„Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur

fot. Bożena Szuj

rok wydania: 2023

Natalią Tur – socjolożką, mediatorką rodzinną, a także przyszłą terapeutką, znaną większości internautów jako Nishka, – zachwyciłam się już dawno temu, trafiając na prowadzonego przez nią  vloga i stając się wierną fanką jej kanału. Zostałam absolutnie oczarowana jej niesamowitym radiowym głosem, ale też tym, ile merytorycznych i mądrych treści (przede wszystkim z zakresu psychologii) potrafi w swoich krótkich i lekkich filmikach zmieścić.
Kiedy dowiedziałam się, że napisała książkę… moje uczucia – jak zwykle w tego typu sytuacjach – były mieszane. Z jednej strony oczywiście przepełniała mnie ciekawość i intuicja, że będzie to pozycja wartościowa, a z drugiej (i to też powód, dla którego nie czytuję zbyt wielu blogów) obawiałam się, czy zadowoli mnie językowo, bo czytelnikiem jestem niestety wybrednym. Koniec końców zwyciężyła intuicja i nabyłam książkę zarówno w wersji papierowej, jak i w formie audiobooka. Ten zresztą polecam wszystkim szczególnie, bo czyta go sama Autorka ze wsparciem Patryka Ołdziejewskiego, a jak już wspominałam, głos Nishki jest jej ogromnym atutem.
Dziś, po lekturze (głównie odsłuchiwanej, ale nie tylko), mogę się tylko uderzyć w piersi, że przed zakupem na chwilę się zawahałam. Książka jest rzeczywiście znakomita, i to na wielu poziomach.

  • W stopce nie zostało wyszczególnione nazwisko redaktora i korektora, ale czuć tu obecność specjalistów z obu tych dziedzin, z czym niestety różnie dziś bywa, nawet kiedy wydaje się książki w cenionych wydawnictwach.
  • Projekt graficzny, sam na niego pomysł (o czym za chwilę), font, jego wielkość, czy w końcu format i wielkość całej książki zachwycają!
  • No i the last but not least, sam styl pisania Natalii jest wciągający, lekki. Autorka nierzadko wywoła na twarzach czytelników uśmiech (żeby wspomnieć moje ulubione „bielinki zakochanielinki” czy „Dolcze & Zakochana” ze strony dwudziestej), a pisze przecież o sprawach niełatwych i – jeśli podejdziemy do lektury poważnie i zechcemy pod jej wpływem coś w sobie zmienić – niewygodnych.

Na 231 stronach (samego tekstu) o formacie (mniej więcej) B6 Nishka upchnęła tony merytorycznej wiedzy, w żadnym miejscu – mówiąc kolokwialnie, – nie lejąc wody. To, co wymagało powtórzenia, umieściła w podsumowaniu każdego rozdziału, porządkując przekazywaną wiedzę. W bardzo rozbudowanej bibliografii znajdują się tak ważne nazwiska, jak: Eric Berne, Erich Fromm, John M. Gottman, Pia Mellody, Jürg Willi czy Bogdan Wojciszke, żeby wymienić tylko kilka. Mottem książki są dwa cytaty: Ericha Fromma i Carla Gustava Junga, z których ten drugi wydaje mi się najlepszym wyjaśnieniem, czemu warto odłożyć na półkę stare romansidła i sięgnąć po „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”:

Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem.

– Carl Gustav Jung

Jak książka jest zbudowana

fot. Bożena Szuj

Autorka zdradziła, że pierwotnie jej książka miała być dostępna wyłącznie w wersji elektronicznej, a więc w formie audiobooka i e-booka, jednak pod wpływem próśb swoich obserwatorów zdecydowała się też na trudniejszą w dystrybucji wersję papierową. Rozczulił mnie (widoczny na powyższym zdjęciu) pomysł ukrycia tytułu na wewnętrznym skrzydełku:

skrzydełko ukrywa tytuł, by dać komfort osobom, które nie chcą eksponować zawartego w nim dylematu.

– wyjaśnia Natalia

Bardzo podoba mi się projekt okładki (autorstwa Bartka Goldyna).

Kłębek symbolizuje chaos myśli i emocji, których często doświadczamy, i który lektura książki może pomóc rozplątać.

– pisze dalej w swoich mediach społecznościowych Natalia

i podkreśla, że kolor fioletowy również jest nieprzypadkowy, gdyż stanowi połączenie niebieskiego symbolizującego rozum (książka naszpikowana jest wiedzą) oraz czerwonego symbolizującego emocje, „które Autorka chce w nas wzbudzić”. Ja bym się jednak pokusiła o jeszcze inną interpretację: z lektury dowiadujemy się bardzo wiele o ludzkich emocjach, o tym, jak sobie z nimi radzić zdrowo, ale też jak próbujemy sobie z nimi radzić niezdrowo. Nishka nie tylko stawia pytanie, kto jest odpowiedzialny za nasze emocje, ale przede wszystkim bardzo konkretnie i rzeczowo na to pytanie odpowiada. A to, oczywiście, może w czytelnikach wzbudzić przeróżne emocje.

fot. Bożena Szuj

O czym jest ta książka
i do kogo jest skierowana?

fot. Bożena Szuj

We Wstępie Autorka wyjaśnia tytuł w następujący sposób:

Tytuł „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” ma podwójne znaczenie. Z jednej strony odnosi się do dylematu związanego z dalszymi losami związku. Z drugiej strony nawiązuje do rozstania się z dziecięcymi strategiami funkcjonowania, które wpędzają i nas, i nasz związek w chorobę. Tymczasem do zbudowania zdrowego związku potrzebne są dwie dorosłe osoby.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

I w tym prostym wyjaśnieniu mieści się odpowiedź na pytanie, dlaczego czasem jest nam w relacjach z innymi trudno. Dziecięce strategie funkcjonowania stosowane w dorosłym życiu (bez względu na to, czy bezwiednie sami się nimi posługujemy, czy posługują się nimi nasi bliscy) unieszczęśliwiają nas wszystkich i generują relacyjne problemy. Kiedy dorastałam (a jesteśmy z Nishką prawie równolatkami), panowało przekonanie, że dzieci to dzieci, a dorośli to dorośli. Zupełnie jak by z biegiem lat wszystko to, co było w nas dziecięce, automatycznie zamieniało się w dorosłe i nie było już do poprzedniego stanu rzeczy żadnego powrotu. Jak by wszystkie deficyty naszego dzieciństwa z latami wyparowywały bez konieczności przepracowania. Tymczasem nie da się wyrosnąć z dzieciństwa jak z za małych spodni, które oddajemy komuś bez żalu. Wszystko to, co poszło w naszym dzieciństwie nie tak, pozostanie w nas do końca, jeśli nie przepracujemy tego terapeutycznie sami lub z pomocą fachowca. Dorosłości, rozumianej jako umiejętność wzięcia za siebie odpowiedzialności, musimy się dziś nauczyć. W tym miejscu warto też zaznaczyć, że nasze pokolenie (osoby urodzone w latach 80.) było wychowywane przez pokolenie, które swoje wychowanie otrzymało z kolei od osób dotkniętych traumą wojny. Brak zdrowych wzorców w poprzednich pokoleniach oznacza, że wszystko to, co do tej pory uznawaliśmy za naturalne, może – zwłaszcza w świetle najnowszych psychologicznych badań i odkryć – się okazać niezdrowe. I nie chodzi tu ani o czyjąkolwiek winę, ani o złe intencje (ten rodzaj myślenia również należy do „dawnego świata”).
Przeczytałam całkiem sporo cenionych psychologicznych książek, obserwuję znakomite zagraniczne naukowe kanały internetowe, odbyłam kilka terapii (z czego za najważniejszą i najbardziej otwierającą oczy uważam terapię grupową), ale tak naprawdę dopiero dzięki lekturze „Związku na zakręcie”, który znakomicie uporządkował moją wiedzę, widzę, że wiele osób, które przez lata odbierałam jak poważne, surowe i budzące posłuch, używa w gruncie rzeczy dziecięcych strategii funkcjonowania. Widzę też drugą, równie ważną, o ile nie ważniejszą rzecz – sama wpadam czasem w dziecięce strategie funkcjonowania. Wpadam w nie w bardzo konkretnych sytuacjach. Kiedy zmierzenie się z życiem, stanięciem z nim twarzą w twarz jak dorosła osoba, mnie przerasta. Żeby cokolwiek w sobie zmienić, żeby nad czymkolwiek pracować, musimy to sobie najpierw uświadomić. To najbardziej bolesna część terapii, bo nasz mózg się broni. Nie po to używał tyle lat wszelkich mechanizmów obronnych (które były adekwatne np. wtedy, kiedy byliśmy dziećmi, ale potem zaczęły nam utrudniać życie), żeby teraz się z nimi bez walki rozstać. Nie chcemy przyznać przed terapeutą (lub/i grupą), a przede wszystkim sami przed sobą, że jest w nas część niezdrowa, część do naprawy, bo utożsamiamy tę część z naszą osobowością. I niestety poniekąd mamy w tym rację (co również dość boleśnie uświadomiły mi terapeutki). Jednak – jak pisałam wyżej – kluczem do wszelkich zmian jest świadomość.
Książka „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” w wielu miejscach przypomina terapię, więc też może być dla czytelników czasami niewygodna. Sama łapałam się na tym, że póki w jakimś opisie widziałam zachowania bliskich, czułam się pewnie, a kiedy olśniło mnie, że sama podlegam podobnym mechanizmom czy strategiom funkcjonowania, moja pewność siebie diametralnie malała. Jednak pewną cudowną mądrością kilkukrotnie przez Natalię powtarzaną, jest ta, że zdrowym jest widzenie rzeczy takimi, jakie są, a nie zaklinanie ich (jak to mają w zwyczaju… dzieci).

O czym jest ta książka?

Najkrócej mówiąc, „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalii Tur jest o zdrowych relacjach. Autorka odnosi się do współczesnej psychologii, podaje też wiele znakomitych przykładów w formie scenek rodzajowych, rozkładając na czynniki pierwsze sytuacje konfliktogenne i pokazując, jak zdrowo i bez niepotrzebnych napięć rozmawiać o tym, co nas uwiera. Przede wszystkim jednak, jak nie przerzucać odpowiedzialności za nasze samopoczucie na drugą osobę, tylko wziąć ją na siebie.

Książka zawiera głównie przykłady z obszaru relacji romantycznych: związków partnerskich lub małżeństw, ale można na nią spojrzeć również pod kątem innych bliskich relacji, na przykład przyjacielskich lub rodzicielskich.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

Do kogo jest skierowana?

Wbrew być może pozorom, adresatami książki nie są wyłącznie osoby, których związek przechodzi kryzys. Zabrzmi to, jak banał, ale jestem przekonana, że każdy powinien po nią sięgnąć i nawet, jeśli wyniesie z niej niedużo (bo nie będzie na więcej w danym momencie gotowy), to korzyści z jej lektury będą w jego życiu odczuwalne.
Sama jestem czytelnikiem na pewno jeszcze nie do końca sterapeutyzowanym, ale ciągle w terapeutycznym procesie. Czytelnikiem, który poznał już swoją diagnozę, który wkłada wraz z partnerem sporo pracy w swój związek, czytelnikiem, który mimo że nie studiował psychologii, miał jej na swoich studiach bardzo dużo (SWPS, wiadomo). W końcu jestem też czytelnikiem otwartym na nowe, mocno zaciekawionym psychologią i posiadającym pewną całkiem niezłą intuicję, o czym za chwilę. Ogromną siłą tej książki jest to, w jaki sposób Autorka pomaga czytelnikom uporządkować zdobytą już wiedzę. Chociaż równocześnie nie mogę napisać, że z książki Natalii Tur nie dowiedziałam się niczego nowego. Dlatego na pewno polecam ją nie tylko laikom, ale też tym, którzy mają jakąś lub też całkiem rozległą psychologiczną wiedzę.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego z całego serca ją polecam?

fot. Bożena Szuj

Jak pisałam wcześniej, jesteśmy pierwszym pokoleniem, które wychodzi z przekazywanych pokoleniowo m.in. wojennych traum. Pokoleniem, dla którego z całą pewnością jest ratunek. (W starszych pokoleniach to oczywiście kwestia indywidualna jednostek, ale skostniałość poglądów często niestety uniemożliwia już skuteczną terapię.) Oznacza to, że nierzadko musimy odciąć się grubą kreską od wszystkiego, co wtłaczano nam w dzieciństwie, zrozumieć przemoc, jakiej być może doświadczaliśmy (nie wypierać jej!)  i wyleczyć rany, przez które w naturalny sposób, podświadomie, możemy ranić dalej kolejne pokolenia. Każda książka, która w sposób merytoryczny i bez egzaltacji tłumaczy, na czym polegają zdrowe relacje międzyludzkie jest nam dziś bardzo potrzebna. Nishka nie dość, że taką właśnie pozycję wydała, ma wyjątkowy dar pisania o sprawach trudnych z ogromną empatią (która tak mnie poruszyła już w samym pomyśle ukrycia tytułu w wewnętrznym skrzydle okładki) i delikatnością. Wstrzymuje się od ocen, a poprzez przykłady w formie scenek pokazuje czytelnikom, jak można w spokojny sposób komunikować się ze sobą bez przemocy. Do odpowiednich wniosków mogą dojść sami.
Mam gdzieś w środku cichą satysfakcję, że wiele rzeczy intuicyjnie czułam, zanim o nich przeczytałam u mądrzejszych od siebie. Od powstania mojego bloga, począwszy od pierwszego walentynkowego tekstu „Czy bycie połową jest jednostką chorobową?”, piszę właśnie o tym, jak krzywdząca jest dawna romantyczna wizja miłości, ale też jak bardzo to, co przyjęliśmy jako normalne czy naturalne, nie jest zdrowe.  (Przypomniałam też sobie o wpisie „Stara baśń”, w którym powołuję się na pewien niezwykle inspirujący filmik Nishki.)
Dziś lektura książki „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” poskładała mi wiele elementów w jedną całość i mam ochotę wykupić cały nakład (na co mnie niestety nie stać) i porozdawać wszystkim ludziom, uważnie ich potem z lektury odpytując!

Osobiście nie jestem zwolenniczką audiobooków, jednak „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” jest naprawdę wyjątkowy, więc z całego serca polecam nabycie zestawu wersja papierowa + audiobook. Śledzenie wzrokiem tekstu i równocześnie słuchanie czytającej go kojącym głosem Natalii przenosi przyjemność czytania w jakiś całkiem nowy, lepszy wymiar.

Na wszelki wypadek zaznaczę, że – jak zwykle – nie jest to wpis sponsorowany.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser serwuję dziś dostępny w sieci fragment tegoż audiobooka.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Powrót z Bambuko” Katarzyna Nosowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Wielka Litera
rok wydania: 2020

Jakiś czas przed świętami natrafiłam przypadkiem na wywiad z Kasią Nosowską poświęcony jej najnowszej książce „Powrót z Bambuko” i… wpadłam po uszy! Zachwyciłam się sposobem, w jaki opowiadała o swojej wewnętrznej przemianie, zachwyciłam się też bijącą od niej łagodnością (i dla świata, i dla samej siebie), niewiarygodną mądrością i wrażliwością, również językową. Ta ostatnia nie była dla mnie zresztą przecież zaskoczeniem – od dawna poruszają mnie teksty jej piosenek, jednak przegapiłam jej poprzednią książkę. (Dziś wiem, że to błąd, który trzeba szybko naprawić.)
Ponieważ – co zdradza tytuł –  książka opowiada o tym, jak każdy z nas dał się kiedyś zrobić w bambuko przez wychowanie (a jego rodzice przez swoje) i narzucone z góry normy,  ale też jak z tej niedobrej krainy wrócić („wrócić”, nie „wyjechać”!) do bezpiecznego i naszego miejsca, od razu wiedziałam, że „Powrót z Bambuko” to idealny prezent dla każdej matki. Po głębszym zastanowieniu poczułam jednak, że również dla każdej córki, jak i… po prostu każdego człowieka. Nabyłam więc dwa egzemplarze: jeden na prezent dla mamy pod choinkę, drugi – jako prezent dla siebie samej. Przez moment miałam zresztą pod swoim dachem aż trzy „Powroty z Bambuko” – moja przyjaciółka z podstawówki, która przyjechała do nas na kilka dni, przywiozła ze sobą do czytania właśnie tę lekturę. Był to zresztą, nawiasem mówiąc, nie tylko przemiły, ale też niesamowicie terapeutyczny czas dla nas trojga, a często przez nią przywoływane spostrzeżenia Katarzyny Nosowskiej poddawaliśmy, zachwyceni, wnikliwej analizie.
Kiedy we wspomnianym na początku mojego tekstu wywiadzie prowadząca go Magda Mołek wspomniała, że podczas czytania płakała na przemian ze śmiechu i wzruszenia, uznałam że najprawdopodobniej mój odbiór tej książki będzie odrobinę mniej emocjonalny. Myliłam się. Być może czytanie w czasie, w którym pozostałam słomianą wdową (co akurat lubię), a być może ogólne obniżenie nastroju sprawiły, że słowa Nosowskiej rzeczywiście wyciskały z moich oczu łzy ze skrajnie rozbieżnych powodów. Sugestia, że przyznanie artyście Złotego Fryderyka „jest jak zakaz wykonywania zawodu” lub szczegółowy opis „przykładowego strumienia myśli z lutego 2020” rozłożyły mnie na łopatki, a jej głębokie refleksje dotyczące macierzyństwa, trudnych relacji z bliskimi i sposobu, w jaki nas (moje pokolenie też) wychowywano są tak boleśnie wręcz trafne, a równocześnie pełne kojącego spokoju i miłości, że rozklejały mnie zupełnie. Godne uwagi jest zresztą to, że nawet najzabawniejsze fragmenty są podszyte tak nieprawdopodobną wnikliwością, że na ogół śmieszą i wzruszają równocześnie.
Złapałam się też kilka razy na tym, że choć w jakiejś sprawie mam skrajnie odmienny pogląd od autorki, to nie buduje to we mnie najmniejszego napięcia. Czytałam z ciekawością, jak uzasadnia poglądy, które odbiegają od moich. Ta reakcja nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakoś szczególnie zaskakująca, dlaczego więc piszę, że się na tym „złapałam”? Bo uświadomiłam sobie właśnie wtedy, że długie lata działałam w dziwnym mechanizmie najeżania się, kiedy ktoś przedstawiał swoje inne od moich racje. Czułam się atakowana. Wydawało mi się, że czyjaś niezgoda jest wytoczeniem mi wojny – a już przeświadczenie, że brak mi argumentów do obrony swojego zdania sprawiało, że zaczynał mi się osuwać grunt spod nóg. Dziś wiem – czemu więcej miejsca poświęciłam m.in. w tekście „Trudna sztuka rozmowy” – że wszystkiemu winne jest niskie poczucie własnej wartości. Atakuje nas tylko to, czemu pozwolimy nas atakować. Inna sprawa, że jeśli nie tylko odbiorca, ale również nadawca komunikatu ma nie dość wysokie poczucie własnej wartości, niemal każda rozbieżność opinii może doprowadzić do niepotrzebnej eskalacji sztucznie wytworzonego konfliktu. Tymczasem Nosowska używa wyłącznie komunikatu ja – dzieli się swoimi przemyśleniami, nie narzucając ich nikomu. Bije od niej łagodność i wyczuwalna świadomość tego, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś się z nią zgodzi, czy nie. To jej przemyślenia i nie powinny podlegać dyskusji. Taka perspektywa momentalnie rozładowuje jakiekolwiek napięcia u odbiorców mniej stabilnych, których szeregi powoli staram się opuścić. Nagle okazuje się, że na czyjeś odmienne zapatrywania na jakiś temat możemy – zamiast wyciągać z rękawa stos kontrargumentów – zareagować życzliwym:

O, to ciekawe, że można spojrzeć na to zagadnienie tak inaczej, niż ja na nie patrzę.

– zdrowy sposób reagowania na inny pogląd

Kluczem jest tu właśnie świadomość swojej wartości – bez niej dryfujemy zagubieni, przyznając sobie prawo do ingerencji w cudze życie, podczas kiedy boimy się zająć swoim (a tylko do tego mamy prawo).
Celowo w tej nietypowej może recenzji nie piszę zbyt dużo o samej treści książki, bo nie chcę niczego jej przyszłym czytelnikom zdradzić, odbierając frajdę czytania. Pisanie Nosowskiej przepełnione jest czułością. Jako wrażliwy i wnikliwy obserwator, przedstawia świat w sposób niebanalny, intrygujący, a przede wszystkim rozczulający. Autorka jawi mi się jako niesłychanie ciepła osoba, do której kiedy przyjdzie się z problemem, zaoferuje swoją uwagę, cudowne poczucie humoru i niebywałą empatię, równocześnie wstrzymując się od rad i nie roszcząc sobie praw do posiadania jedynej słusznej racji. Każdy z krótkich rozdziałów mógłby być odpowiedzią na nurtujący mnie problem lub zagadnienie („Powrót z Bambuko” porusza zarówno tematy pozornie błahe, jak i te naprawdę ciężkiego kalibru). Wyobrażałam sobie, czytając, że siedzimy razem na kanapie, popijając coś dobrego i rozmawiamy, a wokół jest po prostu bezpiecznie. Wyjątkowa książka pięknej, wyjątkowej Kobiety. Wyjątkowego Człowieka.

P.S. Na deser łączę dwa wywiady z Katarzyną Nosowską: pierwszy, o którym wspominałam w tekście, został przeprowadzony przez Magdę Mołek, drugi – przez Marka Sekielskiego  (w znakomitym i wstrząsającym cyklu  „Sekielski o nałogach”, który gorąco polecam) oraz ważną dla mnie bardzo piosenkę Nosowskiej „Nagasaki”.

fot. Marianna Patkowska

„Jak nie dać sobą manipulować; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2020
oryginalny tytuł: Pourquoi trop penser rend manipulable:
Protéger votre mental de l’emprise

Ostatnio mój przyjaciel śmiał się ze mnie, że w ogóle obchodzę imieniny, bo co to niby za powód do świętowania, że wraz z resztą polskich Mariann posiadam  imię? W samym założeniu byłabym skłonna się z nim zgodzić i nawet zrezygnować z traktowania drugiego czerwca w sposób szczególny, ale tylko pod warunkiem, że zamiast tego raz w roku – oprócz urodzin i Świąt Bożego Narodzenia – dostanę jakiś upominek. Tak bez okazji. Głupia nie jestem! Co więcej, nie dość, że nie jestem, to jeszcze myślę dużo za dużo (co doczekało się wśród moich znajomych cudownej nazwy mariankowanie). Jakąż więc cudowną niespodzianką był dla mnie tegoroczny imieninowy właśnie prezent… kolejna, trzecia już, część biblii dla mariankujących (inaczej nadwydajnych mentalnie) autorstwa Christel Petitcollin pod tytułem „Jak nie dać sobą manipulować”! Książka poświęcona jest ogólnie pojętej asertywności i radzeniu sobie z ludźmi, na których zagrania – jako prawopółkulowcy – jesteśmy mocniej narażeni.
(Tak, budowa tego wstępu jest przykładem na typowe dla nas – adresatów tej książki – myślenie rozgałęzione.)

fot. Marianna Patkowska

Autorka, za którą zdążyłam się już stęsknić, bezceremonialnie rozprawia się z manipulatorami, którym się zazwyczaj wydaje, że mogą bezkarnie wykorzystywać neurologiczną odmienność prawopółkulowców. Petitcollin zna ich jak zły szeląg, więc nie z nią te numery! Wzruszającą matczyną troską otacza nadwydajnych mentalnie – swoje małe życiowe nieporadki, wznosząc się na wyżyny cierpliwości, tak przy nas rzeczywiście czasem potrzebnej. (Tłumaczenie nam, po raz kolejny, że niektórzy ludzie mają po prostu złe intencje budzi w nas zawsze tak samo duże zdumienie.) Nie ma jej jednak za grosz dla manipulatorów. Ich inteligencję, wbrew powszechnej opinii, uważa za zdecydowanie przereklamowaną, a źródła chwilowo sprawowanej przez nich nad prawopółkulowcami władzy doszukuje się w niepewności siebie i nieumiejętności stawiania granic, które nadwydajnych mentalnie charakteryzują. W tej sytuacji ofiary pozostają nimi tylko do momentu, w którym nie przejrzą (w gruncie rzeczy prymitywnych) gierek swoich oprawców. Petitcollin nie ma dla manipulatorów litości, porównując ich do niesfornych dzieci uprzykrzających życie swoim rówieśnikom z czystej złośliwości. Co więcej, uważa, że umysłowo i emocjonalnie pozostali oni na poziomie dwunastolatków, podczas gdy brak wiary w siebie i podatność na słowa każdego, kto ma jej w nadmiarze sprawiają, że prawopółkulowcom bardzo trudno zrozumieć, że często przewyższają manipulatorów intelektualnie. Autorka zwraca też uwagę na to, że – jakkolwiek nie byłoby to trudne – brak wyraźnego postawienia się manipulatorowi jest swoistego rodzaju „współudziałem w zbrodni”. Ta teza budzi dużą niezgodę u większości nadwydajnych mentalnie czytelników, jednak warto stanąć ze sobą w prawdzie – złu należy się sprzeciwiać. Ale do tego trzeba je najpierw umieć nazwać po imieniu.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover utworu „Grave” z repertuaru Summer Walker. Jego doskonały tekst traktuje co prawda o niezwykle przydatnej umiejętności spuszczania irytujących adoratorów na drzewo, ale w szerszym znaczeniu może stanowić też przepis na rozprawienie się z wszelkimi pozostałymi uciążliwymi bliźnimi (manipulatorów nie wyłączając). Jeśli ktoś koniecznie musi podzielić się mądrością, o którą go nie prosiliśmy, najlepiej zaproponować mu, żeby po prostu umieścił ją na naszym nagrobku. Będzie nam równie przydatna co za naszego życia, a bzdury pisane zawsze znajdą jakiś krąg odbiorców.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

 

„Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Je pense Mieux

Lekturą, która z pewnością odmieniła moje życie, porządkując mi raz na zawsze wiele rzeczy w głowie, była fantastyczna „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” autorstwa mówczyni oraz trenerki w zakresie komunikacji i rozwoju osobistego, a także terapeutki – Christel Petitcollin. Dzięki niej zrozumiałam w pełni swoją inNość, a dokładnie nadwydajność mentalną, jak nazywa tę przypadłość Petitcollin, pracująca z takimi pacjentami już prawie dwie dekady. Cechuje ich „źródło dowodzenia” ukryte w prawej, a nie – jak u 85% populacji – lewej półkuli mózgowej.
Jakaż była więc moja radość, kiedy… dostałam w prezencie część drugą tej cudownej książki – „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”! Przyznam, że po przeczytaniu „Jak mniej myśleć” miałam dosyć mieszane uczucia. W trakcie jej lektury byłam zachwycona tym, że ktoś mnie nareszcie tak trafnie zdiagnozował, ale potem, kiedy zetknęłam się z reakcjami lewopółkulowców nazywanych przez Petitcollin normalnie myślącymi (osobiście podchodzę do tego akurat terminu ze sporą rezerwą) na mój entuzjazm, poczułam się nieco zbita z pantałyku. Dzielili się oni bowiem na ogół na dwie grupy: albo uważali się również za prawopółkulowców, którymi ewidentnie nie byli, albo kompletnie nie potrafili zrozumieć tej neurologicznej przypadłości (naszego „innego okablowania mózgu”). Grupą, która traktowała książkę poważnie, umiejąc w pełni przyswoić jej sens, było wąskie grono prawopółkulowców właśnie, a także nieliczne przypadki bardzo otwartych, wrażliwych i ciekawych świata lewopółkulowców. Kiedy wzięłam do ręki „Jak lepiej myśleć” i zaczęłam w pierwszym rozdziale czytać opinie o pierwszej części, jakie docierały w niesamowicie obszernej korespondencji do autorki (która niewielki wycinek przytoczyła, resztę streszczając), zamarłam. Znowu okazało się, że nie byłam w swojej najpierw ekscytacji, a potem zagubieniu jedyna. Dzieliliśmy to doświadczenie wspólnie. Takie odczucie kosmicznej jedności zawsze nas, prawopółkulowców, wzrusza.
O ile pierwsza część wyjaśniała samo zjawisko nadwydajności mentalnej, o tyle w drugiej autorka bierze nas (trochę czasami takie zagubione dzieci we mgle) za rękę i objaśnia krok po kroku otaczający świat. Wie, jak go widzimy, wie też, jak widzą go lewopółkulowcy. Rozumie więc doskonale, skąd biorą się wszelkie nieporozumienia między nami i radzi jak najskuteczniej ich unikać. Wraca też do ważnych zagadnień z części pierwszej, których nie zdołała w niej rozwinąć. Nie szczędzi nam swoich cudownych uszczypliwości podszytych jednak ogromną życzliwością i sympatią dla tych różnych specyficznych głupotek, które lęgną się czasami w naszych umęczonych ciągłym analizowaniem głowach. Wie, że otrzeźwi nas dopiero przeczytanie ich na głos. Jest idealną matką i terapeutką w jednym!
Lektura „Jak lepiej myśleć”, niesamowitym zrządzeniem losu, przypadła na bardzo ważny czas w moim życiu, w którym wyruszyłam najdalej od siebie, by zanurkować w sobie najgłębiej. (Była jednym z opisywanych w moim tekście spadochronów.) Pojęcie w pełni tego, że jestem nadwydajna mentalnie i że to w znacznym stopniu wpływa i będzie wpływać na moje codzienne życie, dodało mi ogromnej siły. Zrozumiałam, że to nie przypadłość, lecz prawda o mnie. (Z niej wynikały granice, które w przytaczanym wpisie postawiłam i przez złamanie których byłam zmuszona całkowicie zakończyć swoją nNiesamowitą podróż.) To otworzyło przede mną zupełnie nową perspektywę, pomogło zaakceptować się w pełni i dać się ponieść mózgowi, który oprócz nadprodukcji myśli, umie też – jak się okazało – całkiem sprawnie wykrywać w zarodku zagrożenie i od razu mnie o tym alarmować.
Jasna też dla mnie stała się nareszcie przewrotność tytułu pierwszej części „Jak mniej myśleć” – jakby z nas nie drwili lewopółkulowcy, wcale nie o to chodzi (autorce, Wszechświatowi), żebyśmy myśleli mniej (ktoś przecież musi myśleć więcej, żeby normalnie myśleć mógł ktoś)! Chodzi o zminimalizowanie wynikającego z tego zbędnego bólu dla nas samych. To my się męczymy (zadręczając się po cichu), nie wy, obserwując kosmiczną szybkość naszych umysłów, kiedy zaczynamy mówić!
Obie książki są więc właściwie o tym, jak lepiej myśleć, z tym, że tytuł pierwszej miał prawdopodobnie przyciągnąć uwagę naszą i naszych bliskich, którzy od razu rozpoznali w nim nas, a z kolei jej treść zapoznała czytelników z opisywanym zjawiskiem.

fot. Marianna Patkowska

W „Jak lepiej myśleć”, mając już narzędzia, wchodzimy dużo głębiej. Fantastyczne jest w tej książce to, że w całości jest odpowiedzią autorki na wszystkie listy czytelników po lekturze pierwszej części, z których wyodrębniła powtarzające się prośby i problemy, rozkładając je teraz na czynniki pierwsze.
Gorąco wszystkim „Jak lepiej myśleć” polecam i choć oczywiście lepiej przeczytać obie części, jednak nieznajomość pierwszej nie utrudnia zrozumienia drugiej.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

„Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

fot. Zofia Mossakowska

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Maria Frączak
wy
dawnictwo: Hachette Polska
rok wydania: 2009

oryginalny tytuł: Life with my sister Madonna

Nie jestem może wielką fanką Madonny, nie jestem jednak ignorantką, jeśli chodzi o jej dokonania. Posiadam trzy płyty tej artystki i bardzo je lubię, resztę z grubsza znam, a album  „Ray of Light” uważam za jeden z ciekawszych w historii muzyki rozrywkowej (podobnie jak co najmniej trzy jej ostatnie płyty za absolutne nieporozumienia). „Moje życie z Madonną”  wpadło w moje ręce zupełnie przypadkiem na kiermaszu taniej książki w Katowicach. Przekonała mnie do niej przede wszystkim cena (niższa o złotówkę od ceny znakomitego żurku śląskiego w pobliskim barze), ale też rekomendacja Hirka Wrony na tylnej okładce, zapewniającego, że Christopher Ciccone – autor, a prywatnie brat Madonny i jej długoletni pracownik – uraczy nas „wartkim językiem” i oczaruje swoją „wielką wrażliwością”. W rzeczy samej! Był to – oprócz żurku – jeden z moich najlepszych katowickich zakupów.
Wiem, że książka została przez wielu krytyków (i pewnie też wielu fanów Madonny) przyjęta jako wylewane przez Christophera Ciccone żale na kobietę, dzięki której osiągnął sukces i pieniądze, a z którą jest teraz skonfliktowany, i że na pierwszy plan wysuwa się tu jego niewdzięczność. Nie mogę się z tym jednak zgodzić. W moim odczuciu autor pisze przede wszystkim o swojej bardzo trudnej (miejscami nawet toksycznej) relacji z ukochaną siostrą. Siostrą, którą wielbi ponad życie, w którą jest wpatrzony jak w obraz, którą bezgranicznie podziwia (choć umiejąc obiektywnie ocenić jej wokalne i aktorskie zdolności), która równocześnie ma przecież jego krew i geny, więc może go zrozumieć, jak nikt inny, ale też która potrafi go zranić jak nikt inny. W pewnym sensie jest to dla mnie studium współuzależnienia – problemu, który choć na ogół dotyczy relacji dwojga ludzi, w której jedno jest uzależnione, tak naprawdę odnosi się do sytuacji, w której problem/choroba (czy w przypadku Madonny – osobowość) jednego inwazyjnie przekracza granice drugiego.
Jaki obraz Madonny wyłania się więc z książki jej brata? Bardzo niejednoznaczny (co jest chyba najlepszym dowodem na to, że zarzuty wobec autora są bezpodstawne). Obraz fascynującej, silnej, hipnotyzującej, uwodzicielskiej, piekielnie inteligentnej, zaradnej, wytrwałej, upartej, pewnej siebie, kontrolującej (z biegiem lat coraz bardziej obsesyjnie) kobiety, która miewa momenty całkowitego zwątpienia w siebie, z którymi radzi sobie w bardzo ryzykowny sposób, mianowicie pozując w niegasnącym świetle fleszy. Kobiety, która nie bardzo lubi i nie bardzo umie rozmawiać o uczuciach. Kobiety, która potrafi niewiarygodnie silnie oddziaływać na losy stykających się z nią osób (w tym swojego brata). Kobiety pochodzącej z katolickiego domu, która w wieku pięciu lat straciła matkę – jedno i drugie odcisnęło na niej ogromne piętno. Im jednak bardziej zagłębimy się w lekturze, tym mocniej do nas dojdzie, że na pewnym etapie jej kariery doszła do tej charakterystyki jeszcze jedna cecha – niewiarygodna bezwzględność połączona z kompletnym brakiem wrażliwości. Bezwzględność, która pojawiała się znikąd i potrafiła równie szybko ustąpić pięknym gestom (niektóre jej maile do brata były naprawdę wzruszające).
Błędem jednak jest czytanie tej książki jako prawdy objawionej. To nie jest literatura faktu. To wspomnienia Christophera Ciccone, prawdopodobnie najszczersze, na jakie mógł się zdobyć, ale jednak opisywane przez pryzmat jego własnego odbioru rzeczywistości. Warto też sobie uświadomić, że te same zdarzenia opisane i przez Madonnę, i którąkolwiek z osób, których dotyczyły (w „Moim życiu z Madonną” pojawia się mnóstwo znanych nazwisk), na pewno różniłyby się zarówno od wspomnień Christophera, jak i między sobą nawzajem. Każdy człowiek jest inny, ma odmienną wrażliwość, gdzie indziej rozkłada akcenty. Nie ma to nic wspólnego z prawdą czy kłamstwem, a innym filtrem, jakim w przypadku książki jest jej autor.
W trakcie lektury odtwarzałam każdą z tras koncertowych, o których czytałam. Z ogromną przyjemnością wróciłam do starszych i nowszych wywiadów z Madonną, których oglądanie zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność, bo niewiele popowych gwiazdek może się poszczycić tak wielką inteligencją jak ona. Uwielbiam jej skupione na przeprowadzającym wywiad dziennikarzu spojrzenie (ma chyba jedne z najpiękniejszych oczu w show-biznesie), precyzyjne, składne odpowiedzi i nierzadko pytania zadawane w drugą stronę – jest cudownym wyzwaniem, któremu, mówiąc szczerze, mało kto sprostał. Zobaczyłam też przedziwny dokument „W łóżku z Madonną”, który bardzo polecam – warto połączyć jego oglądanie z lekturą książki Christophera, by nie dać się za bardzo zwieść ani jej, ani jego narracji. Obejrzałam również dwa filmy fabularne, w których zagrała (głupiutką, ale dosyć uroczą komedyjkę „Rozpaczliwie poszukując Susan” i absolutnie pod każdym względem fatalny „Układ prawie idealny” – „Evitę” już na szczęście miałam za sobą, choć niesmak pozostał do dzisiaj).
Madonna od zawsze wydawała mi się fenomenem – bardzo przeciętną piosenkarką o dosyć ładnym, ale cieniutkim głosiku, słabą aktorką (a może tylko filmy, w których grała takie były; nie wiem, bardzo podoba mi się sformułowanie jej brata, że „najlepiej wychodziło jej granie siebie samej”) i profesjonalną tancerką, której taniec jednak mnie osobiście nigdy nie zachwycił. Równocześnie brak talentu w przynajmniej dwóch wyżej wymienionych dziedzinach rekompensowała z nawiązką jej niebywała i niekwestionowana charyzma oraz doskonałe wyczucie rynku i konsumenckich potrzeb. Dlatego też pewnie bardziej interesuje mnie czytanie o jej osobowości i tym, jak ta osobowość kształtowała jej najbliższych, niż o przebiegu jej kariery.
„Moje życie z Madonną” rzeczywiście niesamowicie wciąga i jest fantastycznie napisane, a autor zdaje się – mimo emocjonalnego tonu – mieć jednak spory dystans do siebie i wydarzeń, które opisuje (urzeka mnie jego ironia i bardzo wysublimowane poczucie humoru). Wbrew zarzutom wobec książki, przebija przez nią ogromna miłość Christophera do siostry. Miłość w wielu momentach bardzo trudna, czasem ocierająca się nawet o nienawiść. Ciągłe zbliżanie się i oddalanie od siebie rodzeństwa staje się motywem przewodnim, podobnie jak wzajemne ranienie się i zażegnywanie sporów (niestety za każdym razem bez rozmowy).
Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone.

Ciężko mi też nie wspomnieć o tym, że jako czytelnik mam duży żal do firmy Roboto Translation za niesolidnie wykonaną pracę redaktorsko-korektorską. W książce roi się od błędów interpunkcyjnych, z czego najczęstszym są spacje przed przecinkami, ale też zdarzają się potknięcia ortograficzne (np. słowo „zahamowania” piszemy przez „h”). Shame on you!

P.S. Na deser łączę piosenkę, która będzie chyba najlepszym – choć być może nie dla wszystkich oczywistym – podsumowaniem tej książki.

fot. Marianna Patkowska

„Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Je pense trop: Comment canaliser ce mental envahissant

Półtora miesiąca temu, z okazji swoich urodzin, dostałam od przyjaciela książkę, która okazała się jednym z najlepszych prezentów, jakie otrzymałam w życiu!
Po zapoznaniu się z jej tytułem (i okładką!) czy pobieżnym przejrzeniu książki rzeczywiście moim bliskim może nasunąć się na myśl moja osoba (i że ciągle wszystko rozpamiętuję, i mielę w umyśle, i że ten leniwiec), jednak uważna lektura przerażająco trafnie rozkłada mnie na czynNiki pierwsze. Bo tak naprawdę jest to książka o mnie.
Każdy człowiek (choć w niektórych przypadkach naprawdę ciężko w to uwierzyć) posiada mózg składający się z lewej – odpowiedzialnej za logiczne myślenie i racjonalność – oraz prawej – odpowiedzialnej za emocje i uczucia – półkuli. Innymi słowy, w mózgu każdego z nas mieszka rozum (lewa półkula) i serce (prawa półkula).  Równocześnie półkula lewa dominuje u większości ludzi, a ściślej… u 80 – 85% populacji (tzw. „normalnie myślących”). Pewną neurologiczną anomalią jest, jak to ładnie nazywa autorka książki, Christel Petitcollin „inne okablowanie mózgu”, czyli dominacja półkuli prawej. Prawopółkulowcy, nieprzeciętnie zdolni, czy też nadwydajni mentalnie (takiej terminologii trzyma się Petitcollin) to osoby o niesamowicie rozwiniętej empatii, ogromnej wrażliwości (na skraju przewrażliwienia) i ponadprzeciętnie rozwiniętych wszystkich pięciu zmysłach, których mózgi pracują dzień i noc na pełnych obrotach. Z tego lakonicznego opisu może wynikać, że to dość nieskromne, że tak szybko zaliczyłam się do grona prawopółkulowców, bo przecież ich charakterystyka to właściwie same pozytywy, każdy chciałby się do niego zaliczać! Otóż w praktyce właśnie niekoniecznie. Warto pamiętać, że opisane w książce dylematy, problemy i rozterki będą dla lewopółkulowców kosmiczną abstrakcją, a prawopółkulowcy właśnie odnajdą w nich swoją codzienność. Zrozumieją też szybko neurologiczne uwarunkowania swojej dręczącej ich i mocno odczuwalnej odmienności, a czasem też jakiegoś osamotnienia.
Natręctwo myśli, hiperestezja, epizody depresyjne mimo wrodzonej radości życia, rozbudowany do granic możliwości idealizm, duża (czasem uporczywa) kreatywność, myślenie rozgałęzione, silna potrzeba pogłębionych, wręcz intymnych kontaktów z bliźnimi przy niemal całkowitym braku potrzeby podtrzymywania kontaktów powierzchownych, duży problem w adekwatnym podejściu do krytyki, którą – niezależnie od intencji nadawcy – jednoznacznie utożsamiamy ze sobą, nie zaś z naszym postępowaniem, to tylko kilka pierwszych z brzegu typowych dla prawopółkulowców cech, które równocześnie doskonale mnie charakteryzują.
Jedyna różnica, którą widzę między sobą a większością opisywanych przez autorkę przypadków, jest taka, że przestałam wątpić w swój intelekt i swoją wartość, choć – jak każdym prawopółkulowcem – miotają mną skrajności, więc miewam oczywiście i pod tym względem gorsze chwile. Jednak nie wątpię już (nie zawsze tak przecież było!) po pierwsze dlatego, że bardzo dużo udało mi się przepracować na terapii, a po drugie miałam niebywałą przyjemność obserwować umysły osób mających ponadprzeciętny iloraz inteligencji (150 IQ, które lokowało ich wśród zaledwie 2% populacji), co z jednej strony niesłychanie stymulowało mój mózg, a z drugiej pomogło mi też odkryć jego własną potęgę. Christel Petitcollin ostrzega jednak na ogół chętnych nadwydajnych mentalnie przed zrobieniem sobie testów IQ, gdyż są one jej zdaniem „pisane przez lewopółkulowców dla lewopółkulowców” i w przypadku osób, którymi „zawiaduje półkula prawa”, nawet jeśli są one nieprzeciętnie inteligentne, testy mogą wykazać nieadekwatne do rzeczywistości wyniki, co albo wpędzi nadwydajnych mentalnie we frustrację, albo utwierdzi ich w niesłusznym przekonaniu, że są gorsi lub głupsi niż reszta społeczeństwa.
Lektura książki, której autorka jest mówczynią i trenerką w zakresie komunikacji i rozwoju osobistego, a także terapeutką, która już od siedemnastu lat pracuje z nadwydajnymi mentalnie, uświadomiła mi również, że nietypowość mojego rodzinnego domu polegała na tym, że skupiał on nie jedną, nie dwie, ale aż trzy osoby nadwydajne mentalnie! Każde z nas było nadwydajne w odrobinę inny sposób (w sensie ja z tatą w inNy, a mama w inny), ale niewątpliwie każde z nas było prawopółkulowcem, co z pewnością mogłoby zainteresować genetyków.
Mam też przekonanie, że ludzie odbierają mnie najczęściej w dość skrajny sposób – albo obdarzając mnie pokładami niesamowitej życzliwości, wyrozumiałości i uczucia, na które zawsze wydaje mi się, że nie zasłużyłam (tak reagują na mnie wszystkie dzieci, przez co czuję się największą szczęściarą na świecie) albo wielkiej, nieskrywanej wrogości i zniecierpliwienia. Jeśli ktoś przyjmuje mnie zupełnie neutralnie, to tylko wtedy, kiedy włożę sporo pracy w to, by mnie zbyt dobrze nie poznał. Książka „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” pomogła mi wreszcie zrozumieć, że tzw. „normalnie myślący”, czyli lewopółkulowcy, siłą rzeczy nigdy nie zrozumieją mojej potrzeby wchodzenia głębiej, tak jak i ja nigdy nie zrozumiem, jak można się zadowalać jedynie powierzchownością (w moim rozumieniu oczywiście i wg tylko moich standardów), choć i jedna, i druga optyka ma swoje plusy i nie jest gorsza czy lepsza od pozostałej. Co jednak ważniejsze, możemy się nauczyć żyć koło siebie, rozumiejąc, że nasze mózgi są po prostu inaczej skonstruowane, co samo w sobie jest przecież piękne. Najważniejsze jednak, by odróżniać przeciętnych lewopółkulowców od manipulatorów i dręczycieli, bo ci ostatni stanowią dla osób nadwydajnych mentalnie realne zagrożenie. Dobrze sobie z tego zdawać sprawę i odcinać się emocjonalnie od takich jednostek.
Pewnym olśnieniem było dla mnie przeczytanie, że jedną z lepszych metod na poskromienie rozgałęzionych myśli jest sporządzenie mapy myśli i uświadomienie sobie, że właściwie mój blog zarówno przez formę, jaką mu nadałam, jak i przez swoją klikalną strukturę jest sam w sobie rodzajem mapy myśli właśnie.
Ogromnie polecam tę lekturę zarówno tym, którym wydaje się, że ich umysł za chwilę eksploduje i że być może przybyli z odległej planety, jak i tym, którzy chcieliby mnie lepiej poznać.
A kiedy tak na nią patrzę, próbując zredukować wszystkie zbyteczne myśli, pojawia mi się jednak ta jedna, wiodąca… czy tytuł nie powinien przypadkiem brzmieć „Jak myśleć mniej”? W końcu punkt ciężkości jest tu postawiony na zbyt dużo myśli, a nie na sam proces myślenia… 😉

fot. Marianna Patkowska/Zofia Mossakowska

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

„Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos” manNip

fot. Kaloudis Basilis

rok wydania: 2012

Nie zamierzam oczywiście recenzować swojej własnej książki, bo byłoby to grubą przesadą, jednak pomyślałam, że warto w jednym miejscu opisać historię jej powstania zarówno dla tych, którzy ją posiadają i lubią, jak i tych, którzy się wahają, czy ją nabyć. Troszkę już o tym wspominałam na blogu wcześniej, ale ponieważ Czytelników przybywa, napiszę o tym jeszcze raz.
Po raz pierwszy pojechałam (tak, „pojechałam”, autobusem… podróż trwała prawie 30 godzin…)  na Thassos w 2008 roku i momentalnie zakochałam się w tym miejscu. Wyspa – oprócz niewiarygodnej urody (jest nazywana szmaragdową i najbardziej zieloną ze wszystkich greckich wysp) – ma zdecydowanie magiczne właściwości i mocno uzależnia. Każdy, kto tam choć raz był, na pewno zrozumie o czym mówię. Ona wzywa. Wzywa do powrotu i niezwykle ciężko się temu oprzeć. Kolejne moje wakacje były już dłuższe i bardziej intensywne. Więcej w ich trakcie zwiedziłam i wiedziałam już, że Thassos jest moim miejscem na ziemi. Wtedy zawiązałam też mnóstwo znajomości i przyjaźni z lokalną (grecką oraz angielską) społecznością.
Na kolejny swój przyjazd nie byłam w stanie czekać do kolejnych wakacji, więc zafundowałam sobie Boże Narodzenie u przyjaciół na wyspie – która, co warto zaznaczyć, poza sezonem letnim jest kompletnie nieturystyczna i na którą zdecydowanie trudniej wtedy dotrzeć. Od wtedy do teraz byłam na Thassos o każdej porze roku i w każdym z jego dwunastu miesięcy. Właściwie przyjeżdżałam tam, kiedy tylko mogłam. Jesienią i zimą pomagałam w zbiorach oliwek czy przywożeniu drewna na opał oraz pracowałam jako kucharka dla zbierających oliwki. Natomiast podczas jednego sezonu letniego udało mi się być rezydentką w dwóch polskich biurach podróży, barmanką w greckim beach barze z funkcją sprzątania plaży i toalet oraz kelnerką w świetnym przyhotelowym barze, którego główną klientelą byli Anglicy. Te wszystkie prace wykonywałam podczas jednego szalonego sezonu, kiedy przyjechałam z turnusem na dziewięć dni, a zostałam… cztery miesiące!
Jedyne, czego ciągle mi brakowało, to jakiegoś porządnego przewodnika po Thassos w języku polskim, który byłby krótki, acz treściwy, poręczny i przede wszystkim rzetelny.  Będąc przez chwilę rezydentką i mając styczność z rezydentami z innych biur podróży, którzy polecali klientom najdroższe wypożyczalnie samochodów jako „jedyne bezpieczne”, czy twierdzili, że:

rzeźbiarz Vagis był takim greckim Nikoforem

lub że

słowo „αλυκή” we współczesnej grece nie istnieje

– dlaczego to takie zabawne, dowiecie się z mojego „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos”

zrozumiałam, że wiedza, którą zdobyłam, pomieszkując na wyspie i rozmawiając z wieloma jej mieszkańcami, nie jest wcale aż tak ogólnodostępna, jak myślałam. Wiedziałam już wtedy, że jeśli marzy mi się dobry przewodnik, to muszę go napisać sama. I w ten sposób powstało, w 2012 roku, moje długo wyczekiwane i dopieszczane dziecko – „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”. Ponieważ ani pewne cenione wydawnictwo podróżnicze, do którego się zgłosiłam, nie było tą pozycją zainteresowane, ani ja na jakimś etapie pracy już nie bardzo wyobrażałam sobie ingerencję osób trzecich (nawet grafikowi nie zostawiłam zbyt dużo swobody) w ten przewodnik, postanowiłam zrobić wszystko starą, wypróbowaną metodą, czyli własnym sumptem – od projektu graficznego, przez okładkę (na której moje własne zdjęcie, moich własnych rąk, mojego własnego pomysłu), oczywiście własny tekst i maleńki polsko-grecki słowniczek na końcu, po wszystkie zdjęcia, na których starałam się uchwycić Thassos nieznane, zaskakujące, w różnych porach roku. Efekt, ku mojej ogromnej radości, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem innych miłośników Thassos, a także tych, którzy dopiero z moją książeczką zaczęli swoje odkrywanie tej pięknej wyspy.
Wszystkich gorąco zachęcam do lektury! 😉

PRAKTYCZNE INFORMACJE O PRAKTYCZNO-SENTYMENTALNYM PRZEWODNIKU:

format: A5
liczba stron: 48 (31 stron litego tekstu, 17 stron z unikalnymi zdjęciami)
okładka: usztywniona, laminowana
co książka zawiera: spis treści, opis historii Thassos, informacje dotyczące poruszania się po wyspie oraz dostania się z niej na ląd, opis przemysłu na wyspie, szczegółowy plan wycieczki dookoła Thassos z omówieniem wszystkich miejscowości po drodze (wycieczka jest podzielona na rozdziały), szczegółowy plan wycieczki w głąb wyspy, informacje archeologiczne, zdjęcia oraz mini słowniczek polsko-grecki

POWIĄZANE WPISY O THASSOS MOJEGO
AUTORSTWA:

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!baner Przewodnika po Thassos