Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤

fot. Juri Hiensch [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Rewire

Mój wyjazd do Hagi, a przede wszystkim wrażenia towarzyszące niesamowitemu występowi Laurie Anderson i zamienieniu z nią kilku słów, opisałam już w poprzednim wpisie (link TUTAJ), do którego lektury serdecznie zachęcam i zapraszam.
Dziś chciałabym się bardziej szczegółowo skupić na samym fantastycznym występie tej artystki zatytułowanym „All the Things I Lost in the Flood”, który odbył się 8 kwietnia 2018 roku w ramach Rewire: międzynarodowego festiwalu muzyki – jak ją określają organizatorzy – „awanturniczej”, odbywającego się rokrocznie w Hadze. W swojej bogatej ofercie ma ponad sto koncertów, multidyscyplinarne spektakle, projekcje filmów, instalacje, spotkania z artystami, wykłady i warsztaty.

2. Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, „Landfall”
i huragan Sandy

29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty „Landfall” wraz z Kronos Quartet oraz książki „All the Things I Lost in the Flood”, która jeszcze nie ukazała się w Polsce. Pierwsze wspólne wykonania tego materiału odbyły się już w 2013 roku, jednak album został wydany dopiero na początku 2018 roku. Bardzo ciekawą historię powstania tej płyty przeczytamy
TUTAJ
.

3. Rewire, występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”

Pisząc o tym cudownym spektaklu, celowo unikam słowa „koncert”, bo nie oddaje ono w pełni tego, czego byliśmy 8 kwietnia w Grote Kerk świadkami.
Laurie Anderson – znakomita skrzypaczka, performerka, kompozytorka, wokalistka i poetka – jest przede wszystkim mistrzynią narracji i tzw. storytellingu: opowiada historie. Czasem przybierają one formę, najogólniej to ujmując, piosenek, czasem melorecytowanych opowieści z muzycznym tłem, czasem z kolei wyświetlanych na ekranie zdań, którym towarzyszy wykonywana przez artystkę muzyka.
Choć znam dość dobrze twórczość Laurie Anderson, mimo wszystko nie do końca wiedziałam, czego dokładnie się spodziewać tego wieczoru. Jak już pisałam wcześniej, udało mi się zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Zaciekawiona przyglądałam się trzem przygotowanym dla muzyków stanowiskom z mikrofonami, zastanawiając się, kto jeszcze będzie z Laurie występował. Przy pierwszym był pulpit, keyboard, komputer, pad, mnóstwo kabli, a także stojak ze skrzypcami, przy drugim jedynie pulpit, a przy trzecim duży, wygodny fotel. Za sceną ustawiony był ogromny ekran, wyświetlający na razie festiwalowe logo Rewire.
Kiedy już wszyscy weszli do sporych rozmiarów pięknego i ważnego dla Hagi kościoła Grote Kerk, a gwar, rozmowy oraz odgłosy dzwoniących butelek z napojami wyskokowymi ustały, przygasły światła, a z półmroku wyszła na scenę ona – delikatna, drobna, lekko przygarbiona, piękna Laurie Anderson we własnej osobie. Zamarłam. Przez dłuższą chwilę nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Podeszła do skrzypiec i zaczęła na nich grać, a na ekranie pojawiały się zdania – wszystko utrzymane w tej samej konwencji (ten sam font oraz charakterystyczny szaro-biały kolor) co w książkach „Język przyszłości” i
„All the Things I Lost in the Flood”, czy na okładce płyty „Landfall”. Grała niezwykle przejmująco i z wielką ekspresją. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie wtedy dwie rzeczy: doskonałe oświetlenie (dopasowane do tego, co działo się na scenie, niezwykle wysmakowane, budujące nastrój, dopracowane w najmniejszym szczególe) i idealne nagłośnienie. O ile jeszcze powstaje wiele znakomicie zrealizowanych płyt studyjnych, o tyle przeważnie koncerty, zwłaszcza te tzw. „rozrywkowe” w większości pozostawiają bardzo wiele do życzenia, jeśli chodzi o kunszt realizacji dźwięku. Siedziałam pod sceną, domyślałam się więc, że będzie głośno. Było głośno, czasem nawet bardzo, ale proporcje dźwięków były tak fantastycznie wyważone, że każdy dochodzący do moich uszu dźwięk był zrozumiały i nie zlewał się z żadnym innym.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

Po jakimś czasie Laurie podeszła do drugiego stanowiska (z samym mikrofonem – wtedy zrozumiałam, że wszystkie trzy są przeznaczone tylko dla niej) i przywitała się z publicznością. Przedstawiła się i wyjaśniła, że chce nam opowiedzieć o stracie, ale też o samym opowiadaniu historii. Wtedy padło cudowne zdanie, które cytuję z pamięci (ale brzmi tak doskonale po angielsku, że wolę to zrobić w oryginale):

Speaking of loss, the last elections – which we lost – were
followed by a fascinating reaction from Yoko Ono.

[Skoro już jesteśmy przy stracie, to po niedawnych straconych/przegranych wyborach zafascynowała mnie reakcja Yoko Ono.]

– Laurie Anderson podczas występu w Hadze

Chodziło o rzeczywiście fantastyczną, niezwykle oszczędną w formie, ale jakże sugestywną i mocną reakcję Yoko Ono zamieszczoną na jej Twitterze (można ją zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć TUTAJ) na wyniki ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – dziewiętnastosekundowy krzyk.
(Ten fragment występu Anderson zobaczymy TUTAJ.)
Laurie Anderson zaproponowała nam wszystkim – właśnie dlatego, że chciała nam później opowiedzieć o stracie – oczyszczający, dziesięciosekundowy wspólny krzyk. Chociaż, o czym już kiedyś pisałam, sama właściwie nie bardzo umiem krzyczeć, a dodatkowo wszelkie wspólne aktywności związane z wydobywaniem z siebie głosu uważam za poważne naruszenie mojej przestrzeni, tego wieczoru stało się coś bardzo dziwnego. Poddałam się temu, czemu poddali się wtedy wszyscy; wszyscy krzyczeliśmy, a Laurie robiła to z nami do mikrofonu, równocześnie odmierzając czas. I po tych dziesięciu sekundach, coś się we mnie w środku jeszcze bardziej otworzyło. Czułam się już w pełni gotowa na przyjęcie wszystkiego, co Laurie dla nas przygotowała.
A przygotowała ponad godzinę wypełnioną najczystszym pięknem, wzruszeniami i niewiarygodną energią. Mogliśmy usłyszeć utwory z dużo starszych jej płyt (m.in. „O superman”,
Langue D’amour”), jak i sporo z mojej ukochanej „Homeland”, przepięknej najnowszej „Landfall”, a także z jej doskonałego filmu „Serce psa”. Od czasu do czasu siadała na wspomnianym fotelu i po prostu opowiadała przeurocze historie.

Laurie Anderson & Lou Reed fot. Guido Harari

Mówiąc o stracie, nie mogła nie wspomnieć swojego zmarłego kilka lat temu męża – Lou Reeda. Było to wzruszające świadectwo ogromnej miłości, poruszające serca i dające wielką nadzieję. Zwłaszcza jej piękny taniec tai chi, dedykowany Reedowi.
Oczywiście mam ogromną ochotę opowiedzieć dlaczego Laurie Anderson uważa, że nie należy pisać oper w oparciu o swoje ulubione książki, przytoczyć jej przeuroczą opowieść o ptakach, podatkach i murze, czy opisać, co jej zdaniem łączy małe dzieci z neandertalczykami, jednak mam świadomość, że nie powinnam tego robić. Ten występ trzeba przeżyć samemu, do czego najgoręcej wszystkich zachęcam.
Jeśli jesteście ciekawi, jak dostałam się za kulisy i co się tam wydarzyło, przeczytajcie koniecznie poprzedni wpis (dostępny TUTAJ)!

Cały spektakl był dla mnie niesamowicie ważnym przeżyciem, którego z pewnością nigdy nie zapomnę. W świecie, w którym nie ceni się prawdziwego piękna wynikającego z wnętrza, doświadczenia, więc też siłą rzeczy z wieku; w którym większość znanych kobiet po sześćdziesiątym roku życia nie pojawia się w mediach bez maski nałożonej (lub wstrzykniętej) przez chirurga, w którym jest jakieś niezdrowe dążenie do wyglądania tak samo, ogromnym wzruszeniem było dla mnie przyglądanie się tej prawie siedemdziesięciojednoletniej kobiecie, od której biła naturalność i niewiarygodna aura – czyste, niczym nieskalane piękno.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

P.S. Na deser – po tym pięciodaniowym obiedzie – zachęcam do wysłuchania niezwykle interesującego i inspirującego wywiadu z Laurie Anderson, zarejestrowanego trzy miesiące temu w Litwie:

Haga: Rewire, Piet Mondrian i Laurie Anderson ❤

fot. Marianna Patkowska
[Laurie Anderson fot. Juri Hiensch – zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Pomysł

Dziś opiszę historię mojego spontanicznego wyjazdu do Hagi, podczas którego przeżyłam jedno z najintensywniejszych i najważniejszych artystycznych wydarzeń życia! ❤
Otóż pod koniec lutego rozmawiałam z kimś przez telefon, a konwersacja zahaczyła o ubiegłoroczną Warszawską Jesień i moje wielkie rozczarowanie, że figurująca w festiwalowym programie Laurie Anderson w rzeczywistości była jedynie kompozytorką jednego utworu, a nie jego wykonawczynią. Ten zaś w praktyce został wykonany przez kogoś innego, więc moje ogromne pragnienie zobaczenia jej na żywo znowu nie miało się ziścić. (Chociaż po wysłuchaniu tego wykonania „Langue D’amour” poczułam ulgę, że przynajmniej jej uszom zostało ono zaoszczędzone.)
Nagle i mnie, i mojemu rozmówcy to samo zaczęło chodzić po głowie i dosyć szybko znaleźliśmy się oboje na stronie internetowej Laurie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie planuje ona przyjechać w najbliższym czasie do Polski. Okazało się, że jakoś między jednym występem w Nowym Jorku a drugim w Los Angeles, Anderson odwiedzi holenderski festiwal Rewire w Hadze, co w porównaniu jawiło się jako bardzo łatwa do zorganizowania i odbycia wycieczka.
Termin doskonale się wpisał i w mój prywatny grafik, więc dzień później miałam już przemiłe zaproszenie od znakomitego polskiego kompozytora mieszkającego w Hadze, a także kupione przez siebie bilety: na występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, autobusowy do Berlina, drugi z Berlina do Hagi, a potem powrotny autobusowy do Eindhoven i samolotowy do Krakowa.
W ogromnej ekscytacji jakoś nie zwróciłam uwagi na to, że czekają mnie w sumie dwadzieścia dwie godziny w autobusie, przedzielone czterema godzinami w Berlinie. Nie wiedziałam też wtedy jeszcze, że od momentu wstania na pierwszy autobus z Polski (notabene po trzech godzinach snu tylko), następne spanie będzie mi dane dopiero za czterdzieści cztery godziny (i to też tylko przez cztery godziny, bo wcześnie rano miałam autobus do Eindhoven).

2. Haga

Mój pierwszy raz w Holandii i Hadze był z pewnością niezapomniany. Byłam tam oczywiście zbyt krótko, żeby móc powiedzieć o tym miejscu cokolwiek z sensem, ale Haga zauroczyła mnie swoją urodą, architekturą, zapachem morza, spokojem, co jakiś czas zaburzanym przez przelatujące nad miastem rybitwy, i mocno wyczuwalną kulturą swoich mieszkańców. Odebrałam to wszystko jak powiew świeżego powietrza, którego bardzo mocno potrzebowałam. Właśnie dlatego tak kocham podróżowanie – zawsze pomaga nabrać odpowiedniej perspektywy.

3. Wystawa prac Pieta Mondriana

Przyjechałam – po wspomnianych łącznie dwudziestu sześciu godzinach – w niedzielę 8.04 z samego rana, więc do koncertu Laurie (o godzinie 21.15) zostało jeszcze ponad pół doby. Jakoś trzeba je było zagospodarować, więc po oporządzeniu się i pysznym śniadaniu oraz pogawędce z moim gospodarzem, mogłam się udać tylko w jedno miejsce – do Muzeum Miejskiego w Hadze (Gemeentemuseum

Gemeentemuseum Den Haag, fot. Marianna Patkowska

Den Haag), gdzie znajduje się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.
Zobaczenie tej wystawy było naprawdę ogromnym wydarzeniem – została przepięknie skomponowana jako całość. A poza wszystkim innym zawsze dobrze się znaleźć w przestrzeni, w której jest dużo oryginalnego Mondriana. (Szczegółowy opis tej wystawy znajdziemy TUTAJ – zachęcam do lektury.)
Nawiasem mówiąc, amatorom kofeiny mogę gorąco polecić kawę w kawiarni obok muzeum. Wszystkie, które tam wypiłam, były naprawdę fantastyczne!

4. Występ Laurie Anderson

Dokładnie w trzydziestej ósmej godzinie od ostatniego spania wyruszyłam z domu, w którym się zatrzymałam, na najdłużej oczekiwane wydarzenie mojego życia, czyli występ Laurie Anderson. W biurze festiwalowym, w którym w trakcie dnia wymieniałam bilet na bransoletkę upoważniającą do wejścia, powiedziano mi, że jeśli chcę zaczepić Laurie po koncercie (a taki oczywiście miałam plan) – czego nikt mi nie może zagwarantować, zwłaszcza że jest rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy – najlepiej, żebym była godzinę przed koncertem na miejscu. Wtedy mam szansę zająć miejsce bliżej sceny. Oczywiście nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Stanie w wieczornym chłodzie równo godzinę pod kościołem Grote Kerk oprócz bólu gardła przyniosło także wyczekiwaną korzyść w postaci zajęcia miejsca… W PIERWSZYM RZĘDZIE!
Zobaczenie tej artystki z bliska, usłyszenie jej kojącego, cudownego głosu, oczyszczające krzyczenie z nią, a także przypomnienie sobie, jak wygląda technicznie idealnie przygotowany koncert (od wykonania, przez reżyserię dźwięku, po wideo i światło) było niesamowicie poruszające.
Sam ten zresztą występ, podobnie jak wystawę Mondriana, opiszę szczegółowo w najbliższych dniach i również załączę tutaj link do wpisu.
(OPIS WYSTĘPU LAURIE ANDERSON JUŻ DOSTĘPNY TUTAJ!)
Teraz mogę jedynie napisać – a po dwudziestu dziewięciu latach chodzenia rok w rok na Warszawską Jesień oraz wyjazdach na wiele innych festiwali i koncertów muzyki współczesnej w kraju i za granicą jestem siłą rzeczy dosyć osłuchana – że to był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam w życiu. I nie mówię tak dlatego, że kocham Laurie Anderson bez pamięci i jestem okrutnie nieobiektywna. Jej wyobraźnia, wrażliwość i kompozycja całości dosłownie wbiła mnie w niewygodne krzesło. Ta godzina w artystycznym niebie warta była nawet roku niespania.
Ale ciągle jeszcze wisiało nade mną jedno utrapienie – potwornie się bałam, że nie uda mi się powiedzieć jej w twarz, jak bardzo jest dla mnie ważna i ona, i jej twórczość, bo holenderski „rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy” traktowałam śmiertelnie poważnie. I nagle okazało się, że wraz z wejściem w czterdziestą godzinę bez snu uwolniły się w moim działaniu jakieś nowe, nieznane, dosyć pewnie nawet animalistyczne instynkty. Zobaczyłam, że ona znika za kulisami właśnie. Podeszłam nawet dość nieporadnie w okolice jakiegoś pochłoniętego kablami pana, niemal prosząc go o pomoc (że ona taka za kulisami, a ja taka niełamiąca zazwyczaj holenderskich rygorystycznych zakazów), aż nagle… spostrzegłam grupkę jej – sądząc z rozmowy – przyjaciół, która udawała się pewnym krokiem za kulisy zupełnie legalnie. I choć przeważnie jestem osobą, która, kiedy się ją popchnie, potrafi jeszcze przeprosić, że ktoś się o nią uderzył w łokieć, nagle poczułam, że teraz albo nigdy, i zaczęłam widzieć w swojej głowie bardzo wyraźny i jasny cel, jakim było zawalczenie o spełnienie jednego z moich największych marzeń. Za (dosyć symboliczną) kotarą nie było żadnej holenderskiej zakulisowej policji, była za to Laurie – piękna, delikatna, krucha, zmęczona po koncercie, ale pełna ciepła i cudownej życzliwości dla swoich znajomych. Patrzyłam na nią, cała się trzęsąc, i nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pozostało jeszcze wytłumaczenie jej, co właściwie robię wśród jej znajomych, nie będąc jedną z nich, i dołożenie starań, by obraz mnie w jej głowie nie kojarzył się jej dożywotnio ze słowem „psychofan”.
Zaczęłam więc od wyznania jej, jak bardzo kocham i ją, i jej sztukę, jak bardzo jestem poruszona jej dzisiejszym występem, oraz od prezentu, który dla niej przywiozłam. To dość prywatne, więc nie zdradzę, co jej dałam – ma teraz bardzo ważną część artystycznej mnie i sama ta świadomość wiele dla mnie znaczy. Sprawiała wrażenie zaciekawionej. Było w niej dużo wyrozumiałości dla mojej nieporadności w wyrażaniu słowami emocji. Na końcu poprosiłam ją o autograf na jej książce „Język przyszłości”, którą specjalnie w tym celu ze sobą przywiozłam. Żegnając się, zrobiłam coś, co być może naruszyło trochę jej przestrzeń – mam nadzieję, że mi to wybaczy – ale zapytałam, czy mogę… i przytuliłam ją ❤
To było absolutnie niesamowite i przepiękne doświadczenie – cały ten koncert i te kilka minut z nią twarzą w twarz.

P.S. Poniżej zamieszczam krótki filmik, który nagrałam, wychodząc na koncert (trzydzieści osiem godzin bez snu), a potem z niego wracając (prawie czterdzieści jeden godzin bez snu). Nie zapisze się z pewnością w annałach kinematografii polsko-holenderskiej, ale jest pewnym odnotowaniem chwili, a właściwie dwóch chwil, które opisałam szczegółowo powyżej.

P.S.2 Nie przegapcie dwóch kolejnych wpisów dotyczących tego wyjazdu:

  1. Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤
  2. Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤

8 kobiet na 8 marca

[Ponieważ dzisiejszy wpis znów jest dość długi, postanowiłam zrobić mu mały spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Astrid Lindgren
  3. Lolita
  4. Björk
  5. Naomi Campbell
  6. Anohni
  7. Melody Beattie
  8. Laurie Anderson
  9. Iyanla Vanzant

    • 1. Wstęp

    • Muszę zacząć od tego, że nie jestem zbytnią entuzjastką nadmiernego epatowania swoją płcią. Wierzę, że w pierwszej kolejności wszyscy jesteśmy ludźmi, a płcie – choć w sytuacjach prywatnych niezwykle istotne – nie powinny mieć żadnego znaczenia ani w debacie publicznej, ani sytuacjach oficjalnych. Dziś jednak zrobię mały wyjątek i skupię się tylko na paniach. Z uwagi na dzisiejszą datę i obchodzone święto – 8 marca, Dzień Kobiet – postanowiłam wytypować osiem kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury, które mnie ukształtowały i poświęcić im ten wpis. Osiem kobiet, które swoją twórczością, działalnością czy osobowością wpłynęły na mnie na tyle mocno, że mogę z czystym sumieniem powierzyć im część odpowiedzialności za to, kim w tej chwili jestem.
      Rzecz jasna, jest dużo więcej kobiet, które podziwiam, choćby Maria Skłodowska-Curie (nie tylko za to, że była dwukrotną laureatką nagrody Nobla, co oczywiste, ale też za niewiarygodną siłę, determinację i osiąganie swoich pięknych celów, mimo wielkich życiowych tragedii, które się jej przytrafiły) czy Pamela Anderson (wobec której stwierdzenie, że mnie „ukształtowała” byłoby jawnym nadużyciem, ale na pewno na jej ukształtowanie nie pozostałam nigdy obojętna). Jednak skoro sama postanowiłam dziś ograniczyć swoją listę ważnych kobiet do ośmiu punktów, zdecydowanie będzie ona wyglądać tak jak poniżej. (Nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.)

      2. Astrid Lindgren

      Mimo ogromnego zabiegania mojego taty i tego, że prawie ciągle był w rozjazdach (pracował etatowo w trzech miastach), we wczesnej fazie mojego dzieciństwa spędzał ze mną naprawdę dużo czasu, regularnie mi czytając. Jednymi z pierwszych „poważniejszych” książek tego okresu były dla mnie cudowne powieści Astrid Lindgren, takie jak: przeurocze „Dzieci z Bullerbyn”, wszystkie szalone przygody Pippi Långstrump, „Emil ze Smalandii”, „Braciszek i Karlsson z dachu”, „Lotta z ulicy Awanturników” czy chyba najbardziej przełomowa powieść mojego dzieciństwa – „Ronja, córka zbójnika”. Większość z tych książek przeczytał mi tata, zanim sama opanowałam tę umiejętność, a potem – już samodzielnie – czytałam je po raz drugi, a czasem i trzeci.
      Astrid Lindgren zawdzięczam rozsmakowanie w inteligentnym, niesamowicie plastycznym pisaniu, rozbudzenie mojej wyobraźni, no i stworzenie mi fantastycznego towarzystwa w najmłodszych latach. Nigdy nie przepadałam za rówieśnikami i traktowałam ich trochę jak zło konieczne, więc fajnie było wracać po szkole do lektury, w której czekała na mnie zawsze wesoła i niebanalna gromadka szwedzkich urwisów.
      Tack, Astrid!

      3. Lolita

      Lolita, choć jest postacią fikcyjną, stworzoną przez mężczyznę, namieszała w moim życiu nie mniej, niż niejedna kobieta z krwi i kości, wywracając do góry nogami na wiele lat moje poczucie wartości oraz myślenie o relacjach damsko-męskich. Ta bezczelna, rozkapryszona, zepsuta do cna, bezwzględna i brutalna dwunastoletnia nimfetka wodząca za nos i owijająca sobie wokół palca biednego Humberta Humberta, z którym się od zawsze utożsamiam, chciał nie chciał, odcisnęła ogromne piętno na całym moim życiu. Nigdy jej nie lubiłam, choć zawsze rozumiałam pożądanie, które może wzbudzać. Nigdy jej nie szanowałam, choć zawsze doceniałam magnetyzm, jaki w sobie miała.
      Zawdzięczam jej opaczną interpretację zagadnienia kobiecości w ogóle i kobiecości w sobie. Choć z drugiej strony, gdyby nie to, być może, nie mając czego w późniejszym życiu zanegować, docelowo nie umiałabym – choć drogą krętą i wyboistą – dojść w końcu do zrozumienia siebie jako kobiety…
      Thank you, Lo!

      4. Björk

      Mniej więcej równolegle z Lolitą, z impetem weszła do mojego życia Björk. Poznałam ją być może jeszcze zanim przeczytałam „Lolitę”, przy okazji jednego z albumów, który do tej pory jest w czołówce moich ulubionych w ogóle, czyli płyty „Debut”. Zachwyciła mnie świeżością, bezkompromisowością i kompletnym wymknięciem się jakiemukolwiek łatwemu zaszufladkowaniu (choć po latach okazało się, że „Debut” był najbardziej popową płytą w jej karierze). Wtedy jednak nie wiedziałam, że znajdzie w moim sercu specjalne miejsce, w którym się rozgości na dobre i że ukierunkuje moje myślenie o tworzeniu własnej muzyki. Jej „Biophilię” uważam za jedno z największych arcydzieł w historii popkultury.
      Zawdzięczam Björk mnóstwo wzruszeń, z którymi zawsze był dla mnie związany odbiór jej niesamowitej muzyki. Nie wszystko było mi jednakowo bliskie, ale zawsze szanowałam to, że jest jej i że jest w tym niewyobrażalnie uczciwa i bezkompromisowa. Zawdzięczam jej również wyhodowanie w sobie niezachwianej wiary w to, że trzeba muzycznie robić swoje w pełnym tego słowa znaczeniu, patrząc zawsze w przód, czyli na artystyczną jakość i wyższy wymiar, jakim jest Sztuka, a nie wstecz, czyli na szeroko rozumianą popularność, odbiorców czy sprzedaż. Niech liczby pozostaną tam, gdzie ich miejsce, czyli np. w metrum.
      Þakka þér, Björk!

      P.S. A tu Björk, która mówi dokładnie to, co myślę na temat dzielenia ludzi na płcie („kobietą jestem dopiero na jakimś dziesiątym miejscu”):

5. Naomi Campbell

Naomi Campbell po raz pierwszy zobaczyłam w teledysku Michaela Jacksona „In The Closet” i ją z miejsca oczywiście znienawidziłam – wiła się za blisko Michaela. (To było tuż po tym, jak rodzice mi uświadomili, że Michael Jackson nie jest kobietą, bo przez rok żyłam w mylnym przekonaniu co do jego płci, co nie zmieniało faktu, że go uwielbiałam.) Jednak równocześnie mam – jak nazwa bloga wskazuje – zarówno oczy, jak i wrażliwość na piękno, więc oczywiście zachwyciła mnie jej niezwykła uroda.
Wiele, wiele lat później trafiłam w internecie na jakiś wywiad z nią i na pewien czas uzależniłam się od oglądania jej wypowiedzi (zarówno to co mówi, jak i to, jak mówi – ten głos… – na dłuższy czas przykuło moją uwagę). Okazała się tym typem kobiety, z którym może niekoniecznie chciałabym mieć do czynienia w życiu codziennym (za bardzo bym się chyba bała czymkolwiek jej narazić), ale którą cudownie obserwować z bezpiecznej odległości. Ostra, zdecydowana, inteligentna, silna, z dużą wiedzą z zakresu swojej dziedziny, może odrobinę butna, wyraźna, charakterna, jakaś.
Naomi Campbell zawdzięczam poznanie typu kobiecości, z którym się jeszcze nigdy wcześniej nie zetknęłam: to nowoczesna i niezależna, mimo swoich niekontrolowanych wybuchów agresji – ciągle jednak dama.
Thank you, Naomi!

P.S. Poniżej fragment wywiadu, w którym mimo takiego a nie innego dziennikarza, udało jej się przekazać swoją prawdę, równocześnie nie przekraczając granic braku uprzejmości:

6. Anohni

Z Anohni zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze kiedy nazywała się Antony Hegarty (jest kobietą transpłciową) i była wokalistką zespołu Antony and the Johnsons. Ujęła mnie swoją niesłychaną wrażliwością i delikatnością, głębią, anielskim głosem, poruszającymi tekstami i kompozycjami, a także wyjątkowym darem przekazywania w śpiewie całej gamy emocji.
Uwielbiam wszystkie jej autorskie piosenki, ale to jeden cover w jej wykonaniu zasługuje na szczególną uwagę – piosenka „Crazy in love”. Wszyscy oczywiście kochamy wykonawczynię oryginału – Beyoncé. Jest piękna, miła, dobra, sympatyczna i ma doskonały warsztat wokalny. Jednak, umówmy się, „Crazy in love” nie jest utworem wybitnym. Choć Beyoncé w teledysku dokłada starań, jest wyjątkowo zdeterminowana gimnastycznie, bardzo kuso ubrana, nawet udaje jej się założyć prawe kolano za lewe ucho (co bardzo podziwiam), to i tak całe show kradnie podczas wykonania tej piosenki Antony, pojawiając się w niedbałej fryzurze, odziana w coś między obszerną koszulą nocną a prześcieradłem, z dosyć przypadkową synchronizacją ruchów ciała i wyciskając z tej komercyjnej kompozycji muzyczne wyżyny, a z moich oczu łzy.

Anohni zawdzięczam utwierdzenie w przekonaniu, że inność jest piękna.
Thank you, Anohni!

W pewnym krytycznym momencie swojego życia (który z grubsza opisałam TUTAJ), w mojej głowie pojawiło się nagle i niespodziewanie słowo: „współuzależnienie”. Słyszałam je wcześniej może dwa razy w życiu i tak naprawdę nigdy nie rozumiałam do końca jego znaczenia. Z samej budowy słowa wyciągnęłam oczywiście narzucające się logiczne wnioski, ale nagle cały mój organizm zaczął się domagać ode mnie sięgnięcia po jakąś lekturę i zgłębienia tematu. Weszłam do pierwszej lepszej księgarni i wyszłam z niej z książką „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie pod pachą. Lektura okazała się jednym z momentów przełomowych w moim życiu i pchnęła mnie do poczynienia kroków, bez których dziś nie byłabym w tym punkcie, w którym jestem, a to jest naprawdę bardzo dobry i przede wszystkim zdrowy punkt!
Melody Beattie zawdzięczam świadomość, że czasem to, co wydaje się nam być naszymi dziwactwami czy wstydliwymi problemami, które trzeba po prostu zaakceptować i się z nimi zbytnio nie afiszować, może być po prostu zaburzeniem, które da się przy pomocy terapii wyleczyć i wyeliminować ze swojego życia. To jedna z cenniejszych lekcji.
Thank you, Melody!

8. Laurie Anderson

Gdyby ktoś kazał mi wskazać jedną personifikację artyzmu, błyskotliwości i piękna, bez zastanowienia odpowiedziałabym: Laurie Anderson. Ta amerykańska malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pianistka, pisarka, reżyserka i performerka skradła moje serce już dawno temu płytą „Big Science”. I choć dość często do tego albumu wracałam, minęło dość sporo czasu, zanim zakochałam się w niej na nowo – po lekturze jej magicznej książki „Język przyszłości”. I od tej pory liczba wywiadów, jakie z nią widziałam, zaczęła już być chyba niepoliczalna, a moja fascynacja Laurie niezmiennie rośnie. Fascynacja jej głosem, osobowością, niewiarygodnym pięknem, którym jest przepełniona, mądrością, inteligencją i niebanalnym sposobem myślenia, charakterystycznym tylko dla tych, którzy mają naprawdę otwarte umysły.
Wzruszający, doskonały film „Serce psa” czy moja ukochana jej płyta „Homeland” to dzieła sztuki, które bardzo mocno ukształtowały moją wrażliwość i wpłynęły na moje postrzeganie piękna.
Ktoś kiedyś stwierdził:

Zazwyczaj związki rozpadają się, bo on odszedł do młodszej.
Twój ma szansę się zakończyć, bo ona odeszła do starszej.

– coś, co ktoś kiedyś stwierdził

Mocno mnie to rozbawiło.
Laurie Anderson zawdzięczam nieustającą inspirację do tworzenia swojej muzyki i tekstów bez oglądania się na innych, bez szufladkowania się w jakiejkolwiek kategorii.
Thank you, Laurie!

❤ Spełnienie jednego z największych marzeń, czyli spotkanie z tą cudowną Artystką twarzą w twarz opisuję TUTAJ,
a wrażenia z jej doskonałego występu – TUTAJ!

Gorąco zachęcam do lektury obydwu wpisów ❤

9. Iyanla Vanzant

Z wykształcenia obrońca karny, zawodowo autorka wielu książek z zakresu rozwoju duchowego, nauczyciel i trener duchowy, mówca oraz osobowość telewizyjna – Iyanla Vanzant. Odkryłam ją stosunkowo niedawno i właściwie przez przypadek. Z miejsca zaskarbiła sobie moją ogromną sympatię i podziw. Za każdym razem, kiedy ją widzę, wzbiera we mnie potrzeba bycia przez nią mocno przytuloną. Jest piękną, mądrą, głęboką, pełną prawdziwej miłości bliźniego kobietą, która pomaga wielu ludziom zmienić swoje myślenie i spojrzeć szerzej, by zobaczyć więcej. Gdybym wiele, wiele lat temu usłyszała słowa, które powtarza zawsze:

When you see crazy coming,
cross the street

– Iyanla Vanzant

i je w pełni zrozumiała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale lepiej późno, niż później.
Iyanli Vanzant zawdzięczam uświadomienie sobie, że idealną relację możemy mieć jedynie sami ze sobą, a im jej poświęcimy więcej uwagi i troski, tym lepiej będą wyglądać nasze relacje  z otoczeniem, bo to, jakich przyciągamy do siebie ludzi, to jedynie lustrzane odbicie tego, jak traktujemy siebie i co tak naprawdę o sobie myślimy.
Thank you, Iyanla!

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom w dniu naszego święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których dołączam cudowną piosenkę w zupełnie magicznej, akustycznej wersji. „Queen” pochodzi z repertuaru jeszcze jednej przepięknej (na zewnątrz i wewnątrz) i piekielnie utalentowanej kobiety – niepowtarzalnej Jessie J.  Nućcie codziennie ten refren, naprawdę wierząc w jego sens: 🌹🌹🌹

I love my body, I love my skin
I am a goddess, I am a queen

– Jessie J

Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów

fot. Jan Lewandowski

Prawdopodobnie nietrudno zgadnąć – patrząc na wszystkie moje zainteresowania, którym ten blog jest poświęcony – jaki mam stosunek do powyższego sformułowania. Dyplomatycznie rzecz ujmując, niechętny.

– To się w końcu weź zdecyduj: piszesz prozę, zajmujesz się badaniem języka, piszesz, śpiewasz i nagrywasz własne piosenki (a nawet płyty), gotujesz i prowadzisz blog kulinarny, pozujesz do wymyślanych przez siebie sesji fotograficznych, chcesz zwiedzać świat, fascynuje cię kryminologia i dojeżdżasz na to całe Koło Naukowe Kryminalistyki UJ, czy jednak zwycięża fascynacja Grecją i planujesz tam zamieszkać, więc uczysz się języka na poważnie?
– Przecież już zdecydowałam – robię to wszystko.

– dialog z ludźmi, którzy raczej nie zostają moimi kolegami

1. Kolejne zainteresowanie?!
Chyba raczej słomiany zapał!

Oczywiście oprócz swoich zainteresowań stałych, mam też tymczasowe, które przychodzą i odchodzą (czasem odchodzą na zawsze, czasem, by się znów za jakiś czas przypomnieć). Był taki moment, w którym moja fascynacja Islandią tak przybrała na sile, że rozpisałam sobie roczny plan czytania książek: najpierw o Islandii, potem beletrystyki autorów islandzkich, sag, a na końcu podręczników językoznawczych o gramatyce języka islandzkiego (właściwie udało mi się, nie bez trudu, dotrzeć tylko do jednego), co miałam połączyć z podstawowym kursem tegoż języka. Plan udało się zrealizować prawie w całości. Poległam na nauce islandzkiego. Kiedy zorientowałam się, że pomimo posiadania słuchu muzycznego, po raz dwunasty z rzędu nie jestem w stanie powtórzyć za lektorem kolejnych słówek,  uświadomiłam sobie, że opanowanie tego języka nie jest mi najwyraźniej dane. Poprawnie umiem powiedzieć jedynie: goszczące na moich plecach:

plecami nNi

vertu góður við mig (bądź dla mnie dobry) oraz góða nótt, sofðu rótt (dobranoc, śpij dobrze), po których to słowach mój królik Psubrat zawsze momentalnie zamyka oczka.
Reakcja kogoś z otoczenia na mój islandzki czas? Walcowate:

 

odbiło ci z tą Islandią!

– przykładowa reakcja na moje zainteresowanie tymczasowe

Ciągle moim marzeniem jest podróż do ojczyzny niepowtarzalnej Björk. Mam nadzieję, że uda mi się je kiedyś zrealizować.
Czy jednak cała ta moja islandzka przygoda była tylko słomianym zapałem? Chyba nie, a jeśli nawet ktoś tak to czuje, to czy coś w tym złego? W krótkim czasie przyswoiłam bardzo dużo fascynujących informacji, dzięki którym, jeśli spotkam kiedyś na swojej drodze kogoś, kto ma rozległą wiedzę na temat Islandii, będę mieć jakikolwiek punkt zaczepienia w rozmowie z nim, a nie siedzieć ciemna jak tabaka w rogu. Nie deklarowałam jednak nigdy, że zabieram się za pisanie doktoratu z tej dziedziny.
Innym przykładem są słynne wśród moich najbliższych nNotatki dotyczące tekstów filozoficznych, które co jakiś czas ktoś mi podrzuca. (Być może kiedyś opublikuję tu jakieś, jeśli zrozumiem, co miałam w trakcie ich pisania na myśli.) To przeważnie intensywny dla mojego mózgu tydzień, w którym czytam i analizuję jakiś tekst,  a potem, ze swoim upodobaniem do tabelek i kolorowych mazaków, robię notatki z tego, jak go rozumiem. To mnie wprowadza w coś w rodzaju twórczego transu, w którym nagle zaczynam rozumieć dużo więcej (stąd brak pewności, czy dziś coś z moich nNotatek będzie dla mnie jasne). Jednak znowu – nikomu nigdy nie obiecywałam, że w związku z tym, że lubię od czasu do czasu powytężać w ten sposób swój umysł, nagle rzucę wszystko i zacznę studiować filozofię.
Czy więc fascynacje tymczasowe są jakąś formą zdrady fascynacji stałych? No i czy tymczasowość jakiejś fascynacji przekreśla jej wartość? Odpowiedź twierdząca na którekolwiek z tych pytań kompletnie by mnie zdumiała.

2. Albo…, albo…

Mam wrażenie, że uwierzyliśmy, że istnieją jedynie dwa możliwe rozwiązania większości sytuacji, w których się znajdziemy (albo coś, albo coś odwrotnego) i w ogóle nie bierzemy pod uwagę miliona całkiem innych wariantów.

– Nie możesz mieć ciastka i zjeść ciastka!
– To ja zjem jedno na miejscu, a drugie proszę mi zapakować.

– moja rozmowa z ludźmi, którzy wierzą w mit o jednym ciastku

Jednym z przykładów na nasze złudzenie wyboru jednego z dwóch jest sytuacja, w której zmieniam fryzurę. Robię to dość często, więc osoby, z którymi spotykam się tylko raz w roku na jakichś uroczystościach, niemal za każdym razem widzą mnie w nieco innym wydaniu. I mam wrażenie, że stawiają sobie za punkt honoru wybranie, czy wolą mnie w nowej czy też starej fryzurze. Zupełnie, jakbym nie mogła wyglądać fatalnie w obydwu. Albo jakbym wyczerpała jakiś nieistniejący limit podobania się im, gdyby przypadkiem przypadły im do gustu obie moje fryzury. Zupełnie, jakby moja zmiana fryzury miała u mnie wynikać z potrzeby zanegowania swojego poprzedniego wyglądu, a wokół tych wyglądów musiały się utworzyć jakieś wrogie obozy. Oczywiście piszę to wszystko trochę z przymrużeniem oka, bo nikt normalny nie poświęca włosom (zwłaszcza cudzym) jakiejś znaczącej ilości czasu, jednak mechanizm wyboru czegoś albo czegoś jest na tym przykładzie mocno widoczny.
Kolejnym, niestety nieśmiertelnym, przekonaniem jest podział umysłu na ścisły i humanistyczny. (Co dosyć bawi, kiedy przypomnimy sobie ideę humanizmu edukacyjnego i „pięć okien duszy” Williama Torreya Harrisa, wśród których oprócz literatury/sztuki Harris wymienił także matematykę). W ślad za tym idzie zadziwiająca pewność, że dziecko w szkole może być dobre albo z matematyki, albo z polskiego. Sama miałam w liceum dwójkę z polskiego ze względu na pisanie, a z kolei piątkę z matematyki za niebywałe osiągnięcie na skalę naszej klasy, jakim było regularne odrabianie prac domowych. Równocześnie pisanie (co prawda niezadowalające mojego nauczyciela, ale sprawiające mnie samej przyjemność) szło mi bez większego trudu, natomiast matematyka wymagała ode mnie jakichś nakładów pracy. Głównie z korepetytorem. Ten zresztą, kiedy mu ogłosiłam wspaniałą nowinę, że postanowiłam zdawać matematykę na maturze (zdawałam ją jeszcze w czasach, kiedy można było dokonać innego wyboru), złapał się za głowę, nie pozostawiając złudzeń, co naprawdę myśli o moim wrodzonym matematycznym talencie, jednak dopięłam swego i zdałam maturę całkiem przyzwoicie.
Czy jednak w związku z tym, że osiągnięcie wyników poprawnych w matematyce zajęło mi więcej czasu i energii, niż osiągnięcie wyników świetnych w zakresie filologii polskiej bez specjalnego wysiłku (prof. Bralczyk na studiach nie potwierdził wspomnianej opinii polonisty z liceum o moim pisaniu), oznacza, że muszę się schować do jakiejś szuflady z napisem HUMANISTA i udawać, że nie lubię liczyć czy że matematyka nie wydaje mi się niesłychanie szlachetną, a równocześnie praktyczną dziedziną? Lub – co gorsza – powinnam założyć, że mój mózg z jakiegoś powodu nie przyswaja zagadnień „ścisłych” i go w tym kierunku nie stymulować wcale? Nie jestem dla siebie aż tak okrutna.

3. Jedna rzecz, a dobrze, czyli epoka ekspertów

No i przede wszystkim skąd pewność, że jeśli się będziemy zajmować tylko jedną dziedziną, to będziemy w niej dobrzy, a jeśli większą liczbą, to już nie? Można przecież poświęcić całe swoje życie jednej rzeczy i być w niej mimo wszystko średnim (jak, podejrzewam, byłoby ze mną i islandzkim czy chemią), a można też robić wiele rzeczy i każdą z nich świetnie. Doskonałym przykładem drugiego wariantu jest jedna z moich ukochanych artystek – Laurie Anderson (malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pisarka, reżyserka i performerka). Często powtarza w wywiadach:

Kiedy mnie pytają, co poradziłabym młodym początkującym artystom, odpowiadam, że przede wszystkim nazwanie się „artystą multimedialnym” – nikt dokładnie nie wie, co to znaczy, a łatwo dzięki temu uniknąć zaszufladkowania w jakiejś jednej dziedzinie.

– Laurie Anderson

Wykształcone osoby z pokolenia naszych dziadków mają na ogół naprawdę rozległą wiedzę zarówno z zakresu swojej specjalizacji, jak i tzw. wiedzę ogólną. Często oprócz tego, jeśli mieli za młodu jakieś hobby, można się od nich bardzo dużo dowiedzieć jeszcze na temat wybranej przez nich dziedziny.
Dziś coś się zmieniło w myśleniu o przyswajaniu wiedzy i mam wrażenie, że żyjemy w epoce ekspertów wąskich specjalizacji. Jeden z moich wykładowców śmiał się, że mamy dziś specjalistów od prawego ucha, którzy rozłożą bezradnie ręce, jeśli rozboli nas ucho lewe. Nie jestem do wyżej opisanego modelu przekonana, bo jednak wąska specjalizacja jest ze swojej natury… wąska, więc niesie ze sobą ryzyko wąskich horyzontów, których jestem przeciwnikiem.
Prawdopodobnie warto też zdefiniować sformułowanie „robić coś dobrze”. Co to znaczy „dobrze”? Moim zdaniem uczciwie, z miłością i pasją – nadmierny perfekcjonizm zawsze wydawał mi się podejrzany.
Odnoszę też wrażenie, że na przykład w śpiewaniu często zbyt duży nacisk kładzie się na imponujący warsztat i rzemiosło, a zbyt mały na efekt finalny (kompozycję jakości głosu  z jakością wykonywanego utworu). A że warsztat i rzemiosło nie mają na ogół bardzo wielu wariantów, koniec końców dążymy do tego, by być kopią kogoś, kto jest warsztatowo najsprawniejszy, zamiast zastanowić się, co mamy w sobie na tyle unikatowego, by wnieść w dziedzinę, którą się zajmujemy, coś zupełnie własnego, niekoniecznie w ogóle z zakresu dobrego warsztatu. Czyli jaki ma sens nieudolna próba bycia kolejną Mariah Carey, skoro można być jedyną np. marianNą patkowską? Jedno jest związane z porażką już na wstępie, drugie – niekoniecznie, choć nigdy nie przypadniemy do gustu wszystkim. Ale to przecież oczywiste. (Na niezrozumiały dla mnie przypadek doskonałych wokalistów, którzy nie piszą własnych piosenek, spuszczę zasłonę milczenia.)
Muzyka i dążenie w śpiewie do perfekcyjności samej w sobie to oczywiście jeden z bardzo wielu przykładów skupienia się na jednym zagadnieniu z pominięciem innych, nie mniej ważnych. Takie tendencje można zaobserwować tak naprawdę wszędzie. Z kolei wszechobecni eksperci, mający pełnić rolę antidotum na niewiedzę społeczeństwa z jednej dziedziny, nie mają wiedzy z dziedzin innych, niż ich własna. Czy są więc faktycznie godni aż takiego zaufania?
Najtrafniej na to pytanie odpowiedziała wspomniana wyżej Laurie Anderson, w piosence „Only an expert”:

4. Wielofunkcyjność, ale nie
wielozadaniowość

Nie będę oczywiście nikogo zachęcać do zajmowania się mnóstwem rzeczy naraz i do szukania pasji na siłę. Mogę tylko powiedzieć, że moja wielofunkcyjność się w moim życiu akurat sprawdza i że jestem przekonana, że stymulowanie mózgu poprzez dawanie mu różnych zadań z zupełnie (czasami na pozór) odmiennych dziedzin, wpływa na tenże mózg korzystnie.
To jednak, czego jestem zdecydowanym przeciwnikiem to wielozadaniowość, czyli robienie miliona rzeczy w tym samym czasie. Jeśli chcemy coś zrobić dobrze, musimy skupić na tym całą swoją uwagę.
Widzę wspólny mianownik w części swoich pasji: tworzeniu tekstów, pisaniu piosenek, gotowaniu i uczestnictwie w sesjach fotograficznych – jest nim komponowanie i tworzenie. Jednak, mimo że w związku z tym wspólnym mianownikiem powyższe aktywności nie różnią się od siebie aż tak bardzo, każda z nich wymaga trochę innego mojego podejścia, trochę innej energii. Dlatego podstawą utrzymania higieny pracy jest dla mnie poświęcenie każdej z nich z osobna mojej uwagi w całości. Wydaje mi się to bardzo ważne, a do wszystkich swoich pasji podchodzę śmiertelnie serio.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by przez sześć godzin zajmować się i pisaniem tekstu i gotowaniem obiadu i robieniem kolejnej porcji ćwiczeń z greki, jednak dla uzyskania satysfakcjonującego efektu, musimy sobie ten czas podzielić. Na przykład na każdą z aktywności przeznaczyć dwie pełne godziny. Wtedy przez powiedzmy dwie pierwsze godziny tylko piszemy w całkowitym skupieniu, drugie dwie – dajemy się w pełni wciągnąć w zabawę naszych kubków smakowych  baraszkujących po kuchni, a trzecie dwie ciszej lub głośniej klniemy, przedzierając się przez mur swoich ograniczeń oraz kolejne zawiłości języka greckiego. Odrywanie się na pięć minut znad zeszytu, żeby sprawdzić zupę (wyjątkiem może być pieczenie czegoś przez dłuższy czas), jest stratą czasu, bo rozpraszamy swoje skupienie i w rezultacie robimy każdą z tych czynności nie dość, że gorzej, to jeszcze dłużej.
Jednym z moich ulubionych przykładów na to, że skupienie i rzetelność popłacają, o którym wspominam nie bez satysfakcji, była sytuacja w pewnej pracy, w której zostałam wyproszona ze zmywaka (a docelowo także z pracy w ogóle), bo wkładałam płukane przez siebie naczynia do zmywarki „zbyt wolno”. Zmienił mnie kolega, który włożył je do zmywarki co prawda bardzo szybko (policzyłam, zrobił to o całe dwie minuty szybciej, niż ja), ale za to prawie w ogóle ich nie opłukiwał. W rezultacie kuchnia cofnęła wszystkie umyte naczynia, bo były nadal brudne, co kosztowało lokal całą zabawę od początku (porządne opłukanie, pięć minut ponownej pracy zmywarki, kolejna porcja płynu do zmywania oraz oczywiście dodatkowe zużycie prądu). Nie to, żebym tam chciała wracać, ale wyliczenia zdają się przemawiać na moją korzyść.
Kolega akurat pracował szybko, ale niechlujnie, natomiast to samo dzieje się za każdym razem, kiedy się oderwiemy od jednej rzeczy, by zrobić drugą – mimo najlepszych starań, rozproszenie uwagi nie wpłynie korzystnie na to, co w danej chwili robimy. Pracodawcy zdają się tego jednak konsekwentnie nie rozumieć.
(W innej pracy – biurowo-artystycznej – dowiedziałam się, że „nie jestem mężczyzną, żeby nie umieć wykonać kilku zadań naraz”, którą to frazę uważam za wyjątkowo seksistowską, choć fakt faktem – mężczyzną nie jestem.)

5. Skazani na sukces

No i punkt ostatni, czyli sukces. Zaraz za przekonaniem, że dobrze można robić rzecz z obrębu tylko jednej dziedziny, stoi kolejne, że jeśli poświęcimy jej cały swój czas i energię, automatycznie osiągniemy sukces. Jest to następna teza, z którą trudno mi się zgodzić, bo czym tak naprawdę jest sukces? Dla każdego pewnie czymś innym. W moim głębokim przekonaniu sukcesem jest zmiana świata (lub jego wycinka) na lepsze, zrobienie czegoś spektakularnego, co wpłynie na historię (moim niedoścignionym ideałem jest oczywiście mój tata, Józef Patkowski i jego nieoceniony wkład w historię polskiej muzyki elektroakustycznej). Czy naprawdę każdy ciężko i uczciwie pracujący człowiek może być na sukces w tym rozumieniu „skazany”? Równocześnie czy brak rozgłosu, kiedy się robi np. naprawdę dobrą nowatorską sztukę, jest już równoznaczny z brakiem sukcesu? Przecież z rozgłosem i poklaskiem, czy bez nich, nadal daje się światu coś pięknego i wyjątkowego.
No chyba że, mówiąc o sukcesie, mamy na myśli dobra materialne czy wręcz pieniądze. To tego już niestety nie wiem.