„Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

fot. Zofia Mossakowska

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Maria Frączak
wy
dawnictwo: Hachette Polska
rok wydania: 2009

oryginalny tytuł: Life with my sister Madonna

Nie jestem może wielką fanką Madonny, nie jestem jednak ignorantką, jeśli chodzi o jej dokonania. Posiadam trzy płyty tej artystki i bardzo je lubię, resztę z grubsza znam, a album  „Ray of Light” uważam za jeden z ciekawszych w historii muzyki rozrywkowej (podobnie jak co najmniej trzy jej ostatnie płyty za absolutne nieporozumienia). „Moje życie z Madonną”  wpadło w moje ręce zupełnie przypadkiem na kiermaszu taniej książki w Katowicach. Przekonała mnie do niej przede wszystkim cena (niższa o złotówkę od ceny znakomitego żurku śląskiego w pobliskim barze), ale też rekomendacja Hirka Wrony na tylnej okładce, zapewniającego, że Christopher Ciccone – autor, a prywatnie brat Madonny i jej długoletni pracownik – uraczy nas „wartkim językiem” i oczaruje swoją „wielką wrażliwością”. W rzeczy samej! Był to – oprócz żurku – jeden z moich najlepszych katowickich zakupów.
Wiem, że książka została przez wielu krytyków (i pewnie też wielu fanów Madonny) przyjęta jako wylewane przez Christophera Ciccone żale na kobietę, dzięki której osiągnął sukces i pieniądze, a z którą jest teraz skonfliktowany, i że na pierwszy plan wysuwa się tu jego niewdzięczność. Nie mogę się z tym jednak zgodzić. W moim odczuciu autor pisze przede wszystkim o swojej bardzo trudnej (miejscami nawet toksycznej) relacji z ukochaną siostrą. Siostrą, którą wielbi ponad życie, w którą jest wpatrzony jak w obraz, którą bezgranicznie podziwia (choć umiejąc obiektywnie ocenić jej wokalne i aktorskie zdolności), która równocześnie ma przecież jego krew i geny, więc może go zrozumieć, jak nikt inny, ale też która potrafi go zranić jak nikt inny. W pewnym sensie jest to dla mnie studium współuzależnienia – problemu, który choć na ogół dotyczy relacji dwojga ludzi, w której jedno jest uzależnione, tak naprawdę odnosi się do sytuacji, w której problem/choroba (czy w przypadku Madonny – osobowość) jednego inwazyjnie przekracza granice drugiego.
Jaki obraz Madonny wyłania się więc z książki jej brata? Bardzo niejednoznaczny (co jest chyba najlepszym dowodem na to, że zarzuty wobec autora są bezpodstawne). Obraz fascynującej, silnej, hipnotyzującej, uwodzicielskiej, piekielnie inteligentnej, zaradnej, wytrwałej, upartej, pewnej siebie, kontrolującej (z biegiem lat coraz bardziej obsesyjnie) kobiety, która miewa momenty całkowitego zwątpienia w siebie, z którymi radzi sobie w bardzo ryzykowny sposób, mianowicie pozując w niegasnącym świetle fleszy. Kobiety, która nie bardzo lubi i nie bardzo umie rozmawiać o uczuciach. Kobiety, która potrafi niewiarygodnie silnie oddziaływać na losy stykających się z nią osób (w tym swojego brata). Kobiety pochodzącej z katolickiego domu, która w wieku pięciu lat straciła matkę – jedno i drugie odcisnęło na niej ogromne piętno. Im jednak bardziej zagłębimy się w lekturze, tym mocniej do nas dojdzie, że na pewnym etapie jej kariery doszła do tej charakterystyki jeszcze jedna cecha – niewiarygodna bezwzględność połączona z kompletnym brakiem wrażliwości. Bezwzględność, która pojawiała się znikąd i potrafiła równie szybko ustąpić pięknym gestom (niektóre jej maile do brata były naprawdę wzruszające).
Błędem jednak jest czytanie tej książki jako prawdy objawionej. To nie jest literatura faktu. To wspomnienia Christophera Ciccone, prawdopodobnie najszczersze, na jakie mógł się zdobyć, ale jednak opisywane przez pryzmat jego własnego odbioru rzeczywistości. Warto też sobie uświadomić, że te same zdarzenia opisane i przez Madonnę, i którąkolwiek z osób, których dotyczyły (w „Moim życiu z Madonną” pojawia się mnóstwo znanych nazwisk), na pewno różniłyby się zarówno od wspomnień Christophera, jak i między sobą nawzajem. Każdy człowiek jest inny, ma odmienną wrażliwość, gdzie indziej rozkłada akcenty. Nie ma to nic wspólnego z prawdą czy kłamstwem, a innym filtrem, jakim w przypadku książki jest jej autor.
W trakcie lektury odtwarzałam każdą z tras koncertowych, o których czytałam. Z ogromną przyjemnością wróciłam do starszych i nowszych wywiadów z Madonną, których oglądanie zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność, bo niewiele popowych gwiazdek może się poszczycić tak wielką inteligencją jak ona. Uwielbiam jej skupione na przeprowadzającym wywiad dziennikarzu spojrzenie (ma chyba jedne z najpiękniejszych oczu w show-biznesie), precyzyjne, składne odpowiedzi i nierzadko pytania zadawane w drugą stronę – jest cudownym wyzwaniem, któremu, mówiąc szczerze, mało kto sprostał. Zobaczyłam też przedziwny dokument „W łóżku z Madonną”, który bardzo polecam – warto połączyć jego oglądanie z lekturą książki Christophera, by nie dać się za bardzo zwieść ani jej, ani jego narracji. Obejrzałam również dwa filmy fabularne, w których zagrała (głupiutką, ale dosyć uroczą komedyjkę „Rozpaczliwie poszukując Susan” i absolutnie pod każdym względem fatalny „Układ prawie idealny” – „Evitę” już na szczęście miałam za sobą, choć niesmak pozostał do dzisiaj).
Madonna od zawsze wydawała mi się fenomenem – bardzo przeciętną piosenkarką o dosyć ładnym, ale cieniutkim głosiku, słabą aktorką (a może tylko filmy, w których grała takie były; nie wiem, bardzo podoba mi się sformułowanie jej brata, że „najlepiej wychodziło jej granie siebie samej”) i profesjonalną tancerką, której taniec jednak mnie osobiście nigdy nie zachwycił. Równocześnie brak talentu w przynajmniej dwóch wyżej wymienionych dziedzinach rekompensowała z nawiązką jej niebywała i niekwestionowana charyzma oraz doskonałe wyczucie rynku i konsumenckich potrzeb. Dlatego też pewnie bardziej interesuje mnie czytanie o jej osobowości i tym, jak ta osobowość kształtowała jej najbliższych, niż o przebiegu jej kariery.
„Moje życie z Madonną” rzeczywiście niesamowicie wciąga i jest fantastycznie napisane, a autor zdaje się – mimo emocjonalnego tonu – mieć jednak spory dystans do siebie i wydarzeń, które opisuje (urzeka mnie jego ironia i bardzo wysublimowane poczucie humoru). Wbrew zarzutom wobec książki, przebija przez nią ogromna miłość Christophera do siostry. Miłość w wielu momentach bardzo trudna, czasem ocierająca się nawet o nienawiść. Ciągłe zbliżanie się i oddalanie od siebie rodzeństwa staje się motywem przewodnim, podobnie jak wzajemne ranienie się i zażegnywanie sporów (niestety za każdym razem bez rozmowy).
Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone.

Ciężko mi też nie wspomnieć o tym, że jako czytelnik mam duży żal do firmy Roboto Translation za niesolidnie wykonaną pracę redaktorsko-korektorską. W książce roi się od błędów interpunkcyjnych, z czego najczęstszym są spacje przed przecinkami, ale też zdarzają się potknięcia ortograficzne (np. słowo „zahamowania” piszemy przez „h”). Shame on you!

P.S. Na deser łączę piosenkę, która będzie chyba najlepszym – choć być może nie dla wszystkich oczywistym – podsumowaniem tej książki.

fot. Marianna Patkowska

„Uległość” Michel Houellebecq

tłumaczenie: Beata Geppert
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2015
oryginalny tytuł: Soumission

„Uległość” Houellebecqa to jedna z najbardziej porażających, elektryzujących i poruszających do granic książek, jakie przeczytałam w życiu. Sam autor – skandalista i prowokator o intrygującej reputacji – należy do grona tych, których albo się kocha, albo nienawidzi. Ja kocham; kocham pomimo. Z jednej strony  mam do niego trochę żal o to, że większość jego bohaterów jest podszyta mizoginią, a relacje damsko-męskie są w jego książkach przedstawiane jako ciężkie, choć równocześnie płytkie, bolesne (dla kobiet – dla mężczyzn raczej obojętne) doświadczenia, podczas których jedynym chwilowym ukojeniem jest fizyczna bliskość. To strasznie smutny obraz, niemający pokrycia w rzeczywistości ludzi emocjonalnie zdrowych. Z drugiej jednak strony, Houellebecq uwodzi umiejętnością posługiwania się słowem, swoim wyjątkowym, unikalnym językiem. Jest w tym nieprzyzwoicie wręcz znakomity, na miarę samego Nabokova.
Poruszona w książce problematyka islamu była od dawna dla Houellebecqa ważna, również ze względów osobistych (jego matka stała się muzułmanką). W 2001 roku autor udzielił kontrowersyjnego wywiadu miesięcznikowi „Lire”, nazywając w nim islam

najgłupszą religią świata.

– Michel Houellebecq o islamie

Wytoczono mu za te słowa nawet proces, który jednak wygrał. Jego główną linią obrony było wykazanie różnicy między rasizmem i homofobią, dyskryminującymi ludzi ze względu na ich cechy wrodzone (na jakie nie ma się wpływu), a niechęcią do religii, która jest osobistym wyborem każdej jednostki. Wracając jednak do samej powieści… Akcja „Uległości” rozgrywa się w 2022 roku we Francji, a jej fabuła jest następująca: główny bohater, erudyta Franҫois jest znanym i cenionym literaturoznawcą, specjalistą od Jorisa-Karla Huysmansa – dziewiętnastowiecznego francuskiego pisarza skandalisty (co znamienne). Wykłada na Sorbonie, zbyt dużo pije, sypia z dwa razy młodszymi od siebie studentkami, nie będąc zdolnym do miłości (i płynących z niej zobowiązań), jest dość cyniczny, ale też niebywale inteligentny, żyjący w swoim własnym świecie. Ma znajomych, jego – mimo czegoś, co jest w nim odpychające, jednak – urok osobisty pozwala mu bywać nawet duszą towarzystwa, jednak w głębi serca jest samotnikiem. Z pewnym zaciekawieniem, ale też niepokojem, obserwuje francuską scenę polityczną, na której pojawia się zarówno fikcyjny Mohammed Ben Abbes, przywódca Bractwa Muzułmańskiego, jak i  Marine Le Pen, z którą rywalizuje o fotel prezydencki, ostatecznie wygrywając wybory i zamieniając Francję w państwo wyznaniowe (na dzień dobry wprowadza np. prawo szariatu), a także dokonując rewolucji w obszarze szkolnictwa wyższego (poczynając od zmian nazw uczelni, poprzez narzucenie stylu ubierania się uczennicom, a na weryfikacji wyznania pracowników skończywszy). Franҫois jako indywidualista, intelektualista i ateista, jest z początku tym, co się dzieje, dosyć przerażony. Sęk jednak w tym, że to, co się dzieje, dzieje się w sposób niebywale łagodny (nowy prezydent jest inteligentnym, spokojnym, stabilnym emocjonalnie człowiekiem), a całe środowisko Franҫois zaskakująco łatwo i szybko ulega wszystkiemu, co w zastraszającym tempie zmienia od wieków przecież świecką Francję w państwo wyznaniowe. Czym więc być przerażonym? Zmiany są nieuniknione. Być może nawet zmiany na lepsze. Oczywiście to, że kobiety nie mogą pracować jest – zwłaszcza w kręgach akademickich w cywilizowanym kraju – zmianą szokującą i odczuwalną. Studentki, z którymi Franҫois wdawał się w przelotne romanse, zaczynają nosić ubrania zakrywające coraz więcej, ale za to z drugiej strony patrząc, wykładowcy mogą mieć po kilka młodych żon. Perspektywa finansowa również wydaje się jakaś taka bardziej kusząca. Francuskie społeczeństwo było przecież do tej pory otwarte i postępowe. Jednak nawet najbardziej postępowy mężczyzna, kiedy będzie mieć kilka wiernych, namiętnych młodych żon, które o niego odpowiednio zadbają, łatwo zagłuszy w sobie sprzeciw wobec roli kobiety w islamie. Nie wiem, jak same zainteresowane (czyli postawione w takiej sytuacji Francuzki), ale nikt nie da im już możliwości wypowiedzenia się. Przeraża chyba najbardziej, że bezboleśnie można się cofnąć mentalnie o tysiąc lat i czuć się w tym komfortowo. Czy erudycja, inteligencja i indywidualność może ochronić silniejsze jednostki przed uległością wobec zła? Książka to pytanie stawia i jednoznacznie na nie odpowiada.
Mam wobec „Uległości” bardzo mieszane uczucia. Nie dlatego, żeby pojawiły się we mnie kiedykolwiek najmniejsze wątpliwości co do tego, czy książka jest arcydziełem – ona arcydziełem jest niewątpliwie! Uczucia są mieszane, bo Houellebecq chciał, żeby takie były; w mistrzowski i równocześnie niezwykle gorzki sposób dowodzi w swoim dziele tego, że człowiek potrafi, siedząc w najgorszym bagnie, wmówić sobie i innym, że właściwie znalazł się w doskonałym, ekskluzywnym spa. Że będąc w środku jakiegokolwiek zła, zaskakująco ochoczo zaczynamy zmieniać swoje myślenie i podawać w wątpliwość fakty, widząc jedynie płynące z takich wyborów doczesne korzyści. Wszyscy zaczynamy nagle cierpieć na krótkowzroczność. Tak, piszę „wszyscy”, z ogromnym żalem i wstydem przyznając się równocześnie do tego, że ja podczas lektury także zaczęłam się zastanawiać „co to właściwie komu szkodzi – kilka radykalnych może, jak na Francję, zmian, ale ludzie będą więcej zarabiać, więcej zacznie ich łączyć, niż dzielić, ci, którzy odnajdują się w poligamii, będą mogli legalnie poślubić kilka ślicznych żon”. Tak, wielkość Houellebecqa polega m.in. na tym, że on to wszystko czytelnikowi robi. On nie tylko nieprawdopodobnie trafnie diagnozuje nasz gatunek, opisując pewne mechanizmy – on również przenika w głąb duszy czytelnika i udowadnia mu na jego własnym przykładzie, jak bardzo jesteśmy niedoskonali.
Z językowego punktu widzenia niezwykle interesujące jest to, że islam jest jedyną religią, której nazwa nie pochodzi od imienia założyciela, lecz definiuje swoją własną ideę, a w języku arabskim słowo „islam” oznacza… poddanie się woli Boga, czyli okazywaną Bogu przez człowieka… uległość.

„Uległość” była krytykowana jeszcze przed publikacją ze względu na podsycanie islamofobii. Ostatecznie Houellebecq zrezygnował z promocji książki, gdyż jej termin zbiegł się w czasie z tragicznymi wydarzeniami w Paryżu – zamachem na redakcję „Charlie Hebdo”, w którym zginął przyjaciel Houellebecq’a, ekonomista Bernard Maris. Autor (wraz z kilkoma innymi znanymi osobami) dostał kilkumiesięczną dwudziestoczterogodzinną ochronę policyjną, o którą jednak nigdy sam nie zabiegał, a po jakimś czasie opuścił Paryż.

Na zadane mu w wywiadzie pytanie, czy napisanie takiej książki nie było nieodpowiedzialne, odpowiedział:

Moją rolą nie jest być odpowiedzialnym. Zadaniem powieści jest dać czytelnikom rozrywkę, a strach jest jedną z najbardziej rozrywkowych rzeczy, jaka istnieje.

– Michel Houellebecq w wywiadzie dla  magazynu „The Guardian”

„Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos” manNip

fot. Kaloudis Basilis

rok wydania: 2012

Nie zamierzam oczywiście recenzować swojej własnej książki, bo byłoby to grubą przesadą, jednak pomyślałam, że warto w jednym miejscu opisać historię jej powstania zarówno dla tych, którzy ją posiadają i lubią, jak i tych, którzy się wahają, czy ją nabyć. Troszkę już o tym wspominałam na blogu wcześniej, ale ponieważ Czytelników przybywa, napiszę o tym jeszcze raz.
Po raz pierwszy pojechałam (tak, „pojechałam”, autobusem… podróż trwała prawie 30 godzin…)  na Thassos w 2008 roku i momentalnie zakochałam się w tym miejscu. Wyspa – oprócz niewiarygodnej urody (jest nazywana szmaragdową i najbardziej zieloną ze wszystkich greckich wysp) – ma zdecydowanie magiczne właściwości i mocno uzależnia. Każdy, kto tam choć raz był, na pewno zrozumie o czym mówię. Ona wzywa. Wzywa do powrotu i niezwykle ciężko się temu oprzeć. Kolejne moje wakacje były już dłuższe i bardziej intensywne. Więcej w ich trakcie zwiedziłam i wiedziałam już, że Thassos jest moim miejscem na ziemi. Wtedy zawiązałam też mnóstwo znajomości i przyjaźni z lokalną (grecką oraz angielską) społecznością.
Na kolejny swój przyjazd nie byłam w stanie czekać do kolejnych wakacji, więc zafundowałam sobie Boże Narodzenie u przyjaciół na wyspie – która, co warto zaznaczyć, poza sezonem letnim jest kompletnie nieturystyczna i na którą zdecydowanie trudniej wtedy dotrzeć. Od wtedy do teraz byłam na Thassos o każdej porze roku i w każdym z jego dwunastu miesięcy. Właściwie przyjeżdżałam tam, kiedy tylko mogłam. Jesienią i zimą pomagałam w zbiorach oliwek czy przywożeniu drewna na opał oraz pracowałam jako kucharka dla zbierających oliwki. Natomiast podczas jednego sezonu letniego udało mi się być rezydentką w dwóch polskich biurach podróży, barmanką w greckim beach barze z funkcją sprzątania plaży i toalet oraz kelnerką w świetnym przyhotelowym barze, którego główną klientelą byli Anglicy. Te wszystkie prace wykonywałam podczas jednego szalonego sezonu, kiedy przyjechałam z turnusem na dziewięć dni, a zostałam… cztery miesiące!
Jedyne, czego ciągle mi brakowało, to jakiegoś porządnego przewodnika po Thassos w języku polskim, który byłby krótki, acz treściwy, poręczny i przede wszystkim rzetelny.  Będąc przez chwilę rezydentką i mając styczność z rezydentami z innych biur podróży, którzy polecali klientom najdroższe wypożyczalnie samochodów jako „jedyne bezpieczne”, czy twierdzili, że:

rzeźbiarz Vagis był takim greckim Nikoforem

lub że

słowo „αλυκή” we współczesnej grece nie istnieje

– dlaczego to takie zabawne, dowiecie się z mojego „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos”

zrozumiałam, że wiedza, którą zdobyłam, pomieszkując na wyspie i rozmawiając z wieloma jej mieszkańcami, nie jest wcale aż tak ogólnodostępna, jak myślałam. Wiedziałam już wtedy, że jeśli marzy mi się dobry przewodnik, to muszę go napisać sama. I w ten sposób powstało, w 2012 roku, moje długo wyczekiwane i dopieszczane dziecko – „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”. Ponieważ ani pewne cenione wydawnictwo podróżnicze, do którego się zgłosiłam, nie było tą pozycją zainteresowane, ani ja na jakimś etapie pracy już nie bardzo wyobrażałam sobie ingerencję osób trzecich (nawet grafikowi nie zostawiłam zbyt dużo swobody) w ten przewodnik, postanowiłam zrobić wszystko starą, wypróbowaną metodą, czyli własnym sumptem – od projektu graficznego, przez okładkę (na której moje własne zdjęcie, moich własnych rąk, mojego własnego pomysłu), oczywiście własny tekst i maleńki polsko-grecki słowniczek na końcu, po wszystkie zdjęcia, na których starałam się uchwycić Thassos nieznane, zaskakujące, w różnych porach roku. Efekt, ku mojej ogromnej radości, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem innych miłośników Thassos, a także tych, którzy dopiero z moją książeczką zaczęli swoje odkrywanie tej pięknej wyspy.
Wszystkich gorąco zachęcam do lektury! 😉

PRAKTYCZNE INFORMACJE O PRAKTYCZNO-SENTYMENTALNYM PRZEWODNIKU:

format: A5
liczba stron: 48 (31 stron litego tekstu, 17 stron z unikalnymi zdjęciami)
okładka: usztywniona, laminowana
co książka zawiera: spis treści, opis historii Thassos, informacje dotyczące poruszania się po wyspie oraz dostania się z niej na ląd, opis przemysłu na wyspie, szczegółowy plan wycieczki dookoła Thassos z omówieniem wszystkich miejscowości po drodze (wycieczka jest podzielona na rozdziały), szczegółowy plan wycieczki w głąb wyspy, informacje archeologiczne, zdjęcia oraz mini słowniczek polsko-grecki

POWIĄZANE WPISY O THASSOS MOJEGO
AUTORSTWA:

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!baner Przewodnika po Thassos