Jakby się kto pytał, „Franciszkańska 3”

Choć do kościoła katolickiego zostałam zwerbowana jako malutkie nieświadome dziecko (a więc – jak większość katolików – ohydnym, przebiegłym podstępem), udało mi się jakimś cudem nie zarazić kultem „naszego papy”. Od najmłodszych swoich lat podchodziłam do niego z pewną rezerwą – miałam wrażenie, że jakoś „źle mu z oczu patrzy”. Nie miałam zaufania do jego surowej zaciętej twarzy, kiedy mówił o miłosierdziu, nie śmieszyły mnie jego czerstwe żarty, czy w końcu nie rozczulał słynny „świetny kontakt z dziećmi i młodzieżą”. Zastanawiałam się też, czemu jego „intelektualnego, niezwykle głębokiego, filozoficznego pisania” nikt nie przybliżał nam ani w szkole (filozofii zaczęłam się uczyć już w liceum), ani na studiach, do końca których udało mi się przeczytać całkiem sporo doskonałej filozoficznej literatury. Pisanie Wojtyły owiane było mitem „zbyt trudnego dla zwykłego człowieka”, więc – jako zwykły katolik – przestałam drążyć. (Mit doskonałości papieskiego pióra ostatecznie upadł, kiedy internet obiegły fragmenty jego – nomen omen – dramatu „Przed sklepem jubilera”.)
Równocześnie na wyciągnięcie ręki miałam innego duchownego filozofa, którego ceniłam po stokroć bardziej – księdza Józefa Tischnera. Uwielbiałam jego niebywały urok, zawadiacki uśmiech, pełne autentycznej miłości i troski o bliźnich spojrzenie, fantastyczne poczucie humoru a także brak potrzeby silenia się na gwiazdorzenie. Odwiedzanie go z rodzicami w Łopusznej było prawie tak fajne, jak przychodzenie z tatą do mieszkanka Hasiora. Tutaj wszystko grało i jako mała dziewczynka to czułam. Z Wojtyłą nigdy mi do końca nie grało, począwszy od najważniejszego – nie podobał mi się pomysł nazywania obcego faceta „ojcem”. Miałam tatę i on był wystarczający. Najlepiej ujął moje rozterki nieoceniony Paweł Hajncel, trzymając podczas transmisji z beatyfikacji Jana Pawła II słynny transparent z hasłem:

To nie jest mój ojciec.

 – Paweł Hajncel

Emocje sięgające w narodzie zenitu po znakomitym reportażu Marcina Gutowskiego „Franciszkańska 3” – bo oczywiście do niego mój dzisiejszy wpis się odnosi – nie są moimi emocjami. Bo czego się z tego bardzo merytorycznego i zrealizowanego w niezwykle wyważony sposób filmu dowiadujemy? Tego, czego część z nas domyślała się od dawna, choć brakowało dowodów, do których dotarł Gutowski: Karol Wojtyła na długo przed swoim pontyfikatem wiedział o pedofilii w kościele i już jako biskup krył księży pedofilów, przenosząc ich po cichu do innych parafii, gdzie dopuszczali się kolejnych przestępstw seksualnych na dzieciach. Ja jednak nie jestem tym wszystkim ani zaskoczona, ani załamana. Patrzę na to z dystansu osoby, której udało się z KK wreszcie całkowicie wyzwolić i wszystko składa mi się w pewną logiczną całość. Oczywiście całym sercem jestem z ofiarami (w ogromnej, porażającej liczbie), do których krzywdy przyczynił się Wojtyła:

  1. albo bezpośrednio: poprzez przeniesienie pedofila do parafii, w której te ofiary gwałcił,
  2. albo pośrednio: poprzez krycie oprawców, którzy już zrobili ofiarom krzywdę.

W pierwszym przypadku winą jest narażenie ofiar na gwałty, których – gdyby nie decyzje Wojtyły – zdołałyby uniknąć. Można w tym miejscu zadać sobie pytanie, kto przy zdrowych zmysłach wysyła pedofila do parafii, w której do jego obowiązków będzie należało również prowadzenie katechezy, czyli… praca z dziećmi.

W drugim przypadku winą jest stawianie dobra oprawcy ponad dobro ofiar. A te zasłużyły nie tylko na wysłuchanie i opiekę duchową, ale przede wszystkim na dochodzenie sprawiedliwości w sądzie, co w przypadku zbrodni popełnianych przez duchownych jest bardzo trudne. Co szokuje, zważywszy na słowa Jezusa z Ewangelii św. Marka:

Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie.

– Ewangelia wg świętego Marka 9, 38-43. 45. 47-48

Próby obrony Wojtyły (czyżby przed prawdą? tą samą, która miała nas wyzwolić?) uważam za żenujące i niesmaczne, a przede wszystkim podłe wobec jego ofiar. Jednak dopatrywanie się całego kościelnego zła tylko i wyłącznie w Wojtyle również wynika ze skrzywionej optyki. Myślę, że ta polaryzacja społeczeństwa i postrzeganie przez „drugą stronę” Wojtyły wyłącznie jak zwyrodnialca (tych miał zadziwiająco dużo wśród najbliższych przyjaciół) nie służy sprawie nie dlatego, żebym umiała się doszukać czegokolwiek prawego w tuszowaniu przez niego pedofilii. Bardzo chciałabym być w tym punkcie dobrze zrozumiana. Upadek KK, którego jesteśmy właśnie świadkami i którego nie zatrzyma żadna pisana na kolanie uchwała, autentycznie mnie cieszy. Uważam tę instytucję za jedną z najbardziej zdeprawowanych i zakłamanych; pełną nienawiści do kobiet, dzieci i osób nieheteronormatywnych. Ubolewam, że rości sobie monopol na Boga, bezdusznie manipulując ludźmi w niego wierzącymi. Jestem zdruzgotana indoktrynacją maleńkich dzieci, którym najłatwiej namieszać w głowach, zanim będą w stanie samodzielnie i świadomie określić, czy chcą należeć do kościoła, czy też nie (wreszcie – późno bo późno, ale… – zaczęła się w Polsce dyskusja na temat zakazu spowiedzi dla osób poniżej osiemnastego roku życia). O absolutnym i ostatecznym końcu KK z całego serca marzę. Jednak… skupienie całej uwagi wyłącznie na grzechach Wojtyły odwraca uwagę od zepsucia całej tej instytucji. Rozpatrując jego zachowanie bez kontekstu (nie, to nie jest jego obrona), budujemy kolejny – równie nieprawdziwy jak „świętość” Wojtyły – obraz bestii, która pojawiła się w kościele (pnąc się po szczeblach kariery, aż w końcu stając się jego głową) i uczyniła w nim najwięcej zła. Tymczasem zło na długo przed Wojtyłą już tam było. On wszedł – z jakimiś oczekiwaniami i wyobrażeniami – do instytucji do cna zdemoralizowanej. Jego ukochanym, wielbionym przezeń mentorem był drapieżca seksualny kardynał Sapieha, co musiało się jakoś na nim odbić. Oczywiście, że im wyższe stanowisko w kościele Wojtyła zajmował, tym bardziej jego przesiąknięcie praktykowanym w nim złem i wypracowany brak empatii stawały się niebezpieczne. Nie łudźmy się jednak, że gdyby był kryształowy, odmieniłby oblicze instytucji (tej instytucji) na całkowicie zdrowe, bo w ten sposób pozostajemy w retoryce wielkiego Polaka, który miał jakąś nadludzką moc. Nie miał – nikt nie ma. Mógł jednak – co mniej egzaltowane – po prostu być przyzwoitym. I z tego, że nie był, katolicy mają pełne prawo, a nawet obowiązek, go rozliczyć.

Wiara w autorytety

Ogromne emocje (których – jak pisałam – nie podzielam) u obydwu stron są związane z wiarą (jednych i drugich) w autorytety. Autorytet nie może być wybitny w jednej dziedzinie, a absolutnie fatalny czy nieporadny w drugiej. Autorytet nie może być empatyczny dla jednych, a kompletnie empatii pozbawiony wobec drugich. Autorytet nie może być z jednej strony mądry i głęboki, a z innej płytki i trochę głupawy. Innymi słowy autorytet nie może być człowiekiem ze wszystkimi sprzecznościami, odcieniami szarości, a więc tym, co już o nim z nauki, jaką jest psychologia, wiemy. O autorytetach najcudowniej pisał Artur Schopenhauer:

Jeżeli zaś ma zdolności pierwszorzędne, wówczas bardzo mało albo wcale nie uznaje autorytetów. […] Przeciwnie, ludzie tuzinkowi mają głęboki szacunek do specyalistów. Nie wiedzą zupełnie, że ten, kto robi sobie z przedmiotu rzemiosło, lubi nie sam przedmiot, lecz wygodę z niego płynącą, ani też o tem, że ten, kto naucza przedmiotu innych, rzadko bardzo zna go sam gruntownie, ponieważ temu, co sam studyuje, zwykle mało czasu pozostaje na uczenie innych.

Autorytety, których przeciwnik wcale nie rozumie, po większej części oddziaływają najsilniej. Ludzie nieuczeni np. mają szczególny szacunek dla ozdób łacińskich i greckich. Z autorytetami można sobie pozwalać nie tylko na naciąganie, ale wprost na zupełne skażenie sensu. W nadzwyczajnych wypadkach można cytować autorytety własnego wynalazku. Po większej części przeciwnik nie ma pod ręką książki, zresztą nie umie sobie z nią poradzić.

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artur Schopenhauer

Oczywistym aspektem wiary w autorytety jest idealizowanie ludzi w jakiejś dziedzinie ponadprzeciętnych i dosyć naiwne rozciąganie ich wyjątkowości na pozostałe dziedziny życia. Tymczasem wybitny reżyser, jakkolwiek by nas jego filmy nie poruszały, może być pedofilem, a wybitny malarz czy naukowiec bestialskim przemocowym tyranem. Tak, jedno jest wspaniałe, drugie ohydne, ale jeden człowiek może w sobie obie te rzeczy pomieścić. Ba, może nawet pomieścić po drodze jeszcze całą paletę odcieni szarości! Drugą, mniej oczywistą stroną wiary w autorytety jest to, co się dzieje, kiedy „autorytet upadnie”. Histeria, burzenie pomników (swoją drogą większość pomników w Polsce generalnie powinna zostać zburzona, bo są straszliwie brzydkie), odmawianie geniuszom ich geniuszu, który jest faktem, dlatego że ów geniusz jest równocześnie odrażającą kanalią czy przestępcą to nie są reakcje dojrzałe. Osoba sterapeutyzowana (albo – jak pisze Schopenhauer – „uczona i o zdolnościach pierwszorzędnych”) wie, że po człowieku można się spodziewać wielu rzeczy i te pozytywne dobrze dostrzegać i podziwiać, a te negatywne należy piętnować.

Odrzucanie autorytetów myli się niestety wielu osobom nieuczonym z odrzucaniem mądrości specjalistów i ekspertów. Przyświeca im na ogół motto „myśl samodzielnie”, a owo „samodzielne myślenie” doprowadza ich do wniosku, że Ziemia jest płaska lub że szczepionki szkodzą. Warto więc w tym miejscu uściślić, że eksperci i specjaliści zostają nimi nie bez powodu, ale nie oznacza to, że mają być dla nas wzorem do naśladowania we wszystkim.

Reasumując, nie wolno z przywiązania do swojskiego biesiadnego wizerunku „naszego papy” odwracać oczu od jego ofiar, ale też nie wolno określać go mianem pedofila, bo takich zarzutów nikt mu nie postawił. Trudno nazwać Wojtyłę kryjącego pedofili szczególnie wrażliwym na krzywdę ludzką, jednak trudno też z tego powodu odbierać mu niewątpliwe zasługi dla upadku komunizmu w Polsce. Choć z pewnością zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy Wojtyły zgodzą się ze sobą w jednym: aktorem okazał się rzeczywiście znakomitym!

Mieć kremówkę i zjeść kremówkę

Kościół, manipulując wiarą, w której z założenia nie o logikę przecież chodzi, w sposób mistrzowski wręcz wmawia wiernym, że rozmaite sprzeczności można ze sobą godzić, uchylając się przy tym od nieraz trudnego, ale koniecznego wyboru. Tym sposobem wielu katolików jest przekonanych, że ginekolog może odmówić wykonania aborcji ze względu na swój (!) światopogląd (!!!), a farmaceuta nie sprzedać czegokolwiek na receptę (lub bez niej) z tego samego powodu. Nie będę się tu wdawać w etyczne spory na temat tego, kiedy zaczyna się ludzkie życie; nie będę też próbowała autorytarnie rozstrzygać, czy używanie antykoncepcji jest złe czy dobre. Każdy ma niezbywalne prawo wyboru swojego światopoglądu i życia wg niego. Jeśli ktoś jest absolutnie przeciwny zabiegowi aborcji, a jednak decyduje się na specjalizację ginekologiczną, ma dwie drogi. Albo (co najzdrowsze) zatrzymać się na samym sobie i w razie dylematu, czy samemu poddać się aborcji, wybrać niepoddawanie się jej, albo – jeśli jednak wykonywanie jej innym ludziom jest dla niego zbyt trudne – wybrać inną specjalizację. To samo się tyczy farmaceutów – do ich obowiązków nie należy moralizowanie i ocenianie przychodzących do apteki ludzi, pouczanie lekarzy, którzy wypisali jakąś receptę czy w końcu utrudnianie pacjentom zakupu jakichkolwiek dostępnych w aptece produktów. Równocześnie sami mają pełne prawo nie korzystać ani z antykoncepcji, ani ze środków przeciwbólowych, a nawet z medycyny konwencjonalnej. Reasumując, jeśli coś nie jest zgodne z naszymi wartościami, uwzględniamy to, wybierając swoją ścieżkę kariery bądź pracę. Ale żeby pojąć, że nie mamy prawa obciążać innych ludzi zasadami, którymi sami się we własnym życiu kierujemy, musimy najpierw zrozumieć, że:

  1. istnieje bardzo dużo różnych systemów wartości oprócz naszego
  2. nie są od siebie lepsze lub gorsze – są od siebie inne

i to jest dla większości katolików niestety nie do przejścia. Wdrukowywana potrzeba chrystianizacji wszystkich dookoła oddala ich od tego, co zdrowe – zajęcia się sobą i życia wg zasad, które wydają się im słuszne i właściwe. Niechęć osób spoza KK do katolików nie bierze się – jak myślą – z wyśmiewania ich systemu wartości. Mało którego agnostyka czy ateistę on, mówiąc szczerze, obchodzi. Niechęć do katolików bierze się z ich obsesyjnego zaglądania obcym ludziom do talerza, łóżka czy gabinetu lekarskiego. Choć łatwiej i wygodniej poczuć się „prześladowanym”, warto pamiętać, że zdrowy i dojrzały człowiek sam ponosi odpowiedzialność za swoje zachowanie i wybory. Mam wrażenie, że zajmowanie się życiem i moralnością innych ludzi pochłania tyle energii, że na siebie samego zwyczajnie jej nie starcza.
Formatowanie wiernych w ten sposób okazuje się niezwykle skuteczne. Z jednej strony fakt, że osoba głosząca słowa „prawda was wyzwoli” równocześnie tuszowała pedofilię, w większości z nich nie zapala żadnej lampki, bo nie pierwsza to i nie ostatnia w KK sprzeczność. Z drugiej zaś strony tak ukształtowani wierni często obierają typową dla dzieci oraz osób niedojrzałych reakcję polegającą na buncie, obwinianiu ofiar (np. poprzez zarzut, że te kłamią) i przesadnej obronie kogoś, za kogo nie mogą odpowiadać. (Na wszelki wypadek wyjaśnię, że za nikogo oprócz nas samych nie możemy odpowiadać.)

Religia a wiara

Często spotykam się ze stwierdzeniem (wypowiadanym w różnych wariantach), że religia/kościół i wiara to dwie różne rzeczy. W domyśle religią/kościołem ma być cała instytucjonalna warstwa, a wiarą – duchowość. Każdy kto kiedykolwiek należał do jakiegokolwiek kościoła wie, że tak trudno się z niego wyrwać właśnie dlatego, że te dwie płaszczyzny się przenikają. Można jeździć na msze na drugi koniec miasta, żeby słuchać kazań mądrych, a nie głupich (jak swojego czasu robiłam). Ale zbojkotowanie kościoła jako instytucji jest dla osób głęboko wierzących i – co za tym idzie – praktykujących niezwykle trudne, bo kościół od chrztu zwinnie nimi manipuluje przede wszystkim pojęciem „grzechu”. Jeśli ktoś wierzy w świętość sakramentów, nie uwierzy nagle w to, że „Boga można wielbić również poza kościołem”, mimo że ten ma strukturę mafijną. Kwestię mechanizmu uzależnienia wiernych poprzez spowiedź a także przemocy, z którą kościół wdziera się w obszar seksualności wiernych, doskonale wyjaśnia profesor Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem.
Czy chcę przez to powiedzieć, że dla osób wierzących nie ma ratunku? Że jedyne, co mogą, to uchwycić się tego tonącego okrętu, jakim jest KK i z transparentami „naszego papy” „bronić” jego „świętości”? Nie. Oczywiście zdecydowanie łatwiej będzie dostrzec prawdę tym, którzy do kościoła chadzali tylko z przyzwyczajenia czy tradycji – ci łatwiej zobaczą kościelne zło, choć też w dużej części będą niestety nadal bezmyślnie chrzcić swoje dzieci. Jednak wyzwolenie się z wieloletniego prania mózgu, jakie w kościele niewątpliwie ma miejsce nie jest niemożliwe. Znam ludzi, którym się to udało. Co więcej, sama jestem na to doskonałym przykładem. Moja potrzeba szukania głębi i duchowości sprawiła, że nie umiałam być katolikiem pojawiającym się w kościele raz, najwyżej dwa razy w roku. Brałam wszystko na poważnie, chodziłam do kościoła co niedziela, nie jadłam mięsa w piątek (dziś, kiedy nie jem go w ogóle, w oczach wielu katolików wcale nie urosłam, a wręcz jakby przeciwnie) i starałam się żyć wg wielu bezsensownych reguł, biczując się za to, że… jestem człowiekiem zdrowym, a więc posiadającym własną seksualność. Poza tym od zawsze angażowałam się w coś albo całkowicie, albo wcale. Terror katolickiego wychowania i indoktrynacja przy pomocy sprawnych narzędzi sprawiły, że utknęłam w tej sekcie na długie lata, które przez kolejne lata musiałam „odkręcać” potem na trudnej i kosztownej terapii. Znam kościelne argumenty na wylot, więc nie dam już sobie wmówić, że „to kwestia księży, na jakich trafiłam” lub – moje ulubione – że „kościół to ludzie, a ludzie są grzeszni”. Problemem kościoła katolickiego nie są pojedynczy nieidealni ludzie. Problemem kościoła katolickiego jest kościół katolicki i jego samozwańczo ustanowiony monopol na Boga oraz jedyną słuszną interpretację Biblii. Szanuję ludzi, którzy wierzą, że istnieje jakkolwiek pojęty Bóg. Szanuję ludzi, którzy czytają Biblię i wyciągają z niej to, co pomaga im lepiej żyć (figura Jezusa jest absolutnie cudowna i równocześnie oddalona od nauczania kościoła o lata świetlne). Szanuję ludzi, którzy przestrzegają dekalogu, choć to zbiór zasad, który dla każdego zdrowego człowieka, bez względu na to w co i czy wierzy, jest czymś całkowicie oczywistym. Nie umiem jednak znaleźć w sobie szacunku do wiary w katolicyzm, choć jest we mnie współczucie dla ludzi, którzy zostali przez niego perfidnie oszukani.
Oczywiście bardzo trudno oczekiwać, że prawda o Wojtyle coś zmieni (a warto w tym miejscu zaznaczyć, że papież nie jest osobą, która ma, a przede wszystkim może kościół rewolucjonizować). Wiem, że katolicy nie przejrzą masowo na oczy, rozumiejąc, że dali się wywieźć na manowce. Część z nich przejrzy i poczuje wreszcie na KK tak wielką wściekłość, jaką i ja poczułam (rozpoczynając tym samym proces zdrowienia), a potem pójdzie zrobić jedyną w tej sytuacji właściwą rzecz – dokona aktu apostazji. Pozostali będą potrzebować bardzo dużo czasu albo wybiorą fanatyzm, żeby nie pochłonęła ich dogłębna rozpacz i poczucie skrzywdzenia. Tak, oni też są ofiarami m.in. Wojtyły. Zależy mi, żeby to wybrzmiało. Jednak przyzwoitość wobec tych, którzy zostali w kościele molestowani i gwałceni jako dzieci, tych, którzy żyją z tą straszliwą traumą do teraz (lub odebrali sobie z jej powodu życie) nakazuje nazywać „prawdziwego wroga” po imieniu, nie bacząc na to, że nie każdy będzie w stanie to udźwignąć. Prawda nie każdego i nie zawsze wyzwoli.

P.S. Na deser serwuję dziś piosenkę „War” Boba Marleya w słynnym, elektryzującym wykonaniu Sinéad O’Connor. Artystka zmieniła tekst, śpiewając o krzywdzie dzieci, a na końcu podarła zdjęcie ówczesnego papieża – Karola Wojtyły, krzycząc: „Walczcie z prawdziwym wrogiem”. Zamanifestowała w ten sposób swój sprzeciw wobec tuszowania pedofilii w kościele przez Wojtyłę. Mało kto w Polsce jej wtedy wierzył, bo mało kto cokolwiek w naszym kraju o tym wiedział. Przekreśliła tym odważnym gestem swoją doskonale się zapowiadającą mainstreamową karierę. Trzydzieści lat później Marcin Gutowski realizuje naszpikowaną faktami zdobytymi podczas rzetelnego dziennikarskiego śledztwa  „Franciszkańską 3” i… nadal część Polaków nie wierzy.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Kalifat”, czyli studium fanatyzmu

fot. Marianna Patkowska

„Kalifat”

Jakiś czas temu obejrzałam na Netflixie ośmioodcinkowy szwedzki serial „Kalifat” i… nie umiem do siebie dojść. To wstrząsający obraz, którego nie da się wyrzucić z głowy, zagłuszyć. Nie da się po nim wrócić do codziennego życia bez poczucia wszechogarniającej bezsilności, ale też złości na świat za to, że tak przerażające rzeczy dzieją się w nim naprawdę (choć serial nie jest oparty na faktach, nie pozostawia złudzeń co do występowania takich sytuacji w świecie realnym).
Tradycyjnie nie chcę zdradzać zbyt dużo, nakreślę więc delikatnie fabułę. Jedną z kilku głównych bohaterek jest Pervin – mieszkająca w Syrii z mężem i maleńką córeczką Szwedka. Jak kilku innym przedstawionym w filmie praktykującym muzułmankom Państwo Islamskie jawiło się jako raj, w którym można zapomnieć o zachodniej zgniliźnie islamofobicznej Szwecji. Pervin poznajemy w momencie, w którym dochodzi do niej, że znalazła się w samym środku piekła i zaczyna rozpaczliwie szukać pomocy.
Drugą główną bohaterką jest Fatima – szwedzka policjantka, z którą kontaktuje się telefonicznie (ryzykując życiem) Pervin. To bardzo ambitna młoda kobieta, dzielnie walcząca z przeciwnościami losu, których napotka całkiem sporo.
Ostatnią główną bohaterką jest Sulle – piętnastoletnia Szwedka arabskiego pochodzenia, która wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Kerimą zaczyna nawiązywać znajomość z Ibbem – pomocnikiem nauczyciela w liceum, do którego chodzą. Młody mężczyzna pokazuje nastolatkom świat zradykalizowanego islamu, a ziarno pada niestety na podatny grunt. Kerima ma umysłowość wiewiórki, do tego jest w Ibbego zapatrzona, co pomaga mu osiągnąć swój cel. Sulle za to nie umiem jednoznacznie nazwać osobą głupią. Jest bardzo młoda, zbuntowana i zawiedziona szwedzką polityką, której zresztą nie do końca rozumie. Potrzebuje silnych bodźców i poczucia sprawczości. Jest przejęta sytuacją w Palestynie i choć ma (w przeciwieństwie do przyjaciółki) kochającą i wspierającą rodzinę, nikt nie rozmawia z nią tak głęboko i poważnie, jak tego potrzebuje. Fascynacja islamem – nie widzimy nota bene w filmie wcale jej duchowej przemiany czy nawrócenia religijnego – jest więc również fascynacją działaniami bojowników ISIS. Mam wrażenie, że jest inteligentna i zadaje mądre pytania. Problem polega jednak na tym, że przez niewystarczającą wiedzę, zadowalają ją głupie odpowiedzi.
Losy trzech głównych bohaterek się ze sobą splatają. W tle widzimy szare i przytłaczające oblicze Szwecji, która, będąc kulturowym tyglem, przestaje sobie z tym radzić. Właściwie większość bohaterów serialu (oprócz może dwóch zwerbowanych przez Ibbego braci) to Szwedzi egzotycznego pochodzenia, co zdradza też ich uroda. Problemem nie jest oczywiście multikulturowość tego kraju, lecz przykra konstatacja, że ludzie w dobrych i godnych warunkach sobie po prostu nie radzą. (Z przekąsem o Szwecji mówią zazwyczaj ci, którzy do jej mądrości zwyczajnie nie dojrzeli i dokładnie tak samo jest w przypadku Sulle.)
Urzeka mnie w tym serialu sam sposób przedstawienia fabuły. Twórcy rezygnują ze sztampowego podziału na wstęp, rozwinięcie, zakończenie i ukazują nam nieoszlifowany, haczący swoimi bokami wycinek przytłaczającej rzeczywistości, nie tłumacząc, o co właściwie chodzi. Podglądamy bohaterów w jakimś momencie ich życia. Ich przeszłość nieraz musimy sobie dopowiedzieć, dysponując jedynie skrawkami faktów, które uda się nam czasem podsłuchać w ich rozmowach. Koniec również niczego nie zamyka. Przeciwnie, zostawia nas z tym całym ciężarem zupełnie samych. I to jest w moim odczuciu największa siła tego serialu; wchodzi on w głęboką interakcję z naszą wrażliwością. Odwołuje się do naszego człowieczeństwa i zasiewa w nas coś, z czym będziemy musieli się jakoś uporać.

Piekło kobiet

Napotkałam wiele recenzji „Kalifatu” stawiających nacisk na ukazywane w nim piekło kobiet. Nie bardzo umiem się zgodzić z takim rozłożeniem akcentów. Bezsprzecznie islam – podobnie zresztą jak większość religii – jest patriarchalny. Bezsprzecznie nie ma w nim – podobnie zresztą jak w większości religii – miejsca na równość płci, a płcią poszkodowaną są kobiety. Bezsprzecznie każdy normalny widz, oglądając „Kalifat”, poczuje bunt i niezgodę na traktowanie kobiet jak obywateli ostatniej kategorii. W sformułowaniu piekło kobiet nie ma ani krzty przesady. Myślę jednak, że sprowadzenie tego serialu do tego jedynie problemu zatrzymuje nas przy widocznych gołym okiem oczywistościach, równocześnie odsuwając od znacznie głębiej ukrytych sensów.
„Kalifat” w moim odczuciu bardzo subtelnie rozkłada na czynniki pierwsze problem fanatyzmu. Po każdym ataku terrorystycznym świat najpierw zamiera, a potem zadaje sobie jedno pytanie:

Jak doszło do tego, że młody, zdrowy człowiek świadomie i dobrowolnie, w imię religii, decyduje się na wysadzenie się w powietrze, odbierając przy okazji również życie wielu innym ludziom?

Twórcy serialu odpowiadają na to pytanie. Jeśli dostrzeżemy w tym wstrząsającym obrazie wyłącznie (niekwestionowane oczywiście) piekło kobiet, to znaczy, że ich odpowiedź nas nie satysfakcjonuje. Chcemy, żeby była inna, bo chcemy myśleć o fanatyzmie, jak o czymś odległym. Czymś, co nas nigdy nie spotka. Tymczasem dowiadujemy się, że to – przy sprzyjających warunkach – może się zdarzyć tuż obok nas.
Razem z Partnerem kompletnie nie umiemy sobie po obejrzeniu „Kalifatu” poradzić z jednym natrętnym pytaniem, któremu towarzyszy nieustający lęk:

A gdyby to nasze dziecko na naszych oczach zaczęło się radykalizować i wpadać coraz głębiej w narrację pozbawioną sensu, lecz śmiertelnie niebezpieczną?

Co dokładnie i jak moglibyśmy zrobić, żeby je ratować? Jak ochronić swoje dziecko przed fanatyzmem? Jakimkolwiek. Miłość i wsparcie to w takim wypadku ciągle zbyt mało. Tu potrzebna jest niewyobrażalna mądrość, umiejętność dotarcia do pogubionej latorośli i kompetencje rodzicielskie, jakich nikt nas nie uczy. (Od tego, nawiasem mówiąc, powinna być też szkoła, ale tu również zawodzi na całej linii.)

Fanatyzm. Jakikolwiek.

Wszystkim islamofobom kiwającym z uznaniem głową, czytając, spieszę wyjaśnić, że to nie islam mnie przeraża, lecz fanatyzm. Nie mogę się już też zgodzić ze słowami Houellebecqa (za które wytoczono mu proces), że

islam to najgłupsza religia świata,

bo oznaczałoby to, że inne są od niej mądrzejsze. Tymczasem każda religia w formie zinstytucjonalizowanej niesie w sobie zalążek fanatyzmu i w pewnym momencie zmienia się w swoje własne przeciwieństwo. Co dokładnie mam na myśli? Pisząc o najszerzej pojętej niezinstytucjonalizowanej religii, piszę tak naprawdę o duchowości, wierze w jakąkolwiek Siłę Wyższą. Jakkolwiek boga (lub bogów) nazwiemy i zdefiniujemy, w jakąkolwiek historię na jego (jej lub ich) temat uwierzymy, u podstaw każdej religii leży zawsze to samo. Miłość. Religijność w samym swoim założeniu jest więc czymś pięknym – miłość wyklucza przecież przemoc, kontrolę czy osąd. Jednak to właśnie przemoc, kontrola i osąd wdzierają się wszędzie tam, gdzie przydziela się ludziom strażników ich moralności, co charakteryzuje wszystkie zinstytucjonalizowane religie. Czyli tam, gdzie pojawia się władza. Każda władza z kolei rodzi nadużycia.
Perfidność manipulacji wiernymi polega na żerowaniu na ich potrzebie bycia dobrymi ludźmi definiowanego poprzez przestrzeganie pewnych ściśle określonych reguł i zasad. Każdy przejaw przemocy i kontroli można zgrabnie wytłumaczyć dbałością o czystość ich dusz.
Można oczywiście powiedzieć, że nawet, jeśli inne religie nie są idealne, a fanatycy i tu, i tu działają wg podobnych schematów, to jednak czym innym jest lekka katolicka dewiacja, a czym innym wysadzanie się w powietrze w budynku pełnym ludzi w imię Allaha. Mam sporo wątpliwości, czy można to w ogóle wartościować. Bomby są tylko środkiem wyrazu, a fanatyzm zaczyna się tam, gdzie ponad człowiekiem stawia się zasady. Nie wartości, ale zasady. Często takie, których sensu nawet do końca nie rozumiemy, ale w imię których potrafimy czynić innym zło, łatwo i szybko się z niego rozgrzeszając.

Plemienność

W „Kalifacie” uderzyło mnie, że najsilniejszym motorem do wszystkich mrożących krew w żyłach działań było powtarzane jak mantra sformułowanie, że muzułmanie są prześladowani. Czy to nie wydaje się nam dziwnie znajome? Najgorsze grzechy kościoła są zawsze usprawiedliwiane dokładnie w ten sam sposób – że jest on prześladowany. Jeśli nie mamy silnego przekonania o własnej odrębności i indywidualności, słysząc, że nas – jako naród czy wyznawców jakiejś religii – prześladują, będziemy się szybciej radykalizować w obliczu wmawianego nam zagrożenia.
W serialu widzimy w jednej ze scen przerażenie rodziców Sulle, kiedy ta z pełną bezwzględnością mówi im, że atak terrorystyczny na redakcję Charlie Hebdo był słuszny, bo tym, którzy śmieją się z Allaha należy się śmierć. Patrząc na tę scenę, przypomniałam sobie, że już raz te słowa słyszałam. Zostały wypowiedziane przez zakopiańską radną w prywatnej rozmowie. Rzadki u górali podziw dla muzułmanów wyraziła w ten sposób, że oni przynajmniej umieją stanąć w obronie swojego boga. (Przypomnijmy, że w zamachu na francuską redakcję zginęło 12 osób za… drukowanie karykatur Mahometa.)
Już pomijając pytanie retoryczne, jaki to bóg, w którego „obronie” musi stawać człowiek, ale na tym przykładzie widać jak na dłoni dwie rzeczy:

  1. kiedy zinstytucjonalizowana religia zwalnia wiernych z miłosierdzia, dając im alibi wiary, zdecydowanie łatwiej się im wtedy zradykalizować;
  2. kiedy wmówi się ludziom, że ich plemię jest prześladowane i gdzieś mimochodem zasugeruje, że cel uświęca środki, zyskuje się ochotniczą armię bojowników gotowych do działania.

Drugi punkt tyczy się nie tylko zresztą religii. Ponieważ rezonuje z naszym wrodzonym poczuciem plemienności, może zadziałać w każdej sytuacji. Tym mocniej, im bardziej ograniczy się ludziom możliwość i umiejętność samodzielnego myślenia.
Plemienność objawia się zresztą bardzo różny i nieraz zaskakujący sposób. Możemy odczuwać dumę z bramek Lewandowskiego wyłącznie dlatego, że – jak my – jest Polakiem. Równocześnie potrafimy nie odczuwać dumy z przyznania Nagrody Nobla Polce Oldze Tokarczuk, gdyż ktoś – kto w przeciwieństwie do nas jej książki przeczytał (w całości lub fragmencie) – uznał, że są „antypolskie”. A w jednym i drugim wypadku duma jest kompletnie nieuzasadniona, bo nie włożyliśmy żadnej pracy w sukcesy naszych rodaków. Możemy się z nich co najwyżej cieszyć.
Innym przykładem plemienności jest określanie Karola Wojtyły przez niektórych polskich katolików do dzisiaj mianem „naszego papieża”, mimo że już od szesnastu lat, przez które papieżem nie jest, kościół miał jeszcze dwóch innych. Dla katolików z założenia „naszą” powinna być wspólnota katolicka, a „naszym papieżem” obecna głowa kościoła katolickiego. Narodowość i pochodzenie nie mają tu żadnego znaczenia.

Izolacja

Jednym z książkowych zachowań oprawców wobec ofiar przemocy domowej jest izolowanie ich od najbliższych, którzy mogliby zauważyć lub wyczuć, że z ofiarą dzieje się coś niepokojącego. Ten sam mechanizm stosowany jest w sektach.
Niedawno rozmawiałam ze znajomą o serialu „Kalifat”, fanatyzmie i zamachach terrorystycznych. Aż powiedziała ona coś pozornie oczywistego, co jednak zupełnie otworzyło mi oczy. Mianowicie, że naturalnym ludzkim odruchem jest wybranie w sytuacji zagrożenia własnego życia i dobra, więc gotowość do wysadzenia się w imię czegokolwiek jest konsekwencją prania mózgu.
Olśnienie, jakiego doznałam, słuchając koleżanki, dotyczyło kilku właściwie kwestii. Przede wszystkim uświadomiłam sobie, że żeby wybrać siebie w szerszym trochę kontekście, trzeba się najpierw dobrze samemu poznać, zrozumieć i pokochać. (Pisałam o tym zarówno w tekście „Kim jestem”, jak i całkiem niedawno w „Co znaczy ‚kochać siebie’?. Komentarz mojego Czytelnika, na który ten ostatni wpis był odpowiedzią dowodzi tego, że dla wielu ludzi nie jest to wcale łatwe.) Wtedy uświadomiłam sobie, że np. kościół katolicki, zgodnie z zasadami którego byłam wychowywana, wkłada ogromny wysiłek w to, by człowiek nie dowiedział się o sobie samym zbyt dużo. Jakikolwiek wybór siebie jest traktowany na równi z egoizmem lub hedonizmem i potępiany. Kiedy jednostka zaczyna przyglądać się poznawanym prawdom krytycznie, kwestionując je i próbując wybrać własną, jest na ogół pacyfikowana zarzutem o grzech pychy. To zamyka dyskusję, ale zamyka też drogę do rozwoju. Silne, ceniące wolność i niezależność jednostki szybko się zbuntują, jednak te mające nieco inne potrzeby, zostaną brutalnie odizolowane od siebie, przez co po pierwsze będą tkwić w poczuciu zagubienia i braku tożsamości, a po drugie będzie można nimi łatwiej sterować. Tu wracam do punktu wyjścia. Najpewniejsze, co mamy, to samych siebie. Jesteśmy wyposażeni w intuicję oraz umysł. Nasze ciało potrafi bezbłędnie ocenić energię drugiej osoby i to, czy grozi nam w danej sytuacji niebezpieczeństwo, czy nie. Zanim ta informacja dojdzie do naszej świadomości, ciało reaguje. Potem niestety zaczynamy relatywizować ostrzeżenia (nie znam tej osoby, więc nie mam prawa nie chcieć wchodzić z nią w interakcję, ta sytuacja nie wygląda może dobrze, ale to dobry człowiek i nigdy wcześniej mnie nie uderzył, itd.). Tymczasem religijna obsesja dotycząca ciała i sprowadzająca je wyłącznie do seksualności (skrupulatnie kontrolowanej) z kompletnym pominięciem tego, jak ważna jest jego obserwacja i ile nam daje informacji o nas samych, jest zastanawiająca. W moim odczuciu to kolejny dowód na izolowanie ludzi od samych siebie.
Jeśli da się ludziom wolność, przestanie się ich straszyć podglądającym ich bogiem, grzechem czy wiecznym potępieniem, uwierzy w ich wrodzone dobro i stworzy warunki, w których mogą się sami dogłębnie poznać i wybrać najlepszą dla siebie drogę, istnieje owszem prawdopodobieństwo, że odejdą od naszego kościoła czy naszej wiary. Jednak wejście w szeregi jakiejkolwiek zorganizowanej religii powinno być w pełni świadome, dobrowolne i motywowane dogłębną wiedzą na jej temat oraz przekonaniem, że ta w pełni z nami rezonuje. Tych właśnie warunków – zwłaszcza posiadania dogłębnej wiedzy, do której zdobycia potrzebna jest świadomość, czym są wiarygodne źródła – nie spełniają fanatycy, co znakomicie ukazuje „Kalifat”.

P.S. Dziś bardziej niż kiedykolwiek widzimy polaryzację społeczeństwa (a tak naprawdę społeczeństw). To, że dużo osób opuszcza szeregi zinstytucjonalizowanych religii, nie oznacza wcale, że nie grozi im fanatyzm niereligijny. Najlepszym przykładem są ruchy pseudonaukowe – m.in  szalenie niebezpieczny dla nas wszystkich ruch antyszczepionkowy. To umieszcza omawiany serial w jeszcze szerszym kontekście, bo wbrew pozorom nie chodzi w nim o islam.

ZWIASTUN: