XII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2020)

Marianna Patkowska, Paweł Szymański – fot. Anna Szymańska

Pandemia nieźle namieszała nie tylko w naszym codziennym życiu, ale też w kalendarzu imprez kulturalnych. Część z nich nie odbyła się w tym roku w ogóle, część – jak Warszawska Jesień – tylko niektóre koncerty organizowała z udziałem publiczności, a zamkniętą dla niej resztę transmitowała online (co w przypadku tak wymagającej muzyki, jeśli nie ma się w domu fenomenalnego sprzętu nagłośnieniowego, jest rozwiązaniem dosyć średnim). Z ogromną radością przyjęłam więc informację o tym, że XII edycja zakopiańskiej „Muzyki na szczytach” w całości odbędzie się z udziałem publiczności. Niestety nie zdążyłam na jej początek (ponoć znakomity), ale trzy ostatnie dni festiwalu wywarły na mnie ogromne wrażenie!

Perły baroku i surkonwencji
17.09.2020 – czwartek

Tradycją „Muzyki na szczytach” jest Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z artystami odbywające się każdego dnia festiwalu w południe. Publiczność ma wtedy okazję dowiedzieć się trochę więcej o wykonawcach, kompozytorach oraz utworach, które usłyszy wieczorem. Fascynujące w tych rozmowach są nie tylko ciekawostki, jakich nie szczędzą zaproszeni goście, ale przede wszystkim możliwość (dla wielu nieczęsta) zetknięcia się z ich piękną wrażliwością. To świat, w którym się wychowałam i który postrzegam jako swoje środowisko naturalne, ale na przykład dla mojego towarzysza architekta bardzo zaskakującym doświadczeniem było odkrycie, jak bardzo opisywanie malarstwa i architektury przez muzyków różni się od języka architektów i malarzy.
Czwartkowe spotkanie ze znakomitymi instrumentalistami: skrzypkami Szymonem Krzeszowcem, Marcinem Markowiczem i gitarzystą Michałem Nagyem oraz wielkim polskim kompozytorem Pawłem Szymańskim prowadziła Violetta Rotter-Kozera. Dłuższa część rozmowy poświęcona była problemom wykonawczym w utworach Szymańskiego. Kompozytor wyjaśnił też stworzony przez siebie (i Stanisława Krupowicza) termin „surkonwencja” oraz okoliczności jego powstania. (Nie mogę się powstrzymać, by w tym miejscu nie wspomnieć o zażyłej znajomości łączącej moich rodziców i państwa Szymańskich oraz naszych corocznych wspólnych wyjazdach – w czasach mojego dzieciństwa – do fascynującego, opisywanego w światowej architektonicznej prasie domu w Szuminie Zofii i Oskara Hansenów.)
Koncert rozpoczęła Sonata triowa D-dur op. 2 nr 1 Arcangela Corellego i zakończyła Sonata triowa d-moll op. 2 nr 2 tego samego kompozytora. W te barokowe ramy zostały włożone trzy wspaniałe, choć zupełnie od siebie różne utwory Pawła Szymańskiego: Fughetta (dedykowana Michałowi Nagyowi kompozycja na gitarę solo), A due na dwoje skrzypiec i wstrząsający, powalający na kolana A Kaleidoscope for M.C.E. na skrzypce solo, a także Nocturnal after John Dowland op. 70 na gitarę solo Benjamina Brittena. O ile wielbię twórczość tego kompozytora, o tyle to akurat dzieło – nazwane zresztą przez prowadzącą koncert „najwybitniejszym dziełem gitarowym XX wieku” – mocno mnie rozczarowało. Nie tylko wyjątkowo długim cytatem z Dowlanda, bardzo zresztą pięknym, ale samą strukturą i rozplanowaniem czasu i przestrzeni słuchacza.
Perły baroku i surkonwencji
zostały rozsypane przed festiwalową publicznością w najstarszym zakopiańskim zabytku sakralnym – kościółku na Pęksowym Brzyzku. O tym, że trzy lata przed moim narodzeniem udzielał w nim  ślubu moim rodzicom ksiądz profesor Józef Tischner już tu wspominałam. Jakim więc zaskoczeniem było dowiedzieć się od przeuroczego Michała Nagya, że jego rodzice również pobierali się w tym samym miejscu…
Koncert w całości był duchową ucztą, jednak mam nieodparte wrażenie, że na jeszcze wyższy szczyt przeniósł nas na chwilę znakomity Szymon Krzeszowiec (pierwszy skrzypek Kwartetu Śląskiego), wykonując A Kaleidoscope for M.C.E. Szymańskiego. Utwór z 1989 roku, pierwotnie na wiolonczelę solo (kompozytor stworzył wersję na skrzypce w 1997 roku), inspirowany twórczością holenderskiego malarza i grafika Mauritsa Cornelisa Eschera, obezwładnia. Wielka Sztuka jest w moim odczuciu porównywalna jedynie z siłami natury – dopiero w zetknięciu się z nimi uświadamiamy sobie, że istnieje coś dużo większego i ważniejszego niż my sami. Nie sposób też przemilczeć samo wykonanie – Krzeszowiec w swojej grze łączy absolutny perfekcjonizm ze wzruszającą emocjonalnością w najlepszym stylu. Jest to zresztą charakterystyczne dla całego Kwartetu Śląskiego i czyni go tak wyjątkowym – ta gra chwyta za serce i porusza do żywego, ale urzeka też oczarowany nią umysł.
Dostałam tego wieczoru od Szymona piękny prezent – jego płytę „Kaleidoscope”. Oprócz tytułowego dzieła Szymańskiego znajdziemy na niej siedem doskonałych współczesnych utworów na skrzypce solo cenionych polskich kompozytorów – m.in. Krzysztofa Pendereckiego czy Witolda Szalonka, żeby wspomnieć najwybitniejszych. Wszystkim szczerze ją polecam. Jest naprawdę niesamowita.

fot. Marianna Patkowska

Współczesne (re)flexy Beethovena: między eroico
a perpetuum stabile
18.09.2020 – piątek

Piątkowe południowe spotkanie z występującym wieczorem międzynarodowym (japońsko-polsko-holendersko-niemieckim) kwartetem fortepianowym Flex Ensemble, kanadyjskim kompozytorem Gordonem Williamsonem i naszym narodowym dobrem – Pawłem Mykietynem (dyrektorem artystycznym festiwalu) było – jak każde w tym cyklu – niezwykle ciekawe i porywające, a koncert  znakomity!
Dwa utwory: Uwertura i Wariacje Eroica Gordona Williamsona, przedzielone Symfonią nr 3 Eroica Ludwiga van Beethovena, lekkie i dowcipne, równocześnie niezwykle spójne i intrygujące były jak powiew świeżego, kanadyjskiego powietrza.
Następnie usłyszeliśmy najnowsze dzieło Pawła Mykietyna Perpetuum Stabile. Pisałam już o tym kompozytorze i jego geniuszu. Jego wykonywany rok temu II Koncert wiolonczelowy tak mocno otarł się o Absolut, że dalszy kompozytorski rozwój zdawał mi się po prostu niemożliwy. Stąd być może pojawił się we mnie irracjonalny lęk, że żaden kolejny jego utwór nie poruszy mnie nie tyle nawet bardziej, co tak samo. Myliłam się. Intrygujące, kosmiczne Perpetuum Stabile wywarło na mnie wrażenie, z którego nie mogę (i nie chcę) się do tej pory otrząsnąć. W napięciu czekam na płytę…
Ostatnim utworem był piękny Kwartet fortepianowy g-moll op. 25 Johannesa Brahmsa, choć nie ukrywam, że po takiej dawce emocji i kłębiących się w głowie myśli, odebrałam jakąkolwiek muzykę jak atak na swoje prawo do ciszy.
Wyżyny wykonawcze to już od wielu lat norma na tym festiwalu, ale dla przyzwoitości warto wspomnieć, że Flex Ensemble rzeczywiście wspaniały!

Korona Beethovena
19.09.2020 – sobota

Hołd oddany Beethovenowi koncertem finałowym był pięknym i zarazem dosyć oczywistym posunięciem, biorąc pod uwagę przypadającą na ten rok 250. rocznicę urodzin kompozytora. Słynny Belcea Quartet zagrał jego Kwartet smyczkowy nr 7 F-dur op. 59, Kwartet smyczkowy nr 13 B-dur op. 130 oraz Wielką Fugę B-dur op. 133. Choć kompozycja koncertu była jak zwykle fantastyczna, zespół z najwyższej półki a utwory – wiadomo, klasa sama w sobie, miałam pewien problem. I już nawet nie ten, że festiwalowa publiczność ciągle jeszcze nie wie, że po częściach utworów się nie klaszcze. W grze kwartetu Belcea – choć przecież znakomitej – zabrakło mi tego, do czego przyzwyczaił mnie mój ukochany Kwartet Śląski, a o czym pisałam wyżej: namiętności, pasji i serca. Usłyszałam perfekcyjne wykonanie, które było mi niestety całkowicie obojętne. Dosyć zaskakującym zwrotem wydarzeń był więc dla mnie bis: 5. utwór z Pięciu utworów na kwartet smyczkowy Pawła Szymańskiego. O wielkości wykonawców świadczą nie tylko umiejętności techniczne, ale też wrażliwość i wyczucie, które dają o sobie znać właśnie przy wyborze bisu. Tak mocne i piękne zakończenie koncertu, a tym samym całego festiwalu było niesłychanie smaczne. I dopiero w tym utworze usłyszałam nerw i ogień, za którymi tęskniłam przez cały wieczór. (I za ich wcześniejszy brak na pewno nie winiłabym Beethovena, bo i w takim repertuarze znam przecież Kwartet Śląski.)

Podsumowanie

Oprócz całego miodu, jaki mam ochotę sączyć na papier na temat wszystkich tak naprawdę edycji „Muzyki na szczytach”, jest jednak i łyżka dziegciu, którą do tej pory udawało mi się dyskretnie przemilczeć, jednak w tym roku organizatorzy naprawdę przeszli samych siebie. Otóż redakcja książek programowych nigdy nie była mocną stroną tego festiwalu, ale podczas tej edycji koordynatorka wydarzeń towarzyszących swoim słowem wstępnym do oddzielnego programu tychże, wspięła się na prawdziwe szczyty grafomaństwa. Spuszczając zasłonę milczenia na wszystkie błędy logiczne, fleksyjne i składniowe, ujmę to tak: z jednostronicowego tekstu dowiedzieliśmy się trzech rzeczy: że świat niedawno pogrążył się w pandemii, jak dotkliwie nieistotna dla organizatorów festiwalu jest interpunkcja oraz że Beethoven był głuchy.
Tak czy tak, warto kolejny raz na tym blogu wspomnieć osobę, bez której zapału, determinacji i przede wszystkim serca nie byłoby tego festiwalu: prezes Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza w Zakopanem – Danutę Sztencel. „Muzyka na szczytach” to wydarzenie kulturalne na od lat naprawdę światowym poziomie. A Zakopane… no cóż, już dwunasty rok nie zdaje sobie z tego sprawy.

Marianna Patkowska, Zofia Mossakowska, Michał Nagy – fot. Anna Szymańska

P.S. A na deser łączę „A Kaleidoscope for M.C.E.” Pawła Szymańskiego w wykonaniu Szymona Krzeszowca.

Przeczytaj też recenzje dwóch poprzednich edycji:

XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2019)

zdjęcie pochodzi z galerii Muzyki na Szczytach

Tegoroczna „Muzyka na szczytach” była, jak co roku, wydarzeniem bardzo dla Zakopanego ważnym. Na otwierającym festiwal koncercie inauguracyjnym (sobota, 7.09) niestety nie mogłam się pojawić,  nad czym ubolewam. Pozostaje mi więc tylko napisać, że bardzo ceniony Apollon Musagète Quartett przygotował naprawdę piękny program, w którym znalazła się muzyka Wacława z Szamotuł, Roberta Schumanna oraz Franza Schuberta, a także że został wspaniale przyjęty przez publiczność.
Wszystkie koncerty – oprócz „Pejzażu polskiego” Les Femmes – miały miejsce w Hotelu Belvedere, którego sale bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie swoją akustyką.

1. Do trzech razy sztuka

Następnego dnia (niedziela, 8.09) zespół Les Femmes na deskach Teatru Witkacego przedstawił swój autorski spektakl muzyczny „Pejzaż polski”. Choć sam pomysł zebrania dwudziestu dwóch pieśni polskich kompozytorów (m.in. Chopina, Szymanowskiego, Nowowiejskiego, Perkowskiego czy Moniuszki) i stworzenia przy ich pomocy opowieści o losach kobiet w formie scenicznej wydał mi się dość ciekawy, jednak wykonanie było dla mnie pod każdym względem nie do przyjęcia. Zaczynając od poziomu wokalnego każdej z trzech tworzących zespół pań, przez wyczuwalny brak reżyserii, na pozostawiającym również  wiele do życzenia aktorstwie skończywszy. Przedstawienie wprawiło mnie w zażenowanie, jednak za jasne punkty tego wieczoru można uznać samą kompozycję programową oraz pianistę, Sebastiana Godzińskiego.
Kolejnym koncertem (poniedziałek, 9.09) był ten zatytułowany „Moniuszko & Cornelius”. Duże wrażenie zrobił na mnie nie tylko program, ale i cała jego koncepcja. Magdalena Kulig (mezzosopran) i Łukasz Konieczny (bas) w pierwszej części zaśpiewali kilka pieśni Stanisława Moniuszki. Akompaniował im na fortepianie Thomas Cornelius i jako pianista sprawdził się niestety słabo. Jednak w drugiej części mieliśmy okazję wysłuchać jego Czterech sonetów na głos i fortepian do wierszy Adama Mickiewicza i to było rzeczywiście ożywcze. Ciekawostką jest historia towarzysząca powstaniu tego utworu – kompozytor szukał niemieckiego przekładu wierszy Mickiewicza, aż trafił na tłumaczenie… swojego dalekiego przodka, Petera Corneliusa!
Choć ten koncert zaprezentował nam zdecydowanie wyższy od poprzedniego poziom wokalny, prawdziwa rozkosz dla uszu czekała na nas jednak dopiero dnia następnego (wtorek, 10.09), kiedy obejrzeliśmy wspólnie (odtworzoną z DVD) inscenizację „Strasznego dworu” Moniuszki, wystawioną w 2015 roku przez Teatr Wielki – Operę Narodową w Warszawie w reżyserii Davida Poutney’a. Pokaz poprzedził krótki, acz fascynujący i niezwykle barwny wstęp Jerzego Snakowskiego (prowadzącego także koncert dzień wcześniej). Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)
„Straszny dwór”  zna prawdopodobnie każdy. Ja ostatnim razem byłam na nim w operze jako mała dziewczynka i właściwie nie zrozumiałam prawie nic. Drażniła mnie tak duża dawka „ładnej” muzyki tonalnej, nie wciągnęła mnie fabuła, wszystko było za długie i za „normalne” (porównując do warszawsko-jesiennych dźwięków, w których byłam wychowywana). Z podobnym więc nastawieniem przyszłam na pokaz inscenizacji Poutney’a. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy złapałam się na śledzeniu przebiegu zdarzeń z zapartym tchem, na wybuchaniu salwami śmiechu czy nawet pewnym żalu, że opera dobiega już końca. Libretta operowe zazwyczaj są – umówmy się – jakie są, jednak tekst Jana Chęcińskiego jest prawdziwą językową perełką! Nie mam tu na myśli jedynie niesłychanego poczucia humoru autora, ale też jego umiejętność prowadzenia nieustającej zabawy językowej, która absolutnie przetrwała próbę czasu. A Poutney, jako Anglik niemający polskich korzeni i nieuwikłany w to nasze pomnikowe (i – jak się okazuje – krzywdzące) myślenie o Moniuszce, wydobył całą lekkość tej opery, przykrytej do tej pory gruzami polskości i patriotyzmu.  Przede wszystkim umieścił akcję w dwudziestoleciu międzywojennym. Warto tu wspomnieć, że Chęciński w swoim libretcie nie wskazuje dokładnego czasu – fabuła rozgrywa się po prostu między dwiema wojnami (a opera miała swoją prapremierę w 1865 roku). Z dzisiejszej perspektywy dwudziestolecie międzywojenne to czas, który – choć już dość odległy – jest dla nas ciągle zrozumiały. Możemy się z nim utożsamić. To czas młodości naszych – nawet jeśli już nieżyjących – dziadków czy pradziadków, więc nie sucha historia ze szkolnych podręczników, ale tło niektórych rodzinnych opowieści.
Poutney w swojej inscenizacji „Strasznego dworu” urzeka pomysłami tak rozkosznymi, jak tańczenie (do Moniuszki!) charlestona, nieoczywiste i niebywale nowoczesne przedstawienie rodzinnego domu głównych bohaterów czy wreszcie końcową biało-czerwoną rewią – słodką do granic możliwości, choć równocześnie lekkostrawną i przepyszną!

  • Całość można ciągle jeszcze obejrzeć TUTAJ.

2. Wykonawcze szczyty

Na półmetku festiwalu (środa, 11.09) usłyszeliśmy Marcin Zdunik & Aleksander Dębicz Duo (wiolonczela i fortepian), które wykonało  pięć preludiów chorałowych Jana Sebastiana Bacha oraz pieśni renesansowe. Wykonało je jednak w sposób nietypowy, ponieważ preludia Bacha przeplatało ze swoimi własnymi improwizacjami, a renesansowym pieśniom (przedsięwzięcie o wdzięcznej nazwie REnaissance) dało nowe życie, nie tylko aranżując je na wiolonczelę i fortepian, ale również wpuszczając w ich przestrzeń elektronikę.
Pomysł wplatania improwizacji muzyków między utwory Bacha wydał mi się od początku ryzykowny i – jak podejrzewałam – nie do końca się udał. (Warto tu też wspomnieć, że nie były to wcale improwizacje jazzowe, jak w pierwszej chwili może się wydawać.) Nie twierdzę, że powstające na naszych oczach (i uszach) kompozycje nie były dobre, jednak Bach to Bach. Nie wymaga otoczki. To trochę jak dodawanie kostek lodu do najszlachetniejszej whisky. Można, tylko właściwie po co…
Druga część koncertu natomiast bardzo mnie oczarowała. Muzyka renesansowa w ogóle idealnie komponuje się w programach koncertów z muzyką współczesną, więc połączenie jej z delikatną elektroniką wydało mi się wręcz naturalne. Marcin Zdunik i Aleksander Dębicz – o czym opowiadali na spotkaniu w ramach Klubu Rozmów na Szczytach – skupili się na aspekcie postrzegania czasu oraz harmonii w renesansie. Ich REnaissance zatopił słuchaczy w kontemplacyjnym pięknie renesansowych harmonii. A całość była przede wszystkim doskonale zagrana!
Niestety opuściłam bardzo podobno udaną czwartkową prezentację trzech szkół muzycznych, więc następnym koncertem, który mogę opisać, był ten zatytułowany Opera Minima (piątek, 13.09), stanowiący znakomitą okazję do usłyszenia zjawiskowego kontratenora Michała Sławeckiego, który z Wandą Franek (mezzosopran) przy akompaniamencie lutni (Klaudyna Żołnierczyk), harfy (Małgorzata Zalewska) i wiolonczeli (Błażej Goliński) wykonał przepiękne pieśni i arie o miłości z epoki renesansu oraz baroku. Niezaprzeczalna uroda tej muzyki i doskonałe jej wykonanie były przepisem na wspaniały wieczór!
W programie koncertu finałowego (sobota, 14.09) znalazł się II Koncert wiolonczelowy Pawła Mykietyna (mający swoją premierę zaledwie kilka miesięcy wcześniej) oraz trzy poematy symfoniczne z cyklu Moja ojczyzna Bedřicha Smetany. Rozumiem zamysł twórców festiwalu – niepoświęconego przecież w całości muzyce współczesnej – by zakończyć tę edycję Smetaną (nazywanym czeskim Moniuszką). Jednak utwór Pawła Mykietyna (wykonany przez rewelacyjnego Marcina Zdunika i znakomitą, porażającą swoim brzmieniem Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej) wymagał dania czasu i przestrzeni publiczności. Usłyszeliśmy arcydzieło geniusza polskiej muzyki współczesnej (i mówię to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa). Brak przerwy i w pewnym sensie zmuszenie nas zaraz po tak duchowym i głębokim doświadczeniu, jakim była muzyka Mykietyna do wysłuchania najpierw dosyć miałkiej przemowy prowadzącego koncert, a potem skocznego – na swój sposób urokliwego, ale jednak pochodzącego z kompletnie innej estetyki brzmieniowej – Smetany osobiście odebrałam w kategoriach przemocy. Później okazało się, że wcale nie byłam w tym odosobniona.
Warto jednak zaznaczyć, że koncert był na naprawdę najwyższym wykonawczym poziomie, a ja już od dawna pozostaję pod nieustającym wrażeniem Orkiestry Akademii Beethovenowskiej (opisywanej zresztą przeze mnie już rok temu z okazji poprzedniej edycji tego samego festiwalu), która jest naszym prawdziwym narodowym skarbem (tak nie frazuje w Polsce żadna inna orkiestra)!

3. Podsumowanie

Tak samo, jak w latach poprzednich, festiwalowi towarzyszył Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z wykonawcami w dniu ich koncertu o 12.00, prowadzone przez muzykologów i dziennikarzy muzycznych, podczas których można się było dowiedzieć więcej na temat wieczornego koncertu oraz zadać też własne pytania muzykom. Urzekła mnie ubiegłoroczna edycja Klubu, która postawiła naprawdę niezwykle wysoko poprzeczkę tegorocznej. Nie czuję więc dużego zawodu, że w tym roku nie udało się jej przekroczyć. Mogę napisać tylko, że dla mnie, jako językoznawcy, bardzo ciekawe było pewne odkrycie: artysta, który miał najmniej do zaoferowania muzycznie, miał na ogół najwięcej do powiedzenia, choć ilość (liczba!) słów nie przechodziła w językową jakość. Zaobserwowałam tylko jedno odejście od tej reguły, niestety nie na korzyść języka (mianowicie dosyć przeciętne posługiwanie się polszczyzną, które nie stanęło na drodze wybitnemu wykonawstwu muzycznemu). To jednak prawdopodobnie temat na cały odrębny wpis – odchodzenie od sztuki pięknego i ciekawego opowiadania.
Gdybym miała podsumować tę edycję i swoje jej przeżycie dwoma słowami, powiedziałabym bez zastanowienia:

Moniuszko & Mykietyn!

Ten pierwszy, bo odkryłam jego całkiem nową (na szczęście nie seriozną biało-czerwoną) barwę, która naprawdę do mnie przemówiła jakąś swoją uroczą lekkością, a ten drugi, bo choć wielbiłam go od zawsze, zelektryzował mnie swoją wielkością (to też powód, dla którego nie umiem o jego utworze napisać więcej – utworze, który zachwyca, zdumiewa, porusza nie tylko brzmieniem, ale też samą swoją niewiarygodną strukturą).
Zakopane sali koncertowej najprawdopodobniej nie dorobi się nigdy (obym zresztą była złym prorokiem), ale dorobiło się prawdziwego cudu w postaci jednej z najciekawszych imprez kulturalnych tego kraju – Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. Tylko ciągle niestety o tym nie wie…

X Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2018)

fot. Jurek Jurecki [zdjęcie pochodzi ze strony Tygodnika Podhalańskiego]

Niedawno w Zakopanem zakończył się znakomity – jubileuszowy już, bo dziesiąty – Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” organizowany przez Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza. To jeden z najciekawszych i najważniejszych nie tylko w tym województwie, ale także kraju (i myślę, że nie będzie przesadą stwierdzenie, że pretendujący do miana jednego z lepszych również na arenie międzynarodowej)  festiwali muzycznych, którego zakres i rozmach poraża, a konsekwentnie w każdym roku ukazywana niesłychana umiejętność programowania zarówno każdego koncertu z osobna, jak i wszystkich ich razem jako pewnej całości, przywraca wiarę, że to, co było tak ważne dla mojego taty (i w czym był naprawdę świetny), czyli wysmakowana kompozycja jakiegokolwiek przedsięwzięcia, nie odeszło jeszcze zupełnie w zapomnienie. Bez złośliwości, a raczej z pewnym smutkiem (bo wielokrotnie niestety w latach ubiegłych „Muzyka na szczytach” pokrywała się w czasie z „Warszawską Jesienią” i moje serce, skażone od urodzenia muzyką współczesną, zawsze wybierało „Jesień”), muszę po ostatniej edycji WJ stwierdzić, że zabrakło mi teraz w Zakopanem wśród widowni twórców tego sześćdziesięcioletniego już festiwalu. Zabrakło mi ich, ponieważ w naszych prywatnych rozmowach na temat wszystkich moich wątpliwości związanych z niepokojącą mnie jakością nowego programowania „Jesieni”, poruszaliśmy się po czysto teoretycznym gruncie. „Muzyka na szczytach”, zwłaszcza tegoroczna, była namacalnym przykładem na wszystko to, co rozumiem przez termin idealna i spójna kompozycja.
Opisując „Muzykę na szczytach”, nie sposób nie wymienić nazwiska dyrektora artystycznego festiwalu (piastującego tę funkcję już od siedmiu lat) – znakomitego kompozytora Pawła Mykietyna. Nie sposób też nie wymienić nazwiska głównej pomysłodawczyni tego niewiarygodnego przedsięwzięcia – osoby, która jest w stanie dokonać rzeczy niemożliwych (a w tym specyficznym mieście niestety prawie wszystkie związane z tzw. kulturą wysoką urastają do takiej właśnie rangi), melomanki i… lekarki, prezes Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza w Zakopanem – Danuty Sztencel.

Ponieważ wpis jest wyjątkowo długi, lekturę z pewnością ułatwi klikalny
spis treści:

  1. Do DNA – spektakl muzyczny
  2. Koncert inauguracyjny – Kronos Quartet
  3. Epokowe brzmienia
  4. „Rękopis znaleziony w Saragossie” – projekcja filmu
  5. Klasycy kameralistyki – wczoraj i przedwczoraj
  6. Klasycy symfoniki – wczoraj i dziś
  7. Reminiscencje
  8. Koncert finałowy
    Penderecki w Zakopanem, które powinno się wstydzić
  9. Klub Rozmów na Szczytach

Do DNA – spektakl muzyczny
31.08.2018 – piątek

Tegoroczną „Muzykę na szczytach” poprzedziły dwie imprezy zapowiadające festiwal: „Gala Mozartowska” oraz spektakl muzyczny „Do DNA”. Pod koniec lipca, podczas „Gali Mozartowskiej”, na której niestety nie mogłam być, znakomici śpiewacy: Olga Pasiecznik (sopran) oraz Robert Gierlach (bas – baryton) wykonali duety i arie z oper Mozarta.
Druga impreza zapowiadająca odbyła się w przededniu inauguracji festiwalu. „Do DNA” – po raz pierwszy (i prawdopodobnie jedyny) wystawiony w Zakopanem, na deskach Teatru Witkacego – to spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie, w reżyserii Ewy Kaim. Scenariusz opierający się na polskich pieśniach i przyśpiewkach ludowych, zebranych i opisanych przez Oskara Kolberga, został stworzony przez Ewę Kaim i Włodzimierza Szturca, którzy wykonali tytaniczną pracę, dokonując wyboru tych pieśni zarówno spośród tych zgromadzonych w archiwach, jak i tych z dokonanych przez siebie nagrań w terenie (niedawno obejrzana „Zimna wojna” nasuwa mi się na myśl samoistnie). Wszystkie pieśni zaaranżował kompozytor i pianista Dawid Sulej Rudnicki, umiejętnie wydobywając z nich ich surowość, ale też łącząc ją z nutą nowoczesności.
Spektakl zdobył wiele nagród i stanowił zapowiedź festiwalu w niewątpliwie pięknym stylu. Wystawienie go z tej właśnie okazji z jednej strony było ukłonem w stronę tytułowych szczytów, pod którymi tu mieszkamy i w pewnym sensie też w stronę patrona Stowarzyszenia – zakochanego w Tatrach Mieczysława Karłowicza, z drugiej zaś sprowadzeniem pod te szczyty przedsięwzięcia nietuzinkowego, intrygującego, nowoczesnego i ważnego w środowisku.
Jestem bardzo szczęśliwa, że miałam okazję zobaczyć to przedstawienie na własne oczy. Moje wrażenia są jednak dosyć mieszane. Lubię folklor przede wszystkim za to, że nie jest łatwy w odbiorze. W założeniu nie ma nikomu umilać czasu, jest raczej rodzajem języka, którym komunikują się ze sobą mieszkańcy danej społeczności. Więc bywa i wesoły (i równocześnie także miły dla ucha kogoś z zewnątrz), i bardzo nieraz gorzki i trudny. Jak to język – wyraża życie, taka jest jego podstawowa funkcja. Lubię bywać takim niezauważonym obserwatorem, lubię podsłuchiwać ten folklor, który boli, który jest w pełni autentyczny.

Można byłoby powiedzieć, że mieszkam w miejscu, gdzie tylko pójść do byle karczmy i można go usłyszeć, ale nic bardziej mylnego. Ludzie w masie nie lubią muzyki autentycznej, więc gra się dla nich skoczne słowackie czy węgierskie melodie, a muzykę ze Skalnego Podhala można usłyszeć już tylko na rodzinnych imprezach okolicznościowych (patrząc na wiek seniorów rodu, na najbliższy góralski pogrzeb wybiorę się raczej nieprędko).

– dygresja folklorystyczna

Idąc na spektakl „Do DNA”, nie liczyłam oczywiście, że usłyszę wersję nieprzetworzoną. Zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie to rodzaj muzycznego eksperymentu, który zresztą w moim odczuciu wypadł bardzo dobrze (aranże nie zaszkodziły tym pięknym pieśniom, a nawet wydobyły z nich niesamowitą nowoczesność). Problemem było dla mnie jednak silenie się na autentyczność tam, gdzie jej być nie mogło (udawanie śpiewania gwarą, choćby i najlepsze, zawsze pozostanie – dość drażniącym na dłuższą metę – udawaniem). Ludowe przyśpiewki są bardzo proste, a jednymi z ich głównych tematów są oczywiście miłość i seks. Sam rytm, zestawione ze sobą słowa czy linia melodyczna są w nich fascynująco nasycone erotyką. Myślę, że naprawdę nie trzeba sapać do mikroportu i się nienaturalnie wdzięczyć przy każdej głosce, by widz to zrozumiał (nawet ten mniej wymagający). Nie mam oczywiście nic do konwencji porno (osobiście za jednego z ciekawszych twórców dzisiejszych czasów uważam akurat Bruce’a LaBruce’a), ale ciężko znoszę formy pośrednie. Czyli na miejscu autorów albo całkowicie poszłabym w hardcore, albo pozwoliła tym pieśniom zaistnieć bez nadmiernej gimnastyki pań śpiewających, które bardzo usilnie próbowały te przyśpiewki zdominować. Nie bardzo rozumiem czemu. Podobnie jak, rozumiejąc oczywiście niezbyt już młodą koncepcję łączenia tradycji z nowoczesnością, nie jestem przekonana, czy przykładanie widzom patelnią w głowę, w postaci odziania wspomnianych niewiast w bluzy Adidasa (choć w folklorystyczne motywy, jednak z wielkim logo wspomnianej firmy) jest pomysłem dobrym. Nieoczywistość, niedopowiedzenie, brak dosłowności to fantastyczne narzędzia, które w sztuce mają ogromną moc. Poza tym nie bardzo lubię być traktowana przez reżysera jak ćwierćinteligent. No, przynajmniej zanim nie da mi szansy się nim okazać.

Koncert inauguracyjny –
Kronos Quartet
1.09.2018 – sobota

O koncercie inauguracyjnym pisałam już jakiś czas temu – festiwal rozpoczął się jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi, czyli występem znakomitego, niepowtarzalnego Kronos Quartet, a potem napięcie już tylko rosło.

Pełną recenzję tego koncertu wraz z wywiadem z Jagodą Szmytką – jedyną polską kompozytorką graną tego dnia, która w dodatku miała równocześnie światowe prawykonanie swojego najnowszego, napisanego specjalnie na tę okazję utworu – przeczytamy TUTAJ.

Epokowe brzmienia
2.09.2018 – niedziela

Klub Rozmów na Szczytach, fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]

Następnego wieczoru, kiedy emocje po występie Kronosów ledwie zdążyły opaść, znakomity niemiecki kwartet klarnetowy Clarimonia Ensemble wprowadził nas w magiczny dźwiękowy świat klarnetów historycznych. Zespół powstały prawie dwie dekady temu, zgłębia i popularyzuje repertuar muzyczny przeznaczony na te instrumenty historyczne, a jego założyciel, przeuroczy i fascynujący Jochen Seggelke, zajmuje się również ich budową i rekonstrukcją. Koncert odbył się w najstarszym zakopiańskim zabytku sakralnym – prześlicznym kościółku na Pęksowym Brzyzku, w którym onegdaj ksiądz profesor Józef Tischner udzielał ślubu moim rodzicom. Z wnętrzem tego miejsca idealnie korespondowało ciepło i delikatność brzmienia instrumentów, na które komponował kiedyś Mozart. Robił to zresztą właśnie dlatego, że jego chlebodawcy nie chcieli, by zamówiona przez nich na wystawne uczty  muzyka zmuszała ich gości do przekrzykiwania się przy stole, a te klarnety nie mają fizycznej możliwości grania zbyt głośno. (Co, nawiasem mówiąc, dzisiejsi restauratorzy mogliby sobie wziąć do serca; nie przyrównując oczywiście tego, co nam na ogół serwują do muzyki Mozarta.)
W repertuarze utwory z różnych epok – od XVIII wieku po czasy współczesne: oprócz Mozarta także Telemanna, Tauscha, Starka i Strietmana. Dużym zaskoczeniem był dla mnie ten ostatni kompozytor, którego wcześniej nie znałam. Jego Musiquettes I przywodziło mi na myśl całą rzeszę różnych znanych utworów, od Błękitnej Rapsodii Gershwina po piosenki z Kabaretu Starszych Panów, a jedna część do złudzenia przypominała mi „It could be hip” Karin Krog z płyty „Bluesand”. Kiedy wspomniałam o tym Jochenowi Seggelke, śmiał się, że

właściwie ten utwór każdemu coś przypomina i to jest zawsze już prawie „to coś”, ale nigdy tak do końca „to”.

– Jochen Seggelke

Ogromną przyjemność sprawiła mi Clarimonia Ensemble swoim pięknym bisem. Mówi się, że miarą gustu artysty jest to, jak jaki repertuar sobie wybiera do bisów.

Niech za przykład posłuży Moskiewska Orkiestra Symfoniczna, która w 2001 roku po zainaugurowaniu „Warszawskiej Jesieni” – festiwalu muzyki współczesnej – i obfitych brawach, jakie za to otrzymała, „zabisowała” Jeziorem Łabędzim Czajkowskiego, od którego starszy był już tylko Mazurek Dąbrowskiego, grany zawsze z okazji rozpoczęcia festiwalu.

– dygresja bisowa

Wykonała „Salve Regina” z siedemnastego wieku (niestety nie udało mi się dosłyszeć nazwiska kompozytora), przepięknie dopełniając cały koncert. Miejsce, w którym się znaleźliśmy aż prosiło się o chociaż jeden utwór sakralny, a ten zabrzmiał w nim naprawdę poruszająco.

„Rękopis znaleziony w Saragossie”– projekcja filmu
4.09.2018 – wtorek

Poniedziałek (3 września) wyjątkowo wolny od koncertu, można było spożytkować nie tylko na cieszenie się górami, ale także na spokojne obejrzenie wszystkich bezpłatnych wystaw towarzyszących festiwalowi (i trwających przez cały jego czas), a tych organizatorzy „Muzyki na szczytach” przygotowali dla nas w sumie aż pięć (cztery w Zakopanem i jedna Bukowinie Tatrzańskiej).
Wtorek natomiast był wyjątkową ucztą nie tylko dla melomanów, ale także kinomanów! Ponieważ w tym roku osiemdziesiątą piątą rocznicę swoich urodzin obchodzi Krzysztof Penderecki, twórczość tego kompozytora, z kilku zresztą okresów, zajęła szczególne miejsce w programie również przecież jubileuszowej edycji festiwalu. Przypomniany tego wieczoru w Kinie Miejsce prawie trzygodzinny „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa z 1964 roku, był pierwszym i jedynym filmem, do którego Maestro skomponował całą ścieżkę dźwiękową (potem jeszcze w kilku filmach wykorzystano jego muzykę, powstałą jednak z innej okazji).
Zważywszy na to, że elektroakustyczna warstwa tej ścieżki powstała w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia taty (dźwięk realizował Bohdan Mazurek), być może wstydem jest to, że jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam „Rękopisu…”. Tym większą radość sprawiło mi odkrycie go właśnie w tych okolicznościach (i oczywiście na dużym ekranie). Film wbił mnie w fotel – wszystkim, każdym swoim elementem. Muzyka odgrywa w nim właściwie rolę pierwszoplanową i ukazuje wielkość trzydziestoletniego zaledwie wówczas kompozytora. Bo tak doskonale stylizować niektóre fragmenty na Mozarta, inne na Beethovena, kolejne na tradycyjną muzykę hiszpańską, dodając do tego jeszcze kosmiczne przetworzone elektroakustyczne dźwięki, niesłychanie w tamtych czasach nowoczesne i awangardowe i jeszcze tak to wszystko poukładać, by tworzyło ze sobą spójną (wewnętrznie i z obrazem) całość, mógł tylko geniusz.
Do tego sama akcja filmu (oparta na powieści Jana Potockiego) to jeden wielki odjazd. Film ma już przeszło pół wieku, a ogląda się go z zapartym tchem, jakby powstał wczoraj. Z tą jednak różnicą, że pochodzi z czasów, w których aktorzy opanowali sztukę nienagannej dykcji. Może więc nie ma zaawansowanych technologii czy latających obiektów w 3D, ale za to nie trzeba za każdym razem kiedy aktor otworzy usta, wytężać całego swojego aparatu słuchowego, i tak połowy z tego, co wypowie, nie rozumiejąc (że pozwolę sobie znowu wrócić do „Zimnej wojny”). Nietaktem byłoby oczywiście pisanie, że Zbigniew Cybulski, Iga Cembrzyńska, Gustaw Holoubek, Bogumił Kobiela, Barbara Krafftówna czy Franciszek Pieczka (żeby wymienić tylko część tej elektryzującej obsady) dobrymi aktorami byli, ale jednak poraża to, jak bardzo przez ten stosunkowo niedługi przecież czas zdewaluowało się pojęcie „dobry aktor”.
Załączam dostępną w internecie ścieżkę dźwiękową filmu, ale przede wszystkim gorąco polecam obejrzenie go (w całości)!

Klasycy kameralistyki –
wczoraj i przedwczoraj
5.09.2018 – środa

Zawodowe obowiązki niestety uniemożliwiły mi wybranie się na środowy koncert, czego do teraz nie mogę odżałować, bo wiem (znając wszystkie wykonywane na nim utwory, a także rozmawiając z zachwyconą publicznością), że był niesamowity. W programie znalazły się cztery tria trzech różnych kompozytorów (tworzących w XIX, XX i na przełomie XX i XXI wieku) na różne składy: dwa fortepianowe, jedno na fortepian, skrzypce i waltornię oraz jedno na skrzypce, róg i fortepian.

Gorąco zachęcam do wysłuchania ich właśnie w zaproponowanej przez organizatorów kolejności, za którą chylę czoła!

Klasycy symfoniki – wczoraj i dziś
6.09.2018 – czwartek

Kolejnym pięknym koncertem był króciutki, ale przejmujący koncert czwartkowy, podczas którego znakomity Zespół Muzyki Dawnej Konfraternia Caper Lublinensis wykonał Trzy utwory w dawnym stylu Pendereckiego (stanowiące część ścieżki dźwiękowej do „Rękopisu znalezionego w Saragossie”), Koncert skrzypcowy  D-dur Mozarta oraz Symfonię nr 45 fis-moll, Pożegnalną Haydna.
Chyba po raz kolejny przekonałam się o tym, że przy całym szacunku i uznaniu, z Mozartem mam tak jak z Chopinem. Jego muzyka (może oprócz fenomenalnego Requiem) nigdy nie trafia do mojego serca, a zawsze gdzieś obok, w zupełnym przeciwieństwie do Haydna, który mnie zachwyca totalnie. Słuchania muzyki dawnej ciągle się jeszcze uczę. Nie jest to dla mnie jednoznaczne i proste. Są oczywiście wyjątki, takie jak większość muzyki średniowiecznej i wczesnorenesansowej, genialny Bach czy cudowny Szostakowicz, ale na pewno łatwiej mi słuchać Stockhausena niż Straussa.
To w pewnym sensie dość zabawne, że „Muzyka na szczytach” swoją widownię powoli, konsekwentnie i z cierpliwością otwiera na nowe, coraz bardziej współczesne brzmienia, obierając za punkt wyjścia muzykę dawną, prostszą do przyswojenia. Z mojej jednak perspektywy, czuję się wrzucona na dość głęboką poważną dawną wodę, tylko od czasu do czasu łapiąc się znajomych kół ratunkowych, w postaci np. Trzech utworów w dawnym stylu Pendereckiego. Ale to bardzo ciekawe i ważne dla rozwoju doświadczenie. Zwłaszcza, że podczas tego festiwalu mamy do czynienia nie tylko ze znakomitym programem, co będę do znudzenia powtarzać, ale także z doskonałymi wykonawcami (kluczem nie zawsze jest ich ogromna rozpoznawalność, ale zawsze prezentowany przez nich najwyższy muzyczny poziom).

Reminiscencje
7.09.2018 – piątek

Po piątkowym koncercie, którego myśl przewodnią stanowiło wspominanie tego, co było (bardzo zresztą wielopłaszczyznowe), wszyscy wyszli z kościoła, w którym się odbywał, jacyś tacy odmienieni, zamyśleni. Jedna znajoma stwierdziła, że „on był jak modlitwa”. Mam właściwie bardzo zbliżone odczucia. Było nostalgicznie i w pełnym tego słowa znaczeniu po prostu pięknie. W programie usłyszeliśmy utwory współczesne (Maciejewskiego, Pendereckiego, Panufnika, Przybylskiego i Schönberga) będące albo hołdem złożonym innym artystom bądź ich dziełom, albo swoistego rodzaju rozliczeniem kompozytora z przeszłością.
Bardzo mnie poruszył zwłaszcza Verklärte Nacht Arnolda Schönberga, który, choć pisał fantastycznie, zaczynał się już straszliwie męczyć w kajdanach tonalności, co pchnęło go jakiś czas później do kompletnego zrewolucjonizowania myślenia o muzyce i zaproponowania światu dodekafonii i atonalności.

Koncert finałowy
Penderecki w Zakopanem, które powinno się wstydzić
8.09.2018 – sobota

W przeciwieństwie do poprzednich tytułów koncertów, które wymyślili organizatorzy festiwalu, ten powyższy (kursywą) jest oczywiście mój, ale po kolei.
Koncert finałowy okazał się wisienką na torcie. Choć trudno było sobie nawet wyobrazić już jakiekolwiek zaskoczenie, kiedy cały festiwal prezentował tak wysoki poziom, jednak jakoś udało mu się przerosnąć najśmielsze oczekiwania. Znakomita (to frazowanie, ta dynamika, to zgranie!), najmłodsza w kraju, Orkiestra Akademii Beethovenowskiej pod batutą  fenomenalnego – ściśle współpracującego z Krzysztofem Pendereckim – Macieja Tworka wykonała Sinfoniettę no. 1 per archi i Concerto per flauto ed orchestra da camera (na flecie Łukasz Długosz) Pendereckiego oraz VII Symfonię d-moll, op. 70 Dvořáka. W ramach bisu sam Penderecki zadyrygował swoim poruszającym „Agnus Dei”, które – jak w przypadku bisu Clarimonii Ensemble – wywołało we mnie podobne emocje. Znów byliśmy w kościele i znów wypełniająca go tak piękna muzyka sakralna była idealnym dopełnieniem całości koncertu, a w tym wypadku także zamknięciem całego festiwalu.
A teraz kilka gorzkich słów o wstydzie. Można sobie zadać pytanie czemu ciągle siedzieliśmy w jakimś kościele. Otóż nie z powodu nadmiernej pobożności wszystkich organizatorów, lecz braku sali koncertowej. Tak, choć pewnie ciężko to sobie wyobrazić, Zakopane, splecione już nierozerwalnie z nazwiskami Karłowicza, Szymanowskiego czy Góreckiego od kilkudziesięciu lat nie ma sali koncertowej, od czego gorsze jest właściwie już tylko to, że nie ma też potrzeby stworzenia takiej sali, która byłaby równocześnie ośrodkiem kultury, kształcącym i uwrażliwiającym nowe pokolenia melomanów. Problem jest znacznie poważniejszy niż polityczne przepychanki. Miasto od kiedy sięgnę pamięcią, kto by nie był u jego władzy, nie jest zainteresowane kulturą wysoką. Wybudowanie takiej sali jest już od lat jednym z celów Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza.
W ramach festiwalu codziennie przed koncertem odbywał się „Klub Rozmów na Szczytach”, który bardziej szczegółowo opiszę za chwilę. Przed koncertem finałowym Maestro Penderecki zaszczycił nas, wraz z małżonką, swoją obecnością na takim spotkaniu. Rozmawialiśmy głównie o muzyce, jednak w pewnym momencie został poruszony problem braku sali, co być może zaowocowało tym, że tuż przed wieczornym koncertem w trakcie licznych podziękowań, Krzysztof Penderecki, korzystając z dostępu do mikrofonu, nazwał sprawę po imieniu, stwierdzając:

– Brak sali koncertowej w Zakopanem to wstyd dla miasta.

– Krzysztof Penderecki

Co spotkało się oczywiście z zasłużonymi gromkimi brawami. Brawami, które (na przemian z buczeniem) chwilę później celowo zagłuszały przemówienie zastępcy burmistrza, kiedy już dowiedzieliśmy się z niego m.in., że „miasto wykonuje wiele w celu popularyzacji muzyki, na przykład… transmituje Sylwestra”, a także, że „bardzo potrzebujemy wsparcia Krzysztofa Pendereckiego do budowy takiej sali”. Innymi słowy muzyka ma się u nas dobrze, bo przecież wystąpił tu Sławomir, a zasłużony na świecie, osiemdziesięciopięcioletni kompozytor w ogóle z Zakopanem nie związany ani rodzinnie, ani sentymentalnie jest potrzebny, by komuś na drugim końcu Polski zechciało się zrobić coś ważnego dla tak naprawdę siebie, swoich dzieci i wnuków. Zawsze uważałam, że kompozytorzy są światu potrzebni, ale przecież nie do tego!
Ogromnym paradoksem jest to, że cała ta żenująca sytuacja (przemówień kompletnie nie na miejscu) z pewnością nie powinna zaistnieć w kościele, jednak… nie mamy sali. Z drugiej strony, gdybyśmy ją mieli, przemówienia okazałyby się zbędne.
Tak czy tak, jeśli kiedykolwiek, za którejkolwiek władzy taka sala w Zakopanem wreszcie powstanie, trzeba pamiętać, że w znacznej mierze będzie to przede wszystkim sukces Danuty Sztencel – największej orędowniczki tego pomysłu.

Klub Rozmów na Szczytach

Klub Rozmów na Szczytach, fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]

Jak wspomniałam wyżej, każdego dnia koncertu (czyli z wyjątkiem poniedziałku i wtorku) o godzinie 12.00 w cudownym wnętrzu Willi „Dom pod Jedlami”, niedostępnym niestety na co dzień zwiedzającym, gościł „Klub Rozmów na Szczytach”, czyli spotkania z artystami, którzy tego dnia grali podczas wieczornego koncertu. Wszystkie rozmowy, podobnie zresztą jak koncerty, prowadzone były przez znakomitych dziennikarzy muzycznych, spośród których muszę wyróżnić wspaniałą Agatę Kwiecińską, urzekającą gigantyczną wiedzą, kulturą osobistą, taktem i klasą.
Mieliśmy fantastyczną możliwość poznania osobiście nie tylko wspaniałych instrumentalistów, ale przede wszystkim wrażliwych, bogatych wewnętrznie erudytów, którzy dzielili się z nami cząstką swojego cudownego świata. Wzruszyła mnie np. Sunny Yang, wiolonczelistka Kronos Quartet, mówiąc:

– Zanim zaczęłam mówić, moim pierwszym językiem była muzyka. Dlatego grając, mogę najpełniej wyrażać swoją prawdę.

– Sunny Yang

Czyż to nie piękne? Czy też Jochen Seggelke z Clarimonia Ensemble, który na pytanie, czy kiedy zaczynał swoją przygodę z budowaniem klarnetów historycznych, jego rolą było wykonanie tylko jakiejś części takiego instrumentu (a zaczął tę przygodę z potrzeby serca, niewiele na samym początku o tym fachu wiedząc), odpowiedział z ogromnym, szczerym uśmiechem:

– Nie, na szczęście miałem ten komfort, że od początku do końca robiłem wszystko zupełnie sam.

– Jochen Seggelke

Jubileuszowa edycja „Muzyki na szczytach” z pewnością przejdzie do historii jako wielkie święto muzyki. Mnie przeniosła na chwilę w inny wymiar. Wymiar, w którym brak jazgotu i tej panoszącej się, przyjmowanej już bezwiednie bylejakości. Wymiar, w którym szanuje się słuchacza i zapełnia się mu ciszę tylko tym, co jest tego naprawdę warte.

„Czy w niebie jest cyrk?” Teatr Witkacego w Zakopanem

zdjęcie pochodzi ze strony

spektakl na podstawie prozy:
Aglaji Veteranyi
adaptacja:
Justyna Kowalska,
Mateusz Przyłęcki
reżyseria: Justyna Kowalska
scenografia i kostiumy: Katarzyna Lewińska
muzyka: Michał Sarapata
pełny opis wraz z obsadą

Miałam ogromną przyjemność (jeśli tak można nazwać przeżycie duchowe, jakim niewątpliwie było doświadczenie tego spektaklu) zobaczyć przedstawienie „Czy w niebie jest cyrk?” w Teatrze Witkacego już kilka miesięcy temu. Jednak z powodu natłoku obowiązków, jak i potrzeby przeżycia i przetrawienia tej sztuki w sobie, piszę o niej dopiero teraz.
Nie znam całej prozy wspaniałej rumuńskiej pisarki Aglaji Veteranyi, jednak jej książka, którą przeczytałam dobre kilkanaście lat temu – „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” – jest jedną z ważniejszych w moim życiu. Na jej podstawie (jak również dwóch innych tekstów autorki: „Regał ostatnich tchnień” i „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani masło”) powstało w Teatrze Witkacego przedstawienie wyjątkowe i również – jak autobiograficzna proza Veteranyi –  wbijające w fotel.
Rzecz dzieje się w rodzinie artystów cyrkowych, którzy uciekli z Rumunii przed represjami Nicolae Ceaușescu za granicę, mając ogromne nadzieje na lepsze i godne życie. To jednak – nawet poza Rumunią – okazuje się bardzo trudne, a losy rodziny – dramatyczne. Główną bohaterką jest dziewczynka o niebywałej wrażliwości (Aglaja Veteranyi opisuje siebie samą), która przygląda się swoim nietypowym bliskim i ma niesamowity dar wyjątkowo oryginalnej narracji. Wkrótce wszystko się zmienia i musi wraz z przyrodnią siostrą stawić temu czoła. Równocześnie ciągle pielęgnuje swoją inność, płynącą zarówno z rumuńskiego pochodzenia (ciągle powtarzane z siostrą, coraz to drastyczniejsze wersje bajki o dziecku gotującym się w mamałydze), jak i życia w rodzinie cyrkowców (opowiadanie wszystkim, że jej „mama wisi za włosy”). Zadaje też mnóstwo zaskakujących pytań…

Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze?
Czy dziecko smakuje jak mięso z kurczaka?
Czy kroi się dziecko w plasterki?
Czy podczas spadania umiera się ze strachu?
Czy rzeczywiście w niebie jest cyrk?
Czy Bóg mówi w obcych językach?
Czy rozumie też obcokrajowców?
I ile jest zagranic?

– Aglaja Veteranyi „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”

Proza Veteranyi chwyta za serce – jest niesłychanie poruszająca, czasem wręcz drastyczna, choć równocześnie przepełniona niesamowitą poetyckością i dziecięcą niewinnością. Zastanawiałam się, jak zostanie wystawiona, bo choć spektakl ma bardzo przejrzystą fabułę, jednak siła książek Veteranyi polega przede wszystkim na posługiwaniu się językiem.
Justyna Kowalska – współautorka adaptacji, reżyserka i odtwórczyni głównej roli – poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem znakomicie (również zresztą aktorsko – rola wydawała się być napisana dla niej)!
Choć miałam wrażenie, że druga część spektaklu dość wyraźnie odróżniała się od pierwszej i była być może odrobinę zbyt dramatyczna, jednak całość bardzo mnie ujęła i poruszyła. I – jak zawsze – zadziałała magia samego Teatru Witkacego, który jest miejscem pod każdym względem wyjątkowym.

„Miód dla dakini”

scenariusz: Dechen Roder
reżyseria: Dechen Roder
gatunek: kryminał
produkcja: Bhutan
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Honeygiver Among the Dogs
pełny opis filmu wraz z obsadą

Wybierając się na ten film, nie do końca nawet miałam świadomość, na co dokładnie idę. Ktoś zaprosił mnie w ostatnim momencie, ja wiedziałam tylko, że pokaz odbywa się w ramach cyklu, do którego mam zaufanie*, ale nie zdążyłam nawet doczytać żadnego opisu. I dobrze, bo akurat azjatyckie kino tego dnia nie byłoby prawdopodobnie rozrywką mojego pierwszego wyboru. A nawet jeśli zaintrygowałaby mnie wzmianka o tym, że to kryminał, także pewnie moje oczekiwania okazałyby się rozbieżne z tym, co miałam ogromną przyjemność przeżyć podczas seansu. A miałam przyjemność doświadczyć kina zupełnie innego od wszystkiego, co do tej pory widziałam; kina nieoczywistego, przepełnionego magią, głębią, bardzo mi bliską buddyjską duchowością i czystym pięknem.

Dakini – w buddyzmie tybetańskim istota personifikująca żeńskie aspekty oświecenia. W tantrze personifikuje żeńską energię seksualną stanowiącą archetyp stworzenia.

Wikipedia

Fabuła nie jest bardzo zawiła, ale naprawdę – choć akcję trudno nazwać specjalnie wartką – wciąga i trzyma widza w napięciu. Małomówny, skupiony na swojej pracy, racjonalny i niespecjalnie z natury wylewny detektyw Kinley przyjeżdża do bhutańskiej wioski prowadzić śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia przeoryszy żeńskiego klasztoru położonego w niesamowitych, niewymownie urokliwych, spowitych mgłą lasach. Sprawa od początku wydaje się dziwna, a mieszkańcy wioski jednoznacznie wskazują jako winną intrygującą Choden, która nie pochodzi stąd, mieszka sama i jest przez tutejsze zabobonne społeczeństwo uważana za diabła. Niewrażliwy na przesądy Kinley próbuje dociec prawdy, wyruszając za Choden w wędrówkę, która w pewnym momencie okazuje się wędrówką również wgłąb siebie samego.
Niewiarygodna lekkość, przenikanie się rzeczywistości i fikcji, jak również racjonalnych działań i magii dostrzeganej w pewnym porządku świata przez osoby mocno uduchowione są w tym filmie otulone tą niesamowitą mgłą, leniwą zielenią i niewymuszonym naturalnym pięknem krajobrazów. Nic, co widzimy, nie jest oczywiste, prawie wszystko jest intuicyjne – gra z naszą wrażliwością.
Nie sposób nie wspomnieć też o rewelacyjnej, poruszającej muzyce, którą „Miód dla dakini” uświetnił Tashi Dorji. Gorąco wszystkim ten film polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Miałam ogromną przyjemność zobaczyć ten film w ramach doskonałego i bardzo dla naszego miasta ważnego cyklu „Kino, którego szukasz” – pokazy odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz