Nowy wspanialszy świat

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która uwielbia spędzać czas sama ze sobą i nie jest raczej mistrzynią w socjalizowaniu się, znoszę koronawirusową izolację całkiem dobrze, nie wpadając w przesadny pesymizm. Czasem bywa trudniej (na przykład w święta), ale ogólnie w konieczności przymusowego niekontaktowania się z ludźmi nie bardzo umiem dostrzec duży problem. Ostatnio mój przyjaciel pożalił mi się, że przygotowywanie wykładów dla studentów online jest dla niego dziwnie nowe, bo zakłada przecież kompletnie inną wymianę energii, w czym nie bardzo umiał się jeszcze odnaleźć. Powiedziałam mu, że dla mnie osobiście największym plusem kontaktu wirtualnego jest brak konieczności kontaktu osobistego. Podziękował za wskazanie nieznanej mu dotąd perspektywy.
Ciągle jednak kołatała się po mojej głowie niesforna myśl, że głęboko tkwiące we mnie przekonanie, że to, że po chwilowym zatrzymaniu się świata nic już nie będzie jak dawniej, jest dla nas błogosławieństwem a nie przekleństwem, wynika być może jedynie z mojego hiperoptymizmu, dla którego nie każdy umie znaleźć uzasadnienie. I właśnie wtedy wspomniany wyżej przyjaciel podzielił się ze mną fantastycznym tekstem Matthiasa Horxa „Świat po koronawirusie”, którego lektura sprawiła mi ogromną przyjemność. W końcu kiedy wszystkie optymistyczne tezy, które masz w głowie – a także garść kolejnych – sformułuje znany i ceniony futurolog, możesz tylko szeroko uśmiechnąć się do swojej intuicji!
Skłamałabym, mówiąc, że od samego początku byłam nowymi realiami zachwycona. Niedługo wcześniej udało mi się wyrwać z ciężkiej depresji i zorganizować sobie wspaniałą codzienność (tak, wypełnioną – o dziwo – cudownymi, bardzo ważnymi dla mnie w procesie zdrowienia ludźmi), która pod wpływem przymusowej izolacji rozsypała się jak domek z kart. Tak jak większość bliźnich, przechodziłam przez te same etapy: niezgody, złości, zaprzeczania faktom, aż w końcu poddania się i odnalezienia w zastanej sytuacji. Tyle, że przez mój brak przesadnego zainteresowania światem zewnętrznym, były pewnie łagodniejsze i krótsze niż u innych. Stałam się znów – jak przed Bożym Narodzeniem – perfekcyjną panią domu, tylko że do sześcianu. Po obsesyjnie dokładnym wypucowaniu każdego kąta (ze ścianami włącznie), umyciu okien (również tych na klatce schodowej) i kompulsywnym kilkudniowym praniu wszelkich tekstyliów z kocami, chodnikami i firankami włącznie, poczułam się gotowa do ewentualnej popandemicznej konieczności przebranżowienia się. Zajrzałam też do swojego bardzo niestety zaniedbanego ostatnio  jednopalnikowego stanu umysłu, bawiąc się w poszukiwanie znanych smaków w swojej nowej pescowegetariańskiej rzeczywistości, część produktów spożywczo-medycznych wsmarowując przy okazji w siebie samą. (Trzy aspiryny rozpuszczone w niewielkiej ilości wody połączone z niecałą łyżką jogurtu greckiego to fantastyczna, doskonale działająca maseczka na twarz, a urokliwego koloru maziaja ze zmielonej kawy, oliwy z oliwek i ziarnistej soli to znakomity peeling, o nieocenionych właściwościach oleju kokosowego – który można wetrzeć niemal wszędzie – nie wspominając.)

fot. Marianna Patkowska

Kiedy już wygrzebałam się mentalnie z dziewiętnastego wieku i przypomniałam sobie, że właściwie zbyt długa przerwa w zgłębianiu filozofii i kryminologii nie służy mojemu mózgowi, postanowiłam stworzyć sobie idealne warunki do samorozwoju. Pomysłem absolutnie oczywistym i wręcz banalnym było odcięcie się od mediów i ograniczenie wszelkich koronawirusowych newsów do minimum. Zrobiłam bardzo ostrą – dużo ostrzejszą niż zazwyczaj – selekcję informacji, które do siebie dopuszczam. Wiedząc, że uwięzienie wyzwala w mojej prawopółkulowej głowie natłok myśli, nie chciałam wpędzać się w poczucie zagrożenia tym, na co i tak nie mam żadnego wpływu. Ważne było (i jest) dla mnie tylko to, jakie są aktualne zalecenia. Oczyściłam w ten sposób duży szum, który wiem, że wielu osobom ciągle niestety doskwiera.
Poczułam, że choć siedzenie w domu nie jest dla mnie kompletnie nowe czy dziwne, jednak zdecydowanie muszę – przez brak pewności, ile to wszystko potrwa – zmienić jego jakość. Ograniczyłam telewizję prawie do zera, a jeśli oglądam już w internecie programy niespecjalnie mądre, są po angielsku, bo wydaje mi się, że jeśli od jakichś treści można zgłupieć, ale do przyswojenia ich będę musiała stymulować swoje neurony, to summa summarum zostanę w mniej więcej wyjściowym punkcie. Dyscyplina nie udaje mi się tylko w kwestii jedzenia – zapominam jeść, co mnie martwi, bo bardzo nie chcę schudnąć. Na pewno pomoże przyłożenie się do regularnych ćwiczeń, do których ciągle jeszcze nie umiem się zmusić, ale czas najwyższy!
Zauważyłam, że kiedy zatęsknię za bliskimi, nazwanie naszej telefonicznej rozmowy, podczas której każdy z nas popija kawę, „wspólną kawą”, sprawia, że ta zyskuje inny, głębszy wymiar i nową jakość. Chyba nigdy nie czułam się aż tak zaangażowana w relacje jak teraz.
Piszę o swoich poważnych oraz kompletnie nieistotnych doświadczeniach, bo zdaję sobie sprawę, że życie w odcięciu ma jeden, ale za to spory minus – ludzie słabsi (i trochę wszystkim załamani) nie dostają wystarczającego wsparcia od tych, którzy są silniejsi, więc mają moralny obowiązek podnosić tych pierwszych na duchu. Kochani, to że świat przed pandemią był jedynym jaki znaliśmy, nie znaczy, że jego przemiana musi nas przerażać. To przemiana na lepsze. Jestem tego pewna. Dobre rzeczy już się dzieją. Wystarczy tylko otworzyć oczy i przestać się bać. Nie ma czego!

P.S. Na deser łączę moich ukochanych elektronicznych bogów.

fot. Marianna Patkowska

Epidemia głupoty

fot. Marianna Patkowska

Nastał dla nas wszystkich dosyć trudny czas. Bardzo się pilnuję, żeby nie popadać z tego powodu (i innych, które mi się trochę nawarstwiły) w histerię i nie poddawać się załamaniom, do których jako osoba depresyjna i cyklotymiczna mam naturalną skłonność. Na świecie szaleje wirus – zdarzało się, choć nigdy aż tak. Nie musi zbierać śmiertelnego żniwa na ogromną skalę, jeśli zastosuje się nadzwyczajne środki ostrożności – przede wszystkim niewychodzenie z domu. Żeby to zrozumieć, wystarczy przyjrzeć się uważnie, jak z tym problemem poradziły sobie np. Chiny (gorąco polecam śledzenie videobloga i m.in. relacji z Szanghaju zamieszkałej tam Weroniki Truszczyńskiej), a jak Włochy…
Przymusowa izolacja i to, że cały świat zamarł nie są komfortowe – mimo że część z nas próbuje zaklinać rzeczywistość, nie oszukujmy się, że jest inaczej. Świadomość, że nie ma miejsca, którego ta sytuacja nie dotknęła, może przytłaczać. Niektórym z nas utrata zarobków i wizja nieprędkiego powrotu do pracy może odbierać nadzieję.
Z drugiej strony – choć naprawdę nie chcę trywializować – ostatecznie w porównaniu do innej kompletnie przerażającej i niepożądanej przez żadne społeczeństwo sytuacji, czyli znalezienia się w rzeczywistości wojny światowej, perspektywa siedzenia, nawet – jeśli będzie trzeba – kilka tygodni (miesięcy?) w domu i wreszcie porządnego mycia rąk (tragicznie zmarły Rysiek z „Klanu” lubi to!) nie jawi się przecież jako najgorszy możliwy scenariusz.
Błogosławieństwem i równocześnie przekleństwem tego, że wszyscy mamy nadmiar wolnego czasu jest to, że… za dużo myślimy. Nie boję się wirusa (i nie to, że go bagatelizuję – po prostu jeśli nie ma takiej konieczności, nie wychodzę z domu i stosuję się do wszystkich, raczej logicznych przecież, zaleceń) – boję się epidemii głupoty. Cieszy mnie, że w obliczu świata bez szczepionki zamilkli wreszcie przynajmniej antyszczepionkowcy, jednak wszelkie inne teorie spiskowe mają się niestety całkiem dobrze. Łatwiej być odpornym na głupotę innych, pracując, spotykając się z ludźmi podobnymi do nas, zmieniając krajobrazy i otoczenie, niż siedząc w czterech ścianach. Jednak mimo wszystko, pamiętając słowa księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie”, nie możemy się dawać!
Zagrożenie, z którym się stykamy, jest realne. Rząd – co nie jest zaskoczeniem – nie radzi sobie z sytuacją, skupiając się jak zwykle nie na tym, co trzeba (nie potrzebujemy dziś propagandy, tylko wnikliwego przyjrzenia się koreańskim czy chińskim rozwiązaniom i wdrożenia skutecznego działania). Oddolnie możemy sobie jedynie przekazywać, żeby wychodzić z domu tylko, kiedy to konieczne (np. na zakupy, ze spacerami też na jakiś czas rozsądnie jest się wstrzymać) i nie wpadać w panikę. Choć to łatwo powiedzieć, zachowanie zdrowego balansu między skrajnym optymizmem a defetyzmem wcale nie należy do najprostszych. Jednak… spróbujmy. Umniejszanie problemu zmniejszy naszą czujność, której bardzo teraz potrzebujemy; z kolei masowy strach, to wysyłanie w kosmos energii, która w niczym nam nie pomoże, a może… zaszkodzić. Nie w jakiś magiczny sposób – w sposób jak najbardziej dosłowny. Na ten trudny czas mogę na pewno polecić niezawodną Iyanlę Vanzant, która na każdy dzień kwarantanny przygotowuje dla nas filmik podnoszący na duchu.
Myślę też, że warto spróbować znaleźć pozytywy zaistniałej sytuacji. Ja na przykład cieszę się z tego, że skoro już muszę być uwięziona, jestem uwięziona w pojedynkę. Rodzina jest znakomitym wynalazkiem, ale tylko w rozsądnych dawkach. Nadmiar czasu pozwala nadrobić wszelkie zaległości: od porządkowych, przez kulturalne (czekające w kolejce książki i filmy) po te… w aktywnościach fizycznych(!). Najważniejsza jest chyba świadomość (po którą muszę się czasem – oczywiście elektronicznie – zgłaszać do przyjaciół), że to kiedyś w końcu minie. Na pewno, przeglądając Facebooka, nieustannie cieszy mnie, że ani poczucie humoru, ani niesamowita kreatywność w mojej ulubionej części tego narodu nie giną. Jestem zachwycona inicjatywą „Kultura w kwarantannie”, która z jednej strony spragnione sztuki w dużych dawkach jednostki skutecznie zatrzymuje w domach, a z drugiej uspokaja ich zlęknione i skołatane serca. W końcu życie pozbawione sztuki nawet bez kwarantanny nie ma sensu…

Wszystkich swoich Czytelników serdecznie pozdrawiam i życzę Wam, żebyście – siedząc w domach –  się nie dawali ani panice, ani głupocie. Swoją drogą największą, jaką do tej pory słyszałam była sugestia, że obecna sytuacja to… zmowa koncernów farmaceutycznych! …a przecież powszechnie wiadomo, że koronawirusa wymyślił i wyprodukował Zakład Ubezpieczeń Społecznych! 😉

P.S. Na deser zamieszczam jedyną piosenkę, jaka mi w tym wypadku przychodzi do głowy.

fot. Marianna Patkowska