Schudłaś, wyglądasz lepiej!

fot. Zofia Mossakowska/Marianna Patkowska

Ostatnio, słysząc po raz kolejny ten tytułowy wątpliwy komplement, zaczęłam się zastanawiać, czemu budzi we mnie aż tak wielki sprzeciw.
Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Przez ćwierć wieku miałam niedowagę, a zależność tycia od jedzenia znałam jedynie ze słyszenia. Pewnego pięknego pobytu na Thassos – o czym już raz wspomniałam – mój metabolizm się ocknął i przybrałam wreszcie 10 kilo. Nagle przestałam być niewidzialna dla mężczyzn pozbawionych pedofilskich skłonności i oficjalnie stałam się z wyglądu kobietą. Choć minęła już prawie dekada i nie zapowiada się raczej, żebym niespodziewanie wróciła do wyglądu tamtej zagubionej i nieszczęśliwej dziewczynki, nadal istnieją osoby, które nie zdążyły się pogodzić z nieuniknioną transformacją mojego ciała, nie akceptując jej i regularnie zauważając, kiedy mimo nieodchudzania się schudłam i wyglądam przez to ich zdaniem lepiej. (Postanowiłam zilustrować ten wpis zestawieniami zdjęć, które ukazują dawną i obecną mnie.)
Dlaczego uważam, że takie uwagi są rodzajem pasywnej agresji przyobleczonej w kształt komplementu i warto ugryźć się przed ich wypowiedzeniem w język? Przede wszystkim dlatego, że ludzie chudną i tyją z bardzo różnych powodów – często nagłe schudnięcie jest ściśle związane z gorszym samopoczuciem psychicznym (depresją, stresem), a przytycie z procesem zdrowienia (np. pod wpływem leków). Możemy przez swoje zupełnie subiektywne preferencje (niedowaga, nawet jeśli się komuś podoba, nie jest wcale jedynym kanonem piękna) utwierdzić taką osobę w fałszywym przekonaniu, że jedynie, kiedy cierpi, wygląda najpiękniej. Zagrożenie płynące z takiego komunikatu widzę na kilku poziomach.  Pierwszy jest oczywisty: piękno – ani nasze, ani cudze – nie powinno się nam nigdy kojarzyć z cierpieniem. Prawdziwe piękno wynika z bycia szczęśliwym. Za bardzo niebezpieczne i destrukcyjne uważam też sprowadzanie piękna do wyizolowanej tylko jednej jego składowej (w dodatku jedynej subiektywnej) jaką jest wygląd fizyczny z pominięciem pozostałych, znacznie ważniejszych, takich jak: pewność siebie, integralność ze sobą, otwartość, dobro i intelekt. Piękna twarz czy ciało szpetnieją, kiedy ich posiadacz okazuje się ohydnym i głupim człowiekiem. Z drugiej strony tak zwana trudna uroda może nas rozłożyć na łopatki, kiedy będzie połączona z niesamowitymi możliwościami umysłu, objawiającymi się nie tylko przecież w filozoficznych dysputach, ale też w błysku w oku czy uśmiechu w odpowiednim momencie. (Spędziłam wiele lat w Grecji, przyglądając się całym zastępom mężczyzn przypominającym greckich bogów, a nadal, jeśli mam wytypować jakikolwiek ideał męskiego piękna, bez wahania wskazuję profesora Józefa Tischnera.)

fot. Valantis Nikoloudis/Marianna Patkowska

Jest pewną oczywistością, że pełna akceptacja siebie (która też się składa na piękno, którym emanujemy) pozwala nam spojrzeć na wszelkie niezbyt nawet fortunne komplementy z dużym dystansem i pobłażaniem, bo chroni nas przed przejmowaniem się czymkolwiek, co nie jest prawdą. Akceptacja siebie to na ogół dość długi i żmudny proces. To, że na niektórych jego etapach można bez specjalnego problemu zachwiać naszą mozolnie wydawałoby się wypracowaną już pewnością siebie, nie znaczy wcale, że cały nasz włożony w budowanie własnej integralności wysiłek poszedł zupełnie na marne. Przeciwnie, bądźmy wdzięczni tym, którzy poruszają nasze czułe struny – dzięki nim wiemy, nad czym musimy się pochylić mocniej. Chwila słabości na drodze służącej wzmocnieniu się niczego nie przesądza i o niczym nie świadczy. Dostrzegam jednak swoją własną niekonsekwencję – z jednej strony fizycznie rzeczywiście nie chcę schudnąć, bo czasy dawnego wyglądu kojarzą mi się z byciem niezwykle odległą od prawdziwej siebie, a z drugiej strony wiem już, że źródło mojego piękna nie tkwi wcale w wyglądzie, a m.in. jego akceptacji, jaki by nie był. Czemu więc, będąc gotowa na kolejne, oczywiste i pewne transformacje własnego ciała, tak bardzo się boję powrotu do wyglądu, na który nie mam już najmniejszych przecież szans? Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Komentowanie cudzej wagi zawsze stało tak daleko poza strefą mojego komfortu, że aż potrafię jej w ogóle nie dostrzec. Dlatego też niesamowicie trudno mi zrozumieć ludzi, którym przychodzi ono z łatwością. Czym innym jest pewnie wsparcie kogoś, kto podjął starania, by zmienić swój wygląd. Jeśli dużo ćwiczy, żeby osiągnąć jakiś konkretny, zaplanowany przez siebie cel i zauważymy efekty jego pracy, pewnie warto mu o tym powiedzieć, zwłaszcza jeśli wiemy, że taka wiadomość może dodać mu skrzydeł.
W innych przypadkach lepiej się, moim zdaniem, skupić na każdym człowieku jak na odrębnym Wszechświecie, pięknym na swój własny, wyjątkowy i niepowtarzalny sposób. Odkryjmy w nim jego piękno – tylko tak możemy ciągle redefiniować nasze własne, subiektywne jego pojmowanie.

P.S. Na deser wszyscy chyba spodziewają się właśnie tej piosenki, więc niech będzie w nietypowej (mojej zdecydowanie ulubionej, bo ociekającej seksem) wersji.

fot. Geo Dask/Marianna Patkowska

Nieudane komplementy

fot. Nika Zamięcka

Komplementy to bardzo delikatny temat. Nie każdy umie je prawić, nie każdy umie je przyjmować. Nieustająco zastanawia mnie dlaczego. Być może jakaś podpowiedź czai się w rozróżnieniu:

to nie komplement – to prawda

– rozróżnienie, w którym być może czai się jakaś podpowiedź

Skoro komplementy w powszechnej opinii prawdą być nie mogą, nic dziwnego, że odnosimy się do nich sceptycznie. Osobiście nie bardzo rozumiem czemu komplementu nie odbieramy jako prawdy – czy winne jest nasze niskie poczucie wartości? Niektórzy ludzie na komplement reagują wręcz agresywnie. I to komplement udany. W dzisiejszym wpisie postaram się przyjrzeć komplementom z bliska, głównie na przykładach z własnego, dosyć specyficznego podwórka.

1. Jak nie przyjmować komplementów

Jedną sytuację opisywałam już bardziej szczegółowo w tekście Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem – mianowicie tata zawsze we mnie wpajał, że na komplementy mam odpowiadać „wiem”, co do czego nigdy nie byłam przekonana, a dziś już jestem pewna, że się z tym nie zgadzam. Ale postanowiłam kiedyś, z ciekawości, wypróbować formę pośrednią, czyli zero reakcji na komplement. Spotkało się to z natychmiastowym pytaniem twierdzącym:

Rozumiem, że nie dziękujesz, bo wiesz, że tak jest?

– odpowiedź na mój brak reakcji na zaistniały komplement

Kiedy zadowolona, że ominęło mnie powiedzenie tego głośno przytaknęłam, szybko okazało się, że nie do końca tego oczekiwał ode mnie mój rozmówca.
Drugim barwnym przykładem był mój dziadek, lekarz; bardzo schorowany, bo przeżył cztery zawały, dwa wylewy, był w połowie sparaliżowany i w pod koniec życia właściwie uwięziony w czterech ścianach, co na pewno znacząco wpłynęło na jego późniejszą zdolność socjalizowania się. Komplementy więc nie były przez niego jakoś szczególnie wyczekiwane, co dawał wszystkim wyraźnie odczuć.

– Znakomicie wyglądasz! – powiedział kiedyś, zgodnie zresztą z prawdą, jego znajomy.
– Nie jestem chory na twarz – odrzekł rzeczowo dziadek.

– krótka piłka (lekarska) mojego dziadka

Kobiety w większości cierpią też na zaprzeczanie. Kiedy usłyszymy, że ładnie wyglądamy, a my (tak, mnie samej nie wyłączając) na przykład nie czujemy się tego dnia atrakcyjne, to zamiast się ucieszyć, że ktoś w nas dostrzegł piękno, mimo że nie umalowałyśmy się, nie ułożyły się nam włosy, wyskoczył nam pryszcz, czy mamy opuchnięte powieki, bo zatrzymała się nam w organizmie woda, to… nagle zaczynamy wyliczać, co dokładnie w naszym wyglądzie nie gra. Próbujemy przekonać osobę komplementującą, że jest w błędzie. Innymi słowy odbieramy prawo drugiej osobie do widzenia nas pięknymi, nawet jeśli same nie wydajemy się sobie piękne. To strasznie smutne…

2. Jak nie komplementować kobiet, będąc kobietą

W kobietach drzemią duże pokłady złośliwości i ich komplementy często nie są szczere (co być może tłumaczy, dlaczego właśnie mężczyźni na ogół podkreślają, że to nie komplement, to prawda). Jednak jeśli już prawdą są, to też bywają czasami, delikatnie mówiąc, niefortunne. Klasyką jest już:

Pięknie wyglądasz! Zupełnie cię nie poznałam!

– klasyka gatunku

Bywają jednak i te bardziej oryginalne. Jednym z moich ulubionych nieudanych komplementów był ten wypowiedziany przez pewną znajomą podczas przerwy któregoś z warszawsko-jesiennych koncertów:

Wyglądasz zupełnie jak twój tata. Miał wtedy taką brodę…

– komplement niebezpiecznie zabarwiony „ideologią gender” (ponoć szkodliwą)

I żeby nie było – że jestem podobna do taty, to bardzo spoko. Jednak broda (a zwłaszcza taka broda) nie jest dla mnie jakimś powalającym atrybutem kobiecości (męskości zresztą również). Po jakimś czasie z tą samą znajomą i jej koleżanką w przerwie innego koncertu odbyłam bardzo interesujący dialog, który rozpoczął się dobrze, bo pod przykrywką komplementu, a potem zabrnął w coś, co najlepiej oddaje angielskie słowo awkward.

– Och, jak ładnie wyglądasz, no pięknie! – Znajoma nr 1.
– To bardzo miłe, dziękuję serdecznie – ja.
– No ja z nią nie mogę, a ona ciągle dziękuje! –  uśmiecham się, bo biorę to za żart, a ona, poirytowana – Tak jak te Angielki, że co się im nie powie, to one to głupie thank you, thank you.
– Bo Marianna ciągle zmienia te włosy. Teraz w ogóle modne jest takie farbowanie się na siwo – Znajoma nr 2.
– Tylko, że ja mam akurat naturalny kolor – ja, spokojnie.
– No wiedziałam, że się zdenerwujesz! – Znajoma nr 2.
– A w ogóle jest ktoś w twoim życiu? – Znajoma nr 1.
– Cała masa ludzi. Niestety – ja.
– No nie, bo był ktoś – Znajoma nr 2.
– Och, nie jeden! – ja.
– No ale jest gdzieś tam ktoś? – Znajoma nr 2.
– Ktoś tam gdzieś jest na pewno. Bo zakładam, że już się urodził – ja.
– Ale jak to, „urodził”? – Znajoma nr 1.
– Bo Marianna udaje, że nie rozumie o co ją pytamy – Znajoma nr 2.
– A w telewizji była taka śmieszna reklama o zajączku, a mama mówiła, że byłaś w Grecji. To wzięłaś tam swojego… zajączka? – Znajoma nr 1.
– Jeśli pyta pani o mojego królika, to został w Warszawie z babcią, czyli moją mamą – ja.
– BABCIĄ? URODZIŁAŚ? – obie znajome.
– Niestety nie, mój królik jest adoptowany, ale od maleńkości.

– tak się na ogół kończą próby podjęcia ze mną tzw. small talku – nie polecam

3. Jak nie komplementować kobiet, będąc mężczyzną

Męskie komplementy – o ile nie są prawione babci czy mamie (choć też… różnie bywa – kroniki kryminalne znają i takie przypadki) – na ogół mają pewien podtekst. Mężczyzna próbuje się nimi wkraść w łaski komplementowanej kobiety, zapaść w pamięć, wywołać uśmiech na jej obliczu, roztopić ewentualny lód jej serca. Jedną z najgorszych rzeczy, jakie można zrobić, komplementując mnie, to mówić to, co komuś się wydaje, że chciałabym usłyszeć. Nie ma fizycznej możliwości, by szybko rozgryźć, co sprawi mi przyjemność, więc nie warto sobie zadawać nawet trudu. Cenię komplementy szczere (nawet, jeśli sama ich nie podzielam), a od nieudolnych już wolę te banalne (nie każdy, mimo starań, potrafi być oryginalny). Kiedyś po rozstaniu z chłopakiem, jego przyjaciel pocieszał mnie, mówiąc:

jesteś naprawdę bardzo atrakcyjną kobietą. Przed powalczeniem o ciebie powstrzymuje mnie jedynie to, że mam swoje zasady – nie wiążę się z byłymi dziewczynami swoich przyjaciół. Jesteś prawie idealna. No, masz tylko trochę za duży nos.

– komplement popełniony przez przyjaciela mojego byłego partnera

Bardzo odważne słowa jak na człowieka, u którego stężenie czosnku w wydychanym powietrzu przekraczało wszelkie, nawet najbardziej liberalne, normy (choć jednak tłumaczy, co dokładnie miał do mojego nosa) i którego wolałabym nie dotykać nawet, gdyby od tego zależała przyszłość naszego gatunku. Pomijam już, że zasady bazujące na jakiejś źle pojętej lojalności to dla mnie odmienna galaktyka. To doświadczenie nauczyło mnie, by zerwanie kontaktów z jedną toksyczną osobą poszerzyć o jej najbliższe otoczenie.
Innym rodzajem męskich komplementów są te, odnoszące się do wnętrza kobiety, wypowiadane zanim zamieni się z nią więcej, niż kilka zdawkowych słów. Nawet, jeśli trafią w sedno, trudno – zwłaszcza kobietą będąc – nie nabrać podejrzeń co do ich szczerości. Ja od takiego właśnie pana, do którego wypowiedziałam jedynie: „mhm”, wysłuchując jego długich tyrad, nie bardzo wiem o czym, usłyszałam:

z głębokich, uduchowionych ludzi została jeszcze tylko pani, ja i… – tutaj dłuższa pauza – … jeszcze może z dziesięciu w Zakopanem

– tak zostałam jedną z (może) dwunastu

Specyficzny chyba-komplement usłyszałam też od pana z gazowni, do którego się wybrałam z moją – jednopalnikową zresztą – butlą z ulatniającym się bokiem gazem. Chodziło, jak się okazało, o zużytą uszczelkę.

– Pani jest mężatką czy jeszcze nie?
– Jeszcze nie.
– To szkoda, żeby taka dziewczyna wyleciała w powietrze.

– wybuchowy komplement pana z gazowni

Powszechnie wiadomo przecież, że mężatki mogą wylatywać w powietrze do woli, ale wolnych, faktycznie, trochę szkoda.
Spośród wszystkich nieudanych komplementów, jakie usłyszałam w życiu, mam jednak dwa zdecydowanie ulubione – oba autorstwa mojego przyjaciela, który nigdy nie to chciał powiedzieć.

Podczas sylwestra, oglądając Natalię Nykiel w telewizorze, ja:
– Kurczę, wszystkie te piosenkarki takie fit, chudziutkie, zgrabniutkie, czemu ja taka nie jestem?
– Przestań, przecież widziałaś Marylę Rodowicz!

oraz

Podczas jakiegoś paskudnego przeziębienia smarkając, kaszląc i naprawdę zupełnie ledwo mówiąc, głośno się zastanawiałam:
– Cierpię okrutnie… Myślisz, że na to się umiera?
– Tak, bo co chwila się słyszy, że ktoś umarł na przeziębienie!
– No, żeby niedaleko szukać, Prince na przykład zszedł na powikłania pogrypowe.
– Ale on był chudy! … tzn… ej no, nie to chciałem powiedzieć

P.S. A na deser pewien utwór muzyczny na temat – naprawdę warto wysłuchać (i obejrzeć) do końca 😉