Wybaczyć, czyli że co?

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba wysoko wrażliwa, bardzo cieszę się, że mam równie wysoko wrażliwą przyjaciółkę, bo kiedy tracę nadzieję, że ktokolwiek na świecie jest w ogóle w stanie mnie zrozumieć, wtedy wchodzi ona, cała na biało, nucąc: „Mam tak samo, jak ty”. Minusem naszych rozmów jest to, że wiele rzeczy stanowi dla każdej z nas w równym stopniu zagadkę, a nasze próby rozwikłania jej przypominają akrobatykę wyczynową, która jednak zawsze na jakimś etapie kończy się kontuzją. Ostatnio na tapet wjechał temat wybaczania, który przyjaciółka skwitowała pytaniem trafiającym w sedno, mianowicie tytułowym:

Wybaczyć, czyli że co?

– tytułowe pytanie mojej przyjaciółki

I wtedy uświadomiłam sobie, że od dłuższego czasu sama je sobie zadaję. Naprawdę, nie rozumiem tego pojęcia. I zanim wszyscy moi Czytelnicy (cała ich trójka, z czego dwójka nieuznająca mnie za wroga) zaczną wywracać oczami (nomen omen zresztą), niech przemyślą w zaciszu swojego sumienia, czy bez patosu i oklepanych frazesów potrafią wyjaśnić samym sobie znaczenie tego słowa.

Niepamięci cud

Często słyszę, jak ludzie chełpią się tym, że nie są pamiętliwi. I z tym sformułowaniem także mam problem. Sama jestem akurat obdarzona bardzo dobrą pamięcią – złośliwi twierdzą, że pamięcią słonia (choć z uwagi na jego gabaryty nie jestem przesadną fanką tej metafory), ale przez lata udawało mi się wypierać z niej rzeczy straszne, byle tylko źle o kimś nie myśleć, bo wtedy mógłby się pogniewać i na przykład… zniknąć z mojego życia, a ja przecież uwielbiałam tę unoszącą się w otaczającym mnie powietrzu woń zgnilizny. Wizja swojej przestrzeni uprzątniętej z toksyn chyba zbyt mnie przerażała – potrzebowałam dramy, w której dostarczaniu niezawodna jest jednostka patologiczna, a taka zawsze potrafiła mnie wyczuć w tłumie.
Po latach rozczarowań, cierpień, przemocy i terapii zrozumiałam, że jestem wyposażona we wszystko, czego mi trzeba, by uczynić się osobą szczęśliwą i warto zacząć z tego korzystać. Jednym z tych narzędzi jest moja pamięć.
Słownik Języka Polskiego definiuje pamiętliwego człowieka w następujący sposób:

pamiętający długo urazy

Słownik Języka Polskiego PWN

I tu dla mnie pojawiają się schody. Co to znaczy „długo”? Tydzień? Miesiąc? Rok? Piętnaście lat? Kto to liczy? I czemu człowiek mający dobrą pamięć, miałby z jakiegoś powodu swoich uraz nie pamiętać? Tym samym przeszłam do drugiego problematycznego dla mnie słowa tej definicji – co znaczy „pamiętający”? Czym innym jest przecież „rozpamiętywanie”, a czym innym „pamiętanie”. Jeśli przyjmiemy na chwilę filozofię, której od dłuższego czasu jestem wierna, mianowicie, że każde wydarzenie w naszym życiu jest lekcją, to jak mamy się z niej czegokolwiek nauczyć, wycinając w pień (niepamięci) wszystko to, co nas uwiera, boli i ogólnie jakoś nam nie pasuje?
Nie ma człowieka, który nie popełniałby błędów. Im lepiej kogoś poznajemy, tym więcej jego niedoskonałości widzimy. (Coś takiego zresztą wydarzyło się w początkowej fazie mojej znajomości z Drapieżnikiem – on tak bardzo chciał w możliwie jak najkrótszym czasie pokazać mi się prawdziwym, że wylał na mnie całe wiadro swoich brudów nazbieranych z kilkudziesięciu lat, na co nie byłam wtedy kompletnie gotowa). Nie chodzi o to, by przymykać na cudze przywary oko, tylko żeby się im uważnie przyjrzeć i w jakimś sensie je zaakceptować. Albo – jeśli to niemożliwe – nie brnąć w jakikolwiek rodzaj relacji, w którym żeby nie cierpieć, będziemy się musieli nieustannie okłamywać. Do tego niezbędna jest pamięć i świadomość.
Z drugiej strony nie jest też prawdą, że osoby „pamiętliwe” lub – może trafniej – doskonale swoje urazy pamiętające, spędzają każdy dzień swojego życia aż po jego kres na analizowaniu wszystkich krzywd, jakich doświadczyły, jak się niektórym wydaje.

Odpuszczenie?

Z pewnością bardziej od wybaczenia zrozumiała jest dla mnie idea odpuszczenia. I to nie tyle innym ludziom, co samym sobie. Odpuszczając, zrzucamy z siebie ciężar, jaki nakłada na nas zachowanie innych ludzi. A ściślej – jaki pozwalamy innym na siebie nałożyć. Odpuszczając, mówimy: „uwalniam się od tego”. Nie przemawia do mnie ani koncepcja noszenia swojego krzyża, ani gloryfikacji cierpienia. Myślę, że życie jest darem i naszym obowiązkiem jest uczynić je jak najlepszym i jak najszczęśliwszym.
Już słyszę uchem wyobraźni zarzut nadgorliwych Czytelników o niespójność, bo przecież albo się coś pamięta, albo odpuszcza. Otóż niekoniecznie. Pamięć to świadomość, pomaga nam stanąć w prawdzie. Natomiast odpuszczenie to decyzja, co z tą prawdą zrobimy, bez żadnych grubych kresek, puszczania w niepamięć, czy innego zafałszowywania rzeczywistości. Najlepiej oczywiście, jeśli odrobiona lekcja zniweluje naszą urazę czy poczucie krzywdy, żeby nam samym było łatwiej, ale jeśli tak się nie stanie, to znaczy, że nie jesteśmy na to jeszcze gotowi. Wtedy odpuszczenie jest wyzwaniem, ale wartym podjęcia. Bądźmy dla siebie samych wyrozumiali.
Nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad sensem wybaczania, dopóki w moim życiu nie wydarzyła się pewna historia. Wieki temu moja ówczesna przyjaciółka z dnia na dzień zakończyła nasz jedenastoletni związek w sposób, którego żaden przyzwoity człowiek nie pomieściłby w głowie. Nie marnując blogowego miejsca na skomplikowane detale, napiszę w skrócie, że posłużyła się cyniczną intrygą i kłamstwem, skutkiem których znalazłam się przed wyborem albo utraty bardzo dużych wtedy dla mnie pieniędzy i braku wakacji, na które je wpłaciłam, albo konieczności dopłaty mniejszej kwoty, by choć w pojedynkę na opłacone wakacje się jednak wybrać. Drugie wyjście jawiło się jako jedyne rozsądne, natomiast nie miałam już żadnych środków, by móc sobie na nie pozwolić. Wyciągnięta do mnie pomocna rodzinna dłoń uratowała moje wakacje (za co do dziś czuję ogromną wdzięczność), jednak wstrząśnięcie wyrachowaniem, bezwzględnością i złem kogoś, komu tyle lat bezgranicznie ufałam było tak silne, że potrzebowałam sporo czasu, by dojść z nim do ładu. Co do samych pieniędzy – wiadomo, że raz są, raz ich nie ma. W moim przypadku zresztą więcej razy ich nie ma. Problem widziałam gdzie indziej…
Jeśli mój przyjaciel znajdzie się w jakimkolwiek sensie pod ścianą, nie potrafię przejść obok tego obojętnie. Nie umiem zostawić go z tym samego. Pomagam na miarę swoich możliwości, wspieram, szukam rozwiązań. Inna postawa w moim odczuciu wykluczyłaby mnie z grona jego przyjaciół. Zdałam więc sobie sprawę z tego, że tym podejściem podświadomie wywindowałam poprzeczkę swoich własnych oczekiwań wobec bliskich (wielokrotnie już o tym na blogu pisałam – nie wierzę w altruizm i nie ufam ludziom, którzy się za altruistów uważają). Tak więc zachowanie mojej ówczesnej „przyjaciółki” było dla mnie ciosem podwójnym: nie dość, że udowodniła mi, że kiedy wszystko mi się zawala, ona bez mrugnięcia okiem potrafi odwrócić się do mnie plecami i odejść, to jeszcze trudniejszy był dla mnie do zniesienia fakt, że… sama świadomie i z premedytacją do mojego małego kataklizmu doprowadziła. Był to solidny zimny prysznic. Z perspektywy czasu widzę jednak, że byłby dla mnie niezwykle prosty do przewidzenia, gdybym przez ponad dekadę nie decydowała się nic nie widzieć, nic nie słyszeć i przede wszystkim niczego nie pamiętać.

Trzeba wybaczyć

Historia, jak historia. Nic specjalnego. Na skali moich traumatycznych przeżyć dryfuje gdzieś w okolicach zera. Nie przywoływałabym jej, gdyby po wielu, wielu latach „przyjaciółka” nie wpadła przez przypadek w sklepie na – doskonale sobie znaną – właścicielkę podanej mi onegdaj pomocnej rodzinnej dłoni. Nie było odwrotu, więc wykonała imponujący spektakl, padły kolejne łatwe do zweryfikowania kłamstwa, być może nawet uroniła parę łez, bo aktorką zawsze była przednią. I kto okazał się naburmuszoną, pamiętliwą, nienawistną jednostką? Oczywiście ja, bo rzeczywiście alergicznie reagowałam na przekazywane mi wbrew mojej wyraźnie wyartykułowanej woli słodkie anegdotki z pieczołowitego odnawiania tej sympatycznej dawnej znajomości.  Och, czy rzeczywiście będę się jeszcze kolejną dekadę dąsać jak dziecko? No, bądźmy dorośli! Nagle z odmętów wyłonił się grecki chór, udzielający mi  rad, o które wcale nie prosiłam. „Trzeba wybaczyć” – powtarzał jak mantrę. Ponieważ – od czego zaczęłam dzisiejszy wpis – nie wiem, o co w wybaczaniu chodzi, nie umiałam powiedzieć z przekonaniem, że wybaczyłam. Nie przypominam sobie też, by kiedykolwiek „przyjaciółka” mnie przeprosiła lub chociaż o wybaczenie poprosiła. Nie mam pojęcia, czy jej wybaczyłam. Nie wiem, po czym się poznaje, czy to już, czy jeszcze nie. Jednak, jeśli  koniecznie musiałabym użyć tego słowa, z większym przekonaniem mogę odpowiedzieć, że tak, wybaczyłam. Sobie. Wybaczyłam sobie to, że od samego początku każde jej kłamstwo wolałam nazywać „koloryzowaniem”, każdy przejaw braku szacunku wobec siebie usprawiedliwiałam tym, że trzeba iść na kompromisy (a ja przecież nie umiem), łatwość regularnego wyciągania od niej przez osoby trzecie moich wyjawianych jej w ogromnym zaufaniu tajemnic tłumaczyłam jakimś dziwnie pojętym rodzajem „troski o mnie”. (Swoją drogą, jak łatwo nam przychodzi mylenie troski z obsesyjną kontrolą – choć ta akurat uwaga dotyczy postrzegania zachowania osób trzecich.) Wybaczyłam sobie, że byłam tak bardzo niepewna swojej wartości, że wolałam się kurczowo trzymać czegoś deprecjonującego mnie i niepozwalającego mi się naprawdę rozwijać, zamiast uwierzyć, że sama dla siebie będę zdecydowanie lepszym partnerem. I w końcu wybaczyłam sobie wybór niewidzenia, niesłyszenia i niepamiętania. Wybaczyłam i odpuściłam.
Jedną z moich ulubionych gwiazdorskich ripost jest ta autorstwa Whitney Houston, która na zadane przez dziennikarza pytanie:

– Co myślisz o Mariah Carey?

odpowiedziała:

– Nie myślę o niej.

– Whitney Houston o Mariah Carey

To idealnie podsumowuje mój stosunek do wielu wydarzeń z mojej przeszłości. Czy je pamiętam? Pamiętam. Co o nich myślę? Nie myślę o nich! Pamięć pozwala mi mieć otwarte oczy, wiedzieć, z kim mam do czynienia. Na co daną osobę stać. Rozumiejąc okoliczności, uruchomić nawet empatię, ale jeśli ktoś pokazuje ci swoje prawdziwe barwy, to nie próbuj go przekonywać, że to z pewnością poza. Od jakiegoś czasu, kiedy ktokolwiek – nawet kokieteryjnie – stwierdza, że jest okropny i że prędzej czy później się o tym przekonam, podchodzę do tego poważnie i bacznie się mu przyglądam. Na ogół zresztą okazuje się, że rzeczywiście się nie mylił. W końcu zna się najlepiej.
A co do osób prawiących nam morały, zapamiętajmy jedno: nikt nie ma prawa nam mówić, co, kiedy i jak długo mamy czuć!

Wdzięczność

Chciałabym też uwrażliwić na pewną narrację, z którą niestety możemy się często spotkać, mianowicie, że właściwie to powinniśmy być wdzięczni osobom, które nas skrzywdziły, bo:

  • gdyby przyjaciółka cię wtedy nie wystawiła, nigdy nie pojechałabyś na wakacje sama i pewnie nie byłabyś tak otwarta na zawiązanie wtedy nowych, trwających do tej pory przyjaźni
  • gdyby nie tamci włamywacze, którzy splądrowali ci dom, pewnie nigdy byś nie wyrobił w sobie nawyku zamykania drzwi na klucz
  • gdybyś go wtedy nie nakryła z kochanką w łóżku, zmarnowałabyś najpiękniejsze lata swojego życia, a tak popłakałaś, ale poznałaś kogoś dużo bardziej wartościowego

Aż serce rośnie i chciałoby się wysłać pokaźne bukiety kwiatów wszystkim tym, którzy nas skrzywdzili. Otóż… nie! Człowiek ma tendencje do doszukiwania się sensu tam, gdzie go nie ma, ale nie idźmy tą drogą. Wdzięczni możemy być wyłącznie sobie za to, jak sobie poradziliśmy w sytuacjach trudnych, niekiedy nawet ekstremalnych. Jak udźwignęliśmy zło i krzywdę, które na nas spadły. Możemy być też wdzięczni losowi za lekcje, które nam dał, ale w żadnym wypadku nie zdejmujmy odpowiedzialności z ludzi, którzy postąpili źle. Jeśli ktoś był wobec nas nielojalny, to to, w jaki sposób się z tym uporaliśmy, a zwłaszcza to, że np. per saldo wyszło nam to na dobre, nie jest absolutnie żadną, najmniejszą nawet jego zasługą!

Ciężar winy

Kiedyś już sama myśl o tym, że ktoś mógłby mi czegokolwiek nie wybaczyć, wywoływała u mnie dreszcze. Dziś wiem, że ten paniczny lęk brał się z poczucia warunkowości uczucia. Wydawało mi się, że na uczucie muszę zasłużyć. A jak najlepiej na nie zasłużyć? Będąc grzeczną, nie denerwując osób bliskich, nie mając skaz. Tkwiłam w kłamstwach i mitach. Dziś nie zdarza mi się już prosić o wybaczenie, choć rzeczywiście nie lubię, kiedy ktoś ma do mnie uzasadniony żal (nieuzasadniony nauczyłam się ignorować, więc szantaże emocjonalne już na mnie nie działają). Nauczyłam się dogrzebywać do źródła zachowania, które sprawia ból (zarówno komuś, jak i mnie samej).
W związku, zwłaszcza, jeżeli się razem mieszka, nieporozumienia, a nawet nieświadome ranienie się są wpisane we wspólną codzienność. Przede wszystkim na wczesnym etapie, kiedy ludzie się dopiero docierają. Myślę, że bardzo ważne jest to, żeby nie bać się ani zranienia drugiej osoby, ani bycia zranionym. Tylko w ten sposób poznamy zarówno swoje własne, jak i wzajemne granice i będziemy mogli ustalić, na co powinniśmy zwracać baczniejszą uwagę. Bagatelizując to, co nas uwiera, łatwo się obudzić po wielu latach związku sfrustrowanym, strzelając w partnera jak z procy wszystkimi skrupulatnie zapamiętanymi bolączkami dni minionych. I takie zachowanie z pewnością nie jest zdrowe. Nawet, jeśli pokusimy się o złożenie deklaracji, że wybaczyliśmy.

P.S. Na deser łączę piosenkę z jednej z kilku najważniejszych dla mnie płyt, mianowicie „The Miseducation of Lauryn Hill”. Biblijny cytat, paradoksalnie, znakomicie wpisuje się tematycznie w dzisiejszy blogowy tekst.

Duchowy triathlon

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Na ogół, idąc, decydowałam się na wyboistą drogę, mam jednak wrażenie, że trzy ostatnie lata mojej wędrówki przez życie zaczęły przypominać nieoczekiwany triathlon. Przez ten niespecjalnie długi czas udało mi się:

  • wbrew czyjemukolwiek zrozumieniu zakończyć bezpieczny związek (a właściwie rozpocząć zupełnie inny jego, równie dla mnie ważny, przyjacielski etap),
  • zachorować na depresję,
  • odkryć w sobie powołanie, jakim jest praca z dziećmi,
  • poznać z bliska wyrachowanych manipulatorów, padając ofiarą mobbingu z ich strony,
  • zrozumieć dwa terminy definiujące moją inNość: cyklotymia oraz nadwydajność mentalna,
  • stracić dwudziestkę siódemkę ukochanych istot, co uświadomiło mi, że jednak nie tylko umiem tęsknić (o co się nigdy nie podejrzewałam), ale też że dojmujące cierpienie duszy potrafi wpędzić w całe mnóstwo psychosomatycznych dolegliwości, w które kiedyś nie bardzo wierzyłam,
  • zostać odtrąconą przez przyjaciółkę z powodu różnic światopoglądowych (agnostycy jednak kiepsko się wpisują w uporządkowany religijny krajobraz),
  • stanąć na nogi, dzięki wszechogarniającej życzliwości osób, które wyciągnęły do mnie rękę w potrzebie,
  • odkryć duchową jedność z przepiękną Kobietą – znajomą od lat, ale tak bliską dopiero od niedawna,
  • poznać kogoś, kto przewrócił moje życie do góry nogami, uświadamiając mi, jak ważne jest stanie się swoim własnym punktem odniesienia,
  • zacząć chcieć być do końca życia samą i w tym momencie uświadomić sobie, że przydarzyła mi się nieoczekiwanie Miłość.

Czy wybrałabym tę (lub tak naprawdę jakąkolwiek) dyscyplinę sportu samodzielnie? Oczywiście nie! Czy mam wrażenie, że dotarłam w ten sposób w najciekawsze zakamarki siebie samej? Jak najbardziej tak!

🏅 Pod wodą

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Do nie tak bardzo dawna miałam dosyć znikomą świadomość siebie. Pozwoliłam światu wmówić sobie jedną z największych i najbardziej niebezpiecznych bzdur, mianowicie że oczekiwania innych ludzi są ważniejsze od nas samych. Nie są. Byłam tak zajęta przejmowaniem się, co (jakikolwiek) ktoś sobie o mnie pomyśli i gimnastyką akrobatyczną, żeby przypadkiem nie pomyślał sobie o mnie źle, że nie starczało mi już ani czasu, ani energii na wnikliwe zastanowienie się, czego sama potrzebuję do prawidłowego rozwoju, co mi służy, a przed czym powinnam się bronić, bo jest dla mnie niebezpieczne. Straciłam niesamowicie dużo czasu na ludzi, którzy nie byli go warci. Pozwoliłam złej energii się całkowicie zdominować, co praktycznie przekreśliło moje szanse na poznawanie wartościowych osób, bo te są na ogół świadome zagrożeń i trzymają się od nich  z daleka. Jak mieliby mnie niby znaleźć, skoro ja w zagrożenia wchodziłam jak ćma w ogień?
Wchodziłam jak ćma w ogień, ale równocześnie znajdowałam się głęboko pod wodą i tonęłam. Dziś już wiem, jak ważna jest umiejętność zanurzenia się w sobie. Nauczyło mnie tego chyba przede wszystkim spotkanie z Drapieżnikiem. Chaos – który ma prawo przerażać – należy do świata zewnętrznego i nad nim ani nie możemy, ani nie powinniśmy chcieć zapanować. Jedyne, nad czym mamy kontrolę, to nasze wnętrze. Kiedy doszłam do punktu, w którym poczułam to całą sobą (a, biorąc pod uwagę moją wrodzoną niechęć do sportu, było czym poczuć!), zaczęłam w coraz większej liczbie sytuacji odpuszczać światu. Oczywiście, że bywają jeszcze momenty, w których wiem, że powinnam – jak mawiał mój dziesięcioletni wychowanek – mieć wywalone, a porusza mnie do żywego coś, na co nie mam wpływu. Wiem jednak, że nie powinno i mam wrażenie, że ta wiedza przybliża mnie do kolejnego zwycięstwa nad swoimi słabościami.
Jeśli nauczymy się, że jedynym obszarem, w którym nie tyle można, ale nawet trzeba wprowadzić porządek, jest nasze wnętrze, zaczniemy doceniać zewnętrzny, niedający się ogarnąć, nieład. Zwłaszcza ci z nas, którzy są artystami, cenią nieprzewidywalność tego, czego nie mogą kontrolować. Nie mogą tego kontrolować zresztą jedynie pozornie, bo filtrując przez swoją wrażliwość i umiejętność unikalnego odbioru wszystko, czego doświadczają, malują całkowicie własny obraz świata. (Tak, uważam artystów za nadludzi i myślę, że to małe zboczenie jest ciągle lepsze od nacjonalizmu.)
Tonęłam, zapominając, że dryfować w czymkolwiek obcym można bezpiecznie tylko, jeśli spuści się wcześniej kotwicę. Kotwicą w życiu jest na pewno jasno sprecyzowana moralność i świadomość, co nas rozwija, a co w rozwoju cofa. Tego nie wolno nam przerzucać na nikogo – zadbanie o siebie jest tylko i wyłącznie naszym obowiązkiem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Z kijem w szprychach

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jadąc rowerem, zdecydowanie lepiej nie mieć kija w szprychach. (Z tego, co mgliście pamiętam, gdyż moja przygoda z tą dyscypliną sportową zakończyła się dwadzieścia jeden lat temu, w momencie – prawdopodobnie nadal pozostającym w żywej pamięci naocznych świadków – w którym spektakularnie przelatywałam nad swoim bicyklem na żwir). W życiu, wspomnianym kijem w szprychach są najczęściej właśnie opisywane wcześniej oczekiwania innych, nie zawsze jednak wynikające z ich wrogiego nastawienia czy złej woli. Ostatnio zrozumiałam, że życząc innym dobrze, nie mamy prawa przy okazji układać dla nich naszym zdaniem dobrych scenariuszy. Na przykład, jeśli przy najlepszych intencjach życzymy komuś: znalezienia idealnej pracy, związku, który nie okaże się niewypałem kosztującym sporo łez czy zdania jakiegoś ważnego egzaminu, próbujemy zaspokoić swoje potrzeby względem tej osoby. Brzmi to może trochę kontrowersyjnie czy przewrotnie (aka niedorzecznie), ale każdy ma do przerobienia jakieś konkretne lekcje. Dla jednego będzie to fatalna praca, która pomoże zrozumieć, jakiej powinien szukać (i z którymi prawnikami prawa pracy warto podjąć współpracę), dla innego kolejny nieudany związek, po którym łzy wreszcie w pełni go oczyszczą i pomogą mu zrozumieć popełniane latami błędy, a komuś potknięcie się na ścieżce kariery być może uzmysłowi, że kilka lat wcześniej pomylił drogi, ale ciągle nie jest za późno na radykalną zmianę (nigdy nie jest!). Można powiedzieć, że

przesadzam, bo słowa nie mają przecież aż takiej mocy, a ludzie chcą na ogół dla bliźnich tego, co ucieszyłoby ich samych.

– to, co można powiedzieć, chociaż nie mając racji

Jestem jednak absolutnie pewna, że mądre życzenie dobrze zakłada, że nie chcemy dla bliźniego jedynie chwilowej i powierzchownej przyjemności, tylko prawdziwego, bezgranicznego szczęścia. To bywa trudne, kiedy koliduje ono z naszym. Żal związany z koniecznością całkowitej lub częściowej utraty bliskiej osoby (rozstanie z partnerem, zmiana miejsca zamieszkania przyjaciela czy dorastanie i usamodzielnianie się dzieci) jest jak najbardziej naturalny. Równocześnie nie zniszczy nas tylko, jeśli przypomnimy sobie, że domeną tego, co zewnętrzne, jest zmienność i chaos. Zanurkujmy w głąb siebie. To jedyne miejsce, w którym odnajdziemy spokój i harmonię. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z określonych powodów na określony czas. Bywa, że na wiele lat; bywa, że na zawsze. Sęk w tym, że nigdy nie wiemy, co jest nam pisane. Pewne jest jedno: im szybciej nauczymy się tego, czego jeszcze nie umiemy, tym mniej nas będzie czekało przykrych lekcji. To niestety nie historia, gdzie można z powodzeniem przespać oblężenie Malborka i nadal brylować z rozbiorów Polski. To matematyka. Jak nie ogarniemy funkcji liniowej, nie ruszymy z wykładniczą.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Na właściwej trasie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Bez względu na to, czy punkt ciężkości postawimy na jakimś konkretnym, zaplanowanym wcześniej celu (w sporcie będzie nim meta), czy na samym pokonywaniu do niego drogi, przede wszystkim musimy się upewnić, że jesteśmy na właściwej trasie. Nie ma nic złego w pomyleniu dróg, złe jest dopiero kurczowe trzymanie się tej nieodpowiedniej. Nie bójmy się więc wielkich życiowych rewolucji, nawet jak nikt wokół nie będzie rozumieć ich sensu. Jeśli coś w środku podpowiada nam, że musimy zawrócić – po prostu to zróbmy. Jedyną osobą, wobec której naprawdę mamy zobowiązania i której nie wolno nam zawieść, jesteśmy my sami.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover piosenki Boba Marleya „Turn your lights down low”. Wszystkie nasze relacje z bliźnimi są odzwierciedleniem naszej relacji z sobą. Zadbajmy więc o to, żeby dawać sobie jak najwięcej miłości! 💙

To można leczyć

fot. Geo Dask

Przez całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość mieszkałam z osobą cierpiącą na chorobę afektywną dwubiegunową, czyli jeden z rodzajów depresji. Dwa skrajne stany (pogrążenia w depresji – podczas której chory nie jest w stanie nic zrobić, a każda najmniejsza czynność to dla niego wysiłek ponad miarę – oraz manii, która powoduje u chorego ponadprzeciętną zwyżkę energii, objawiającą się m.in. niemal całkowitym brakiem snu) przeplatane też stanem bardziej zbliżonym do „normalnego” były przeze mnie od najmłodszych lat zupełnie oswojone. Widziałam jak wygląda opieka nad chorym, jak działają leki, jak wygląda pogorszenie stanu, a jak polepszenie. Na jednej z licznych półek z książkami mieliśmy niemal samą literaturę fachową z zakresu psychiatrii, opisującą szczegółowo zjawisko depresji. Zawsze byłam przekonana, że prawdopodobnie mało które dziecko posiada taką wiedzę o depresji jak ja i że niewiele zdrowych osób rozumie tę chorobę tak dobrze jak ja.
Mimo wszystko udanie się po fachową pomoc zajęło mi bardzo dużo miesięcy (o ile – jak myślę o tym teraz – nawet nie lat). Okazało się, że moje zrozumienie choroby obejmowało wszystkich, tylko nie mnie samą. Innym nie odmawiałam prawa do stanów depresyjnych, sama jednak, kiedy nie potrafiłam wykonać jakiejś czynności, uważałam że „to pewnie z lenistwa”.
Mój ostatni samotny wyjazd do Grecji dał mi bardzo dużo do myślenia. Wspominałam już w podsumowującym miniony rok wpisie, że podczas tej podróży zorientowałam się, że muszę poszukać fachowej pomocy. Prawdopodobnie ten problem nie pojawił się znikąd właśnie tam, jednak o ile w Polsce bywam chronicznie zmęczona, alienuję się od ludzi, stronię od aktywności fizycznych (równocześnie umiejąc oddać się nawet na kilkanaście godzin pisaniu), o tyle w Grecji jestem jakąś zdecydowanie lepszą i energiczniejszą wersją siebie. Kiedy siedziałam w Salonikach w (przyznaję, specyficznym…) Hotelu Kastoria, wpatrując się z przerażeniem w swoją walizkę, do której udało mi się zmieścić 10 kg całego dobytku (wcześniejsze autokarowe przyjazdy do Grecji rozbestwiły mnie, potrafiłam wziąć ze sobą i 20 kg!) i zamiast być z tego faktu dumną, czy pójść na piękny spacer, nie umiałam odgonić od siebie natrętnej myśli, że nie ogarniam swoich własnych rzeczy, że jest ich zbyt dużo i że to mnie przerasta, zrozumiałam, że coś w mojej głowie nie funkcjonuje do końca tak, jak powinno. Momentem przełomowym była natomiast sytuacja na Thassos, kiedy – choć do moich obowiązków należało tylko zebranie się na plażę i leniuchowanie na niej – wstanie z łóżka było dla mnie niemal nie do przejścia, co dodatkowo powodowało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Choć Wszechświat zdawał się stawiać na mojej drodze ogromne jaskrawe transparenty, ja po powrocie do Polski właściwie nadal ignorowałam problem. Do czasu pewnej internetowej pogawędki ze znajomym. Po kilku moich zdaniach, podesłał mi test na depresję. Test ma co prawda charakter jedynie poglądowy, jednak jego wyniki dają bardzo jasny komunikat, czy trzeba, czy nie trzeba wybrać się do lekarza. Miałam ogromne szczęście, bo znajomy (choć paradoks tej sytuacji polega na tym, że znamy się bardzo słabo) – zawodowo z medycyną związany – momentalnie wyczuł, że cierpię na lęki i że mogą mieć one podłoże depresyjne. Bez specjalnego przekonania (bardziej chyba, żeby dał mi już spokój) zrobiłam test, a jego wyniki potwierdziły, że muszę się natychmiast skonsultować z lekarzem. Tak też zrobiłam…
W jeden z cieplejszych dni, z wielkim trudem, wyszłam z domu i odbyłam w tamtym momencie bardzo dla siebie męczącą podróż. Wszystko wymagało ode mnie znacznie większego wysiłku. W miejscu docelowym usiadłam w poczekalni pełnej ludzi i zastanawiałam się, co ja tu właściwie robię. Przecież nie jest ze mną właściwie wcale tak źle. Co prawda od pół roku nie jestem w stanie normalnie funkcjonować, co prawda przerażają mnie proste czynności, które – jeśli naprawdę nie mam noża na gardle – odkładam na kiedy indziej, co prawda gdyby to ode mnie zależało, mogłabym przesypiać całe dnie i noce, co prawda mało co mnie naprawdę cieszy, ale przecież przyszłam tu o własnych siłach. Przecież wygramoliłam się z dresu, umyłam włosy i wyszłam na zewnątrz. Co prawda nie bez trudności, co prawda wszystko zajęło mi znacznie więcej czasu niż powinno, co prawda, poruszając się zdecydowanie wolniej niż zazwyczaj, ale jednak wyszłam. I trafiłam do tej nieszczęsnej poczekalni sama. Tam zetknęłam się – co było moją największą obawą – z pacjentami, którzy mieli zdecydowanie gorzej niż ja, co znowu wzmagało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Nagle zagaiła do mnie przemiła dziewczyna siedząca obok mnie. Już po kilku sekundach rozmowy wiedziałam, że warto było tam przyjechać choćby po to, by ją poznać. Z ogromnym ciepłem, mądrością i niebywałą świadomością, opowiadała mi o swojej schizofrenii… góralską gwarą! To było jak objawienie (również językowo). Sama określała siebie jako „prostą kobietę”, a jej imponująca wiedza na temat chorób psychicznych brała się z wieloletniego chorowania na schizofrenię (którą – jak się dopiero od niej dowiedziałam – leczy się, wprowadzając w stany depresyjne). To był fascynujący przypadek osoby, która wie ogromnie dużo, a równocześnie nie posiada fachowego słownictwa, więc mówi w sposób obrazowy i przystępny. Odpowiadanie na jej pytania, sprawiało mi trudność, wolałam jej słuchać. W pewnym momencie spojrzała mi w oczy i idealnie wręcz zdiagnozowała:

– Jest ci trudno mówić, bo masz gonitwę myśli, prawda? Ciężko ci je zebrać, poskładać.

Zamarłam. Nie mogła o tym wiedzieć. Myślałam, że idealnie to ukryłam. Kiedy odczytała z mojej twarzy zakłopotanie, od razu dodała:

– Nie przejmuj się, zdrowa osoba nie miałaby o tym pojęcia. Ja wiem, bo miałam tak wiele razy. Umiem to już odczytać.

Kiedy przyszła już moja kolej, zniknęłam w gabinecie na bitą godzinę. Lekarka przeprowadziła ze mną wnikliwy, ale równocześnie życzliwy wywiad, uważnie wszystko notując. Diagnoza: silne stany lękowe i depresja. Dostałam leki. Za kilka miesięcy minie rok, od kiedy zaczęłam ich przyjmowanie. Pierwsze dni, zgodnie zresztą z dołączoną do leków ulotką, były bardzo trudne. Czułam się, jakby ktoś przygniótł mnie stukilogramowym głazem, od czasu do czasu prowokując we mnie mdłości. Ale to w stosunkowo niedługim czasie (trzy, cztery dni) minęło. Minął też… lęk. Dopiero wtedy zrozumiałam, czym tak naprawdę są stany lękowe. Wcześniej musiałam je brać za coś naturalnego, co odczuwa każda żyjąca istota. Teraz zobaczyłam, jak bardzo inaczej można funkcjonować, kiedy znikną. Był to swego rodzaju przełom dla mnie.
Oswajanie się z depresją, danie sobie do niej prawa, zobaczenie jej taką, jaką jest bez nadawania jej zbyt dużego czy zbyt małego znaczenia, a przede wszystkim nieporównywanie się do innych ludzi, którzy również na nią cierpią (i ich stan jest nieporównywalnie cięższy albo dużo lżejszy od mojego), zajęło mi dużo czasu. Jeśli chodzi o zrozumienie i wsparcie, dostałam go najwięcej od osób, które były fizycznie daleko. Bardzo go potrzebowałam i bardzo jestem za nie wdzięczna. Brak zrozumienia jest czymś, na co każdy chory powinien być przygotowany (choć to niełatwe), jednak uwagi w stylu „to tylko wymówka dla twojego lenistwa” są bolesne i ciężko się z nimi pogodzić. Trzeba jednak wypracować w sobie obojętność dla podobnych słów i współczucie dla ludzi, którzy je głoszą – nie mają jeszcze po prostu wystarczająco rozwiniętej empatii.
Paradoksalnie depresja (a raczej jej zdiagnozowanie i rozpoczęcie leczenia) pojawiła się w takim momencie mojego życia, w którym najbardziej jej… potrzebowałam. Być może brzmi to dziwnie, ale ona nauczyła mnie tego, czego wcześniej nie umiałam. Przed jej pojawieniem się na pewno bardziej ulegałam presji, miałam się za osobę zdrową, więc wymagałam od siebie więcej i kiedy nie umiałam czemuś sprostać, miałam do siebie o to pretensje. Kiedy coś powodowało we mnie lęk czy niepokój, uparcie próbowałam przekonać siebie samą, że życie ze swojej natury pełne jest stresu i trzeba nauczyć się z nim żyć. Dziś przede wszystkim po lekach mam mniej lęków, ale wiem też, że jeśli coś powoduje we mnie niepokój, moim obowiązkiem jest dążenie do jego redukcji. Czyli mam dwa wyjścia: albo rozłożenie sytuacji na czynniki pierwsze i przekonanie się, że ten lęk jest tylko w mojej głowie, albo wyeliminowanie ze swojego życia tego, co ów lęk powoduje. Zaczynam rozumieć i rozgraniczać, co jest chorobą, a co jest mną. Ponieważ wiem, że nigdy swojego dobrego samopoczucia nie mogę być pewna, staram się (choć z natury nie jestem niestety systematyczna) robić tyle, ile mogę, wtedy kiedy mam więcej energii. Wiem, że moim największym obowiązkiem jest opieka nad sobą i wiem, że nikt nie zaopiekuje się mną lepiej, niż ja sama. To dodało mi wielkiej siły.
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest mnóstwo rodzajów depresji. Dodatkowo u każdego człowieka ten sam rodzaj może też inaczej przebiegać. To, co zaobserwowałam u siebie, nazwałabym problemami w dostawie energii. Już od dłuższego czasu płakanie bez powodu czy fale smutku zdarzają mi się właściwie tylko sporadycznie, jednak dość często czuję się tak, jak gdyby ktoś wyjął ze mnie baterie lub odłączył mnie od prądu. Z drugiej strony potem nadchodzą dni, gdzie mam wyraźną zwyżkę zasilania. Sęk w tym, że nigdy nie mam pewności, kiedy będzie jak. Leki na pewno wiele we mnie już uregulowały. Być może nawet niedługo uda mi się je odstawić. Może nawet nie musieć już leczenia kontynuować. Co by się nie wydarzyło, wierzę, że wszystko w naszym życiu jest po coś.
Jedyne, czego nie warto, to zwlekać – jak ja – z odwiedzeniem lekarza. W „najgorszym” wypadku usłyszymy jedynie, że przyszliśmy bez powodu i nic nam nie dolega, więc nie ma się czego bać, a już na pewno wstydzić. Wstydem nie jest chorowanie, lecz zaniedbywanie siebie.

P.S. Na deser dołączam jedną z ważniejszych dla mnie piosenek bogini Lauryn Hill: