10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury

8 kobiet na 8 marca

[Ponieważ dzisiejszy wpis znów jest dość długi, postanowiłam zrobić mu mały spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Astrid Lindgren
  3. Lolita
  4. Björk
  5. Naomi Campbell
  6. Anohni
  7. Melody Beattie
  8. Laurie Anderson
  9. Iyanla Vanzant

    • 1. Wstęp

    • Muszę zacząć od tego, że nie jestem zbytnią entuzjastką nadmiernego epatowania swoją płcią. Wierzę, że w pierwszej kolejności wszyscy jesteśmy ludźmi, a płcie – choć w sytuacjach prywatnych niezwykle istotne – nie powinny mieć żadnego znaczenia ani w debacie publicznej, ani sytuacjach oficjalnych. Dziś jednak zrobię mały wyjątek i skupię się tylko na paniach. Z uwagi na dzisiejszą datę i obchodzone święto – 8 marca, Dzień Kobiet – postanowiłam wytypować osiem kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury, które mnie ukształtowały i poświęcić im ten wpis. Osiem kobiet, które swoją twórczością, działalnością czy osobowością wpłynęły na mnie na tyle mocno, że mogę z czystym sumieniem powierzyć im część odpowiedzialności za to, kim w tej chwili jestem.
      Rzecz jasna, jest dużo więcej kobiet, które podziwiam, choćby Maria Skłodowska-Curie (nie tylko za to, że była dwukrotną laureatką nagrody Nobla, co oczywiste, ale też za niewiarygodną siłę, determinację i osiąganie swoich pięknych celów, mimo wielkich życiowych tragedii, które się jej przytrafiły) czy Pamela Anderson (wobec której stwierdzenie, że mnie „ukształtowała” byłoby jawnym nadużyciem, ale na pewno na jej ukształtowanie nie pozostałam nigdy obojętna). Jednak skoro sama postanowiłam dziś ograniczyć swoją listę ważnych kobiet do ośmiu punktów, zdecydowanie będzie ona wyglądać tak jak poniżej. (Nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.)

      2. Astrid Lindgren

      Mimo ogromnego zabiegania mojego taty i tego, że prawie ciągle był w rozjazdach (pracował etatowo w trzech miastach), we wczesnej fazie mojego dzieciństwa spędzał ze mną naprawdę dużo czasu, regularnie mi czytając. Jednymi z pierwszych „poważniejszych” książek tego okresu były dla mnie cudowne powieści Astrid Lindgren, takie jak: przeurocze „Dzieci z Bullerbyn”, wszystkie szalone przygody Pippi Långstrump, „Emil ze Smalandii”, „Braciszek i Karlsson z dachu”, „Lotta z ulicy Awanturników” czy chyba najbardziej przełomowa powieść mojego dzieciństwa – „Ronja, córka zbójnika”. Większość z tych książek przeczytał mi tata, zanim sama opanowałam tę umiejętność, a potem – już samodzielnie – czytałam je po raz drugi, a czasem i trzeci.
      Astrid Lindgren zawdzięczam rozsmakowanie w inteligentnym, niesamowicie plastycznym pisaniu, rozbudzenie mojej wyobraźni, no i stworzenie mi fantastycznego towarzystwa w najmłodszych latach. Nigdy nie przepadałam za rówieśnikami i traktowałam ich trochę jak zło konieczne, więc fajnie było wracać po szkole do lektury, w której czekała na mnie zawsze wesoła i niebanalna gromadka szwedzkich urwisów.
      Tack, Astrid!

      3. Lolita

      Lolita, choć jest postacią fikcyjną, stworzoną przez mężczyznę, namieszała w moim życiu nie mniej, niż niejedna kobieta z krwi i kości, wywracając do góry nogami na wiele lat moje poczucie wartości oraz myślenie o relacjach damsko-męskich. Ta bezczelna, rozkapryszona, zepsuta do cna, bezwzględna i brutalna dwunastoletnia nimfetka wodząca za nos i owijająca sobie wokół palca biednego Humberta Humberta, z którym się od zawsze utożsamiam, chciał nie chciał, odcisnęła ogromne piętno na całym moim życiu. Nigdy jej nie lubiłam, choć zawsze rozumiałam pożądanie, które może wzbudzać. Nigdy jej nie szanowałam, choć zawsze doceniałam magnetyzm, jaki w sobie miała.
      Zawdzięczam jej opaczną interpretację zagadnienia kobiecości w ogóle i kobiecości w sobie. Choć z drugiej strony, gdyby nie to, być może, nie mając czego w późniejszym życiu zanegować, docelowo nie umiałabym – choć drogą krętą i wyboistą – dojść w końcu do zrozumienia siebie jako kobiety…
      Thank you, Lo!

      4. Björk

      Mniej więcej równolegle z Lolitą, z impetem weszła do mojego życia Björk. Poznałam ją być może jeszcze zanim przeczytałam „Lolitę”, przy okazji jednego z albumów, który do tej pory jest w czołówce moich ulubionych w ogóle, czyli płyty „Debut”. Zachwyciła mnie świeżością, bezkompromisowością i kompletnym wymknięciem się jakiemukolwiek łatwemu zaszufladkowaniu (choć po latach okazało się, że „Debut” był najbardziej popową płytą w jej karierze). Wtedy jednak nie wiedziałam, że znajdzie w moim sercu specjalne miejsce, w którym się rozgości na dobre i że ukierunkuje moje myślenie o tworzeniu własnej muzyki. Jej „Biophilię” uważam za jedno z największych arcydzieł w historii popkultury.
      Zawdzięczam Björk mnóstwo wzruszeń, z którymi zawsze był dla mnie związany odbiór jej niesamowitej muzyki. Nie wszystko było mi jednakowo bliskie, ale zawsze szanowałam to, że jest jej i że jest w tym niewyobrażalnie uczciwa i bezkompromisowa. Zawdzięczam jej również wyhodowanie w sobie niezachwianej wiary w to, że trzeba muzycznie robić swoje w pełnym tego słowa znaczeniu, patrząc zawsze w przód, czyli na artystyczną jakość i wyższy wymiar, jakim jest Sztuka, a nie wstecz, czyli na szeroko rozumianą popularność, odbiorców czy sprzedaż. Niech liczby pozostaną tam, gdzie ich miejsce, czyli np. w metrum.
      Þakka þér, Björk!

      P.S. A tu Björk, która mówi dokładnie to, co myślę na temat dzielenia ludzi na płcie („kobietą jestem dopiero na jakimś dziesiątym miejscu”):

5. Naomi Campbell

Naomi Campbell po raz pierwszy zobaczyłam w teledysku Michaela Jacksona „In The Closet” i ją z miejsca oczywiście znienawidziłam – wiła się za blisko Michaela. (To było tuż po tym, jak rodzice mi uświadomili, że Michael Jackson nie jest kobietą, bo przez rok żyłam w mylnym przekonaniu co do jego płci, co nie zmieniało faktu, że go uwielbiałam.) Jednak równocześnie mam – jak nazwa bloga wskazuje – zarówno oczy, jak i wrażliwość na piękno, więc oczywiście zachwyciła mnie jej niezwykła uroda.
Wiele, wiele lat później trafiłam w internecie na jakiś wywiad z nią i na pewien czas uzależniłam się od oglądania jej wypowiedzi (zarówno to co mówi, jak i to, jak mówi – ten głos… – na dłuższy czas przykuło moją uwagę). Okazała się tym typem kobiety, z którym może niekoniecznie chciałabym mieć do czynienia w życiu codziennym (za bardzo bym się chyba bała czymkolwiek jej narazić), ale którą cudownie obserwować z bezpiecznej odległości. Ostra, zdecydowana, inteligentna, silna, z dużą wiedzą z zakresu swojej dziedziny, może odrobinę butna, wyraźna, charakterna, jakaś.
Naomi Campbell zawdzięczam poznanie typu kobiecości, z którym się jeszcze nigdy wcześniej nie zetknęłam: to nowoczesna i niezależna, mimo swoich niekontrolowanych wybuchów agresji – ciągle jednak dama.
Thank you, Naomi!

P.S. Poniżej fragment wywiadu, w którym mimo takiego a nie innego dziennikarza, udało jej się przekazać swoją prawdę, równocześnie nie przekraczając granic braku uprzejmości:

6. Anohni

Z Anohni zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze kiedy nazywała się Antony Hegarty (jest kobietą transpłciową) i była wokalistką zespołu Antony and the Johnsons. Ujęła mnie swoją niesłychaną wrażliwością i delikatnością, głębią, anielskim głosem, poruszającymi tekstami i kompozycjami, a także wyjątkowym darem przekazywania w śpiewie całej gamy emocji.
Uwielbiam wszystkie jej autorskie piosenki, ale to jeden cover w jej wykonaniu zasługuje na szczególną uwagę – piosenka „Crazy in love”. Wszyscy oczywiście kochamy wykonawczynię oryginału – Beyoncé. Jest piękna, miła, dobra, sympatyczna i ma doskonały warsztat wokalny. Jednak, umówmy się, „Crazy in love” nie jest utworem wybitnym. Choć Beyoncé w teledysku dokłada starań, jest wyjątkowo zdeterminowana gimnastycznie, bardzo kuso ubrana, nawet udaje jej się założyć prawe kolano za lewe ucho (co bardzo podziwiam), to i tak całe show kradnie podczas wykonania tej piosenki Antony, pojawiając się w niedbałej fryzurze, odziana w coś między obszerną koszulą nocną a prześcieradłem, z dosyć przypadkową synchronizacją ruchów ciała i wyciskając z tej komercyjnej kompozycji muzyczne wyżyny, a z moich oczu łzy.

Anohni zawdzięczam utwierdzenie w przekonaniu, że inność jest piękna.
Thank you, Anohni!

W pewnym krytycznym momencie swojego życia (który z grubsza opisałam TUTAJ), w mojej głowie pojawiło się nagle i niespodziewanie słowo: „współuzależnienie”. Słyszałam je wcześniej może dwa razy w życiu i tak naprawdę nigdy nie rozumiałam do końca jego znaczenia. Z samej budowy słowa wyciągnęłam oczywiście narzucające się logiczne wnioski, ale nagle cały mój organizm zaczął się domagać ode mnie sięgnięcia po jakąś lekturę i zgłębienia tematu. Weszłam do pierwszej lepszej księgarni i wyszłam z niej z książką „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie pod pachą. Lektura okazała się jednym z momentów przełomowych w moim życiu i pchnęła mnie do poczynienia kroków, bez których dziś nie byłabym w tym punkcie, w którym jestem, a to jest naprawdę bardzo dobry i przede wszystkim zdrowy punkt!
Melody Beattie zawdzięczam świadomość, że czasem to, co wydaje się nam być naszymi dziwactwami czy wstydliwymi problemami, które trzeba po prostu zaakceptować i się z nimi zbytnio nie afiszować, może być po prostu zaburzeniem, które da się przy pomocy terapii wyleczyć i wyeliminować ze swojego życia. To jedna z cenniejszych lekcji.
Thank you, Melody!

8. Laurie Anderson

Gdyby ktoś kazał mi wskazać jedną personifikację artyzmu, błyskotliwości i piękna, bez zastanowienia odpowiedziałabym: Laurie Anderson. Ta amerykańska malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pianistka, pisarka, reżyserka i performerka skradła moje serce już dawno temu płytą „Big Science”. I choć dość często do tego albumu wracałam, minęło dość sporo czasu, zanim zakochałam się w niej na nowo – po lekturze jej magicznej książki „Język przyszłości”. I od tej pory liczba wywiadów, jakie z nią widziałam, zaczęła już być chyba niepoliczalna, a moja fascynacja Laurie niezmiennie rośnie. Fascynacja jej głosem, osobowością, niewiarygodnym pięknem, którym jest przepełniona, mądrością, inteligencją i niebanalnym sposobem myślenia, charakterystycznym tylko dla tych, którzy mają naprawdę otwarte umysły.
Wzruszający, doskonały film „Serce psa” czy moja ukochana jej płyta „Homeland” to dzieła sztuki, które bardzo mocno ukształtowały moją wrażliwość i wpłynęły na moje postrzeganie piękna.
Ktoś kiedyś stwierdził:

Zazwyczaj związki rozpadają się, bo on odszedł do młodszej.
Twój ma szansę się zakończyć, bo ona odeszła do starszej.

– coś, co ktoś kiedyś stwierdził

Mocno mnie to rozbawiło.
Laurie Anderson zawdzięczam nieustającą inspirację do tworzenia swojej muzyki i tekstów bez oglądania się na innych, bez szufladkowania się w jakiejkolwiek kategorii.
Thank you, Laurie!

❤ Spełnienie jednego z największych marzeń, czyli spotkanie z tą cudowną Artystką twarzą w twarz opisuję TUTAJ,
a wrażenia z jej doskonałego występu – TUTAJ!

Gorąco zachęcam do lektury obydwu wpisów ❤

9. Iyanla Vanzant

Z wykształcenia obrońca karny, zawodowo autorka wielu książek z zakresu rozwoju duchowego, nauczyciel i trener duchowy, mówca oraz osobowość telewizyjna – Iyanla Vanzant. Odkryłam ją stosunkowo niedawno i właściwie przez przypadek. Z miejsca zaskarbiła sobie moją ogromną sympatię i podziw. Za każdym razem, kiedy ją widzę, wzbiera we mnie potrzeba bycia przez nią mocno przytuloną. Jest piękną, mądrą, głęboką, pełną prawdziwej miłości bliźniego kobietą, która pomaga wielu ludziom zmienić swoje myślenie i spojrzeć szerzej, by zobaczyć więcej. Gdybym wiele, wiele lat temu usłyszała słowa, które powtarza zawsze:

When you see crazy coming,
cross the street

– Iyanla Vanzant

i je w pełni zrozumiała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale lepiej późno, niż później.
Iyanli Vanzant zawdzięczam uświadomienie sobie, że idealną relację możemy mieć jedynie sami ze sobą, a im jej poświęcimy więcej uwagi i troski, tym lepiej będą wyglądać nasze relacje  z otoczeniem, bo to, jakich przyciągamy do siebie ludzi, to jedynie lustrzane odbicie tego, jak traktujemy siebie i co tak naprawdę o sobie myślimy.
Thank you, Iyanla!

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom w dniu naszego święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których dołączam cudowną piosenkę w zupełnie magicznej, akustycznej wersji. „Queen” pochodzi z repertuaru jeszcze jednej przepięknej (na zewnątrz i wewnątrz) i piekielnie utalentowanej kobiety – niepowtarzalnej Jessie J.  Nućcie codziennie ten refren, naprawdę wierząc w jego sens: 🌹🌹🌹

I love my body, I love my skin
I am a goddess, I am a queen

– Jessie J