojga bardzo ważne. Szybko zrozumieliśmy też, jak bardzo niewygodnie wybiera się na pilocie telewizora pozycje na Netflixie, a także że duże nowoczesne telewizory mają fatalny dźwięk. Dla mnie stało się też – nomen omen – jasne, że na następny mój wyjazd gdziekolwiek zaopatrzę się w żarówki z ciepłym światłem, gdyż zimne – nawet, jeśli jest w jednym tylko pomieszczeniu – bardzo źle na mnie wpływa. Nawet trochę zatęskniłam za tym naszym gniazdkiem, w którym wszystko powoli dostosowujemy do własnych potrzeb. Tak czy siak, były to pierwsze, ale na pewno nie ostatnie nasze wakacje. Niedługo wracamy do Gdańska, więc jeśli sezon okaże się dla nas łaskawy, szykuj się, Krynico Morska!

fot. Bożena Szuj

P.S. Przed wyjazdem moją głowę zdominowała straszna piosenka cudownej Madonny „Holiday”, ale widząc zdegustowanie w oczach Partnera zrezygnowałam z umieszczenia jej dzisiaj na deser. Pomyślałam, że tylko jeden artysta mógłby się tu idealnie tematycznie wpasować – Jan Kiepura. Tymczasem jego repertuar również pozostawia wiele do życzenia. Zamieszczam więc niewiele od „Holiday” lepszy utwór, nawiązujący za to z kolei do mojego pierwotnego wyboru.

P.S.2 A z ciekawostek, właśnie znalazłam taki oto cytat, będący chyba najlepszą klamrą.

W roku 1983 film fabularny „Wakacje z Madonną” zrealizował w plenerach Starego Sącza Jerzy Kołodziejczyk. Akcja filmu jest ściśle związana z miastem.

Wikipedia

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)

Wpis sprzed dwóch lat „8 kobiet na 8 marca” dosyć nieoczekiwanie (o czym wspominałam w ubiegłorocznym tekście „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)”) zapoczątkował związany z Dniem Kobiet cykl, w którym przybliżam sylwetki pań, które najmocniej na mnie w danym roku wpłynęły.

Spis treści:

    1. Mary Kay Ash
    2. Joanna Okuniewska
    3. Anita Lipnicka
    4. Ewa Zgrabczyńska
    5. Madonna
    6. Christel Petitcollin
    7. Olga Tokarczuk
    8. Erykah Badu

1. Mary Kay Ash

Choć różnie to bywa z konsultantkami firmy Mary Kay, do grona których dołączyłam, nie czuję się wyznawczynią jej założycielki, Mary Kay Ash. Mam do niej jednak ogromny szacunek. Założyła firmę, której głównym celem było zapewnienie kobietom dobrych warunków do zawodowego rozwoju i zrównanie ich zarobków z zarobkami mężczyzn w czasach, w których zarabiały o połowę od nich mniej.
Dzięki wejściu w szeregi Mary Kay, poznałam nie tylko znakomite kosmetyki, które uwielbiam i wielokrotnie na blogu opisywałam, ale przede wszystkim cudowne, silne, piękne i niezależne kobiety; każda z nich ma fascynującą historię, wielką życiową mądrość i niewiarygodną energię!
Thank you, Mary! 💅 💄

2. Joanna Okuniewska

Twórczość Asi Okuniewskiej opisywałam niedawno w tekście „W sieci, czyli w co dać się złapać”, wskazując jej cudowny podcast „Ja i moje przyjaciółki idiotki”. Zachwyciła mnie swoją wrażliwością, delikatnością, talentem narratorskim, ogromnym poczuciem humoru, ciepłem i mądrością. Moja idolka, Laurie Anderson – niekwestionowana mistrzyni storytellingu – wszelkim opowiadaczom postawiła poprzeczkę  naprawdę wysoko, przez co niewielu jestem w stanie słuchać, a Asia jednak… skradła moje serce. Piękna Polka, tworząca piękne internetowe treści, mieszkająca w pięknym miejscu, jakim jest Islandia… czy można nie wpaść?
Dzięki, Asiu! 🎙 🎧

3. Anita Lipnicka

Przygotowując się do napisania recenzji najnowszej płyty Anity Lipnickiej „OdNowa”, zagłębiłam się w jej zapomnianą już trochę przez siebie twórczość, a także tę jej część, której nigdy wcześniej nie poznałam. I zachwyciłam się od nowa (choć zachwytem chyba dużo bardziej niż kiedyś świadomym). Nie tylko, tak niestety u tekściarzy rzadkim, autentycznym talentem literackim, ale też niesłychaną wrażliwością i mądrością. Wysłuchałam wielu wywiadów z tą artystką i zwłaszcza jedno wypowiedziane przez nią zdanie kompletnie otworzyło mi oczy i pomogło w wielu sytuacjach, w których znalazłam się niedługo później, mianowicie: „nie da się przejść życia, nikogo nie raniąc”.
Dzięki, Anito! 🎤 🎼

4. Ewa Zgrabczyńska

Poznańskie Zoo zafascynowało mnie już przy pierwszej w nim wizycie przede wszystkim doskonałymi warunkami, jakie zapewnia zwierzętom (zwłaszcza w kontrze do przerażająco mizernego zoo w Krakowie). Potem stałam się wiernym fanem jego facebookowego fanpage’a i ukazujących się na nim smakowitych wpisów (przezabawnych i zawsze nienagannych językowo). Szybko zrozumiałam, że za sukcesem tego miejsca musi stać niesamowita osoba. Tak się rzeczywiście okazało – dyrektor Ewa Zgrabczyńska swoją charyzmą, pozytywną energią i oddaniem zwierzętom nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat.
Pod koniec października 2019 roku cała Polska żyła mrożącą krew w żyłach historią tygrysów, które nielegalnie i w koszmarnych warunkach przewożone z Włoch do rosyjskiego cyrku utknęły w Koroszczynie na granicy Polski z Białorusią (niestety nie wszystkie przeżyły). Ewa Zgrabczyńska bez mrugnięcia okiem w błyskawicznym tempie zorganizowała im nie tylko transport, przyjmując je do swojego zoo (co wymagało przecież dostosowania tego miejsca do nowych, nawet jeśli tylko tymczasowych, lokatorów), ale też zadbała o ich przyszłość, natrafiając po drodze na serię idiotycznych politycznych problemów, które krok po kroku, z gigantyczną determinacją pokonywała.
Pani Ewo, jest Pani niesamowita! Dziękuję! 🐅 ❤️

5. Madonna

Lektura znakomitej książki „Moje życie z Madonną” Christophera Ciccone, brata Madonny, skłoniła mnie do obejrzenia większości dostępnych w internecie wywiadów z gwiazdą i… zakochałam się w jej całkowicie wymykającej się jakimkolwiek szufladkom osobowości.

„Jaki obraz Madonny wyłania się więc z książki jej brata? Bardzo niejednoznaczny (co jest chyba najlepszym dowodem na to, że zarzuty wobec autora są bezpodstawne). Obraz fascynującej, silnej, hipnotyzującej, uwodzicielskiej, piekielnie inteligentnej, zaradnej, wytrwałej, upartej, pewnej siebie, kontrolującej (z biegiem lat coraz bardziej obsesyjnie) kobiety, która miewa momenty całkowitego zwątpienia w siebie, z którymi radzi sobie w bardzo ryzykowny sposób, mianowicie pozując w niegasnącym świetle fleszy. Kobiety, która nie bardzo lubi i nie bardzo umie rozmawiać o uczuciach. Kobiety, która potrafi niewiarygodnie silnie oddziaływać na losy stykających się z nią osób (w tym swojego brata). Kobiety pochodzącej z katolickiego domu, która w wieku pięciu lat straciła matkę – jedno i drugie odcisnęło na niej ogromne piętno. Im jednak bardziej zagłębimy się w lekturze, tym mocniej do nas dojdzie, że na pewnym etapie jej kariery doszła do tej charakterystyki jeszcze jedna cecha – niewiarygodna bezwzględność połączona z kompletnym brakiem wrażliwości. Bezwzględność, która pojawiała się znikąd i potrafiła równie szybko ustąpić pięknym gestom (niektóre jej maile do brata były naprawdę wzruszające)”.

– fragment wpisu „Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

Czas spędzony z nią był dla mnie niesłychanie inspirujący.
Thank you, Madonna!
💪 💃

6. Christel Petitcollin

Francuska autorka Christel Petitcollin przewróciła moje życie do góry nogami już jakiś czas temu, książką „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”.  Jednak dopiero po przeczytaniu jej kontynuacji – „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” – pojęłam, na ile ważną stała się dla mnie osobą. Jak wyrozumiała, pełna ciepła i miłości mama wzięła mnie (i całe zastępy innych prawopółkulowców) za rękę i przeprowadziła przez meandry tak dla mnie skomplikowanych i nieraz przerażających relacji międzyludzkich, tłumacząc mi przede wszystkim mnie samą, a także różnice między mną a światem, wynikające z moich neurologicznych uwarunkowań.
Merci, Christel! ✍️ 🧠

7. Olga Tokarczuk

Pojawienie się Olgi Tokarczuk w tegorocznym wpisie nie powinno dziwić, choć niestety żyjemy w kraju, w którym zdobycie Nagrody Nobla przez rodaka nie zawsze cieszy wszystkich pozostałych. Proza Tokarczuk urzeka niewiarygodną wrażliwością i delikatnością autorki, a równocześnie jej niespotykaną dbałością o szczegóły. Zostanie laureatem Nagrody Nobla to ogromny sukces na skalę światową i niesamowita nobilitacja (nomen omen zresztą). Trudno sobie wyobrazić większy patriotyzm niż takie posługiwanie słowem pisanym w języku ojczystym, które zostanie zauważone i docenione przez Akademię Szwedzką.
Pani Olgo, proszę przyjąć najszczersze gratulacje! Dziękuję! 🖊 📖

8. Erykah Badu

Tę niesamowitą, kosmiczną (i oszałamiająco piękną) artystkę zawsze podziwiałam, jednak kilka miesięcy temu jedna z jej piosenek absolutnie zawładnęła moim sercem, uzależniając mnie na bardzo długo (właściwie ciągle mi nie przeszło) – mowa o hipnotycznej „I Want You”. Rozczula mnie i wzrusza ta niewiarygodna spójność formy z treścią (puls nadaje jej… bicie serca). To utwór o niesamowitym pragnieniu kogoś, kogo się kocha. Pragnieniu organicznym. Pragnieniu, które rozsadza tamy i z którym nie można już nic innego zrobić, niż tylko… poddać się mu. Pragnieniu, którego nigdy w życiu nie rozumiałam. Nigdy wcześniej…
Thank you, Erykah ! 💞❣️

🌵🌵🌵 Wszystkim Paniom składam najserdecznNiejsze życzenia z okazji Dnia Kobiet! Dołączam do nich kaktusy, żeby przypomnieć Wam Wszystkim o Waszej wyjątkowości. Pamiętajcie, żeby się nigdy do nikogo nie porównywać i szukać swojej siły w sobie – nigdy na zewnątrz, bo tam dzieje się dużo rzeczy, czasem przerażających. To naszą rolą (i obowiązkiem!) jest zadbanie o siebie. Ta siła jest w nas, wystarczy się do niej tylko dokopać. Na deser wrzucam piosenkę „Winna” Agnieszki Chylińskiej, żeby przypomnieć, że każdy nasz wybór, jeśli jest uczciwy i podyktowany sercem, jest dobry. Nawet, jeśli zostaniemy niezrozumiane czy nazwane „winnymi”. Trudno. Przyjmijmy to z pokorą. Siła i prawda jest w nas, nie poza nami. 🌵🌵🌵

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

„Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

fot. Zofia Mossakowska

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Maria Frączak
wy
dawnictwo: Hachette Polska
rok wydania: 2009

oryginalny tytuł: Life with my sister Madonna

Nie jestem może wielką fanką Madonny, nie jestem jednak ignorantką, jeśli chodzi o jej dokonania. Posiadam trzy płyty tej artystki i bardzo je lubię, resztę z grubsza znam, a album  „Ray of Light” uważam za jeden z ciekawszych w historii muzyki rozrywkowej (podobnie jak co najmniej trzy jej ostatnie płyty za absolutne nieporozumienia). „Moje życie z Madonną”  wpadło w moje ręce zupełnie przypadkiem na kiermaszu taniej książki w Katowicach. Przekonała mnie do niej przede wszystkim cena (niższa o złotówkę od ceny znakomitego żurku śląskiego w pobliskim barze), ale też rekomendacja Hirka Wrony na tylnej okładce, zapewniającego, że Christopher Ciccone – autor, a prywatnie brat Madonny i jej długoletni pracownik – uraczy nas „wartkim językiem” i oczaruje swoją „wielką wrażliwością”. W rzeczy samej! Był to – oprócz żurku – jeden z moich najlepszych katowickich zakupów.
Wiem, że książka została przez wielu krytyków (i pewnie też wielu fanów Madonny) przyjęta jako wylewane przez Christophera Ciccone żale na kobietę, dzięki której osiągnął sukces i pieniądze, a z którą jest teraz skonfliktowany, i że na pierwszy plan wysuwa się tu jego niewdzięczność. Nie mogę się z tym jednak zgodzić. W moim odczuciu autor pisze przede wszystkim o swojej bardzo trudnej (miejscami nawet toksycznej) relacji z ukochaną siostrą. Siostrą, którą wielbi ponad życie, w którą jest wpatrzony jak w obraz, którą bezgranicznie podziwia (choć umiejąc obiektywnie ocenić jej wokalne i aktorskie zdolności), która równocześnie ma przecież jego krew i geny, więc może go zrozumieć, jak nikt inny, ale też która potrafi go zranić jak nikt inny. W pewnym sensie jest to dla mnie studium współuzależnienia – problemu, który choć na ogół dotyczy relacji dwojga ludzi, w której jedno jest uzależnione, tak naprawdę odnosi się do sytuacji, w której problem/choroba (czy w przypadku Madonny – osobowość) jednego inwazyjnie przekracza granice drugiego.
Jaki obraz Madonny wyłania się więc z książki jej brata? Bardzo niejednoznaczny (co jest chyba najlepszym dowodem na to, że zarzuty wobec autora są bezpodstawne). Obraz fascynującej, silnej, hipnotyzującej, uwodzicielskiej, piekielnie inteligentnej, zaradnej, wytrwałej, upartej, pewnej siebie, kontrolującej (z biegiem lat coraz bardziej obsesyjnie) kobiety, która miewa momenty całkowitego zwątpienia w siebie, z którymi radzi sobie w bardzo ryzykowny sposób, mianowicie pozując w niegasnącym świetle fleszy. Kobiety, która nie bardzo lubi i nie bardzo umie rozmawiać o uczuciach. Kobiety, która potrafi niewiarygodnie silnie oddziaływać na losy stykających się z nią osób (w tym swojego brata). Kobiety pochodzącej z katolickiego domu, która w wieku pięciu lat straciła matkę – jedno i drugie odcisnęło na niej ogromne piętno. Im jednak bardziej zagłębimy się w lekturze, tym mocniej do nas dojdzie, że na pewnym etapie jej kariery doszła do tej charakterystyki jeszcze jedna cecha – niewiarygodna bezwzględność połączona z kompletnym brakiem wrażliwości. Bezwzględność, która pojawiała się znikąd i potrafiła równie szybko ustąpić pięknym gestom (niektóre jej maile do brata były naprawdę wzruszające).
Błędem jednak jest czytanie tej książki jako prawdy objawionej. To nie jest literatura faktu. To wspomnienia Christophera Ciccone, prawdopodobnie najszczersze, na jakie mógł się zdobyć, ale jednak opisywane przez pryzmat jego własnego odbioru rzeczywistości. Warto też sobie uświadomić, że te same zdarzenia opisane i przez Madonnę, i którąkolwiek z osób, których dotyczyły (w „Moim życiu z Madonną” pojawia się mnóstwo znanych nazwisk), na pewno różniłyby się zarówno od wspomnień Christophera, jak i między sobą nawzajem. Każdy człowiek jest inny, ma odmienną wrażliwość, gdzie indziej rozkłada akcenty. Nie ma to nic wspólnego z prawdą czy kłamstwem, a innym filtrem, jakim w przypadku książki jest jej autor.
W trakcie lektury odtwarzałam każdą z tras koncertowych, o których czytałam. Z ogromną przyjemnością wróciłam do starszych i nowszych wywiadów z Madonną, których oglądanie zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność, bo niewiele popowych gwiazdek może się poszczycić tak wielką inteligencją jak ona. Uwielbiam jej skupione na przeprowadzającym wywiad dziennikarzu spojrzenie (ma chyba jedne z najpiękniejszych oczu w show-biznesie), precyzyjne, składne odpowiedzi i nierzadko pytania zadawane w drugą stronę – jest cudownym wyzwaniem, któremu, mówiąc szczerze, mało kto sprostał. Zobaczyłam też przedziwny dokument „W łóżku z Madonną”, który bardzo polecam – warto połączyć jego oglądanie z lekturą książki Christophera, by nie dać się za bardzo zwieść ani jej, ani jego narracji. Obejrzałam również dwa filmy fabularne, w których zagrała (głupiutką, ale dosyć uroczą komedyjkę „Rozpaczliwie poszukując Susan” i absolutnie pod każdym względem fatalny „Układ prawie idealny” – „Evitę” już na szczęście miałam za sobą, choć niesmak pozostał do dzisiaj).
Madonna od zawsze wydawała mi się fenomenem – bardzo przeciętną piosenkarką o dosyć ładnym, ale cieniutkim głosiku, słabą aktorką (a może tylko filmy, w których grała takie były; nie wiem, bardzo podoba mi się sformułowanie jej brata, że „najlepiej wychodziło jej granie siebie samej”) i profesjonalną tancerką, której taniec jednak mnie osobiście nigdy nie zachwycił. Równocześnie brak talentu w przynajmniej dwóch wyżej wymienionych dziedzinach rekompensowała z nawiązką jej niebywała i niekwestionowana charyzma oraz doskonałe wyczucie rynku i konsumenckich potrzeb. Dlatego też pewnie bardziej interesuje mnie czytanie o jej osobowości i tym, jak ta osobowość kształtowała jej najbliższych, niż o przebiegu jej kariery.
„Moje życie z Madonną” rzeczywiście niesamowicie wciąga i jest fantastycznie napisane, a autor zdaje się – mimo emocjonalnego tonu – mieć jednak spory dystans do siebie i wydarzeń, które opisuje (urzeka mnie jego ironia i bardzo wysublimowane poczucie humoru). Wbrew zarzutom wobec książki, przebija przez nią ogromna miłość Christophera do siostry. Miłość w wielu momentach bardzo trudna, czasem ocierająca się nawet o nienawiść. Ciągłe zbliżanie się i oddalanie od siebie rodzeństwa staje się motywem przewodnim, podobnie jak wzajemne ranienie się i zażegnywanie sporów (niestety za każdym razem bez rozmowy).
Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone.

Ciężko mi też nie wspomnieć o tym, że jako czytelnik mam duży żal do firmy Roboto Translation za niesolidnie wykonaną pracę redaktorsko-korektorską. W książce roi się od błędów interpunkcyjnych, z czego najczęstszym są spacje przed przecinkami, ale też zdarzają się potknięcia ortograficzne (np. słowo „zahamowania” piszemy przez „h”). Shame on you!

P.S. Na deser łączę piosenkę, która będzie chyba najlepszym – choć być może nie dla wszystkich oczywistym – podsumowaniem tej książki.

fot. Marianna Patkowska