„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” Joanna Kuciel-Frydryszak

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Marginesy
rok wydania: 2023

Oprócz faktu, że za młodu fascynowały mnie skanseny, nie byłam nigdy ani specjalną pasjonatką polskiej wsi, ani polskiej tradycji, ani nawet historii. I piszę o tym nie po to, żeby pochwalić się swoją ignorancją, ale po to, by podkreślić, że choć po rozsławione „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak sięgnęłam raczej z poczucia obowiązku, niż żywego zainteresowania tematem książki, szybko okazało się, że była to jedna z ciekawszych i bardziej wartościowych pozycji, jakie w ostatnim czasie przeczytałam! Opowieść, która pochłonęła mnie bez reszty, wryła się w moją głowę i jeszcze na długo po przeczytaniu w niej została (i zapewne zostanie).

O czym jest ta książka?

fot. Bożena Szuj

Z jakiego powodu te, było nie było, ponad pięćset stron opisów polskiej wsi (począwszy od lat dwudziestych dwudziestego wieku), niewyobrażalnej biedy, głodu i katorżniczej pracy ponad siły, a także poniżeń i wyzysku tak wciąga?

  1. Po pierwsze Joanna Kuciel-Frydryszak ma doskonałe pióro, wyczucie i styl, choć – co wzbudza mój gigantyczny podziw – trzyma się niejako z boku swojej opowieści, oddając pierwszy plan i głos swoim bohaterkom oraz ich potomkom.
  2. Po drugie, dzięki swojej niebywale rzetelnej, imponującej pracy badawczej, dysponuje ogromem materiałów, którymi się z czytelnikami dzieli. Możemy przeczytać autentyczne listy i zapiski chłopek z różnych zakątków Polski pisanych w różnym czasie, z różnych powodów. Mamy niesamowitą możliwość obcować z ich językiem, stanem ich wiedzy i świadomości. Oprócz tego o niektórych z nich dowiadujemy się więcej również od ich żyjących dzieci i wnuków, z którymi autorka przeprowadza wywiady. Reasumując, stykamy się w książce z różnymi perspektywami oraz narracjami, co czyni książkę różnorodną.
  3. Po trzecie chłopi zostali wreszcie opisani z kobiecej perspektywy. Wcześniej mieliśmy do czynienia z narracją męską, patriarchalną. Tę znamy aż nadto dobrze. „Chłopki” zajmują się kobietami z polskich wsi, co nie znaczy, że nie poznajemy podczas lektury żadnej prawdy o otaczających je mężczyznach. Jednak nie oni są tu bohaterami.

„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” nie ma fabuły – to opowieść składająca się z wielu pomniejszych opowieści. Do niektórych opisywanych kobiet autorka powraca, więc możemy poznać je trochę lepiej, o innych dowiadujemy się mniej. Widzimy między nimi wspólny mianownik – jest nim niesłychanie trudne życie. Trudne podwójnie: po pierwsze ze względu na ogrom obowiązków każdego chłopa, a po drugie ze względu na fakt bycia kobietą. Kobiety (i dzieci, o czym za chwilę) znajdowały się jeszcze niecałe sto lat temu w zdecydowanie gorszym położeniu od mężczyzn. Z jednej strony ta „słaba płeć” potrzebowała najpierw męża (zostawała przehandlowana przez ojca temu, kto najbardziej odpowiadał finansowo… rzecz jasna, ojcu), a potem „zgody męża” na niemal wszystko, ale z drugiej strony wykonywała nie tylko prace „babskie”, ale też te „chłopskie”, podczas kiedy wszechwładnym mężczyznom… nie zawsze się chciało. Niedożywione, przepracowane, często doświadczające w swoich domach przemocy, traktowały swój kobiecy los jak dopust boży. Znosiły go przeważnie z pokorą, czasem się buntując, ale w pełnej świadomości, że o równości płci nie mają nawet co marzyć.

Pokoleniowa trauma

fot. Bożena Szuj

Każda dobra i wartościowa książka na ogół odwołuje się do jakiejś uniwersalnej prawdy, w której mogą odnaleźć się czytelnicy różniący się zarówno od opisywanych bohaterów, jak i siebie nawzajem. „Chłopki”, choć przedstawiają losy kobiet pochodzących z polskiej wsi, w dodatku tej wsi sprzed lat, rozprawiają się z pewną pokoleniową traumą. Druga część tytułu: „Opowieść o naszych babkach” nie jest wcale przekorna lub na wyrost. Opisywane kobiety mogłyby być naszymi babkami, a przynajmniej dzielić z nimi niedolę. W zdecydowanej większości, jako naród, pochodzimy od chłopów pańszczyźnianych, a więc niewolników. (Ci nieliczni z nas, którzy mają szlacheckie korzenie, nieczęsto zdają sobie sprawę z tego, że ceną takiego rodowodu jest często przemoc, którą przodkowie wyrządzali.) Podobnie jak czarnoskórzy, mamy do przepracowania traumy, jakie na nas ciążą z powodu zarówno doświadczania, jak i wyrządzania przemocy. Czarni, o czym już kiedyś pisałam, poradzili sobie z tym znacznie lepiej od nas.
Nie będzie prawdą stwierdzenie, że książka Joanny Kuciel-Frydryszak jest o kobietach i dla kobiet. Ofiarami patriarchatu są w pierwszej kolejności kobiety, ale nie tylko one. Nierówne traktowanie jednej płci, ale też dzieci, zbiera żniwa w postaci chorego, niesterapeutyzowanego społeczeństwa, a potem kolejnego wychowywanego przez nie pokolenia i kolejnego, i kolejnego aż do momentu zbiorowego wyleczenia się z traumy (czemu sprzyja m.in. lektura tej książki). Najtrudniejsze dla mnie do czytania fragmenty dotyczyły wykorzystywania dzieci od bardzo wczesnego dzieciństwa do ciężkich prac (pasanie zwierząt już od szóstego roku życia), odmawiania – zwłaszcza zdolnym i rokującym – maluchom prawa do edukacji ze względu na trudną sytuację materialną oraz samego traktowania dzieci jak obywateli gorszej kategorii.

I proszę sobie argument pod tytułem „takie były czasy” wsadzić między bajki. Nikt nie przekona mnie, że przyzwolenie na przemoc i kompletny brak szacunku dla istot żyjących może być kwestią czasów!

Niesłychanie trudno czytało mi się też fragmenty o polskim antysemityzmie. Ohydne, uwłaczające ludzkiej godności, ale równocześnie mówiące niezwykle dużo o ludzkiej naturze. Wystarczy, że tłum usłyszy od polityków lub z ambony jakiekolwiek bzdury, by ochoczo i bezmyślnie pójść za nimi, jak stado posłusznych owiec. Zresztą wyłaniająca się z książki rola kościoła katolickiego w szerzeniu bezsprzecznego zła również daje do myślenia. Choć to z jednej strony szokować nie powinno, jednak w pewnym momencie uderzyła mnie zbieżność dawnego języka z tym używanym przez partię wreszcie już nie rządzącą (m.in. moje ulubione „cnoty niewieście”). Okazuje się, że zacofanie jest czymś uniwersalnym, posiada swój własny język, swoją własną retorykę oraz autorytety, do których się odwołuje. Nie ma związku ani z wsią jako taką, chociaż rzeczywiście w opisywanych czasach różnice między miastem a wsią były ogromne. Historia kołem się toczy. Znajduje to odzwierciedlenie także w języku.

Pytanie, które dość szybko pojawiło się w mojej głowie było następujące:

Co sprawiało, że niektóre z opisywanych kobiet były tak wspaniałe i wyjątkowe, a inne kompletnie zwyczajne? Że niektóre w tych trudnych dla nich i dla dzieci czasach okazywały się fantastycznymi matkami, do końca życia pełnymi niesamowitych, różnorodnych pasji, które, od kiedy nauczyły się czytać, pochłaniały mnóstwo doskonałej literatury, zachowywały ciepło i pogodę ducha? A z kolei inne opisywane kobiety pozostawały zgorzkniałe, zacofane, zabobonne, zamknięte, pielęgnujące w sobie zło?

Chciałoby się jednoznacznie odpowiedzieć, że edukacja. Że pierwsze miały szczęście ją zdobyć i wyjść na ludzi, a drugie takiego szczęścia nie miały. Jednak ten podział wcale nie przebiegał w ten sposób. Najczęściej na większą otwartość głowy wpływały, owszem, czynniki zewnętrzne, takie jak znakomity nauczyciel z powołania, z którym chłopka zetknęła się w szkole (jeśli do niej trafiła), albo wylądowanie na służbie u mądrych, światłych i dobrych ludzi, którzy wzięli ją pod swoje skrzydła. Którzy – nie traktując jej jak niewolnicy, lecz członka rodziny – otoczyli ją troską, pokazali teatry, biblioteki, zarazili miłością do dobrej sztuki, wcześniej ją objaśniając. Wszystkie opisane fascynujące mnie przykłady kobiet niezwykłych, wcale nie zawsze wykształconych, były opowieściami o pięknych umysłach, którym jedynie stworzono warunki, by mogły jak najlepiej się rozwinąć i pracować. Edukacja pojęta jako szkoła, nauka czytania i pisania tego nie daje, w przeciwieństwie do otrzymania sporej dawki szacunku i życzliwości od choćby jednej, wyjątkowej osoby. Jak jest natomiast z umysłami zamkniętymi, ulegającymi naciskom, myślącymi sztampowo i wąsko? Tu niestety nie jestem optymistką. Myślę, że o ile mózgom pięknym, kreatywnym i buntowniczym wystarczy tylko nie przeszkadzać, o tyle mózgom zamkniętym na niewiele się zda ani edukacja, ani obycie z kulturą i sztuką. Coś im ono oczywiście da, ale ile będzie to warte, jeśli w chwili słabości dadzą radę zachłysnąć się antysemityzmem? To przecież przegrana w boju o człowieczeństwo.
„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” to książka nie tylko o polskich wiejskich kobietach. To opowieść o nas wszystkich. Opowieść odkuta z dawno już nam niepotrzebnego pretensjonalnego sienkiewiczowskiego mitu założycielskiego. Opowieść oparta na prawdzie, krzywdzie, ale też nadziei na lepszą przyszłość, która może nadejść tylko, kiedy uporamy się z trudną przeszłością. W mądrej lepszej szkole z pewnością lektura obowiązkowa!

P.S. A na deser łączę pieśń „Koło mego ogródecka” w wykonaniu Laboratorium Pieśni.

fot. Bożena Szuj

 

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Władza i jednostka” Bertrand Russell

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Hanna Jankowska
wydawnictwo: Książka i Wiedza
rok wydania: 1997
oryginalny tytuł: Authority and the Individual

Z nazwiskiem Bertranda Russella po raz pierwszy zetknęłam się we wczesnym dzieciństwie, bo zaczytywał się jego dziełami po polsku i angielsku mój tata. Russell – angielski logik (jeden z twórców współczesnej logiki matematycznej), matematyk, filozof, myśliciel społeczny, działacz społeczny, eseista oraz laureat literackiej nagrody Nobla (otrzymał ją w 1950 roku za twórczość, w której bronił idei humanitaryzmu i wolności myśli) – to niewątpliwie jeden z najpotężniejszych umysłów XX wieku. Z ogromną radością odkryłam więc jego „Władzę i jednostkę” po polsku na półce imponującej, wspaniałej Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, podziwiając jej doskonałość, kiedy miałam zaszczyt pracować w utworzonej przez jej założyciela Jana Urbanika i mieszczącej się na jej terenie świetlicy dla dzieci. (Bibliotece właśnie urodziła się nowa przepiękna i całkowicie adekwatna nazwa: Biblioteka Książek Ważnych.) Niestety nie zdążyłam jej już przed wyjazdem wypożyczyć. Na pierwszym miejscu były inne pozycje, które podsunął mi Jan – przewrotowe Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha, pokrzepiająca Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło oraz „Prawa naturalne dziecka” autorstwa Céline Alvarez, na której lekturę również niestety zabrakło czasu (ale książka zasiliła niedawno mój prywatny księgozbiór, więc nadrobię niebawem). Kiedy przyjechałam do Warszawy, z jeszcze większą radością odkryłam „Władzę i jednostkę” po polsku… na półce dawnego pokoju taty. Pomyślałam, że to najwyraźniej znak, żeby się za nią wreszcie zabrać!
Z jakiegoś powodu Russell zawsze mnie onieśmielał. Owo onieśmielenie objawiało się trudnością w sięgnięciu po jego dzieła z obawy przed… sama nie wiem czym. Że ich nie zrozumiem, nie obejmę intelektualnie, że może nawet nie jestem godna ich czytania. Pakując ją z pewnym wahaniem do walizki zabieranej na pierwsze od czasów pandemii wakacje na Thassos doszłam do wniosku, że Russellowi od mojego czytania nie ubędzie (tym bardziej, że od pięćdziesięciu trzech lat nie żyje), a ja, jeśli przebrnę, zdobędą ogromny kapitał.

fot. Marianna Patkowska

Oczywiście szybko okazało się, że głupoty to ja miałam w głowie, ale przez trzydzieści osiem lat, nie sięgając po książki Russella! Jego przenikliwość, niespotykana jasność umysłu i umiejętność niezwykle szerokiego, perspektywicznego myślenia to jedno, a znakomity, przystępny, niesłychanie współczesny język (polskie wydanie ukazało się w 1997 roku, ale wydanie oryginalne – w roku 1949) – to drugie. Jednym słowem najczystsza przyjemność, w dodatku konsumowana w przepięknych okolicznościach przyrody.
„Władza i jednostka” to sześć przepysznych wykładów, które autor wygłaszał w formie półgodzinnych radiowych pogadanek na antenie radia BBC w audycji „Prelekcje Reitha” w 1948 roku opatrzonych znakomitą przedmową Kirka Willisa. Dowiemy się z niej m.in. o tym, że w 1907 roku Russell „działał w ruchu domagającym się praw wyborczych dla kobiet”, ale też jak bardzo niepopularny podczas wybuchu I wojny światowej miał pogląd na temat jej sensu. (Z dzisiejszej perspektywy jego sprzeciw wydaje się oczywisty, jednak w tamtym czasie Russell był w nim niemal całkowicie odosobniony i przypłacił go ostracyzmem społecznym.)

We „Władzy i jednostce” mamy do czynienia z Russellem w najbardziej dlań typowym (a przez to przekonującym) stylu: jest klarowny, przenikliwy, poważny, ale nie namaszczony. Autor nie zajmuje się szczegółami rządu światowego, reformy samorządów lokalnych czy aktów prawnych gwarantujących swobody obywatelskie, lecz usuwa wątpliwości i formułuje podstawowe zasady. Ten precyzyjny logik i utalentowany nauczyciel wyjaśnia nam, jakie pytania należy w ogóle postawić, zanim będzie się można zająć opracowaniem konkretnych planów.

– pisze w „Przedmowie” Kirk Willis (str. 16)

I z tego ostatniego powodu uważam, że jest to (wraz z „Uległością” Houellebecq’a, choć z zupełnie innych powodów) lektura absolutnie obowiązkowa dla każdego. Russell nie tylko uczy myślenia logicznego i analitycznego. On pokazuje, jak się do myślenia przygotować, co przydaje się w każdej dziedzinie życia, nawet jeśli uparcie deklarujemy „brak zainteresowania polityką”. W dodatku posiada cudowną, lewicową wrażliwość, nieprawdopodobne poczucie humoru i dystans, w czym przypomina mi mojego tatę.
Urzeka mnie, kiedy pisze o odpowiedzialności, która spoczywa na każdej pojedynczej jednostce. Zachwyca, kiedy pisze o ludzkiej naturze, ale też tym, że to, co ewolucyjnie przestało nam być już potrzebne, odkąd zeszliśmy z drzew i przestaliśmy żyć w jaskiniach, powinno powoli w nas zanikać. I że to… często wymaga naszej pracy. To bardzo odkrywczy punkt widzenia. Często, zwłaszcza poruszając tematy feministyczne, spotykam się z bezmyślnym odwoływaniem się do biologii. Tymczasem od pozostałych zwierząt odróżnia nas świadomość. Musimy najpierw zrozumieć, skąd w nas takie czy inne uwarunkowania, a potem zastanowić się, jak sobie dostarczyć potrzebnych emocji przy pomocy środków innych niż te, do których byliśmy przyzwyczajeni, a które dziś nie mają racji bytu. (Doskonałym przykładem są tu łowcy głów, o których rozpisuje się Russell.) Gdybym tylko mogła, zacytowałabym tu całą książkę, kawałek po kawałku, bo jest zbiorem fantastycznie napisanych mądrości i spotkaniem z umysłem niewiarygodnym, pięknym, widzącym więcej i głębiej. Niestety muszę wybrać, więc zacytuję fragment, który jest dla mnie pięknym zderzeniem dwóch światów: oklepanego banału i szybującego nad naszymi głowami wizjonerstwa. Za możliwość obserwowania tego drugiego i delektowania się nim, naprawdę uwielbiam tę książeczkę!

Bez przerwy dostaję listy o takiej o to treści: „Widzę, że świat jest w fatalnym stanie, ale co może zrobić jeden skromny człowiek? Życie i własność są na łasce nielicznych jednostek decydujących o pokoju lub wojnie. Reguły działalności gospodarczej na szerszą skalę ustalane są przez tych, którzy rządzą państwem, albo wielkimi korporacjami. Nawet tam, gdzie formalnie panuje demokracja, pojedynczy obywatel ma zazwyczaj znikomy wpływ na decyzje polityczne. Czy nie lepiej w takiej sytuacji zapomnieć o sprawach publicznych i czerpać z życia jak najwięcej radości, póki czas pozwala?” Bardzo mi trudno odpowiadać na takie listy i jestem pewien, że stan umysłu, który skłania do ich pisania, jest niezmiernie szkodliwy dla zdrowego życia społecznego.

– Bertranda Russell „Władza i jednostka” (str. 44)

fot. Zofia Mossakowska

 

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to