Pieskie życie w ośnieżonych górach

fot. Marianna Patkowska

Półtora roku temu po raz pierwszy przeżyłam mieszkanie pod wspólnym dachem z psem, którym miałam się opiekować. Właśnie wtedy moja przyjaciółka z podstawówki obdarzyła nas ogromnym zaufaniem, zostawiając pod naszą opieką swojego cudownego pieska Kochiego, w którym niedługo wcześniej oboje się zakochaliśmy, nocując u niej w Warszawie. Cały ten piękny czas opisałam na blogu. Było to w okresie letnim, więc psie wakacje miały miejsce w Gdańsku, gdzie wtedy przebywaliśmy. Rok później sytuacja się powtórzyła, tym razem Kochi przyjechał do nas już nie na dwa tygodnie, ale na cały miesiąc. Pamiętał i nas, i okolice. Spacery po plaży sprawiały mu wyraźną radość. Za drugim razem samo morze również, choć i tak przegrywało z piaskiem, a zwłaszcza z zamkami z tegoż.
Jakaż więc była moja radość, kiedy przyjaciółka nieśmiało zapytała, czy jego dwutygodniowy pobyt u nas (teraz, kiedy ma już dwa latka i trzy miesiące) byłby możliwy również podczas zimy, którą tradycyjnie spędzamy w Zakopanem. Nasza odpowiedź znowu była dla nas oczywista, ale oprócz radości pojawił się we mnie również niewielki strach. Pies w Gdańsku, w domu z ogródkiem, który jest otoczony uliczkami wręcz stworzonymi do chodzenia z psem; w domu, z którego 40 minut zajmuje dojście na plażę, w dodatku w środku lata, kiedy jest ciepło, słonecznie i pięknie to zupełnie co innego niż pies mroźną zimą w Zakopanem w (co prawda rodzinnej, ale) kamienicy. Tak przynajmniej myślałam. Że to całkiem inne uniwersum. W lecie wszystko wydaje się łatwiejsze. Począwszy od szybszego znajdywania chęci do życia rano, przez bardziej aktywne spędzanie czasu poza domem po niewiele warstw, jakie trzeba na siebie założyć, żeby być gotowym do wyjścia na zewnątrz. Moje życie w Zako przypomina długi zimowy sen. Niechętnie wychodzę z domu (gdybym mogła zupełnie pominąć ten przykry obowiązek, nie wychodziłabym prawdopodobnie wcale). W związku z tym też wyjście urasta do rangi wielkiego wydarzenia i raczej nie ma mowy o tym, żebym – kiedy już wrócę do domu – wyszła z niego ponownie. A pies wiadomo, potrzebuje wyjść na spacer nie tylko raz, ale nawet trzy razy dziennie. Druga sprawa to… nasza nowa wykładzina. Małymi krokami próbujemy sobie uwić tu przyzwoite gniazdko i jednym z nich było zakupienie i rozłożenie nowej wykładziny w pokoju, w którym już nie miałam pomysłu na podłogę, a stara doprowadzała mnie do rozpaczy. Zrobiło się naprawdę ciepło i przytulnie. Miałam jakiś irracjonalny lęk, że psie łapki wykładzinę pobrudzą, podrapią i generalnie sponiewierają, zupełnie jak bym od czasu, kiedy ją mamy, sama nie wylewała na nią regularnie kawy. Partner spojrzał na mnie z politowaniem, poprosił, żebym bardziej uważała z kawą i objaśnił procedurę wycierania psich łapek w korytarzu. Zaczęłam powoli wierzyć, że damy ze wszystkim radę.

fot. Marianna Patkowska

Kochi w zakopiańskich włościach

fot. Marianna Patkowska

Kochi przyjechał do nas… BlaBlaCarem, co jest samo w sobie przesłodkie i napełniło nas ogromną dumą. Nasz mały podróżnik. Zawiozła go pani, której nie znał. W Warszawie drżała o niego przyjaciółka, w Zakopanem drżeliśmy o niego my, ale w końcu dotarł. Cały i zdrowy. Choć wszystko było dla niego nowe i inne, jednak pamiętał doskonale nas. Byliśmy na początku jedynym elementem, dzięki któremu mógł się poczuć w miarę swojo. W domu po odebraniu go, dużo się tuliliśmy. Szybko znalazł swoje idealne miejsce – na wierzchu złożonej kanapy, skąd mógł patrzeć przez okno. Na początku nie bardzo wiedział, jak tam wskoczyć, a tym bardziej – jak zeskoczyć. Ale wystarczyło kilka prób, żeby stał się w tym mistrzem. Od tamtego momentu potrafił godzinami wpatrywać się w życie ulicy, które najwyraźniej jest w tym miejscu szalenie ekscytujące. Raz na jakiś czas ktoś stanie przed apteką, raz ktoś do niej wejdzie, raz z niej wyjdzie. Czasem zbiorą się przed nią trzy osoby, a czasem ktoś wysiądzie z autobusu, który od niedawna ma tu przystanek. Akcja do tej pory co prawda nigdy nie wciągnęła mnie na tyle, by przy oknie przesiadywać, ale najwyraźniej Kochi był zachwycony.
Zastanawialiśmy się też, gdzie zechce spać. Od początku został poinformowany, że jest tylko jedno miejsce w domu, na które nie wolno mu wchodzić – również niedawno zakupione siedzisko na skrzynię z pościelą (nota bene też w pokoju z wykładziną – moim gabinecie, pełniącym czasem rolę pokoju gościnnego). Wchodził tam więc tylko, kiedy nie widzieliśmy, a jak został na siedzeniu na nim nakryty, szybko schodził z miną pod tytułem „nie było tematu”. Kanapa stała zawsze dostępna, a mojego ukochanego fotela nie zakazałam, ale był mój. Kochi często układał się na mnie i zasypiał, kiedy w nim czytałam. Jeśli jednak wstałam, szybko zamieniał się w Kochiego Podsiadłę, potrafiąc się przy tym przykryć kocem. Jednak odpoczynek odpoczynkiem, ale kiedy kładliśmy się spać w sypialni, rozłożył się na naszym łóżku. Czyli niby nowe miejsce, ale wszystko było po staremu. Pierwszej nocy w samym jej środku, odkopał nasze głowy spod poduszek i zaczął nas lizać – mimo że zaczął od spania w nogach. Drugiej nocy tak samo. Mam wrażenie, że bardzo potrzebował nas w chwilach, w których czuł jakąś niepewność, rozstanie ze swoim stadem, nowość miejsca. Znał tylko nas. I potrzebował tylko nas. Przynajmniej na początku.

fot. Marianna Patkowska

Oczekiwania vs. rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Jak do tego doszło – nie wiem, ale poranne spacery okazały się… moje. Partner był skłonny wziąć nawet dwa spacery w ciągu dnia – popołudniowy i wieczorny, żeby tylko nie mieć porannego. Stwierdziłam, że to jest fair, bo w Gdańsku moim obowiązkiem był popołudniowy spacer na plażę, więc kilkugodzinny. Kochi dorósł i przestał nas budzić o 8:00, kiedy tylko spostrzegł, że otwieramy któreś oko. Leżał z nami cierpliwie, przeciągał się i ziewał, i dawał głaskać po brzuszku. Uprawiał zawsze psią jogę z przewagą psa z głową w dół, a potem znowu zasypiał. Mogliśmy się z nim bawić, tulić się i nie domagał się wyjścia, ale… wystarczyło, że zaczęłam wstawać z łóżka, zmieniał się w Waszą Niecierpliwość i pokazywał podnoszonymi przednimi łapkami i kłapaniem szczęką, że chce wyjść na spacer. Nigdy nie rozumiał, że odświeżenie się, przebranie, włożenie butów zimowych i kurtki nie zajmie mi nigdy mniej niż 5 – 7 minut. Co, swoją drogą, było jakimś moim rekordem. Zaczęłam być w tym coraz szybsza. Oczywiście nie było mowy o śniadaniu czy całkowitym rozbudzeniu. Chęci do życia również musiałam szukać już poza domem. Muszę uczciwie przyznać, że szybkie wychodzenie rano bez myślenia, bez przygotowywania się może być… nawet całkiem fajne. Równia Krupowa, czyli rozciągająca się nieopodal przestrzeń pełna psów i dzieci wraz z opiekunami jednych i drugich, okazała się dla mnie po raz pierwszy miejscem magicznym. Podczas naszych spacerów wysłuchałam w sumie kilku audiobooków, równocześnie pilnując swojego uroczego pupila i od czasu do czasu zamieniając kilka słów z opiekunami psów, do których podchodził. Najtrudniejsza w tych nowo zawieranych znajomościach była całkowita bezkompromisowa szczerość Kochiego, który czasem się wyrywał, widząc z daleka jakiegoś ciekawego pieska, po czym, kiedy podeszliśmy bliżej, potrafił obwąchać mu genitalia i językiem ciała szybko stwierdzić „eeee, jednak nie” i pójść sobie dalej, pozostawiając zaintrygowanego już nim psiaka w wyraźnej konsternacji. (Być może przemawia przeze mnie zazdrość. Gdybym i ja swojego czasu umiała zaraz po obwąchaniu genitaliów stwierdzić przed samą sobą, że „to jednak nie to”, oszczędziłabym sobie wielu toksycznych relacji.)
Te poranne – wcześniejsze lub późniejsze, ale przedśniadaniowe – spacery od samego początku przestały być „przykrym obowiązkiem”, jak o nich początkowo myślałam. Owszem, wychodziłam z poczucia obowiązku i wyłącznie dla Kochiego, ale szybko polubiłam to sprawdzanie, jak każdego kolejnego dnia wygląda świat poza domem. Do tego mamy z Równi widok na góry, więc czy było pięknie i słonecznie, czy szaro i ponuro, nigdy nie zabrakło w tym wszystkim magii. Kochi zachwycił się muldami śniegu, bo w tak wysokich jeszcze nigdy nie skakał. Wyraźnie go cieszyły te śnieżne zabawy, a ja z zaskoczeniem odkryłam, że zbieranie jego kup ze śniegu jest prawie tak komfortowe, jak zbieranie ich z plaży: śnieg, podobnie jak piasek, pełnił rolę wypełniacza między kupą a woreczkiem, który trzymałam gołymi rękami. Zdecydowanie lepsza opcja, niż wygrzebywanie kupy z trawy w lecie.
Po powrocie wycieraliśmy (to z nas, które z nim wyszło) mu łapki w specjalnie do tego przeznaczone szmatki. Czasem trzeba było wytrzeć też brzuszek i wąsiki. Czy jednak zdarzyło mu się mimo braku takich zachowań wcześniej nasikać nam w domu… oczywiście na nową wykładzinę? Tak. Czy następnego dnia po tej feralnej sytuacji zrobił dokładnie to samo niemal w tym samym miejscu? Również tak. (Wrażliwych na losy mojej wykładziny informuję, że za każdym razem wszystko udało się porządnie i dokładnie umyć tak, by nie został żaden ślad, natomiast sypialnię zaczęliśmy po prostu zamykać na noc.)

fot. Bożena Szuj

Zdobywanie Gubałówki

fot. Bożena Szuj

Mój Partner, jako człowiek odważny, podczas swoich wieczornych spacerów z Kochim po Równi, spuszczał go ze smyczy. Odwaga polegała w tym wypadku na tym, że nie jest to pies nauczony wracania do opiekuna, kiedy się go przywoła. Jednak na początku, kiedy wszystko było nowe, Kochi trzymał się Partnera. Momenty mniejszego posłuchu u psa Partner łączył z wyższą temperaturą. Rzeczywiście, im było zimniej, tym Kochi był bardziej posłuszny.
Pewnej pięknej niedzieli, postanowiliśmy wspiąć się razem na Gubałówkę, od strony Walowej Góry. To piękna trasa. Trochę rzeczywiście tym razem oblodzona, ale znaleźliśmy przejście po polu w całości przykryte śniegiem. Partner spuścił naszego urwisa ze smyczy, a ten biegał jak szalony w poprzek oraz wzdłuż trasy. Zrobił ją chyba z pięć razy (ja po pierwszym prawie umarłam). Nie umiałam zrozumieć, skąd w takim maleńkim ciałku tyle energii. Był ewidentnie szczęśliwy, a my co jakiś czas go przywoływaliśmy, i wracał, pokazać, że jest. Ostatnia część trasy prowadzi wzdłuż lasu, z którego co jakiś czas do nas przybiegał, a potem… stał się zupełnie głuchy na nasze wołania. Las go wchłonął, a że jest najprawdopodobniej przedziwną krzyżówką borsuka z dzikiem, być może poczuł zew natury. Kiedy doszliśmy na skraj lasu, a on nadal nie dawał znaku życia, postanowiliśmy się z Partnerem rozdzielić. Ja czekałam na Kochiego na górze, Partner zszedł niżej, ze smyczą. W pewnym momencie zobaczyłam biegnącego w moim kierunku zadowolonego pieska i wściekłego Partnera, który, wręczając mi smycz, kazał mi wziąć sierściucha, bo jest na niego za bardzo wkurzony. Co się stało? Otóż Kochi, wołany wielokrotnie, w końcu wyszedł z lasu z miną pod tytułem „ale po co mnie wołasz, skoro tu jestem?”, po czym odwrócił się i pobiegł w drugą stronę. Brak subordynacji doprowadził Partnera na skraj załamania, a ja śmiałam się w duchu w głos, bo jeśli to prawda, że psy mają mózgi zbliżone do dwulatków, to bunt musi być wpisany w jego psiosobowość! Od tamtego momentu do samego końca naszej wyprawy (wracaliśmy tę samą drogą) Kochi prowadzony był na dość krótkiej smyczy.

fot. Bożena Szuj; zdjęcie zrobione tuż po opisanej sytuacji

Nigdy nie widziałam tak wymęczonego psa, jak po tym spacerze. Oczywiście wyprowadziliśmy go jeszcze wieczorem, ale przespał cały ten czas między spacerami, również następnego dnia.

fot. Bożena Szuj

Kupa radości

fot. Marianna Patkowska

Ludzie straszą koniecznością wielu spacerów w ciągu dnia, kosztami jedzenia i weterynarzy, w końcu problemami z częstym podróżowaniem, kiedy ma się psa. To wszystko jednak nic wobec tego… o czym nie mówi nikt.
Pewnego dnia Partner, wracając z nocnego spaceru z Kochim, spędził z nim podejrzanie mało czasu w przedpokoju, wchodząc pospiesznie do pokoju wprost na wykładzinę. Zanim zdążyłam go upomnieć, że co z butami i z wytarciem łapek, on przemierzył odległość do łazienki, rzucając pospiesznie, pełne obrzydzenia:

trzeba go umyć, wytarzał się w gównie.

Wbiegłam do łazienki, widząc w wannie tylko ogromne, wybałuszone oczy, wkurzonego Partnera trzymającego zwierzę, żeby nie wyskoczyło z wanny oraz… cudzą kupę na szelkach i kawałku grzbietu Kochiego. Przejęłam kontrolę nad sytuacją i wymyłam go szamponem. Myślałam, że polubi – jak mój królik – suszarkę. Nie polubił. Nawet mu nie współczułam. Priorytetem była wykładzina oraz pozbycie się tego straszliwego smrodu, gryzącego nozdrza. Kilkakrotnie wymyłam i uprałam ręcznie szelki. Choć miałam stuprocentową pewność, że wszystkie ekskrementy zostały dawno wymyte i spuszczone w czeluściach toalety, jednak nie udało się pozbyć tego odoru, który już dawno przestał przypominać typowy zapach kupy, a stał się czymś zgoła innym, ale również przeszywającym nieprzyjemnością. W akcie rozpaczy zabrałam prawie już suchego psa i wyszorowałam go szamponem po raz drugi. Przez półtora dnia był na mnie ewidentnie obrażony (prawdopodobnie i o podwójny prysznic, i o suszenie, i o pozbawienie go kupy, którą sam z jakiegoś powodu wybrał), ale okazuje się, że warto było, bo już następnego dnia fetor opuścił nasze mieszkanie.
Najbardziej nieprzyjemna z tego wszystkiego była dla mnie świadomość, że to nie była kupa żadnego z nas. Że to nie nasza choroba postawiła nas w tak niekomfortowej sytuacji. Że to była całkiem obca kupa. Do dziś oboje żywimy cichą nadzieję, że psia.

fot. Marianna Patkowska

W stadzie

fot. Marianna Patkowska

Przyjaciółka przyjechała z siedmioletnią córeczką nie tylko odebrać Kochiego, ale też spędzić z nami cztery dni. Byłam niesamowicie szczęśliwa, bo ten rok rozpoczął się już od jednej fantastycznej wizyty naszej wspaniałej koleżanki z Gdańska i miałam przekonanie, że to przełamało jakąś barierę i ci, których zawsze zapraszaliśmy do Zako, naprawdę zaczną przyjeżdżać. Te cztery dni okazały się chaosem, na który trudno byłoby mi się przygotować, gdybym miała świadomość jego rozmiarów, ale też był to jeden z najwspanialszych momentów, jakiego od dawna doświadczyłam. Siedmioletnie dziecko i pies równocześnie to już jest kosmos. Do tego moja cudowna i piękna przyjaciółka, którą najlepiej zilustruje ta oto anegdota.

Kiedy po raz pierwszy od momentu, kiedy jestem z Partnerem, przyjechała do mnie sama do Zakopanego, Partner nie bardzo rozumiał, czemu mu ciągle powtarzam, że „ona jest do mnie niezwykle podobna”. Cieszył się moim szczęściem i podekscytowaniem, ale wychodził z założenia, że to nie jego sprawa. Że przywita się, zawiezie nas i odwiezie, gdzie tylko będziemy chciały, ale że to ma być nasz czas, a jemu nic do tego. Jednak gdy podczas naszej telefonicznej rozmowy, kiedy stała na dworcu w Krakowie, powiedziała mi:

– O nieeee…. Włożyłam swój bagaż, okazuje się, nie do tego autobusu i… właśnie odjechał beze mnie… do Bukowiny…

… zrozumiał wreszcie nasze podobieństwo. Stwierdził tylko:

– Aaaaaa! W TAKIM sensie podobna! No, ok. Teraz tylko przeżyć ten weekend.

Ogarnianie trójki dzieciaków i psa w pojedynkę, w dodatku mając własną działalność wychodzi jej znakomicie, czym mi niesamowicie imponuje, natomiast w związku z tym ma opanowaną do perfekcji sztukę improwizacji, w której ja z kolei nie sprawdzam się najlepiej. Jednak słodycz siedmioletniej wpatrzonej we mnie piękności sprawiła, że wydostałam się ze swojej depresyjnej skorupy, stając się ciocią, która maluje pazurki, bawi się w SPA oraz… wyszywa ubranka dla misia (a, ściślej, misi), a wieczorem, ogląda z niekłamanym zaciekawieniem bajki. Kochi, kiedy zobaczył część swojego starego stada… na chwilę zgłupiał. Nie był pewien, czy nie będzie nam zaraz zabrany, a więź, jaka się wytworzyła zwłaszcza między nim a Partnerem, jest naprawdę silna. Jednak kiedy okazało się, że ma swoje dwa światy w jednym miejscu, trochę jakby odetchnął z ulgą. Z jednej strony szaleństwo dziecięcych rączek, z drugiej – mój zrównoważony, przepełniony spokojem (zazwyczaj) Partner. Zapanowała harmonia. W dodatku nadeszła dla nas wspaniała wiadomość z Watykanu. Papież Franciszek pozwolił parom posiadać psa… pod warunkiem, że będą mieć również dziecko. Następnym razem weźmiemy od przyjaciółki Kochiego z dzieckiem. Na pewno przynajmniej jedno będzie nam mogła pożyczyć.

fot. Marianna Patkowska

Smutek rozstania

fot. Bożena Szuj

Dostaliśmy od losu dwa dodatkowe dni, bo Partner jechał do Warszawy samochodem dwa dni po przyjaciółce. Postanowiliśmy, że dla wszystkich będzie wygodniej, jeśli Kochi wróci z nim. Chciałam Kochiego wycałować i wyprzytulać na zapas, ale to niestety tak nie działa. Wwąchiwałam się w jego słodki brzuszek, który od pamiętnego wydarzenia zdążył wywietrzeć i zaczął w końcu pachnieć esencją Kochiego – delikatnym, ciepłym kurzem połączonym z popcornem. Rozstawanie się z psem jest o tyle trudne, że on w jakiejś części rozumie, że coś się dzieje, że coś się zaraz zmieni. Był trochę markotny, często domagając się od każdego z nas na zmianę brania na ręce, tulenia, pieszczenia.
W dniu wyjazdu pomagałam Partnerowi, szykując prowiant dla niego i przekąski dla Kochiego. Ponieważ Partner nie je mięsa i ma – w przeciwieństwie do mnie, również niejedzącej mięsa – pewien do niego wstręt, wyjęłam wszystkie kupione psu kabanosy z opakowania, pokroiłam je w krótsze paski, przecięłam opakowanie, żeby Partner nie musiał w nim zbyt głęboko grzebać i związałam gumką recepturką. Na stoliku w pokoju postawiliśmy skrzynkę z prowiantem, do którego stopniowo dokładałam jedzenie i picie dla Partnera oraz psa. Kabanosy były na samym spodzie. Kochi Podsiadło siedział na moim fotelu, bacznie obserwując sytuację. Poszłam do samochodu zanieść coś z Partnerem, a kiedy wróciłam (minęło góra pięć minut), zastałam taki oto obrazek. Na stoliku stała nietknięta skrzynia, a na wykładzinie, otoczony pogryzionymi i wyplutymi kawałkami opakowania kabanosów wraz z kawałkiem z nietkniętą gumką recepturką, siedział uśmiechnięty Kochi, przełykając ostatni kawałeczek kabanosa. Kadr jak z kreskówki. Nie mogłam w to uwierzyć, a tym bardziej w to, jak mocno był z siebie zadowolony. Choć słyszałam od przyjaciółki opowieści o tym, jakim jest mistrzem pomysłowości w porywaniu mięsa.
W końcu… obaj moi chłopcy pojechali. Jeden na chwilę, drugi na dłuższą chwilę, bo mam ogromną nadzieję, że część wakacji spędzi z nami w Gdańsku. Jednak to kolejne psie doświadczenie dużo pozmieniało w mojej głowie. Na pewno nauczyłam się od Kochiego, że nawet krótki mały spacer może być czymś przyjemnym i że można się na niego cieszyć jak dziecko. Przecież radość Kochiego nie wynikała wyłącznie z tego, że opróżni swój psi pęcherz. Tam było znacznie więcej. Cieszył się za każdym razem tak samo, że powącha nowe zapachy, że spotka i nowe, i już poznane psy, że sprawdzi, jaka pogoda, że poczuje całym psiosobą śnieg. Wyraźnie witał każdy dzień, dotykając (całkiem dosłownie) rzeczywistości poza oknem, w które lubił się później tak wpatrywać. To było dla mnie zdumiewające i dało mi wiele do myślenia. Zaczęłam wręcz wypatrywać każdego kolejnego wyjścia rano. Jego entuzjazm, nawet w szary deszczowy dzień zaczął mi się udzielać. Za tym również tęsknię.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę fragment koncertu dla psów mojej ukochanej, zawsze inspirującej Laurie Anderson.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

CzytanNi

fot. Bożena Szuj

Z zamiarem napisania tego tekstu nosiłam się długo. Temat raz wydawał mi się wart wpisu, inny razem nie wart. Początkowo chciałam się właściwie jedynie podzielić tym, jakie miejsce zajmują w moim życiu książki oraz moim stosunkiem do irytującej mody na licytowanie się na liczbę przeczytanych pozycji.
Ostatecznie pewna wypowiedź Olgi Tokarczuk sprzed jakiegoś już czasu zachęciła mnie, żeby jednak napisać. A przy okazji odnieść się do tej gigantycznej gównoburzy (jak ją ładnie – choć wykropkowując – podsumował Jerzy Sosnowski), która przetoczyła się nad polskimi strzechami. Potem znowu pisanie tekstu odłożyłam i kończę go dziś zupełnie bez związku z niczym.

Literatura nie dla idiotów

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć kontekst, z którego słowa Olgi Tokarczuk zostały wyrwane, i przede wszystkim zapoznać się z całą wypowiedzią noblistki, trzeba najpierw przeczytać wpis Jerzego Sosnowskiego, który przeprowadzał z nią tę rozmowę.
Ludzie, którzy najgłośniej jej słynne stwierdzenie:

literatura nie jest dla idiotów

krytykowali i oburzali się nim, kontekstu zgłębić nie chcieli (lub nie potrafili, co stanowi tylko potwierdzenie tezy Tokarczuk, że do czytania potrzebne są kompetencje). Przypomina mi to pewną moją daleką znajomą (wyznawczynię partii obecnie rządzącej, co jest nie bez znaczenia), która wiele lat temu obraziła się na sklep Media Markt, że jest „nie dla idiotów” i od momentu pojawienia się w mediach tej (znakomitej zresztą) reklamy, już tam nie kupuje. Niezwykle mnie to bawi, bo ja na to hasło zareagowałam skrajnie inaczej – pomyślałam sobie, że skoro bywam klientem tego sklepu, a nie jest on dla idiotów, to znaczy, że idiotką nie jestem. I to wszystko oczywiście z ogromnym przymrużeniem oka, bo inteligentny człowiek wie przecież, że założenie, że klienci jakiegoś sklepu są lub nie są idiotami, jest fałszywe. Na tym właśnie polegał żart (co jest bardziej żenujące od niezrozumienia żartu? konieczność wytłumaczenia go).
Jednak w przypadku literatury i zgrabnego – oraz… wypowiedzianego również z przymrużeniem oka – podłożenia jej pod słynne reklamowe hasełko jest już nieco inaczej. Bo literatura naprawdę nie jest dla idiotów. I tak, Tokarczuk ma sto procent racji, mówiąc:

Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich.

Olga Tokarczuk w rozmowie z Jerzym Sosnowskim

Skąd więc te rzesze osób całkiem nieraz inteligentnych, które poczuły się tymi słowami dotknięte do żywego; które w mediach społecznościowych skarżyły się na to, że gdyby nie dzieci i obowiązki, czytałyby znacznie więcej i które z jakiegoś kompletnie irracjonalnego powodu poczuły się zaliczone do pojemnego wora idiotów? Odpowiedź jest banalnie prosta: z kompleksów wynikających z niskiego poczucia własnej wartości. To bywa znacznie silniejsze niż zrozumienie, że ze zdania „literatura nie jest dla idiotów” ani nie wynika, że nieczytanie jest domeną idiotów, ani jakie są cechy i zainteresowania idioty. O idiotach tak naprawdę niczego się z tego zdania nie dowiadujemy. Jednak z reakcji na te słowa, dowiadujemy się bardzo dużo o tym, co większość społeczeństwa o sobie myśli.
Wartym odnotowania jest tu też oskarżenie Olgi Tokarczuk o klasizm. Przypomina mi to trochę uparte dążenie do tego, żeby przypadkiem nie sprawić komuś przykrości… prawdą. Otóż społeczeństwo (prawdopodobnie każde) rzeczywiście dzieli się na ludzi dorastających w domach z książkami oraz tych, którzy dorastali w domach bez książek. I nie, ci z książkami nie mieli ich, bo ich było na nie stać. Znam wielu posiadaczy imponujących domowych bibliotek i żaden z nich nie jest majętny – znam też właścicieli domów kompletnie książek pozbawionych i żaden z nich nie jest osobą ubogą. I znowu – bo czuję, że to również trzeba wyjaśnić – nie chodzi tu o miarę człowieczeństwa, dobroć czy nawet mądrość. Chodzi tu o pewien nawyk będący konsekwencją posiadania kompetencji, o których mówiła Tokarczuk. Można wychować się w domu bez książek i stworzyć własny dom pełen książek oraz na odwrót. Jednak nie upierajmy się, że to nie ma znaczenia. Ma, bo nas tworzy w określony sposób. I owszem – klasizm to czy nie klasizm – miałam ogromne i całkowicie niezasłużone szczęście wychowywać się w domu nie tylko wypełnionym książkami, ale też doskonałym współczesnym malarstwem. Zawdzięczam temu swoją wrażliwość (która, nie powiem, bywa też moim przekleństwem).
Równocześnie pewną być może ciekawostką jest to, że w całym moim życiu najmocniej zraniły mnie dwie osoby, które bez cienia przesady mogę nazwać erudytami. Czy oczytanie przekłada się w jakikolwiek sposób na bycie dobrym człowiekiem? Absolutnie nie, podobnie jak inteligencja ma się nijak do inteligencji emocjonalnej. Jednak trudno też udawać, że rozmowy z ludźmi oczytanymi nie są ciekawsze i dużo bardziej intelektualnie stymulujące niż z osobami nieczytającymi. (Z tego zresztą powodu nie uważam się za specjalnie interesującego rozmówcę.)

Literatura w moim życiu

fot. Bożena Szuj

Tata przez kilka pierwszych lat mojego życia, kiedy tylko był w domu niepogrążony w depresji, co wieczór mi czytał. Czytanie było ważne też w jego życiu. Dzięki niemu jako nastolatka zetknęłam się z twórczością jego ulubionego pisarza Eliasa Canettiego (na którego kunszcie poznał się długo zanim ten dostał Nagrodę Nobla i stał się w Polsce popularny) czy cudownego Bertranda Russella, którym się zaczytywał. Ale mój najwcześniejszy związek z literaturą, który właśnie tacie zawdzięczam, to przeuroczy „Kubuś Puchatek” A.A. Milnego i chyba absolutnie wszystkie książki Bogini mojego dzieciństwa – Astrid Lindgren. O ile „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego nigdy nie umiałam odebrać inaczej niż jako atrakcyjnego dla mas zbioru banałów (nie przeproszę miłośników, to moja opinia), o tyle finezja Lindgren wywarła olbrzymi wpływ na moją wyobraźnię. Moją zdecydowanie ulubioną książką jej autorstwa była „Ronja, córka zbójnika”. Czytałam ją jeszcze wielokrotnie, jak już nauczyłam się robić to samodzielnie.
Poezja zawsze przegrywała u mnie z prozą, ale mieliśmy oboje z tatą ogromny sentyment do kompletnie pojechanego i abstrakcyjnego tomiku „Dwa źdźbła” Ryszarda Twardocha, z którego wiersze cytowaliśmy sobie na pamięć. (Do dziś szczególne miejsce w moim sercu zajmuje też poezja Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta.)
Potem poznałam twórczość Vladimira Nabokova, zaczynając oczywiście od arcydzieła „Lolita” i tak poszło. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu książki tego autora i była to taka rozkosz, że rzeczywiście trudno było mi wziąć potem do ręki cokolwiek gorszego (np. jakąkolwiek lekturę). Kilku pisarzy zwróciło jednak moją uwagę (oprócz wspomnianego wyżej znakomitego Canettiego i Russela). Na pewno była to magiczna, subtelna i rozkosznie abstrakcyjna Aglaja Veteranyi, absolutny mistrz, zwłaszcza krótkich form, Julio Cortázar czy bóg Gabriel García Márquez. Zakochałam się też bez pamięci w twórczości Rolanda Topora oraz Franza Kafki, a Michel Houellebecq „Uległością” (którą uważam za lekturę obowiązkową dla każdego człowieka) przewartościował moje myślenie…
Nie umiałam się też nigdy oprzeć urokowi pióra Sławomira Mrożka, Witolda Gombrowicza czy Witkacego. Zachwycił mnie też Jacques Derrida („O gramatologii”, ach, jakież to smakowite!) i Arthur Schopenhauer. Zupełnie inną miłością kocham pióro Laurie Anderson, która jest artystką totalną, absolutnie doskonałą we wszystkim, co robi, a pisanie jest tylko pewnym tego wycinkiem. Wymieniam mało nazwisk i jeszcze mniej nazwisk kobiecych. „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés, którą zachwycają się tłumy, mnie wydała się książką dość ważną, ale nie wybitną – być może do niej wrócę, skoro mój biedny Nabokov ma u mnie na czas wojny w Ukrainie bana (spokojna głowa, kto jak kto, ale on by to zrozumiał). No ale tak to u mnie wyglądało.
Studia oczywiście pokazały mi literaturę, po którą sama prawdopodobnie bym nie sięgnęła, uzmysławiając mi, że łatwiej mi się czyta publikacje uchodzące za trudne (np. prace językoznawcze), w których jedno skomplikowane słowo ma tylko jedno znaczenie niż takie, które pozostawiają zbyt duże interpretacyjne pole. Moje myślenie rozgałęzione bardzo utrudniało mi skupienie się na czytanym tekście. Od tego momentu stopniowo coraz rzadziej sięgałam po literaturę piękną.
Dziś najczęściej czytam książki z zakresu neurologii, bo interesuje mnie ludzki mózg (przede wszystkim mózg psychopatycznych morderców). W dalszym ciągu interesuje mnie też filozofia, językoznawstwo oraz psychologia.

#52BookChallenge

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, czy bardziej mnie śmieszą, czy mierżą wyścigi w mediach społecznościowych na przeczytanie jakiejś konkretnej liczby książek w roku. Bo o co w tym tak naprawdę chodzi? O szpan.  Nic więcej. Tymczasem czytanie jakiejkolwiek literatury na kilogramy samo w sobie nie ma żadnej wartości.

(Serio studiowałaś polonistykę?
Serio, nawet u profesora Bralczyka i mam do tego dyplom z wyróżnieniem!)

Owszem, czytanie rozwija mózg, zwłaszcza na wczesnym etapie życia. Jednak już później równie ważny jak samo czytanie jest wybór literatury, jaką się czyta. Wyobraźmy sobie, że jedna osoba wśród tych 52 książek, które pochłonie w ciągu roku, by to dumnie ogłosić na fejsbuku, przeczyta: 3 książki telefoniczne, „50 twarzy Greya”, powieść Blanki Lipińskiej i 47 dzieł Danielle Steel… A druga przeczyta tylko „Odeyseję” Homera czy choćby „Mini-wykłady o maxi-sprawach” Leszka Kołakowskiego (o „Ulissesie” Joyce’a nie wspominając). Ktoś tu coś wygrał? No i kto? Druga zyskuje dwukrotnie – nie tylko nie ma zaśmieconego mózgu słabizną intelektualno-językową, ale dostaje też dla niego solidną pożywkę. Nie warto więc czytać? Warto, ale rzeczy mądre! Pełna zgoda, co do tego, że lepiej przeczytać 52 wspaniałe książki w ciągu roku niż nie przeczytać żadnej. Myślę jednak, że zacząć należy od podstaw, pokazując już w szkole dzieciom z różnych domów (i tych z książkami, i tych bez nich), jak odróżniać literaturę wartościową od bezwartościowej. Ludzie zaopatrzeni w taką wiedzę nigdy nie wpadną na pomysł ścigania się na liczbę przeczytanych pozycji, rozumiejąc, dlaczego jest to niedorzeczne.

Czytanie „ze zrozumieniem”

fot. Bożena Szuj

Zwolennicy czytania grzmią nie tylko, że „nie czytamy”, ale również, że nie czytamy „ze zrozumieniem”. Ten językowy potworek przywędrował do nas ze Stanów i tak się w polszczyźnie zadomowił, że już nikt nie rozumie (nomen omen) nawet, czemu nie ma on najmniejszego sensu. Otóż „czytanie ze zrozumieniem” tyczyło się dzieci nieanglojęzycznych, z którymi praca wymagała od nauczycieli monitorowania, na ile przeczytany przez nie angielski tekst jest dla nich faktycznie zrozumiały.
Sam szybko podchwycony pomysł, żeby Polak mógł przeczytać polski tekst „bez zrozumienia” (na poziomie, rzecz jasna, podstawowym) jest kuriozalny. Czy chcę przez to powiedzieć, że każdy Polak rozumie, co czyta? Jestem idealistką, ale nie aż taką! Chcę powiedzieć jedynie, że w samym słowie „czytanie” zawiera się rozumienie czytanego tekstu. Oczywiście, można rozprawiać o różnych interpretacjach, a więc „rozumieniach” tego, co się czyta. Można rozprawiać o tym, jak nasza kondycja psychiczna, nasze doświadczenia czy w końcu oczytanie wpływa na rozumienie tego, co przyswajamy. Nie można jednak twierdzić, że statystyczny zdrowy Polak da radę płynnie przeczytać zdanie:

Ala ma kota,

ale nie zdoła go zrozumieć. A sformułowanie „czytanie ze zrozumieniem” dotyczyło takich właśnie sytuacji, mogących się przydarzyć każdemu, kto uczy się wymowy i znaczenia słów w nowym języku. W tym miejscu warto przypomnieć też, że wodzenie oczami za tekstem czytaniem nie jest.

Czy za mało czytamy?

fot. Bożena Szuj

Istnieje pewna pokusa, żeby postępujące zidiocenie społeczeństwa tłumaczyć spadkiem czytelnictwa graniczącym z wtórnym analfabetyzmem. Byłabym tu jednak ostrożna, stawiając tezę odwrotną. Nie dlatego głupiejemy, że mniej czytamy, ale mniej czytamy wartościowej (!!!) literatury, bo głupiejemy. Pytanie też czy rzeczywiście czytamy mniej. Statystyki pokazują, że tak. Z drugiej jednak strony nastąpił jakiś renesans wydawniczy i niemal każdy (pisarz, polityk, celebryta) pisze dziś i wydaje książkę, tylko w inny sposób niż przed laty. Autorzy często odwracają się od wielkich wydawnictw i wydają książki własnym sumptem, dzięki czemu zyskują niezależność. Drugą stroną tego medalu są ceny, które mogą wywoływać mylne wrażenie elitarności tych książek, podczas kiedy różnie z tym bywa. Dawniej wyznacznikiem jakości była renoma wydawnictwa, a w tym wypadku ten czynnik odpada. To z kolei też się zresztą zmienia, bo słynne niegdyś wydawnictwa (np. Znak) znacząco obniżają swoje loty, nie dbając już, jak kiedyś, o poprawność językową i zatrudniając redaktorów z przypadku (lub – to tylko moje przypuszczenie – wcale ich nie zatrudniając). Książki, których w księgarniach oraz w sieci pełno, to tak naprawdę jakościowa ruletka. Powrócę więc do przykładu wyścigów w social mediach na przeczytanie jak największej liczby książek. Czy naprawdę wolimy dziś, żeby rodacy czytali rocznie 180 słabych książek (załamując dłonie nad tym, że czytają rocznie jedną książkę), czy może zacznie nam zależeć, żeby nie tylko przeczytali, ale przede wszystkim potrafili wybrać do przeczytania choćby trzy arcydzieła?
Bo gdzie tak naprawdę tkwi problem? W szkolnictwie, w omawianiu z dziećmi lektur (w dodatku najczęściej słabych) pod jakiś klucz (???), w tępieniu samodzielnego myślenia, oryginalnych, nieraz odjechanych interpretacji. W zajmowaniu się tym, co autor miał na myśli zupełnie, jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. To tu jest popełniany największy błąd.

Pogarda vs. ignorancja

fot. Bożena Szuj

Z niezrozumiałego dla mnie powodu, kiedy dochodzi do (na ogół internetowych) starć osób czytających z nieczytającymi, ci pierwsi odnoszą się do tych drugich z pogardą, zupełnie jak by serio wierzyli, że z jakiegoś powodu są od nich lepsi, natomiast ci drudzy obnoszą się z ignorancją, którą bezpieczniej byłoby zachowywać jedynie dla najbliższych.
Owszem, znajomość literatury to znajomość pewnych kulturowych kodów, a więc pewnego języka niedostępnego tym, którzy mają czytelnicze braki. Znajomość języka i możliwość porozmawiania w nim to frajda. Ale na tym polega różnorodność, że istnieją różne frajdy i w zależności od gustów/potrzeb/możliwości możemy ich szukać i je znajdywać w różnych rzeczach. One nie są lepsze czy gorsze od siebie. Są inne.
Nie umiem się umieścić po żadnej ze stron. Każdą z nich tak samo rozumiem i żadnej z nich w równym stopniu do końca nie rozumiem. Raczej nie byłam nigdy i w dalszym ciągu nie bywam osobą, która rocznie czyta tylko jedną książkę, ale są lata, w których pochłaniam książki w zawrotnych liczbach, a są i takie, kiedy czytam naprawdę mało. Nie umiem powiedzieć, od czego to zależy. Najprawdopodobniej od mojej koncentracji i stanu psychicznego. Czasem czytać uwielbiam, czasem trudno mi się do czytania przemóc. Jestem z pewnością idealnym odzwierciedleniem stwierdzenia, że „dziś się więcej pisze niż czyta”, bo zdecydowanie więcej piszę niż czytam. Może wynika to z tego, że piszę kompulsywnie, a czytam, próbując kompulsję pisania opanować (z różnym skutkiem).
Puenta będzie może nawet nie na temat, ale ważna – uczmy dzieci od najmłodszych lat samodzielnego myślenia, czytajmy im jak najwięcej w pierwszych latach ich życia, a potem pytajmy o ich interpretacje przeczytanych przez nie książek, no i – najważniejsze! – tępmy nauczycieli tępiących samodzielne myślenie naszych dzieci. Zadbajmy też o to, żeby miały jak najlepszych nauczycieli z przedmiotów ścisłych. Reszta przyjdzie sama.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję piosenki dość luźno związanej z tematem wpisu.

Jak odczuwać smutek, nie będąc smutnym

fot. Marianna Patkowska

Kobieta mojego życia, czyli – jak już wie pewnie każdy mój stały Czytelnik – cudowna, wspaniała, oszałamiająca, jedyna w swoim nNajpiękniejszym rodzaju Laurie Anderson, w jednym z wywiadów tak wyjaśniła piękną i głęboko filozoficzną, choć zagadkową, kwestię ze swojego filmu „Serce psa”:

Mój buddyjski nauczyciel powiedział mi: „powinnaś wyćwiczyć odczuwanie smutku bez bycia smutną”. Co oznacza tak naprawdę, że jest wiele smutnych rzeczy na świecie i jeśli będziesz udawać, że ich nie ma, one przyjdą i cię znajdą, a potem dorwą. Ta koncepcja zakłada więc, że trzeba je dostrzec, przyjrzeć się im i stwierdzić: „ok, smutne”, ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby… się nimi nie zasmucić. Nie stać się smutnym. Wszystko sprowadza się do tego, po co tu jesteśmy. A jesteśmy tu po to, żeby mieć bardzo, bardzo, BARDZO dobry czas. To jest powód naszego istnienia. Spróbuj tego dokonać. Mój nauczyciel naprawdę poważnie podchodzi do tego zagadnienia.

–  Laurie Anderson, DP/30: Heart of a Dog

(Tłumaczenie moje, więc chropawe – z góry za nie przepraszam i oczywiście polecam wysłuchanie podlinkowanego oryginału.)

Te słowa dochodziły do mnie bardzo długo, zakładając, że w ogóle już do mnie doszły (być może jeszcze są w drodze). To jedno z tych niezwykle trudnych buddyjskich założeń, które sprawiają wrażenie świadomego odczłowieczania się. Mnie akurat zachwyca idea pracy nad sobą, bo w otaczającym chaosie zakłada jakąkolwiek naszą sprawczość. Jako osoba, która ma pewną potrzebę kontrolowania świata, mogę dać jej upust, skupiając się na swoich własnych emocjach. Ma to większy sens niż próba zawładnięcia rzeczywistością dlatego, że o ile ta po prostu nie daje się kontrolować, o tyle samych siebie możemy – jeśli włożymy w to wystarczająco dużo pracy – kształtować i zmieniać w swoje lepsze wersje z powodzeniem.
Czy nieprzyjmowanie smutku całkowicie do siebie nie jest rodzajem bezduszności? Część osób na pewno wybierze taką interpretację. Wszystko okaże się jednak łatwiejsze, jeśli zrozumiemy, że rzeczywiście celem naszego istnienia jest bycie szczęśliwym. I nie chodzi tu o hedonizm, tylko prawdziwą, głęboką miłość do siebie samego, która jest jedynym źródłem szczęścia i zakłada brak świadomego ranienia innych. To zresztą logiczne – najbardziej ranią osoby, które nie umieją pokochać samych siebie.
Łatwo jest wpaść w pułapkę dążenia do czystego „altruizmu”, choć ten tak naprawdę nie istnieje. Żeby została zachowana w przyrodzie równowaga, dając, oczekujemy czegoś w zamian. Nie ma w tym nic złego. To oczywiście niekoniecznie są korzyści materialne. Czasem wystarczy nam uśmiech żebraka, któremu damy jałmużnę, czasem świadomość, że spełniając dobry uczynek, możemy myśleć o sobie dobrze. Dlaczego przekonanie o braku tej wymiany uważam za pułapkę? Otóż dlatego, że „dobry” altruizm jest przeciwstawiany złemu egoizmowi, a temu najłatwiej przypisać, straszliwie zresztą niesprawiedliwie, każdy wybór siebie (czyli objaw zdrowej miłości własnej). Reasumując, często nęci nas nieistniejący altruizm, bo daje nam złudzenie bycia dobrymi ludźmi. W końcu po przeciwnej stronie barykady jest rzeczywiście naganny moralnie egoizm. Tymczasem prawda leży w ogóle gdzie indziej. W spoczywającym na każdym z nas obowiązku jak najlepszego zaopiekowania się sobą samym (co na ogół skutkuje zresztą pomnażaniem dobra we Wszechświecie).
Jeśli jednak, mimo wszelkich trudności, zrozumiemy, że źródło naszego szczęścia – które stanowi sens istnienia – tkwi w nas i tylko my, poprzez miłość, możemy je sobie dać, stanie się dla nas jasne także to, że bycie smutnym nie pomaga nam w dążeniu do szczęścia. Jak to pogodzić z empatią? Na pewno nie ucieczką przed tym, co trudne i ciężkie. Kiedy staniemy w najbardziej bolesnej prawdzie, nawet będąc chorobliwie wręcz empatycznymi prawopółkulowcami, mamy zawsze wybór sposobu, w jaki pozwolimy danej prawdzie na nas wpłynąć. Idea, o której wspomina Laurie Anderson jest taka, żeby patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami i nazywać po imieniu rzeczy, które są przytłaczające, trudne i do cna smutne, równocześnie stawiając granice swoim galopującym emocjom. To trochę jak stanie na samym skraju przepaści, czując, że spadlibyśmy, gdyby nie niewidzialna ręka, mocno nas przytrzymująca. Możemy przyglądać się wszystkiemu, co dzieje się na dole, ale… jesteśmy bezpieczni. Ta ręka to nasza własna siła woli. Wybierzmy bycie szczęśliwym.

fot. Marianna Patkowska

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)

Kiedy rok temu, niedługo zresztą po założeniu tego bloga, opublikowałam z okazji Dnia Kobiet wpis „8 kobiet na 8 marca”, nie miałam w planach robienia z wymyślonej wtedy formuły wpisu cyklicznego. Moim celem było uczczenie tego święta poprzez wskazanie ośmiu ważnych w moim życiu kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury. Ośmiu kobiet, które swoją twórczością i wrażliwością wpłynęły na mnie.
W ciągu tego roku uzmysłowiłam sobie jednak, że przecież oprócz tych wielkich i ważnych miłości życia, które są dla nas źródłem nieustającej inspiracji, przytrafiają się nam też czasem miłości może mniejsze, może krótsze, ale wcale nie mniej ważne od tych pierwszych. Zdecydowałam się więc z okazji dzisiejszego Dnia Kobiet przedstawić listę ośmiu kobiet, których twórczość i wrażliwość mocno na mnie wpłynęły w tym roku (od ubiegłorocznego święta do teraz).

Spis treści:

1. India.Arie
2. Laurie Anderson
3. Aglaja Veteranyi
4. Jane Jacobs
5. Aga Czyż
6. Doda
7. Nadine Labaki
8. marianNa patkowska

1. India.Arie

India.Arie to artystka, którą oczywiście znałam, ale bardzo słabo. Trafiłam w internecie trochę przypadkiem na jej piosenkę (sprzed zresztą siedemnastu lat!) „The Truth” i zupełnie się zakochałam w jej sposobie opowiadania o uczuciach. W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest zwątpić w miłość, bo z jednej strony nastawieni jesteśmy na wymienianie, a nie naprawianie, relacje bywają powierzchowne i płytkie, a przyjemność jednostki okazuje się wartością nadrzędną, a z drugiej z kolei strony mamy już tak dużą wiedzę dotyczącą chemii w mózgu, że większość „romantycznych” zachowań – dawniej raczej ze sfery magii – bardzo łatwo już wytłumaczyć w racjonalny, chłodny i medyczny sposób.
Do tego popkultura, choć zalewa nas miłosnymi tematami, są one jednak dość mocno spłycone do samego pożądania i namiętności (między rzecz jasna wyłącznie młodymi i pięknymi ludźmi), które – choć cudowne i przefajne – jednak wcale od razu miłości do zaistnienia nie potrzebują.
Dodatkowo jeśli ma się gdzieś w środku dużą potrzebę budowania czegoś głębszego, ważniejszego i woli się mieć wszystko, niż zadowalać się fragmentami, a równocześnie – jak ja – wrodzoną alergię na pensjonarskie romantyczne wizje księcia przybywającego na białym koniu do wypatrującej za nim oczy dziewicy, to jest się trochę w kropce. I tu pojawia się nagle piękna i utalentowana India.Arie, przypominając, że jeśli istnieje jakaś siła, która jest od nas potężniejsza, to jest nią z pewnością miłość.

I love the way he speaks
I love the way he thinks
I love the way that he treats his mama
I love that gap in between his teeth
Love him in every way that a woman can love a man
From personal to universal
But most of all it’s unconditional
You know what I’m talking about?
That’s the way I feel
And I always will
There ain’t no substitute for the truth
Either it is or it isn’t, ’cause he is the truth
You see the truth it needs no proof
Either it is or it isn’t
– India.Arie „The Truth”

Thank you, India!

2. Laurie Anderson

O tym, ile Laurie Anderson znaczy w moim życiu wie chyba każdy, kto choćby pobieżnie przejrzał moje teksty na tym blogu. Opisywałam ją już zresztą rok temu i nie powtarzałabym się, gdyby nie jedno niesamowite wydarzenie, jakie miało miejsce już po opublikowaniu poprzedniego wpisu na Dzień Kobiet. Otóż… pojechałam na jej koncert do Hagi i rozmawiałam z nią! Więcej, udało mi się nawet wyznać jej miłość i ją przytulić! Na samo wspomnienie tego momentu już mam gęsią skórkę.
Jeśli ktoś nie czytał jeszcze mojej relacji, zachęcam gorąco do lektury!

Thank you, Laurie!

3. Aglaja Veteranyi 

Rumuńska pisarka Aglaja Veteranyi podbiła moje serce już bardzo dawno temu niesamowitą, przejmującą, intrygującą i poruszającą książką „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”. Piszę o niej jednak w kontekście mijającego roku dlatego, że przypomniał mi o jej cudowności kilka miesięcy temu Teatr Witkacego znakomitym spektaklem „Czy w niebie jest cyrk?” w reżyserii Justyny Kowalskiej (o którym pisałam TUTAJ).
Mulțumesc, Aglaja!

4. Jane Jacobs

Ten rok przyniósł mi też możliwość zobaczenia w kinie niezwykle ciekawego dokumentu „Obywatelka Jane. Walka o miasto” i zapoznania się z sylwetką Jane Jacobs – dziennikarki, pisarki, aktywistki miejskiej i wieloletniej mieszkanki Nowego Jorku, która znacząco wpłynęła na rozwój urbanistyki XX wieku, myśląc inaczej, nieszablonowo i przede wszystkim nie bojąc się mówić, co myślała (trzeba wziąć poprawkę na to, że były to lata 50. i 60. ubiegłego wieku). Więcej na temat tej niewiarygodnie inspirującej i mądrej kobiety napisałam w swojej recenzji filmu „Obywatelka Jane. Walka o miasto” (TUTAJ).
Thank you, Jane!

5. Aga Czyż

W czerwcu ukazała się, długo przez wszystkich fanów oczekiwana, znakomita debiutancka płyta Agi Czyż „A.” (opisywana przeze mnie TUTAJ). Agi nie znam osobiście, ale – przez wspólnych przyjaciół – mamy ze sobą bardzo serdeczny kontakt wirtualny, więc traktuję ją trochę jak koleżankę i jestem z niej niesłychanie dumna, bo stworzyła piękny, spójny, nastrojowy, oryginalny album zupełnie po swojemu. Zrobiła go tak, jak czuła, bez presji jakiejkolwiek firmy fonograficznej. Te dziewięć flirtujących z jazzem piosenek – dziewięć doskonale zaaranżowanych kompozycji i dziewięć głębokich, dających do myślenia tekstów – towarzyszyło mi w wielu cięższych momentach, dodając siły i nadziei na lepsze jutro.
Dzięki, Aga!

6. Doda

Od czasu jej wizyty w „Barze” (który bez niej zresztą nie miał najmniejszego sensu), zakochałam się w Dodzie bezwarunkowo. Zachwyciła mnie swoimi oczami, ale też swoją zadziornością, bezczelnością, dzikością i jakąś prawdą, którą od początku w niej wyczuwałam. Choć muzycznie (począwszy od repertuaru, a na warsztacie wokalnym skończywszy) jest mi z nią kompletnie nie po drodze (od samego początku jej kariery do ostatniej płyty włącznie, cenię ją natomiast bardzo za niewątpliwy talent aktorski), choć nie przepadam za wulgarnością i ordynarnością, którymi raczyła nas przez pierwsze lata dość hojnie, jednak moja sympatia była ponad te wszystkie w gruncie rzeczy drobiazgi.
Znalazła się w tym zestawieniu za sprawą osiągnięcia, jakie nie śniło się chyba jeszcze nikomu! Po tragicznej śmierci prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, kiedy spadł na nas wszystkich ciężar zupełnej bezsilności i rozpaczy, Doda wyskoczyła spod prysznica w ręczniku na głowie, nagrać filmik na Instagrama, że „tak jej właśnie przyszło do głowy, żeby wspólnie ze wszystkimi muzycznymi gwiazdami polskiej sceny zagrać charytatywnie jeden koncert, którego hasłem przewodnim będzie sprzeciwienie się hejtowi i rozlewającej się szeroko nienawiści”. Oczywiście byli i tacy, którzy zarzucali jej (co bardzo zresztą krzywdzące) promowanie się kosztem tragedii, których raził w oczy jej ręcznik na głowie (zupełnie jakby nie była… Dodą), ale nie zmienia to faktu, że… zaledwie półtora miesiąca później, właściwie bez żadnego budżetu, odbył się wzruszający koncert w ogromnej łódzkiej Atlas Arenie, na którym wystąpiło 120 artystów reprezentujących wszystkie możliwe pokolenia i gatunki muzyczne, solidaryzujących się z jednym pięknym hasłem: Artyści Przeciw Nienawiści.
Wysłuchałam całej relacji z tego wydarzenia w internecie, do czego też zachęcam wszystkich:

Szczerze mnie wzruszyła. Odłożyłam na bok swoje wygórowane artystycznie oczekiwania i zobaczyłam (zwłaszcza w mini wywiadach na początku) zwykłych ludzi z krwi i kości, których mimo wszelkich różnic łączy ten sam zdecydowany sprzeciw wobec bezkarnego hejtu. To niesłychanie budujące i przywracające wiarę w człowieka. Doda dokonała rzeczy naprawdę wielkiej, za co należy się jej od każdego dozgonny szacunek.
Dzięki, Doda!

7. Nadine Labaki

Piękna (wewnętrznie i zewnętrznie!) libańska reżyserka Nadine Labaki poruszyła moje najczulsze struny jednym z najlepszych filmów tego roku, a nawet chyba kilku ostatnich lat, mianowicie „Kafarnaum” (o którym pisałam szerzej TUTAJ). Mocny, przejmujący, otwierający nam – mieszkającym w bogatej Europie – oczy na tragedię prawdziwej biedy i głodu panujących w krajach arabskich, z których w większości nie zdajemy sobie nawet sprawy. Reżyserka fascynuje mnie swoim na wskroś artystycznym podejściem do tworzenia filmów i niespotykaną wrażliwością na drugiego człowieka.
شكراً لك يا نادين!

8. marianNa patkowska

To, że znalazłam się w tym zestawieniu może zastanawiać. Oczywiście, że nie wpłynęłam na siebie w sposób jakkolwiek porównywalny z opisanymi wyżej kobietami. Jednak… jak już kiedyś wspominałam, celem tego bloga było dla mnie to, by zacząć się wreszcie postrzegać jako całość, choć to pewnie złudne, bo nigdy nie zobaczymy się z zewnątrz z potrzebnym do tego całkowitym dystansem. Tak czy inaczej, zależało mi na tym, żeby móc się poznać od środka troszkę mniej fragmentarycznie, tak jak znam nie tylko swoje dłonie czy stopy, ale również swoje lustrzane odbicie czy utrwalony przez obiektyw wygląd całej swojej sylwetki.
Dopiero regularne pisanie, do którego zmusiło mnie założenie tego bloga, pomogło mi znaleźć jakikolwiek zarys swojej osobowości, swojego wnętrza. Zaczęłam rozumieć, że mnogość moich zainteresowań i pasji to niekoniecznie osobowość wieloraka i że w nich samych (a raczej moim do nich stosunku) też są punkty styczne, co zobaczyłam dopiero w narracji, którą zaczęłam tu prowadzić.
Nadal z tego, co napisałam, nie musi wcale wynikać, skąd się wzięłam w dzisiejszym akurat wpisie, ale ponieważ po raz pierwszy zobaczyłam w sobie w miarę spójną kobietę i to za sprawą tego akurat bloga, którego jestem pomysłodawczynią i autorką, pomyślałam, że być może warto się tym podzielić ze światem. Ale istnieje oczywiście też szansa, że nie miałam racji.

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom składam najserdecznNiejsze życzenia z okazji Dnia Kobiet, do których dołączam jedną z moich ukochańszych piosenek z Kabaretu Starszych Panów – „Bez Ciebie” w bezbłędnym wykonaniu Wiesława Michnikowskiego.🌹🌹🌹

Let’s dance

fot. Geo Dask

Traumatyczne wydarzenie z początku tego roku, jakim był Sylwester w Zakopanem, odbywający się w niedalekiej odległości od mojego domu, sprawił że wprowadziłam w życie swoje noworoczne postanowienie – by w najgorszej sytuacji skupić się na pozytywach – znacznie szybciej, niż myślałam, że je wprowadzę. W myśl zasady, by zło dobrem zwyciężać, potraktowałam te kilka godzin tandety czystej wody jako inspirację do pierwszego w 2019 blogowego wpisu. W momencie, w którym Zenon Martyniuk oznajmiał licznie zgromadzonej publiczności odkrywczą frazę, że:

po nocy wstaje dzień,

– Akcent „Przekorny los”

a Sławomir, choć był tu gościem, jednak „witał” nas

z samej góry, tam gdzie polskie Tatry,

– Sławomir

co byłoby, owszem, prawdą, ale tylko gdyby trzymał mapę Polski do góry nogami, ja zaczęłam analizować, dlaczego od tak dawna nie tańczyłam, choć zawsze sprawiało mi to ogromną przyjemność. Przypomniało mi się, że na Thassos, gdzie przetańczyłam niejedną noc do białego rana w wielu różnych parach niebotycznych greckich szpilek, obcy ludzie (niezależnie od wieku, płci i narodowości) potrafili do mnie znienacka podejść i skomplementować mój taniec. Nie, od razu powiem, że nie piłam zbyt dużo. W każdym razie na pewno nie więcej niż inni. Po kilku godzinach przechodziłam na sprawdzoną wodę z cytryną, a wypite wcześniej procenty ulatniały się z ciała.
I kiedy zadałam sobie pytanie, co się właściwie zmieniło i czemu od tak dawna nigdzie nie tańczyłam, nasunęła mi się dość prosta odpowiedź – rzadko kiedy gdziekolwiek muzyka odpowiada tak bardzo moim tanecznym upodobaniom, jak wtedy na Thassos, kiedy DJ-e na mój widok puszczali po prostu to, co uruchamia we mnie taneczny tryb.

Spis treści:

1. Każdy Polak tak naprawdę lubi disco-polo
2. Dance Factor
• PoranNa bosSa
• Biodrowa sprawa
• Całe ciało wraz z nogami
• Tylko mnie poproś do tańca…
• Rozkołysz, rozkołysz, rozkołysz…
• Bujaj się!
3. Można? Można!

1. Każdy Polak tak naprawdę lubi disco-polo

Dość często spotykam się z przekonaniem, że nawet ci, którzy deklarują, że tego „gatunku muzyki” nie słuchają, ponieważ to obciach, jednak jak zaaplikują sobie wystarczającą dawkę odpowiednich trunków, bawią się przy nim przednio. Otóż… przekonanie to jest błędne. Z disco-polo mam dokładnie ten sam problem, co z filmami Smarzowskiego – nagromadzenie tak przytłaczającej ilości zła bez niczego, co stanowiłoby do niego kontrę, wywołuje u mnie niestrawność, bez względu na jakiekolwiek czynniki łagodzące (dobre towarzystwo, znakomity humor, substancje psychoaktywne, itp.). Nie oznacza to jednak przecież, że słucham wyłącznie Xenakisa czy Björk. Cenię wiele zespołów, które nie są może muzycznie świetne, ale za to ich piosenki niezwykle mocno poruszają mnie w warstwie tekstowej (np. moja ukochana Nirvana). Z drugiej strony bogate i intrygujące harmonicznie utwory przeważnie raczej nie wyróżniają się niebanalnymi tekstami (żeby wspomnieć choćby dokonania Abby, Skaldów czy absolutnych muzycznych gigantów – grupy Queen). Jest cała masa wokalistów śpiewających z nadludzką wręcz precyzją i perfekcją, choć nieposiadających żadnego repertuaru (np. Mariah Carey czy Edyta Górniak), którzy siłą rzeczy ciekawią mnie znacznie mniej – żeby nie powiedzieć, że nie ciekawią mnie wcale – niż ci dosyć lub zupełnie nieudolni wokalnie, stwarzający swoje kompletnie odrębne i muzycznie, i tekstowo światy, jak np. Laurie Anderson czy Nick Cave. Innymi słowy, nie każda muzyka mnie zachwyca, natomiast doceniam zawsze jakiś rodzaj równowagi między tekstem, muzyką, wokalnym poziomem technicznym czy artyzmem wykonawcy. Przeważnie jeśli pewne elementy szwankują, to jakieś inne są na wyższym poziomie. Dlatego też nie jestem zwolennikiem odrzucania z góry jakiegokolwiek gatunku muzyki rozrywkowej, bo wiem, że w każdym, nawet najbardziej nam odległym, można znaleźć coś fascynującego. W każdym… z wyjątkiem disco-polo. Tu nie idzie się doszukać żadnego punktu zaczepienia. Tu mamy do czynienia z absolutnym dnem muzyczno-liryczno-techniczno-wykonawczym, a każdą z tych płaszczyzn wyczerpująco opisuje tylko jedno słowo: nieudolność. W pewnym sensie samo zjawisko jest dość interesujące, jednak nie na tyle, żebym chciała spróbować je zgłębić.

2. Dance Factor

Utwory taneczne mają swoją bardzo jasno określoną funkcję. Ich celem nie jest pobudzenie nas do głębokiej kontemplacji, lecz porwanie do tańca (choć wbrew pozorom jedno drugiego nie wyklucza).
Nie bardzo rozumiem, co odróżnia utwory, które uwielbiam, cenię i których często słucham (nawet jeśli są skoczne i teoretycznie taneczne, jak np. cała twórczość doskonałego The Prodigy) od tych zupełnie wyjątkowo działających na moje ciało, które od razu podrywają mnie do tańca. Co śmieszniejsze, te drugie, z jakimś tanecznym faktorem wcale nie zawsze są wybitnie wartościowe (w przeciwieństwie do tych pierwszych). Wiem o tym, ale odnoszę wrażenie, że one oddziałują na kompletnie inne części mnie.
Postanowiłam więc – inspirowana fatalnym poziomem masowej zabawy za oknem w sylwestrową noc – przyznać się, jakimi piosenkami można mnie najszybciej zwabić na parkiet. Podzieliłam je nawet na kategorie.

  • PoranNa bosSa

Parkiet parkietem, ale to raczej wieczorową porą, nic natomiast nie stoi na przeszkodzie, by zacząć każdy wolny dzień od włączenia na pełny regulator dobrej muzyki i beztroskiego potańczenia do niej (mam to szczęście, że nie otaczają mnie sąsiedzi)! Wymienione niżej utwory uwielbiam tańczyć, będąc boso. Są trochę jak śniadanie – niebywale energetyczne, pozytywne i bardzo niewinNe.

Lily Allen – „Knock Em’ Out”ten numer uważam za absolutnie fantastyczny, rozpoczynając od bardzo efektownej warstwy muzycznej i intrygującego rytmu, na błyskotliwym, przezabawnym tekście skończywszy.

LION BABE – „Got Body”słuchanie i oglądanie przepięknej córki Vanessy Williams (choć, zamykając oczy, ciężko się oprzeć wrażeniu, że mogłaby być córką Eryki Badu) to przyjemność sama w sobie. A ta akurat piosenka ma jeszcze taką cudowną lekkość i oldskulowy sznyt. Mogę jej słuchać w nieskończoność i nie potrafię przy niej nie tańczyć.

Natalie Cole – „This Will Be (An Everlasting Love)”absolutny klasyk i pozycja obowiązkowa wszystkich moich roztańczonych poranków! (No i… doskonale skomponowana piosenka.)

Aretha Franklin – „I say a little prayer” – podobnie jak wcześniejszy utwór – fantastyczny pod każdym względem (od warstwy muzycznej, poprzez zgrabny tekst po brawurowe wykonanie) klasyk, do którego nie sposób nie zatańczyć rano.

Jimmy Soul – „If you wanna be happy”piosenka idealna do przygotowywania śniadania tanecznym krokiem. To najbardziej szowinistyczny tekst, jaki kiedykolwiek słyszałam, choć jest równocześnie szalenie zabawny.

  • Biodrowa sprawa

Kiedy w grę wchodzą biodra (zwłaszcza moje), przestaje być już zupełnie niewinNie. Są takie utwory, które natychmiast i niemalże automatycznie wprawiają tę część mojego ciała w ruch. I to właśnie je na mój widok najczęściej puszczali tasyjscy DJ-e. I tutaj już obecność szpilek jest oczywiście obowiązkowa!

Shakira – „Hips Don’t Lie”w przeciwieństwie do porannych piosenek tanecznych, nie mam pewności, że wszystkie „biodrowe” są naprawdę dobre. Nie ma to jednak – jak pisałam wcześniej – najmniejszego znaczenia (zwłaszcza dla moich bioder). Kiedy słyszę głos męskiego symbolu seksu, jakim jest boski Wyclef Jean oraz jeden z najdziwniejszych i najtrudniejszych do zdefiniowania kobiecych głosów ślicznej Shakiry, po prostu wbijam na parkiet, nawet jeśli mam być  na nim jedyna. Moje biodra, podobnie jak biodra Shakiry, również nie kłamią!

Shakira – „Rabiosa” dobrze, przyznaję, że udział Pitbulla w jakiejkolwiek piosence na ogół jest zapowiedzią obciachu (może nie aż tak wielkiego, jak którykolwiek wykwit disco-polo, ale jednak obciachu), natomiast moje biodra są zdania, że tego akurat numeru wyjątkowo udało mu się nie sknocić. Prawdopodobnie dzięki Shakirze, do której… cóż, po prostu mam słabość.

Coldplay & Buena Vista Social Club – „Clocks”przy tak jednoznacznych kubańskich rytmach jakikolwiek komentarz jest chyba zbędny. Poza tym ciężko mi pisać, bo moje biodra już kołyszą się na wszystkie strony.

Nelly Furtado – „Party’s Just Begun”szaleję za debiutancką płytą Nelly Furtado „Whoa, Nelly!” (drugą i trzecią też bardzo lubię, ale do pierwszej mam wyjątkowy sentyment). Jeśli chodzi o ten utwór, nie mam najmniejszych wątpliwości – to świetnie napisana, wykonana i zrealizowana, bogata harmonicznie piosenka. Kiedyś nawet sama postanowiłam się z nią zmierzyć. (MOJA WERSJA TUTAJ)

  • Całe ciało wraz z nogami

Jest też kilka utworów, które bezwarunkowo wpływają na całe moje ciało i wtedy sprawa robi się poważna – rzucam znajomych (czasami w sposób niekontrolowany, piszcząc im wprost do ucha), przerywam w pół wypowiadane zdanie, zostawiam wszystko i mknę na parkiet, kiedy usłyszę pierwsze dźwięki. Jedyne, czego nie zostawiam nigdy, to rozpoczętego drinka (lub jakiegokolwiek napoju). Nie to, żebym nie ufała swoim towarzyszom imprezy oczywiście, ale nie mogę oczekiwać od kogokolwiek, by nie spuszczał przez 100% czasu z mojej szklanki wzroku. Albo dopijam, albo biorę napój ze sobą, jednak nigdy nie dopuszczam do tego, by zniknął z mojego pola widzenia i wszystkim, bez względu na płeć, radzę to samo!
Poniższe piosenki działają na mnie najbardziej właśnie w klubach, puszczone głośno na dobrym sprzęcie, w odpowiednio (nie)oświetlonej sali. Myślę, że w każdej z nich jest coś zwierzęcego i prymitywnego, co wyzwala we mnie moje prywatne dzikie zwierzę.

will.i.am ft. Britney Spears – „Scream & Shout”z piosenkami (niektórymi nadspodziewanie dobrze zrealizowanymi), w których śpiewa Britney Spears jest na ogół tylko jeden problem – śpiew Britney Spears. Jednak o dziwo mistrz will.i.am ocalił ten absolutnie fantastyczny numer, a głos Britney został na tyle zniekształcony, że aż możliwy do słuchania!

Stromae – „Alors On Danse”tej piosenki mogę słuchać w nieskończoność, dopóki nie padnę ze zmęczenia, bo oczywiście słuchanie = tańczenie do upadłego! Nie umiem ubrać w słowa tego, co mnie w niej urzeka. Być może właśnie ten specyficzny rodzaj prymitywności wchodzący w ostrą interakcję z moimi zmysłami. Jest zdecydowanie wyjątkowa!

GALA – „Freed from desire”stara jak świat dyskotekowa piosenka z 1997 roku urzeka mnie do teraz (zresztą całkiem sporo w całym moim spisie „staroci”). Przede wszystkim niesamowicie zgrabnym połączeniem bardzo tanecznego rytmu i prostej melodii z jednej strony, z drugiej zaś wyjątkowo nietypowego (żeby nie powiedzieć, że nawet dosyć brzydkiego), dziwnego i surowego wokalu z tekstem odwołującym się do buddyjskich wartości. Stworzenie komercyjnego hitu traktującego o tym, że lepiej być niż mieć, oraz że pieniądze są niczym wobec otwartego, dobrego serca i posiadania moralnych zasad jest w moim odczuciu wielką sztuką.
P.S. Zaciekawiona, poszperałam ostatnio trochę w internecie. Inne dokonania tej artystki nie są mi tak bliskie, jak opisywany numer, jednak natrafiłam na wywiad z GALĄ i zachwyciłam się jej urodą i sposobem mówienia. Niezwykle przypomina mi tu Laurie Anderson.

Alex Gaudino feat. Crystal Waters – „Destination Calabria”samą energię tej piosenki, wokal i główny motyw, a także nagrany do niej teledysk można określić tylko jednym słowem: SEKS! Więcej chyba nie trzeba dodawać.

Crystal Waters – „Gypsy Woman”ten sam wokal i energia, choć piosenka dużo starsza, bo z 1991. Nadal jednak porywa mnie do tańca.

Lykke Li – „I Follow Rivers”coś jest chyba na rzeczy z tym, że dziwne, nietypowe głosy bardzo się sprawdzają w muzyce dyskotekowej. Dodają utworom surowości, zwłaszcza, jeśli te mają proste, nawet w jakimś sensie pierwotne rytmy. Jednak mnie urzeka jeszcze coś, co starałam się oddać w mojej wersji tej piosenki, bardzo różniącej się od oryginału. Dostrzegam tam jakąś magię i tajemnicę… (MOJA WERSJA TUTAJ)

Ellie Goulding – „Burn”ta pozycja jest prawdopodobnie muzycznie najkoszmarniejsza z całej listy, dodatkowo puszczana przez komercyjne rozgłośnie radiowe miliony razy (więc wszyscy mają jej pewnie po dziurki w nosie), ale nie umiem nic poradzić na to, że od pierwszych dźwięków wpływa na moje ciało bardzo jednoznacznie. Mam do niej  po prostu słabość.

Everything But The Girl – „Missing”znów niełatwy do zdefiniowania, przedziwny głos, w którym mnóstwo smutku, choć śpiewana przez niego piosenka jest pozornie skoczna i „wesoła”. Bardzo mnie takie zderzenie pociąga.

ATB feat. Olive – „You’re Not Alone”tu właściwie mogłabym słowo w słowo powtórzyć swój komentarz do piosenki poprzedniej.

Moloko – „The Time Is Now” utwór, który uważam za prawdziwe taneczne dzieło sztuki. Instrumentacja, realizacja dźwięku, przestrzeń, lekkość, wokal: wszystko to wiruje i porywa do tańca. Majstersztyk!

Gorillaz – „Feel Good Inc.”kolejny z serii niestarzejących się w ogóle numerów, przy których moje nogi automatycznie ruszają w tan.

will.i.am feat. Cheryl Cole – „Heartbreaker”sympatyczna, „płynąca” piosenka, którą być może traktowałabym jak jedną z wielu podobnych, dość monotonnych muzycznie, gdyby nie ta cudowna kwarta (interwał muzyczny, odległość pięciu półtonów), w której w refrenie śpiewają ze sobą wll.i.am z Cheryl Cole (TUTAJ).

Chaka Khan – „Ain’t Nobody”nieśmiertelny hit, który mimo upływu lat ani odrobinę się nie starzeje i porywa do tańca coraz młodsze pokolenia. Chociaż podjęto różne próby odmłodzenia go, jednak wersja oryginalna pozostaje najbardziej energetyczną i elektryzującą ze wszystkich!

  • Tylko mnie poproś do tańca…

Partner w tańcu z wielu powodów na ogół wydaje mi się zbędny, jednak istnieją wyjątki. Jeśli ten umie tańczyć, wymieniłabym następujące tytuły:

The Stranglers – „Golden Brown”jedna z najbardziej niesamowitych piosenek, utkana z klawesynowego brzmienia przeplatanego z sennym, kojącym wokalem. Można naprawdę pięknie pisać o narkotykach, unikając ordynarności.

India.Arie – „The Truth” India.Arie jest mistrzynią pisania mądrych, głębokich tekstów o prawdziwej miłości i jej duchowym wymiarze. A do tego ta akurat piosenka aż zaprasza do pobujania się przy niej w parze.

The Roots ft. Erykah Badu – „You Got Me” nieśmiertelny klasyk, przy którym zawsze trudno mi powstrzymać z jednej strony łzy, a z drugiej wyrywające się do tańca nogi.

  • Rozkołysz, rozkołysz, rozkołysz…

W poniższych piosenkach obecność dobrze tańczącego partnera mi nie przeszkadza, ale nic nie stoi też na przeszkodzie, by pokołysać się w pojedynkę…

Ayo – “Down On My Knees”ten cudowny numer poznałam na Thassos i nieraz kołysałam się do niego zupełnie sama na parkiecie, raz nawet bez butów. Uwielbiam każdy takt całą sobą!

Tricky – „Puppy Toy”energię tego utworu (podobnie, jak w przypadku „Destination Calabria”), wyczerpująco określa tylko jedno słowo: SEKS! 

Lenny Kravitz – „I Belong To You” dobre głośniki, choć odrobina wolnego parkietu i ta właśnie piosenka to gwarancja zobaczenia mnie w akcji!

  • Bujaj się!

Biodra – biodrami, nogi – nogami, ale pozostają jeszcze ramiona! Niektóre utwory potrafią mnie najzwyczajniej w świecie rozbujać. Rozbujać szybciej lub wolniej, ale zawsze przyjemnie!

Eliza – „Wasn´t Looking”niesamowicie zmysłowy numer, w którym wszystko – dosłownie i w przenośni – gra: cudowny, oryginalny, idealnie dopasowany wokal, perkusja i obłędna partia basu!

Kelis – „Trick Me”przebój, który już od piętnastu lat potrafi mnie rozbujać w ten sam sposób. No i… głos Kelis… ❤

Blu Cantrell – „Breathe”to też jedna ze zdecydowanie mniej wartościowych muzycznie pozycji, ale jednak przez swoją niewątpliwą chwytliwość ciągle umie mnie rozruszać.

Mary J. Blige – „Family Affair głos Mary J. Blige – jego niezwykła barwa i jakiś taki nierozerwalny z nim smutek – już dawno skradł moje serce i myślę, że to przede wszystkim przez niego mam taką słabość do tej niezwykle prostej przecież piosenki.

Justin Timberlake – „Señorita”komentarz jest tu chyba zbędny. Zresztą trudno komentować, bujając się…

*NSYNC – „Girlfriend”znów młody Justin Timberlake i zespół, który nie był może muzycznym gigantem, jednak ten kawałek uważam za naprawdę zgrabnie napisany. Zwłaszcza w bridge’u (TUTAJ) dzieją się ciekawe rzeczy.

Christina Aguilera – „Can’t Hold Us Down” choć szanuję jej niewątpliwie imponujący warsztat wokalny, nie jestem jednak fanką barwy głosu Christiny Aguilery. Ta piosenka nie stanowi w tej kwestii wyjątku, jednak urzeka mnie w niej wszystko inne – rytm, instrumentacja, przestrzeń i dobry feministyczny tekst, którego autorka domaga się równego traktowania obydwu płci.

Calvin Harris feat. Pharrell Williams, Katy Perry, Big Sean – „Feels”jednak żeby nie utknąć w przebojach sprzed niemal dwóch dekad, warto pamiętać o tych nielicznych perełkach zrealizowanych niedawno. Pharell Williams jest na ogół gwarantem dobrze napisanej tanecznej piosenki, a ta porywa mnie na parkiet za każdym razem.

3. Można? Można!

fot. Geo Dask

Mam nadzieję, że udało mi się tym wpisem udowodnić, że między ambitnymi dziełami sztuki (do których odbioru nierzadko trzeba mieć fachowe przygotowanie, co może zniechęcać laików) a prostactwem rytmów, tekstów i wykonania w jednym istnieje jeszcze cała gama piosenek bardziej lub mniej wymagających, jednak zawsze przynajmniej w jakimś sensie ciekawych.
Nie twierdzę, że mój prywatny „Dance Factor” będzie się pokrywał z czyimkolwiek innym i że utwory, przy których nie umiem spokojnie wysiedzieć, muszą w ten sam sposób oddziaływać na pozostałych bliźnich. Pragnę jedynie zauważyć dwie rzeczy, mianowicie że:

a) w (prawie) każdego typu muzyce da się znaleźć coś wartego uwagi

b) nie trzeba od razu tolerować chłamu, żeby się dobrze bawić przy nawet mniej ambitnej muzyce.

Wszystkim Czytelnikom życzę cudownego karnawału, pełnego tańca, który jest w  życiu bardzo potrzebny. Dopiero dzięki pracy nad tym wpisem uświadomiłam sobie, jak bardzo!
                                                         👠👠👠👗👗👗💄💄💄

„Landfall” Laurie Anderson

fot. Marianna Patkowska

płyta z autografami członków Kronos Quartet: “For Marianna with warmest wishes” 😉

wytwórnia: Nonesuch Records
rok wydania: 2018

Kiedy kilka miesięcy temu udałam się do EMPIK-u, nabyć najnowsze dzieło Laurie Anderson, trochę zaskoczona wysoką ceną, zapytałam (myśląc, że może jest też do niej dołączona jakaś część wideo):

– Czy na tej płycie jest tylko muzyka?
Na co pan sprzedawca odparł:
– Nie, jest jeszcze Kronos.

– dialog w EMPIK-u

Co prawda oprócz muzyki – pomijając Kronosów, rzecz jasna – żadnego dodatku wideo się nie doszukałam, jednak „Landfall” jest zdecydowanie krążkiem wartym każdych pieniędzy.
O tej przepięknej płycie wspominałam już niejednokrotnie na blogu, nigdy jednak nie poświęciłam jej odrębnego wpisu, co nadrabiam teraz, bogatsza o spotkanie z członkami Kronos Quartet. Przede wszystkim została wydana równolegle z uzupełniającą ją książką „All the things i lost in the flood”. Dotyka tej samej tematyki – huraganu Sandy szalejącego w 2012 roku, skutkiem którego Laurie Anderson straciła dorobek całego życia (jej piwnica została zalana ogromną falą powodziową, doszczętnie niszczącą obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty i książki artystki). Na temat niesamowitego podejścia artystki do swojej osobistej tragedii pisałam szerzej w recenzji „All the things i lost in the flood”, więc dziś skupię się przede wszystkim na warstwie muzycznej „Landfall”.
Kiedy w 2012 roku, David Harrington (założyciel i pierwszy skrzypek Kronosów) zaproponował Laurie Anderson napisanie huraganowej suity na kwartet i głos, Laurie była przerażona. Mimo że jest świetną skrzypaczką i doskonale zna możliwości swojego instrumentu, jednak nie była do pomysłu napisania utworu na kwartet do końca przekonana.

Parę razy próbowałam orkiestracji, co było katastrofalne. Fagoty grały to, co powinny grać wiolonczele, wszyscy byli w złym rejestrze. To był chaos. Orkiestracja jest formą sztuki, o której wiedziałam, że nigdy jej nie opanuję.

– Laurie Anderson

Harrington pozostał jednak niewzruszony i jako człowiek niewiarygodnie uparty i dążący do obranych przez siebie przepięknych muzycznych celów, postawił na szczęście na swoim. Suita już w 2013 roku została wykonana przez muzyków publicznie, a rok później dokonano nagrania (choć oficjalnie płytę wydano dopiero w 2018 roku).
Jest bardzo melancholijna i – choć styl Anderson jest oczywiście mocno wyczuwalny – bardzo różni się od wszystkich poprzednich krążków artystki. Muszę przyznać szczerze, że nie była to dla mnie miłość od pierwszego wysłuchania. Od kilku lat jestem wyznawcą innego dzieła Laurie – „Homeland”, do tego „Landfall” dołączył do mojej płytoteki w dosyć intensywnym dla mnie zawodowo momencie, a płyta niewątpliwie wymaga skupienia i wysłuchania w całości. Dlatego podejść robiłam kilka, aż w końcu mogłam z nią wreszcie pobyć sam na sam podczas długiej podróży do Hagi na koncert artystki i wtedy, po kilkukrotnym wysłuchaniu, byłam już zupełnie kupiona, urzeczona i zafascynowana wielkością tej muzyki. Przede wszystkim jej prostotą i jakąś taką nienachalną podniosłością. Kwartet brzmi tu znakomicie i jest bardzo tylko nieznacznie przetwarzany, od czasu do czasu mieszając się z subtelną elektroniką. Wszystko się cudownie splata i przenika. Kojący, tym razem dosyć smutny głos Laurie z jednej strony uzależnia, a z drugiej – mocno porusza.
Od czasu wyjazdu do Hagi, wysłuchałam „Landfall” już chyba trzycyfrową liczbę razy i nadal mi się nie nudzi. Jest to krążek zdecydowanie magiczny i wyjątkowy.
Kiedy podczas niedawno odbywającego się tu Klubu Rozmów na Szczytach w ramach festiwalu „Muzyka na szczytach” zobaczyłam i usłyszałam Davida Harringtona po raz pierwszy, od razu zrozumiałam jak znakomite porozumienie z Laurie Anderson musi mieć. Wydał mi się niemal jej męskim odpowiednikiem – cudownie delikatny, wrażliwy, o ogromnej wiedzy, przepięknie posługujący się językiem. Miałam, po koncercie Kronosów w Zakopanem, ogromny zaszczyt i przyjemność zapytać go osobiście o jedną, intrygującą mnie rzecz:

Marianna Patkowska: Dlaczego zaprosił pan do współpracy właśnie Laurie Anderson? 

David Harrington: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na żywo koncert Laurie Anderson, od razu wiedziałem, że musimy z nią coś stworzyć i nagrać. To było… trzydzieści lat temu, w 1988 roku. Tak więc wybór Laurie był dla mnie oczywisty, bo urzekła mnie absolutnie wszystkim, jednak na sprzyjające okoliczności musieliśmy trochę poczekać.

Tak na marginesie, trzydzieści lat to ⅔ istnienia tego zespołu. Wszyscy członkowie, którym dałam tę płytę do podpisania i którym uścisnęłam dłoń, dziękując za piękne przeżycia, których mi dostarczyli, z ogromną czcią i szacunkiem wypowiadali się o Laurie Anderson, wspominając wspólne nagrywanie. Każdy z nich mówił, że jest niesamowitą, cudowną osobą i że praca nad tą płytą przyniosła im mnóstwo radości. To było naprawdę wzruszające usłyszeć, jak pięknie o tym mówili, z jak żywymi emocjami.
Wśród muzyków jazzowych pokutuje przekonanie, że im bardziej oni sami się cieszą ze swojego wykonania, tym mniej się z niego cieszą słuchacze. Na szczęście w najmniejszym nawet stopniu nie przekłada się to na zadowolenie Kronosów z płyty „Landfall” 😉

Spis utworów:

  1. CNN Predicts a Monster Storm
  2. Wind Whistles Through the Dark City
  3. The Water Rises
  4. Our Street Is a Black River
  5. Galaxies
  6. Darkness Falls
  7. Dreams
  8. Dreams Translated
  9. The Dark Side
  10. Built You a Mountain
  11. The Electricity Goes out and We Move to a Hotel
  12. We Learn to Speak Yet Another Language
  13. Dawn of the World
  14. The Wind Lifted the Boats and Left Them on the Highway
  15. It Twisted the Street Signs
  16. Then It Receded
  17. The Nineteen Stars of Heaven
  18. Nothing Left but Their Names
  19. All the Extinct Animals
  20. Galaxies II
  21. Never What You Think It Will Be
  22. Thunder Continues in the Aftermath
  23. We Blame Each Other for Losing the Way
  24. Another Long Evening
  25. Riding Bicycles Through the Muddy Streets
  26. Helicopters Hang Over Downtown
  27. We Head Out
  28. Everything Is Floating
  29. Gongs and Bells Sing
  30. Old Motors and Helicopters

„All the things i lost in the flood” Laurie Anderson

zdjęcie pochodzi ze strony                                                 

wydawnictwo: Rizzoli Electa
rok wydania: 2018 
              

Ogromną radością był dla mnie prezent imieninowy (troszkę przeze mnie zamówiony), który przybył do mnie wraz z rodziną zza oceanu – najnowsza, ciągle jeszcze cieplutka (data amerykańskiej premiery to 6 lutego 2018) książka Laurie Anderson „All the things i lost in the flood”.
Nie ukrywam, że pisanie o pozycji, która się jeszcze w Polsce nie ukazała i w posiadanie której weszło prawdopodobnie niewielu moich rodaków, powoduje u mnie dreszczyk ekscytacji, ale też jeszcze większe niż zazwyczaj poczucie odpowiedzialności za to, co napiszę.
Po pierwsze, pozwolę sobie zacytować fragment mojego wcześniejszego wpisu „Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤”, w którym wyjaśniam, w jakich okolicznościach ta książka powstała.
„29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty Landfall wraz z Kronos Quartet oraz książki All the Things I Lost in the Flood, która jeszcze nie ukazała się w Polsce”.
W dzisiejszych czasach pełnych drastycznych i szokujących komunikatów zalewających nas zewsząd, wydawać by się mogło, że strata, która nie pozbawia nas (ani naszych najbliższych) ani życia, ani zdrowia, ani dachu nad głową, jest mało medialna. A przynajmniej mało nośna. Tymczasem Laurie z właściwym sobie urokiem udowadnia, że po pierwsze wagę naszym osobistym dramatom nadajemy my sami (dla artysty stracenie dorobku życia z pewnością jest sytuacją dramatyczną), a po drugie – co jeszcze ważniejsze – prawdziwy artysta każdą trudną sytuację potrafi przekuć w dzieło sztuki. W jej wypadku nawet dwa dzieła, bo równolegle została wydana także doskonała płyta.
Na wspaniałym występie Laurie Anderson, który miałam okazję zobaczyć osobiście (wpis TUTAJ), artystka powiedziała:

Czasem nazywanie rzeczy, które się straciło jest lepsze,
niż posiadanie tych rzeczy.

Laurie Anderson

I myślę, że to mogłoby być motto tej książki, która jest swoistym katalogiem całej jej twórczości. Po zobaczeniu strat w swojej piwnicy doznała szoku (opisała ten moment na płycie „Landfall” w utworze „Everything is floating”, doprowadzając mnie, wielokrotnie zresztą, do łez). Jednak po kilku dniach, jako osoba niezwykle zorganizowana i pracowita, postanowiła zrobić „remanent” i spisać wszystkie rzeczy, które straciła. Wtedy doszła też, z pewnym zdziwieniem, do przytoczonej wyżej tezy. Zaczęła odnajdywać większą przyjemność w nazywaniu rzeczy, które straciła od tej, którą z nich miała wcześniej. „All the things i lost in the flood” sprawia wrażenie takich właśnie pięknie wydanych notatek i zapisków. To podróż w czasie – poznajemy jej dorobek (książka zawiera mnóstwo zdjęć z jej występów, koncertów, performansów i wystaw), poznajemy niesamowite historie zza ich kulis, którymi Anderson się dzieli w formie krótkich esejów. Wszystko przeplatane jest jej rysunkami, a także tekstami piosenek z różnych płyt (także oczywiście ostatniej, „Landfall”).
Nagle okazało się, że przez tę stratę (a, paradoksalnie, nawet dzięki niej) jej miłośnicy i fani mają okazję wejść w posiadanie tej jej magicznej piwnicy sprzed zalania i postawić ją na swojej półce, od czasu do czasu do niej zaglądając. Czyż to nie jest niesamowite?
Drugim ważnym bardzo cytatem z występu Laurie (pod tym samym zresztą tytułem), który zapadł mi w pamięć  był ten:

Jestem przekonana do dwóch rzeczy: że nawet w największym nieszczęściu można dostrzec szczęście oraz że przyszliśmy na ten świat, żeby mieć naprawdę, naprawdę dobry czas!

Laurie Anderson

A co do samego wyglądu i wydania tej książki… Po moim ukochanym zbiorze esejów Anderson, jakim był „Język przyszłości”, spodziewałam się chyba czegoś w jakikolwiek sposób podobnego. Pierwszym więc, dosyć sporym, zaskoczeniem był dla mnie był jej rozmiar, grubość i format – okazała się wielka, ciężka i kwadratowa (24 cm x 24 cm), gabarytami przypominająca katalog Stanisława Dróżdża „początekoniec”.
Drugim zaskoczeniem była koncepcja okładki. Dobrze nam już znana grafika zarówno ze wspomnianego „Języka przyszłości”, jak i płyty „Landfall”, czyli białe odręcznie rysowane przez Laurie Anderson litery składające się w napisy na czarno-szarym tle, pokrywa pierwszą okładkę, tworzącą swojego rodzaju etui na książkę. Tymczasem właściwą okładkę tejże stanowi kolorowy obraz przedstawiający Laurie przy suto zastawionym stole.
Sama Anderson pisze w tej książce w niezwykle ciekawy sposób o słowach, czym w pewnym sensie odnosi się do wspomnianej wyżej grafiki:

There are many ways that words can be part of visual art – from graphic to philosophical. Words are beautiful shapes when they’re drawn by hand or when they appear in various colors and fonts.

[Na wiele sposobów słowa mogą być częścią sztuki wizualnej – od grafiki po filozofię. Słowa to piękne kształty, gdy są rysowane ręcznie albo kiedy pojawiają się w różnych kolorach i fontach.]

– Laurie Anderson

Dalej zwraca uwagę na to, że choć niewiele osób już czyta książki, te ciągle są w naszym życiu obecne, a słowa zachowują swoją magię (odnosi się też stricte do funkcji magicznej języka). Bardzo wzruszające jest dla mnie takie podejście autora, który nie jest językoznawcą.
Myślę też, że przez niebywałą wszechstronność Laurie Anderson, ta pozycja, będąca sporym wycinkiem jej artystycznego życia, okaże się nie lada gratką nie tylko dla jej wiernych i oddanych fanów, ale też zarówno dla miłośników dobrej, niebanalnej literatury, jak i amatorów sztuk plastycznych czy nawet fotografii.
Laurie Anderson jest taką magiczną maszynką, która filtruje czasem banalną i trywialną, a czasem wstrząsającą i trudną rzeczywistość, i oddaje ją światu w formie wielkiej i chwytającej za serce sztuki.

Ile jest światów?

fot. Geo Dask

Z natury staram się raczej szukać tego, co łączy, niż tego, co dzieli. Mam jednak nieodparte wrażenie, że moje wyobcowanie i poczucie bycia w niektórych okolicznościach zupełnie niezrozumianą, za to w innych – zrozumianą idealnie, wynika z tego, że musi istnieć po prostu więcej światów. Co prawda mój znajomy, światowej sławy muzyk zresztą, strasznie się kiedyś zbulwersował tą tezą, twierdząc uparcie, że

świat jest jeden

– teza znajomego apodyktycznego muzyka

jednak odmówiłam uznania jego racji.

1. Świat kreowany przez media

Nie od dziś wiadomo, że telewizja kłamie. Nie od dziś też wiadomo, że media kreują taką rzeczywistość, jaka jest im w danym momencie potrzebna. Głównym czynnikiem jest oczywiście ten związany ze sprzedażą. Kiedy moja ręka zabłądzi na telewizyjnym pilocie i trafię na którykolwiek serial paradokumentalny, to jestem zawsze w takim samym szoku, wynikającym nie tylko z brawurowego aktorstwa, z którym można się tam zetknąć i które wymyka się jakimkolwiek formom oceny, ale też z tego, że nie rozumiem, czyją rzeczywistość ma odzwierciedlać. Niby mamy jakąś różnorodność w dziedzinie owych paradokumentów, zobaczymy więc i takie poświęcone poszczególnym grupom społecznym (oraz zawodom), i takie, w których ukazane jest życie biednych, i takie, w których ukazane jest życie bogatych, i zaniedbanych, i zadbanych, i wykształconych, i niewykształconych. Jednak w każdym przypadku – tylko w odrobinę innym kontekście – pokazywani są ci sami ludzie: prymitywni półanalfabeci o przeciętnym ilorazie inteligencji i zerowej wrażliwości na sztukę, którzy nie czytają książek i przez cały czas komunikują się z bliźnimi podniesionym głosem polszczyzną na poziomie ostatniej klasy szkoły podstawowej. To oczywiście smutne, że istnieją pojedyncze jednostki, które posiadają pewne ułomności i deficyty, jednak czy na pewno odzwierciedlają one ogół naszej populacji, jak chcą nam wmówić media? Jak to w ogóle sprawdzić?
Bo ufając mediom i wierząc np. paradokumentom, trzeba byłoby założyć, że artyści nie istnieją, a te nieliczne wyjątki (czyli malarze, fotograficy, pisarze i muzycy rozrywkowi – bo to reprezentanci jedynych pokazywanych tam z rzadka dziedzin) to świry i alkoholicy. (Co może nawet nie zawsze jest aż tak odległe od prawdy, ale nie o tym dziś mowa.) A co z kompozytorami muzyki poważnej? Co z performerami? Co z instrumentalistami? Krótko mówiąc, gdybym uwierzyła mediom, musiałabym przyznać, że całe środowisko, w którym dorastałam, którym się otaczam i które bardzo cenię… nie istnieje.
Skoro więc media sprzedają nam fikcję jako odwzorowanie rzeczywistości, biorąc za przykład jedynie patologiczne przypadki (przez patologię rozumiem nie tylko fatalne warunki materialne połączone z przemocą i wulgarnością, ale też nieumiejętność posługiwania się przez rodaków polszczyzną w stopniu zaawansowanym), czemu nie sprzedadzą nam innej fikcji – resztek polskiej inteligencji, naukowców, artystów, erudytów, będących niejako odbiciem nas wszystkich? Nadal nie będzie w tym nic z prawdy, ale przynajmniej można byłoby, oglądając, spróbować równać w górę.
Nie znam się na ekonomii, ale widać równanie w górę nie sprzedaje się dobrze. Jednak ciągle gdzieś w głębi mam nadzieję, że skoro można nas masowo ogłupiać, to pewnie można byłoby też nas masowo edukować.

2. Świat naszych znajomych

Innym zagadnieniem są zetknięcia z innymi światami w postaci środowiska naturalnego kogoś, kogo znamy i lubimy i z kim dogadujemy się świetnie na jednym polu, zapominając, że nasze światy nie są tożsame, a tylko na siebie zachodzą w niedużym, ale z jakichś powodów ważnym dla nas obszarze.
Tak oto przez całą swoją szkołę średnią byłam przekonana, że nie wypada nie wiedzieć, czym jest „Warszawska Jesień”, bo 99% otaczających mnie ludzi uważało ten festiwal za jedno z ważniejszych wydarzeń w świecie muzyki współczesnej. Z kolei moja koleżanka, wywodząca się z innego kręgu, znała tę nazwę tylko ode mnie, nie uważając, że obciachem jest jej nie znać wcale, a za koronny na to dowód przytaczała fakt, że 100% jej bliskich i krewnych nigdy o czymś takim nie słyszało.
W tamtych czasach wierzyłam w jeden świat i – może wstyd przyznać, ale niech usprawiedliwieniem będzie ten czas przeszły – ich pewnego rodzaju zacofanie. Dziś rozumiem, że są różne potrzeby i że nieznajomość elitarnych imprez z jakiejś dziedziny nie musi wcale jednoznacznie oznaczać braków w tzw. wiedzy ogólnej. Innymi słowy, nadal jest mi wstyd, kiedy okaże się, że nazwa jakiegoś ważnego wydarzenia w świecie którejkolwiek dziedziny artystycznej bądź naukowej nie jest mi jeszcze znana. Jednak to, że wybrałam dla siebie taką reakcję jako właściwą i że motywuje mnie ona do podnoszenia swojej poprzeczki, nie oznacza wcale, że uważam, że to jedyna słuszna reakcja dla wszystkich innych ludzi.
W ogóle trochę ostatnio rozmazała się definicja wiedzy ogólnej. Z wielu powodów nie uważam tego za dobre zjawisko. Jednak myślę, że wymagać wolno nam jedynie od nas samych (i – do pewnego tylko momentu – od naszych dzieci). A inne światy – dopóki nie wylądujemy w tym niewłaściwym – zostawmy w należytym spokoju.

3. Świat bogatych i świat biednych

Kiedyś, troszkę przez przypadek wynikający z pokrewieństwa z kimś, wylądowałam na proszonym obiedzie wśród bardzo zamożnych ludzi, których w większości nie znałam. Na pierwszy rzut oka nie różniliśmy się od siebie jakoś znacznie – każdy z nas wyglądał elegancko i szykownie, każdy z nas miał coś do powiedzenia na przynajmniej kilka tematów. Sama poczułam się od razu przyjęta „jak swoja”. Właściwie do momentu, kiedy nie usłyszałam z jednych ust, że

ludzie bez pieniędzy to hołota.

– słowa pewnej bogatej osoby

Pomyślałam, że to ciekawe, bo w myśl tej koncepcji właściwie ja też jestem hołotą, a – chociaż pieniądze się mnie jakoś specjalnie nie trzymają – jednak do przynależności do tej akurat grupy społecznej się jakoś, mimo wszystko, nie poczuwam.
Dziś wiem już, że – uogólniając – bogaci i biedni to po prostu dwa różne światy. Żaden z nich nie jest ani lepszy, ani gorszy. Są inne i zawsze przedstawicielom jednego będzie trudno się odnaleźć wśród przedstawicieli drugiego. Co nie jest niczym złym.
Jednak pamiętając o tym, że mamy prawo się różnić i że żaden z tych światów nie jest bardziej wartościowy od drugiego, mamy szansę koegzystować, nie raniąc się wzajemnie.

4. Inne wszechświaty

Laurie Anderson w jednym z wywiadów opowiadała, że spytała swojego buddyjskiego nauczyciela duchowego co się stanie z karmą, kiedy skończy się świat i zabraknie ludzi – gdzie powędruje ta energia, kto ją po nas przejmie. Na to nauczyciel duchowy Laurie odpowiedział, że

właśnie dlatego Budda mówi o istnieniu innych wszechświatów.

– nauczyciel duchowy Laurie Anderson

Jest to niesłychanie ciekawa koncepcja, która właściwie zmienia wszystko.

Wydaje mi się, że mniej więcej o tym samym właśnie – choć nie na poziomie globalnym – próbowałam pisać wyżej. Świadomość tylko jednego świata (na ogół naszego własnego, choć czasem też takiego, do którego dopiero aspirujemy) musi siłą rzeczy zakładać negację wszystkiego, co się w ten konkretny świat nie wpisuje. A jeśli zanegujemy wszystko, co różni się od naszego pomysłu na (nasze!) życie, stracimy coś bardzo cennego – możliwość poznania zupełnie odmiennych punktów widzenia, które nas albo umocnią w naszych przekonaniach, albo nam uświadomią, że nasze przekonania są czasem błędne. Jeden i drugi przypadek jest niesłychanie ważny dla naszego rozwoju.
Mnie osobiście zrozumienie mnogości światów bardzo uspokoiło. Za każdym razem, kiedy się muszę zetknąć z czymś, co jest mi zupełnie obce (np. jednostkami przypominającymi te z paradokumentów, posiadaczami niewiarygodnej fortuny czy ludźmi reprezentującymi coś mi bardzo odległego), tłumaczę sobie, że to trochę jak podróżowanie po świecie. Jeśli uwielbiamy skandynawską czystość, kulturę i krajobraz, prawdopodobnie nie odnajdziemy się z miejsca w zatłoczonych brudnych Indiach, jednak liczy się to, że podróżujemy!

Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 2

fot. Geo Dask

Dzisiejszy wpis to druga część wpisu poprzedniego. Zachęcam do czytania w kolejności 😉

5. Dzień piąty… Zakochana oślica i girls night w Skala Potamii

Już nazajutrz wracałam do Salonik (i mojego ulubionego hotelu Kastoria), więc to był mój ostatni dzień na wyspie. Po śniadaniu odwiedziłam swoją znajomą na jej ziemi, gdzie ma właściwie swoje prywatne mini zoo (swoją drogą zachęcam do zaglądania na jej stronę, przyjeżdżania do tego miejsca i wsparcia finansowego, bo utrzymuje się ono jedynie z darowizn, a jest domem dla wielu cudownych, ale niestety opuszczonych tasyjskich zwierząt). Kiedy pewnego dnia zaprzyjaźniony Grek stwierdził, że

dziś już nikt na Thassos nie hoduje osłów,

– stwierdzenie zaprzyjaźnionego Greka

odparłam:

a moja znajoma ma ich siedem!

– to, co mu na nie odparłam

Siedem osłów, pięć kóz (w tym też małe), cztery żółwie, dwa króliki, sporo kaczek i całe zastępy kur. Jednym słowem miejsce, w którym nie mogło mnie zabraknąć i za tym pobytem!
Tego dnia było trochę ludzi, przez chwilę siedzieliśmy sobie w większej grupie, a potem uwaga skupiła się na dzieciaczku, który chciał się przejechać na osiołku, więc zostałam sama, siedząc przy ogrodowym stoliku i spokojnie dopijając kawę. Nagle podeszła do mnie oślica Bella. Pomyślałam, że to miłe, że nie ucieka, kiedy wyciągam rękę, by ją pogłaskać. Ale nie ukrywam, że czułam się coraz bardziej niepewnie, kiedy zaczęła do mnie podchodzić bliżej i bliżej. Zastanawiałam się jakie ma zamiary, ale postanowiła possać mi (bardzo delikatnie i z wyczuciem) rąbek sukienki, a potem położyła pysk na moich kolanach, ewidentnie się w nie wtulając. To było rzeczywiście niesamowite. Kiedy oderwałam od niej na chwilę dłonie – zaczęła… tupać! ❤
Dziś był znowu przepiękny, upalny dzień. I znowu udało się trochę popływać.
A wieczorem miałyśmy babskie wyjście. Jeśli ktoś zastanawia się, co można robić w Skala Potamii wieczorem, zwłaszcza w większym gronie, to najlepiej pójść potańczyć do Mandragoras. Parkiet będzie cały dla nas (bo Grecy nie tańczą), no i dostaniemy tam doskonałe drinki (cherry colada podbiła moje serce), a jak już wybierzemy się ze znajomą, która przypadkiem jest też DJ-em i zacznie tam puszczać swoją muzykę, to już w ogóle jest absolutna pełnia szczęścia!

6. Dzień szósty… Powrót do Salonik

fot. Marianna Patkowska

Dzień powrotu był dla mnie najtrudniejszym dniem ze wszystkich, z powodów, o których nie chciałabym się rozpisywać. Przyjazdy na Thassos to dla mnie trochę jak podróż do Delf – za każdym właściwie razem. Thassos odpowiada na wszystkie moje pytania, choć nie zawsze tak, jakbym sobie tego życzyła.

fot. Marianna Patkowska

Zrobiłam sobie krótki postój w stolicy Thassos – Limenas i postanowiłam zjeść drugie śniadanie w swoim ulubionym snack barze. Z właścicielem znamy się o tyle, że jak tylko mogę, tam właśnie jadam, ale nie nazwałabym tego jakąś wielką zażyłością. Trafiłam na gigantyczną kolejkę, lecz gdy tenże właściciel mnie zobaczył – obsłużył mnie poza nią. Zamówiłam doskonałe souvlaki w picie, dobierając jeszcze do nich napój, a kiedy wyciągnęłam portfel, żeby zapłacić, właściciel zdecydowanym gestem pokazał, że nie chce ode mnie pieniędzy, szeroko się do mnie uśmiechając. To było niesłychanie miłe, jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie nakarmiło mnie za darmo tylu Greków! 😉
A jadąc już autobusem miejskim, znowu jakąś okrężną drogą przez trochę rozkopane Saloniki, siedziałam obok greckiego brodatego popa, z którego słuchawek dochodził do mnie Νίκος Βέρτης, a dokładnie piosenka „Μόνο για σένα” z płyty pod tym samym tytułem (wiem, bo mam w domu trzy płyty tego artysty, co w moim greckim artystycznym środowisku zdecydowanie nie jest powodem do dumy, co dano mi niejednokrotnie odczuć). Nuciłam sobie z nim pod nosem, a potem, upewniając się, czy na pewno dojadę tym autobusem na interesujący mnie przystanek, zagadnęłam o to popa i wdałam się z nim nawet w krótką konwersację po grecku na temat mojego pochodzenia.
Po dotarciu do Kastorii byłam ledwie żywa. Pod koniec poprzedniego pobytu, bojąc się, że nieoswojone zapyziałe będzie gorsze od zapyziałego oswojonego, poprosiłam, żebym na dwie kolejne noce, które tam spędzę po powrocie z Thassos, mogła dostać ten sam pokój. „Nie było problemu”. Nowy pokój jaki dostałam, okazał się jednak o niebo lepszy, mniejszy, ale za to ładniejszy i bardziej może – że pozwolę sobie to tak szumnie nazwać – „przytulny”, no i na pierwszym piętrze. Ogromnym zaskoczeniem były ręczniki, którym dałabym zdecydowanie mniej dekad, niż poprzednim. Więc właściwie dobrze się stało, że nikt nie potraktował mojej prośby poważnie.

7. Dzień siódmy… Ostatni dzień w
Salonikach, powódź i noc bez wody

fot. Marianna Patkowska

Niech ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje mnie wyśmiać, widząc, że wybierając się do Grecji, pakuję do walizki parasolkę…

Po co ci parasolka w Grecji?

– pytanie, którego nie należy mi zadawać

Tego dnia trochę się zanosiło na pogorszenie pogody. Parasolkę mam ze sobą zawsze, więc nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale na śniadanie i swój rytualny poranny spacer z Placu Arystotelesa do parasolek wybrałam się dość beztrosko w sandałkach i zwiewnej tunice na ramiączkach. Wracając z założeniem, że przebiorę się w hotelu w sportowe buty i coś cieplejszego, zorientowałam się, w okolicach Białej Wieży, że zaczyna padać. Deszcz jednak nieoczekiwanie przerodził się w prawdziwe oberwanie chmury. Dodatkowo zerwał się naprawdę silny wiatr i moja parasolka wyginała się na nim we wszystkie możliwe strony. Plan był taki, by przedostać się z promenady przy Białej Wieży na drugą stronę ulicy, gdzie są restauracje i kawiarnie i tam przeczekać ten najgorszy czas przy kubku czegoś ciepłego. Pech chciał, że… nie znalazłam przejścia dla pieszych. Do dziś zresztą nie mam pojęcia, w jaki sposób legalnie przemieścić się spod Białej Wieży na drugą stronę ulicy, równoległą do promenady, bo przejście na pasach prowadzi do zupełnie innego miejsca, z którego wcale nie jest łatwiej. Wiatr, deszcz i coraz niższa temperatura też nie ułatwiały sprawy. Wylądowałam pod jakimś bankiem, później pokonałam tę samą drogę, by wrócić do punktu wyjścia – znowu pod Białą Wieżę, tylko już całkowicie przemoczona i coraz bardziej zziębnięta. Jakoś, po raz pierwszy się rzeczywiście bojąc, pokonałam tę ulicę bez pasów i przystanęłam pod jakimś daszkiem, próbując złapać oddech – wiatr był coraz mocniejszy.

fot. Marianna Patkowska

Nagle ktoś otworzył drzwi miejsca, pod którym stanęłam i wciągnął mnie do środka. Znalazłam się w sklepie z pamiątkami, a ekspedientki zlitowały się nade mną, co było naprawdę wzruszające. Przyniosły mi krzesło oraz dużą rolkę ręcznika papierowego i kazały się osuszyć, siedzieć i czekać,

 

chyba, że masz łódkę.

– jak dodała jedna z nich

Wiedziałam już, że nie dojdę na żaden postój taksówek (nie miałam łódki), więc poprosiłam ekspedientki o wezwanie mi jednej, w duchu żegnając się z 10€ lub Zeus raczy wiedzieć jaką tak naprawdę kwotą (kwestię niezliczonej ilości taryf w greckich taksówkach omówiłam bardziej szczegółowo TUTAJ). Okazało się jednak najpierw, że w sklepie nie ma zasięgu, a potem, że nigdzie się nie idzie dodzwonić. Pragnęłam znaleźć się w Kastorii jak jeszcze nigdy wcześniej (oraz jak już nigdy później).

fot. Geo Dask

Przyglądając się zza szyby wodzie na chodnikach, która sięgała teraz do wysokości kostek, i którą co jakiś czas przepływały pojedyncze cytryny, jabłka i pomidory – ku ogólnej uciesze ekspedientek – zastanawiałam się, czy dobrze się ubrałam na tę okoliczność, czy źle. Bo z jednej strony z moich skórzanych sportowych sandałów można było dosłownie wyżymać wodę, podobnie zresztą jak z tuniki na ramiączkach oraz wszystkich niewielu pozostałych części garderoby, a z drugiej, wziąwszy pod uwagę, że jutro o 4.00 muszę być już z walizką na przystanku i prawdopodobnie nie wszystko mi doschnie, wolę mieć w szczelnej siatce niedoschnięte sandały, niż na nogach mokre adidasy. Zwiewna tunika też szybciej schła, niż cieplejsza bluza, która z pewnością rano się przyda także sucha. Tak więc bilans zysków i strat zdawał się przemawiać na moją korzyść, choć ściekające mi po twarzy strugi deszczu i dreszcze z zimna zdawały się tego nie potwierdzać.
Spojrzałam jeszcze raz za okno i ogarnęło mnie jakieś chwilowe poczucie beznadziei płynące (nomen omen) z bezsilności. I nagle przypomniałam sobie Laurie Anderson i jej cudowną płytę „Landfall”, którą artystka poświęciła utracie całego dorobku swojego życia na skutek powodzi, która zalała jej piwnicę podczas huraganu Sandy. Przypomniał mi się najbardziej poruszający mnie utwór na tej płycie, „Everything is floating” i słowa, które wymawia tak smutno i tak pięknie:

and I looked at them floating there
in the shiny dark water, dissolving
all the things I had carefully saved
all my life becoming nothing but junk
and I thought how beautiful
how magic and how catastrophic

– Laurie Anderson „Everything is floating”

Z zadumy wyrwała mnie jedna z ekspedientek – które teraz śmiały się z przepływającego chodnikiem ziemniaka – częstując mnie krakersem.
W sklepie spędziłam jednak nie wieczność, jak to samodzielnie oszacowałam, a godzinę dwadzieścia. Nagle woda zniknęła, co prawda nadal trochę kropiło, ale dało się już przejść suchą stopą, gdyby owa stopa w tym momencie taka właśnie była.

(Niedowiarkom oraz tym, którzy się opisaną przeze mnie powodzią zainteresowali, polecam zilustrowany zdjęciami anglojęzyczny artykuł w greckiej prasie na jej właśnie temat  – znajdziemy go TUTAJ.)

W hotelu Kastoria na szczęście nie od razu zrozumiałam, co mój ulubiony portier mi właśnie, swoją łamaną angielszczyzną, zakomunikował. Mówił coś o ulewie i wodzie, więc uznałam, że mnie informuje o tym, że przed chwilą była powódź. To bardzo praktyczna wiadomość, dobrze, że się nią ze mną podzielił, gdy stałam przed nim w kałuży ściekającej z moich włosów i ubrania deszczówki. Dopiero w pokoju dodałam dwa do dwóch – otóż przez powódź w całym mieście była wielka awaria prądu, a także braki ciepłej wody. Prąd na szczęście wrócił (i być może woda w obiektach, które nie były hotelem Kastoria, również), ale na razie prysznic nie był możliwy. No nie były to najwspanialsze wieści, ale ponieważ w pokoju miałam umywalkę, skorzystałam z jakichś rachitycznie płynących resztek zimnej wody, cudownego zakupionego niedawno greckiego płynu do kąpieli i ręczników, których się nie brzydziłam.

fot. Marianna Patkowska

Po przebraniu się w cieplejsze i przede wszystkim suche ubrania oraz wypiciu gorącej herbaty poczułam się jak nowo narodzona. Zupełnie się przejaśniło, więc wyszłam nieśmiało na swój ostatni już tutaj obiad – najcudowniejsze kalmary serwowane przez Jorgosa. A po nim, zachęcona brakiem deszczu, postanowiłam zaryzykować trasę z rana i znowu udać się pod Białą Wieżę na również ostatni już rejs statkiem. Morze i niebo były takie spokojne. Jakby zupełnie nic dziś nie zaszło. To zrobiło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż cała ta powódź. Po rejsie jeszcze ponad godzinę spacerowałam promenadą, aż wróciłam do hotelu, chcąc szybciej dziś zakończyć ten dzień. Czekała mnie pobudka o 3.00.
W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że na ostatnią przed lotem powrotnym noc utknę w hotelu bez wody… jakiejkolwiek. Powódź, jak się okazało, zrobiła na hotelu Kastoria tak piorunujące wrażenie, że wody zabrakło zupełnie. Nie wiem, do której, bo przed 4.00 musiałam już go opuścić… Do północy byłam jeszcze na chodzie, mając ciągle nadzieję najpierw na prysznic, potem na choć kilka kropli w umywalce, a na końcu na cokolwiek w spłuczce w toalecie. Niestety. Do 4.00 nie uświadczyłam ani jednej kropli znikąd. Z pomocą przyszły jakieś niewielkie zapasy wody pitnej i chusteczek nawilżanych.
Po tym zresztą doświadczeniu jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że bycie czystym i pachnącym to kwestia wyboru, a nie realnych możliwości.

8. Dzień ósmy… Powrót

fot. Geo Dask

Przed 4.00 byłam już na przystanku, oczekując na autobus na lotnisko (78, N7 lub X1 – trzy możliwości, bo zapytałam tylko trzy osoby). Z moich doświadczeń wynikało, że muszę wsiąść w zastępczą linię X1, którą tydzień temu tu przyjechałam, bo 78 miało nie jeździć, a N7 to jakieś nieporozumienie chyba.  Jednak 78 cudownie ożyło. Już nawet nie miałam siły się tym niepokoić. Wiedziałam, że i tak muszę wsiąść po prostu w odpowiedni autobus.
Swoją drogą przejażdżka autobusem na lotnisko o 4.00 to fascynujące przeżycie. Wszyscy współpasażerowie podróży sprawiają wrażenie, jakby właśnie jechali do pracy – czyści, wymyci (jest to dla Polaków zdecydowanie egzotyczne w środkach komunikacji miejskiej) i uśmiechnięci. Na cały autobus tylko jeden pan był pijany. Oczywiście usiadł koło mnie akurat, ale przy każdym mijanym kościele trzeźwiał i wykonywał ręką znak krzyża.

fot. Geo Dask

Po upływie niespełna czterdziestu minut znalazłam się na opustoszałym lotnisku. Miałam jeszcze do odlotu spory zapas czasu. Na odprawie jak zwykle na luzie, nikt nie pofatygował się, by zważyć mój bagaż czy jakkolwiek się nim przejąć. Tym samym znowu przez przypadek przemyciłam jedzenie. Zorientowałam się dopiero po drugiej stronie, że miałam w torebce nadgryziony rano batonik. Podobną przygodę na tym samym lotnisku miała zresztą ostatnio moja mama, która po odprawie ze zdziwieniem zauważyła, że zapomniała się pozbyć dwudniowych kanapek z szynką, przygotowanych nam przez naszych gospodarzy jeszcze na Thassos! Nie zachęcam oczywiście do przemycania dyskusyjnego jedzenia z premedytacją, ale nie stresujmy się za bardzo – lotnisko Macedonia w Salonikach w niczym nie przypomina portu lotniczego Ben Guriona w Tel Awiwie!
Ponieważ czasu, jak wspominałam, miałam bardzo dużo, wybrałam się od niechcenia do sklepu bezcłowego. Z reguły bardzo takich sklepów nie lubię, bo co prawda nie mają cła, ale naliczają za to pięciokrotnie wyższe marże, więc ceny są w nich zupełnie kosmiczne, a produkty łatwe do dostania wszędzie indziej, za to dużo taniej. Jednak coś trzeba było robić. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w greckim sklepie bezcłowym jest… taniej, a w najgorszym wypadku tak samo jak w każdym innym. Z drugiej strony to nie powinno zdziwić mnie aż tak, od momentu kiedy odkryłam, że wszystkie sklepowe triki (typu usytuowanie chleba na końcu sklepu, żeby klient musiał minąć wszystkie alejki, czy umieszczanie najdroższych produktów na poziomie oczu, a najtańszych najniżej) jeszcze do Grecji nie dotarły. Tym samym po raz pierwszy w życiu kupiłam dosyć spory zapas greckiego jedzenia w sklepie bezcłowym właśnie w całkiem przyzwoitej cenie.
Po powrocie, jak zawsze, jeszcze długo dochodziłam do siebie. Tęskniłam za tą swoją grecką wolnością i niezależnością, tęskniłam za poczuciem bezpieczeństwa, które tam – mimo wszystko – ciągle miałam i za każdym razem mam. Pozostaje mi odliczać dni (i finanse) do następnego, najchętniej również samotnego, przyjazdu! 😉

fot. Geo Dask
  • A z plotek… ponoć hotel Kastoria w latach swojej „świetności” oferował pokoje na godziny! Wątpię, by dziś takim klientom odpowiadał ten standard, ale tak naprawdę zbyt mało o nich wiem, żeby się wypowiadać.
  • Najbardziej osobiste, ważne i niezwykłe sytuacje pozostawiłam dla siebie, jednak cały dwuczęściowy opis mojego pobytu w Grecji spokojnie można potraktować jak literaturę faktu. Wszystko, co opisałam, wydarzyło się naprawdę 😉
  • Jeśli macie ochotę również wybrać się na taką wycieczkę, potrzebujecie garści praktycznych informacji na temat transportu, biletów i sposobu przemieszczania się po tej części Grecji, a przegapiliście mój wpis na ten temat, zachęcam do lektury tegoż:

    Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos