Pieskie życie w ośnieżonych górach

fot. Marianna Patkowska

Półtora roku temu po raz pierwszy przeżyłam mieszkanie pod wspólnym dachem z psem, którym miałam się opiekować. Właśnie wtedy moja przyjaciółka z podstawówki obdarzyła nas ogromnym zaufaniem, zostawiając pod naszą opieką swojego cudownego pieska Kochiego, w którym niedługo wcześniej oboje się zakochaliśmy, nocując u niej w Warszawie. Cały ten piękny czas opisałam na blogu. Było to w okresie letnim, więc psie wakacje miały miejsce w Gdańsku, gdzie wtedy przebywaliśmy. Rok później sytuacja się powtórzyła, tym razem Kochi przyjechał do nas już nie na dwa tygodnie, ale na cały miesiąc. Pamiętał i nas, i okolice. Spacery po plaży sprawiały mu wyraźną radość. Za drugim razem samo morze również, choć i tak przegrywało z piaskiem, a zwłaszcza z zamkami z tegoż.
Jakaż więc była moja radość, kiedy przyjaciółka nieśmiało zapytała, czy jego dwutygodniowy pobyt u nas (teraz, kiedy ma już dwa latka i trzy miesiące) byłby możliwy również podczas zimy, którą tradycyjnie spędzamy w Zakopanem. Nasza odpowiedź znowu była dla nas oczywista, ale oprócz radości pojawił się we mnie również niewielki strach. Pies w Gdańsku, w domu z ogródkiem, który jest otoczony uliczkami wręcz stworzonymi do chodzenia z psem; w domu, z którego 40 minut zajmuje dojście na plażę, w dodatku w środku lata, kiedy jest ciepło, słonecznie i pięknie to zupełnie co innego niż pies mroźną zimą w Zakopanem w (co prawda rodzinnej, ale) kamienicy. Tak przynajmniej myślałam. Że to całkiem inne uniwersum. W lecie wszystko wydaje się łatwiejsze. Począwszy od szybszego znajdywania chęci do życia rano, przez bardziej aktywne spędzanie czasu poza domem po niewiele warstw, jakie trzeba na siebie założyć, żeby być gotowym do wyjścia na zewnątrz. Moje życie w Zako przypomina długi zimowy sen. Niechętnie wychodzę z domu (gdybym mogła zupełnie pominąć ten przykry obowiązek, nie wychodziłabym prawdopodobnie wcale). W związku z tym też wyjście urasta do rangi wielkiego wydarzenia i raczej nie ma mowy o tym, żebym – kiedy już wrócę do domu – wyszła z niego ponownie. A pies wiadomo, potrzebuje wyjść na spacer nie tylko raz, ale nawet trzy razy dziennie. Druga sprawa to… nasza nowa wykładzina. Małymi krokami próbujemy sobie uwić tu przyzwoite gniazdko i jednym z nich było zakupienie i rozłożenie nowej wykładziny w pokoju, w którym już nie miałam pomysłu na podłogę, a stara doprowadzała mnie do rozpaczy. Zrobiło się naprawdę ciepło i przytulnie. Miałam jakiś irracjonalny lęk, że psie łapki wykładzinę pobrudzą, podrapią i generalnie sponiewierają, zupełnie jak bym od czasu, kiedy ją mamy, sama nie wylewała na nią regularnie kawy. Partner spojrzał na mnie z politowaniem, poprosił, żebym bardziej uważała z kawą i objaśnił procedurę wycierania psich łapek w korytarzu. Zaczęłam powoli wierzyć, że damy ze wszystkim radę.

fot. Marianna Patkowska

Kochi w zakopiańskich włościach

fot. Marianna Patkowska

Kochi przyjechał do nas… BlaBlaCarem, co jest samo w sobie przesłodkie i napełniło nas ogromną dumą. Nasz mały podróżnik. Zawiozła go pani, której nie znał. W Warszawie drżała o niego przyjaciółka, w Zakopanem drżeliśmy o niego my, ale w końcu dotarł. Cały i zdrowy. Choć wszystko było dla niego nowe i inne, jednak pamiętał doskonale nas. Byliśmy na początku jedynym elementem, dzięki któremu mógł się poczuć w miarę swojo. W domu po odebraniu go, dużo się tuliliśmy. Szybko znalazł swoje idealne miejsce – na wierzchu złożonej kanapy, skąd mógł patrzeć przez okno. Na początku nie bardzo wiedział, jak tam wskoczyć, a tym bardziej – jak zeskoczyć. Ale wystarczyło kilka prób, żeby stał się w tym mistrzem. Od tamtego momentu potrafił godzinami wpatrywać się w życie ulicy, które najwyraźniej jest w tym miejscu szalenie ekscytujące. Raz na jakiś czas ktoś stanie przed apteką, raz ktoś do niej wejdzie, raz z niej wyjdzie. Czasem zbiorą się przed nią trzy osoby, a czasem ktoś wysiądzie z autobusu, który od niedawna ma tu przystanek. Akcja do tej pory co prawda nigdy nie wciągnęła mnie na tyle, by przy oknie przesiadywać, ale najwyraźniej Kochi był zachwycony.
Zastanawialiśmy się też, gdzie zechce spać. Od początku został poinformowany, że jest tylko jedno miejsce w domu, na które nie wolno mu wchodzić – również niedawno zakupione siedzisko na skrzynię z pościelą (nota bene też w pokoju z wykładziną – moim gabinecie, pełniącym czasem rolę pokoju gościnnego). Wchodził tam więc tylko, kiedy nie widzieliśmy, a jak został na siedzeniu na nim nakryty, szybko schodził z miną pod tytułem „nie było tematu”. Kanapa stała zawsze dostępna, a mojego ukochanego fotela nie zakazałam, ale był mój. Kochi często układał się na mnie i zasypiał, kiedy w nim czytałam. Jeśli jednak wstałam, szybko zamieniał się w Kochiego Podsiadłę, potrafiąc się przy tym przykryć kocem. Jednak odpoczynek odpoczynkiem, ale kiedy kładliśmy się spać w sypialni, rozłożył się na naszym łóżku. Czyli niby nowe miejsce, ale wszystko było po staremu. Pierwszej nocy w samym jej środku, odkopał nasze głowy spod poduszek i zaczął nas lizać – mimo że zaczął od spania w nogach. Drugiej nocy tak samo. Mam wrażenie, że bardzo potrzebował nas w chwilach, w których czuł jakąś niepewność, rozstanie ze swoim stadem, nowość miejsca. Znał tylko nas. I potrzebował tylko nas. Przynajmniej na początku.

fot. Marianna Patkowska

Oczekiwania vs. rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Jak do tego doszło – nie wiem, ale poranne spacery okazały się… moje. Partner był skłonny wziąć nawet dwa spacery w ciągu dnia – popołudniowy i wieczorny, żeby tylko nie mieć porannego. Stwierdziłam, że to jest fair, bo w Gdańsku moim obowiązkiem był popołudniowy spacer na plażę, więc kilkugodzinny. Kochi dorósł i przestał nas budzić o 8:00, kiedy tylko spostrzegł, że otwieramy któreś oko. Leżał z nami cierpliwie, przeciągał się i ziewał, i dawał głaskać po brzuszku. Uprawiał zawsze psią jogę z przewagą psa z głową w dół, a potem znowu zasypiał. Mogliśmy się z nim bawić, tulić się i nie domagał się wyjścia, ale… wystarczyło, że zaczęłam wstawać z łóżka, zmieniał się w Waszą Niecierpliwość i pokazywał podnoszonymi przednimi łapkami i kłapaniem szczęką, że chce wyjść na spacer. Nigdy nie rozumiał, że odświeżenie się, przebranie, włożenie butów zimowych i kurtki nie zajmie mi nigdy mniej niż 5 – 7 minut. Co, swoją drogą, było jakimś moim rekordem. Zaczęłam być w tym coraz szybsza. Oczywiście nie było mowy o śniadaniu czy całkowitym rozbudzeniu. Chęci do życia również musiałam szukać już poza domem. Muszę uczciwie przyznać, że szybkie wychodzenie rano bez myślenia, bez przygotowywania się może być… nawet całkiem fajne. Równia Krupowa, czyli rozciągająca się nieopodal przestrzeń pełna psów i dzieci wraz z opiekunami jednych i drugich, okazała się dla mnie po raz pierwszy miejscem magicznym. Podczas naszych spacerów wysłuchałam w sumie kilku audiobooków, równocześnie pilnując swojego uroczego pupila i od czasu do czasu zamieniając kilka słów z opiekunami psów, do których podchodził. Najtrudniejsza w tych nowo zawieranych znajomościach była całkowita bezkompromisowa szczerość Kochiego, który czasem się wyrywał, widząc z daleka jakiegoś ciekawego pieska, po czym, kiedy podeszliśmy bliżej, potrafił obwąchać mu genitalia i językiem ciała szybko stwierdzić „eeee, jednak nie” i pójść sobie dalej, pozostawiając zaintrygowanego już nim psiaka w wyraźnej konsternacji. (Być może przemawia przeze mnie zazdrość. Gdybym i ja swojego czasu umiała zaraz po obwąchaniu genitaliów stwierdzić przed samą sobą, że „to jednak nie to”, oszczędziłabym sobie wielu toksycznych relacji.)
Te poranne – wcześniejsze lub późniejsze, ale przedśniadaniowe – spacery od samego początku przestały być „przykrym obowiązkiem”, jak o nich początkowo myślałam. Owszem, wychodziłam z poczucia obowiązku i wyłącznie dla Kochiego, ale szybko polubiłam to sprawdzanie, jak każdego kolejnego dnia wygląda świat poza domem. Do tego mamy z Równi widok na góry, więc czy było pięknie i słonecznie, czy szaro i ponuro, nigdy nie zabrakło w tym wszystkim magii. Kochi zachwycił się muldami śniegu, bo w tak wysokich jeszcze nigdy nie skakał. Wyraźnie go cieszyły te śnieżne zabawy, a ja z zaskoczeniem odkryłam, że zbieranie jego kup ze śniegu jest prawie tak komfortowe, jak zbieranie ich z plaży: śnieg, podobnie jak piasek, pełnił rolę wypełniacza między kupą a woreczkiem, który trzymałam gołymi rękami. Zdecydowanie lepsza opcja, niż wygrzebywanie kupy z trawy w lecie.
Po powrocie wycieraliśmy (to z nas, które z nim wyszło) mu łapki w specjalnie do tego przeznaczone szmatki. Czasem trzeba było wytrzeć też brzuszek i wąsiki. Czy jednak zdarzyło mu się mimo braku takich zachowań wcześniej nasikać nam w domu… oczywiście na nową wykładzinę? Tak. Czy następnego dnia po tej feralnej sytuacji zrobił dokładnie to samo niemal w tym samym miejscu? Również tak. (Wrażliwych na losy mojej wykładziny informuję, że za każdym razem wszystko udało się porządnie i dokładnie umyć tak, by nie został żaden ślad, natomiast sypialnię zaczęliśmy po prostu zamykać na noc.)

fot. Bożena Szuj

Zdobywanie Gubałówki

fot. Bożena Szuj

Mój Partner, jako człowiek odważny, podczas swoich wieczornych spacerów z Kochim po Równi, spuszczał go ze smyczy. Odwaga polegała w tym wypadku na tym, że nie jest to pies nauczony wracania do opiekuna, kiedy się go przywoła. Jednak na początku, kiedy wszystko było nowe, Kochi trzymał się Partnera. Momenty mniejszego posłuchu u psa Partner łączył z wyższą temperaturą. Rzeczywiście, im było zimniej, tym Kochi był bardziej posłuszny.
Pewnej pięknej niedzieli, postanowiliśmy wspiąć się razem na Gubałówkę, od strony Walowej Góry. To piękna trasa. Trochę rzeczywiście tym razem oblodzona, ale znaleźliśmy przejście po polu w całości przykryte śniegiem. Partner spuścił naszego urwisa ze smyczy, a ten biegał jak szalony w poprzek oraz wzdłuż trasy. Zrobił ją chyba z pięć razy (ja po pierwszym prawie umarłam). Nie umiałam zrozumieć, skąd w takim maleńkim ciałku tyle energii. Był ewidentnie szczęśliwy, a my co jakiś czas go przywoływaliśmy, i wracał, pokazać, że jest. Ostatnia część trasy prowadzi wzdłuż lasu, z którego co jakiś czas do nas przybiegał, a potem… stał się zupełnie głuchy na nasze wołania. Las go wchłonął, a że jest najprawdopodobniej przedziwną krzyżówką borsuka z dzikiem, być może poczuł zew natury. Kiedy doszliśmy na skraj lasu, a on nadal nie dawał znaku życia, postanowiliśmy się z Partnerem rozdzielić. Ja czekałam na Kochiego na górze, Partner zszedł niżej, ze smyczą. W pewnym momencie zobaczyłam biegnącego w moim kierunku zadowolonego pieska i wściekłego Partnera, który, wręczając mi smycz, kazał mi wziąć sierściucha, bo jest na niego za bardzo wkurzony. Co się stało? Otóż Kochi, wołany wielokrotnie, w końcu wyszedł z lasu z miną pod tytułem „ale po co mnie wołasz, skoro tu jestem?”, po czym odwrócił się i pobiegł w drugą stronę. Brak subordynacji doprowadził Partnera na skraj załamania, a ja śmiałam się w duchu w głos, bo jeśli to prawda, że psy mają mózgi zbliżone do dwulatków, to bunt musi być wpisany w jego psiosobowość! Od tamtego momentu do samego końca naszej wyprawy (wracaliśmy tę samą drogą) Kochi prowadzony był na dość krótkiej smyczy.

fot. Bożena Szuj; zdjęcie zrobione tuż po opisanej sytuacji

Nigdy nie widziałam tak wymęczonego psa, jak po tym spacerze. Oczywiście wyprowadziliśmy go jeszcze wieczorem, ale przespał cały ten czas między spacerami, również następnego dnia.

fot. Bożena Szuj

Kupa radości

fot. Marianna Patkowska

Ludzie straszą koniecznością wielu spacerów w ciągu dnia, kosztami jedzenia i weterynarzy, w końcu problemami z częstym podróżowaniem, kiedy ma się psa. To wszystko jednak nic wobec tego… o czym nie mówi nikt.
Pewnego dnia Partner, wracając z nocnego spaceru z Kochim, spędził z nim podejrzanie mało czasu w przedpokoju, wchodząc pospiesznie do pokoju wprost na wykładzinę. Zanim zdążyłam go upomnieć, że co z butami i z wytarciem łapek, on przemierzył odległość do łazienki, rzucając pospiesznie, pełne obrzydzenia:

trzeba go umyć, wytarzał się w gównie.

Wbiegłam do łazienki, widząc w wannie tylko ogromne, wybałuszone oczy, wkurzonego Partnera trzymającego zwierzę, żeby nie wyskoczyło z wanny oraz… cudzą kupę na szelkach i kawałku grzbietu Kochiego. Przejęłam kontrolę nad sytuacją i wymyłam go szamponem. Myślałam, że polubi – jak mój królik – suszarkę. Nie polubił. Nawet mu nie współczułam. Priorytetem była wykładzina oraz pozbycie się tego straszliwego smrodu, gryzącego nozdrza. Kilkakrotnie wymyłam i uprałam ręcznie szelki. Choć miałam stuprocentową pewność, że wszystkie ekskrementy zostały dawno wymyte i spuszczone w czeluściach toalety, jednak nie udało się pozbyć tego odoru, który już dawno przestał przypominać typowy zapach kupy, a stał się czymś zgoła innym, ale również przeszywającym nieprzyjemnością. W akcie rozpaczy zabrałam prawie już suchego psa i wyszorowałam go szamponem po raz drugi. Przez półtora dnia był na mnie ewidentnie obrażony (prawdopodobnie i o podwójny prysznic, i o suszenie, i o pozbawienie go kupy, którą sam z jakiegoś powodu wybrał), ale okazuje się, że warto było, bo już następnego dnia fetor opuścił nasze mieszkanie.
Najbardziej nieprzyjemna z tego wszystkiego była dla mnie świadomość, że to nie była kupa żadnego z nas. Że to nie nasza choroba postawiła nas w tak niekomfortowej sytuacji. Że to była całkiem obca kupa. Do dziś oboje żywimy cichą nadzieję, że psia.

fot. Marianna Patkowska

W stadzie

fot. Marianna Patkowska

Przyjaciółka przyjechała z siedmioletnią córeczką nie tylko odebrać Kochiego, ale też spędzić z nami cztery dni. Byłam niesamowicie szczęśliwa, bo ten rok rozpoczął się już od jednej fantastycznej wizyty naszej wspaniałej koleżanki z Gdańska i miałam przekonanie, że to przełamało jakąś barierę i ci, których zawsze zapraszaliśmy do Zako, naprawdę zaczną przyjeżdżać. Te cztery dni okazały się chaosem, na który trudno byłoby mi się przygotować, gdybym miała świadomość jego rozmiarów, ale też był to jeden z najwspanialszych momentów, jakiego od dawna doświadczyłam. Siedmioletnie dziecko i pies równocześnie to już jest kosmos. Do tego moja cudowna i piękna przyjaciółka, którą najlepiej zilustruje ta oto anegdota.

Kiedy po raz pierwszy od momentu, kiedy jestem z Partnerem, przyjechała do mnie sama do Zakopanego, Partner nie bardzo rozumiał, czemu mu ciągle powtarzam, że „ona jest do mnie niezwykle podobna”. Cieszył się moim szczęściem i podekscytowaniem, ale wychodził z założenia, że to nie jego sprawa. Że przywita się, zawiezie nas i odwiezie, gdzie tylko będziemy chciały, ale że to ma być nasz czas, a jemu nic do tego. Jednak gdy podczas naszej telefonicznej rozmowy, kiedy stała na dworcu w Krakowie, powiedziała mi:

– O nieeee…. Włożyłam swój bagaż, okazuje się, nie do tego autobusu i… właśnie odjechał beze mnie… do Bukowiny…

… zrozumiał wreszcie nasze podobieństwo. Stwierdził tylko:

– Aaaaaa! W TAKIM sensie podobna! No, ok. Teraz tylko przeżyć ten weekend.

Ogarnianie trójki dzieciaków i psa w pojedynkę, w dodatku mając własną działalność wychodzi jej znakomicie, czym mi niesamowicie imponuje, natomiast w związku z tym ma opanowaną do perfekcji sztukę improwizacji, w której ja z kolei nie sprawdzam się najlepiej. Jednak słodycz siedmioletniej wpatrzonej we mnie piękności sprawiła, że wydostałam się ze swojej depresyjnej skorupy, stając się ciocią, która maluje pazurki, bawi się w SPA oraz… wyszywa ubranka dla misia (a, ściślej, misi), a wieczorem, ogląda z niekłamanym zaciekawieniem bajki. Kochi, kiedy zobaczył część swojego starego stada… na chwilę zgłupiał. Nie był pewien, czy nie będzie nam zaraz zabrany, a więź, jaka się wytworzyła zwłaszcza między nim a Partnerem, jest naprawdę silna. Jednak kiedy okazało się, że ma swoje dwa światy w jednym miejscu, trochę jakby odetchnął z ulgą. Z jednej strony szaleństwo dziecięcych rączek, z drugiej – mój zrównoważony, przepełniony spokojem (zazwyczaj) Partner. Zapanowała harmonia. W dodatku nadeszła dla nas wspaniała wiadomość z Watykanu. Papież Franciszek pozwolił parom posiadać psa… pod warunkiem, że będą mieć również dziecko. Następnym razem weźmiemy od przyjaciółki Kochiego z dzieckiem. Na pewno przynajmniej jedno będzie nam mogła pożyczyć.

fot. Marianna Patkowska

Smutek rozstania

fot. Bożena Szuj

Dostaliśmy od losu dwa dodatkowe dni, bo Partner jechał do Warszawy samochodem dwa dni po przyjaciółce. Postanowiliśmy, że dla wszystkich będzie wygodniej, jeśli Kochi wróci z nim. Chciałam Kochiego wycałować i wyprzytulać na zapas, ale to niestety tak nie działa. Wwąchiwałam się w jego słodki brzuszek, który od pamiętnego wydarzenia zdążył wywietrzeć i zaczął w końcu pachnieć esencją Kochiego – delikatnym, ciepłym kurzem połączonym z popcornem. Rozstawanie się z psem jest o tyle trudne, że on w jakiejś części rozumie, że coś się dzieje, że coś się zaraz zmieni. Był trochę markotny, często domagając się od każdego z nas na zmianę brania na ręce, tulenia, pieszczenia.
W dniu wyjazdu pomagałam Partnerowi, szykując prowiant dla niego i przekąski dla Kochiego. Ponieważ Partner nie je mięsa i ma – w przeciwieństwie do mnie, również niejedzącej mięsa – pewien do niego wstręt, wyjęłam wszystkie kupione psu kabanosy z opakowania, pokroiłam je w krótsze paski, przecięłam opakowanie, żeby Partner nie musiał w nim zbyt głęboko grzebać i związałam gumką recepturką. Na stoliku w pokoju postawiliśmy skrzynkę z prowiantem, do którego stopniowo dokładałam jedzenie i picie dla Partnera oraz psa. Kabanosy były na samym spodzie. Kochi Podsiadło siedział na moim fotelu, bacznie obserwując sytuację. Poszłam do samochodu zanieść coś z Partnerem, a kiedy wróciłam (minęło góra pięć minut), zastałam taki oto obrazek. Na stoliku stała nietknięta skrzynia, a na wykładzinie, otoczony pogryzionymi i wyplutymi kawałkami opakowania kabanosów wraz z kawałkiem z nietkniętą gumką recepturką, siedział uśmiechnięty Kochi, przełykając ostatni kawałeczek kabanosa. Kadr jak z kreskówki. Nie mogłam w to uwierzyć, a tym bardziej w to, jak mocno był z siebie zadowolony. Choć słyszałam od przyjaciółki opowieści o tym, jakim jest mistrzem pomysłowości w porywaniu mięsa.
W końcu… obaj moi chłopcy pojechali. Jeden na chwilę, drugi na dłuższą chwilę, bo mam ogromną nadzieję, że część wakacji spędzi z nami w Gdańsku. Jednak to kolejne psie doświadczenie dużo pozmieniało w mojej głowie. Na pewno nauczyłam się od Kochiego, że nawet krótki mały spacer może być czymś przyjemnym i że można się na niego cieszyć jak dziecko. Przecież radość Kochiego nie wynikała wyłącznie z tego, że opróżni swój psi pęcherz. Tam było znacznie więcej. Cieszył się za każdym razem tak samo, że powącha nowe zapachy, że spotka i nowe, i już poznane psy, że sprawdzi, jaka pogoda, że poczuje całym psiosobą śnieg. Wyraźnie witał każdy dzień, dotykając (całkiem dosłownie) rzeczywistości poza oknem, w które lubił się później tak wpatrywać. To było dla mnie zdumiewające i dało mi wiele do myślenia. Zaczęłam wręcz wypatrywać każdego kolejnego wyjścia rano. Jego entuzjazm, nawet w szary deszczowy dzień zaczął mi się udzielać. Za tym również tęsknię.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę fragment koncertu dla psów mojej ukochanej, zawsze inspirującej Laurie Anderson.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Miłość to pies” Paulina Młynarska

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2023

Każdy, kto obserwuje mojego bloga wie, jak cenię pióro i wrażliwość Pauliny Młynarskiej. Dlatego, choć jej najnowszą książkę przeczytałam tuż po ukazaniu się (a więc w czerwcu), długo biłam się z myślami, czy w ogóle tu o niej pisać. Zastanawiałam się, ponieważ niestety nie uważam, że jest dobra. Dziś wreszcie pomyślałam, że nie chcę udawać, że jej nie czytałam (zwłaszcza, że w tym okresie będę zamieszczać na blogu sporo recenzji książek), a tym bardziej, że nie zawiodła moich oczekiwań. Nie chcę jej przemilczeć. Choćby w ramach pracy nad starymi przyzwyczajeniami wynikającymi z wieloletniej tresury, jakiej została poddana kobieca część mojego pokolenia. Piszę tu o niepodejmowaniu żadnych działań, które w jakikolwiek sposób mogłyby sprawić komuś przykrość. Nie ma we mnie złych intencji, co powinno definitywnie zamknąć temat.
Ci, którzy obserwują w mediach społecznościowych profil Pauliny Młynarskiej, wiedzą, że mieszka na przepięknej Krecie z uroczą gromadką czworonogów – z trzema psami i czterema kotami, które zrządzeniem losu po prostu stanęły na jej drodze. Wykonuje fantastyczną robotę, przygarniając bezpańskie zwierzęta. Oprócz postów wojujących oraz zaangażowanych społecznie i politycznie, wstawia też co jakiś czas zdjęcia swoich futrzastych pociech, czasem odkrywając przed obserwatorami ciekawe, urokliwe historie z nimi związane. Prawdopodobnie tak właśnie zrodził się pomysł na książkę „Miłość to pies”. Książkę przez wielu – w tym mnie! – bardzo wyczekiwaną. Książkę zdobioną pięknymi ilustracjami Gosi Kulik i wypełnioną nie tylko ciekawymi opisami specyficznego życia na greckiej wyspie (coś o tym wiem) i trudnego na niej losu bezdomnych zwierząt, ale też baśniowymi historiami; zmyślonymi urzekającymi mitami na temat ich alternatywnego życia, co miało być pomysłem na wciągnięcie do grona czytelników również dzieci. W samym założeniu pomysł świetny, tym bardziej, że jego realizacja spadła na barki naprawdę dobrej i doświadczonej pisarki. Co więc poszło nie tak? Zbyt dużo naraz? To na pewno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zdecydowane uproszczenie języka, które kwalifikuje książkę do bardzo poprawnej, ale jednak literatury młodzieżowej. To być może nie jest nawet zarzut, dobra literatura młodzieżowa jest też przecież potrzebna, niemniej jednak po kampanii promocyjnej myślałam, że jedynie zwierzęce mity będą napisane z myślą o najmłodszych, a cała reszta nie odbiegnie zbyt mocno stylem od poprzednich książek Młynarskiej.
Zarzut zdecydowany mam natomiast do (już czuję, że rozpętuję nieuniknioną jatkę)… pretensjonalnego, a przede wszystkim zaburzającego podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, wciskania rodzaju żeńskiego liczby mnogiej wszędzie tam, gdzie nie jest to potrzebne. Przykład znajdziemy już w dedykacji:

Wszystkim tym, które i którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I teraz chciałabym się dowiedzieć, kto (która i którzy…) z myślących, czytających i poprawnie władających polszczyzną czytelników tak z ręką na sercu zdanie:

Wszystkim tym, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

zrozumie w następujący sposób:

Wszystkim mężczyznom, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I proszę o uczciwą odpowiedź tych, którym język polski naprawdę nie nastręcza żadnych trudności. Już w pierwszym rozdziale kolejny kwiatek:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

Tak już będzie niestety do końca. W nagromadzeniu uniemożliwiającym spokojne czytanie, a przynajmniej odbierającym całą z niego przyjemność. I ja znam na pamięć wszystkie argumenty zwolenników takiego pisania. Najbardziej lubię, kiedy osoby, które nie zajmują się językiem zawodowo robią mi długi wykład o tym, że „język buduje świadomość”. Zwłaszcza internet pełen jest takich samozwańczych specjalistów. Dzięki za przypomnienie, wiem to – studiowałam filologię polską u najlepszych językoznawców w kraju (miałam to niebywałe szczęście i zaszczyt), coś niecoś mi tam przekazali. Odrobinę liznęłam zagadnień uznawanych za skomplikowane, zaliczyłam na bardzo dobre oceny kilka ważnych egzaminów. Obserwując i badając język od lat wiem, że chwilowe językowe mody, jeśli kolidują z funkcją komunikacyjną, dość szybko zanikają. Czekam więc cierpliwie. Nie mam pretensji do Pauliny Młynarskiej aktywistki i feministki, że wpada w irytującą językową manierę w imię wyznawanych wartości. Mam pretensje do Pauliny Młynarskiej pisarki (i nie piję tu do braku kierunkowego wykształcenia – autorką jest znakomitą, a dorobek ma imponujący!) oraz do Wydawnictwa Prószyński i S-ka o zaśmiecanie tekstu, który staje się przez to nieczytelny. I zanim ktoś spróbuje włożyć mi w usta tezę, której nie wypowiedziałam, mianowicie, że śmieceniem są feminatywy, doprecyzuję, że śmieceniem jest tu nawarstwienie słów niepotrzebnych, zaburzających sens całości i kolidujące z ekonomizacją języka. Zdanie:

Przypomnę tylko, choć zapewne każdy to wie […].

czytam bez problemu. Rozumiem je. Autorka odrobinę asekuracyjnie zaznacza, że być może napisze oczywistość, coś, co my – czytelnicy już wiemy, ale to dla niej ważne, by dany fakt został w jej książce odnotowany. Kiedy natomiast napotykam na:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

muszę stanąć na krótkie:

Wait! Whaaaat???!

bo automatycznie pod słowem „każdy” rozumiem „każdy człowiek” (czyli inaczej „wszyscy ludzie”) i dopiero nieoczekiwana „każda” wcześniej przypomina mi o innym znaczeniu „każdego” w rodzaju męskim. Czyli „każdy mężczyzna” (co byłoby z kolei domyślne np. w sformułowaniu „każdy, kto cierpi na problemy z prostatą” lub innym, odnoszącym się do cech lub doświadczeń typowo męskich, albo też gdyby zostało wypowiedziane w męskim gronie). To nazywam zubażaniem języka, bo rodzajowi męskiemu w liczbie mnogiej odbiera się jedno z jego dwóch znaczeń, jakim jest określenie większej liczby ludzi i zostawia mu się tylko znaczenie określające większą liczbę mężczyzn, „bo to rodzaj MĘSKI” (nie będą nam tu jacyś mężczyźni określać wszystkich, w tym kobiet!). I nie naśmiewam się z próby wyrugowania patriarchatu z miejsc, w których się zagnieździł. Wystarczy przeczytać kilka moich przypadkowych tekstów, żeby zobaczyć, za jak bardzo opresyjny i zły go sama uważam; jak wiele cierpienia wyrządził w moim życiu. Jestem zdania, że w języku można z nim walczyć na bardzo wielu polach, ale wybranie do tej walki właśnie rodzaju męskiego liczby mnogiej to akurat strzał w kolano. Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która widzi w tym dosyć prymitywne uproszczenie i odebranie językowi fantastycznej możliwości, jaką dotąd dawał. Wieloznaczność polega właśnie na tym, że wszyscy (i wszystkie?) od razu wyczuwamy w zależności od kontekstu, które znaczenie ma na myśli nadawca komunikatu. Stąd moje trudności w przyswajaniu takich tekstów, bo po wzmiance np. „i wszystkie” muszę zweryfikować słowo „wszyscy” i zrozumieć je jeszcze raz. Pojąć, że nie chodziło – jak pierwotnie je odebrałam – o „wszystkich ludzi”, ale „wszystkich mężczyzn”. (Tak samo w zacytowanych wyżej fragmentach książki, kiedy rodzaj żeński liczby mnogiej zostanie umieszczony wcześniej – kolejność nie ma tu znaczenia, utrudnienie jest to samo.) Mózg zaczyna mi się buntować, a czytanie staje się męczące i wydłuża się tam, gdzie nie musi. Proste kwestie się komplikują. Jeśli to ma być żeński wkład w budowanie równego świata w polskim pisaniu, to nie o takie feminizmy walczyłam. Jeśli chodzi o używanie feminatywów – spór na ten temat uważam za bezzasadny, bo reguły językowe są w tym względzie akurat jasne. Istnieje dowolność – feminatywów można używać, albo nie, w zależności od preferencji. Co z założenia zamyka dyskusję. Niech każda kobieta zadecyduje, co jej pasuje, co najlepiej ją wyraża i tyle. I niech nikt nie waży się narzucać żadnej kobiecie ani używania, ani nieużywania feminatywów! Niech nie karci za częściowe ich używanie! W znakomitym zbiorze esejów „Okrutna jak Polka”, ale też w wielu swoich wpisach w mediach społecznościowych Młynarska wewnętrzny przymus Polek szastania na prawo i lewo zawsze dobrą (i nieproszoną) radą nazywa „kompulsją”. Myślę, że próba zaznaczenia kobiecej obecności poprzez nieustanne zubażanie bogatego języka w niemal każdym akapicie jest również kompulsją. Oby równie możliwą do terapeutycznego przepracowania.
Przy okazji recenzji książki „Związek na zakręcie. Rozstać się, czy być razem?” Natalii Tur pisałam, że słuchanie audiobooków było mi wcześniej obce, ale zaszalałam wtedy, kupując pakiet: książka papierowa + audiobook. I że śledzenie tekstu podczas słuchania kojącego, niewiarygodnej urody głosu Nishki było fantastycznym doświadczeniem. Postanowiłam i tym razem zdecydować się na taki pakiet (choć żadnego pakietu tak naprawdę nie było – kupiłam oddzielnie książkę, oddzielnie audiobooka), wiedząc wszak, że Paulina Młynarska ma miły głos. A ponadto kiedy sam autor czyta to, co napisał, to wszystko razem nabiera jakiejś dodatkowej głębi. Niestety, zawiodłam się. Może intonacja, może sposób czytania, może w końcu dwa rozdziały dwunaste, w których mieścił się jeden właściwy, a drugi szósty przy tym, że cena audiobooka znacznie przewyższała cenę wersji papierowej, dosyć mnie zdegustowały.
Jednak, żeby nie kończyć zbyt gorzko, „Miłość to pies” ma swój urok. Są tam fragmenty, które niezwykle ze mną rezonują (autorka wspomina nawet moje Thassos). Wzmiankę o towarzyszącej jej całe życie nieumiejętności zakotwiczenia się gdziekolwiek i wreszcie o nowym, poruszającym doświadczeniu zapuszczenia korzeni z wyboru na Krecie czytałam, przeżywając dokładnie to samo, tylko że z Gdańskiem. (Zarówno na Podhalu, na którym od lat mieszkam, jak i na Thassos, gdzie pomieszkiwałam, nie umiałabym żyć dłużej właśnie przez niemożliwy do wyplenienia patriarchat. Trzeba go w tych miejscach przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – o czym Młynarska również pisze, – a ja jestem tym już zmęczona.) Nie ukrywam, że zakręciła mi się w oku łza. Ładnych i mądrych sformułowań znajdziemy w książce zresztą sporo. Problem w tym, że znakomitą „Moją lewą jogą” Paulina Młynarska wywindowała samej sobie poprzeczkę tak wysoko, że ładne sformułowania czy smakowite zwierzęce mity (które na pewno warto przeczytać dzieciom, by rozbudzić ich wyobraźnię) to jednak za mało. Za mało od autorki takiej klasy.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czasem słońce, czasem d(r)eszcz

fot. Bożena Szuj

Jeszcze długo przed sierpniem wymarzyłam sobie sesję zdjęciową do zilustrowania tekstu opisującego ten mój ostatni nadmorski miesiąc. Pracowałam w każdym wolnym momencie nad opalenizną, wymyśliłam stylizację, nie miałam też wątpliwości co do miejsca – falochron w Gdyni wydał mi się idealny. Kiedy jednak nastał długo oczekiwany sierpień, okazało się, że pogoda nas nie rozpieszcza równie mocno jak w lipcu. Kiedy akurat nie padało, często było zimno. Dni słoneczne zdarzały się rzadko, a już weekendy (kiedy nie pracowałam i mogłam zaplanować sesję), niezwykle rzadko. Prognozy też zmieniały się jak w kalejdoskopie. Widząc jednak w pewnym momencie obietnicę niedzielnego słońca, podjęłam decyzję – jedziemy zdjęciować, choćby nie wiem co. „Czymś” okazała się pierwsza odkąd tu jestem (i przy okazji jedyna) mgła. Ta na szczęście nie zabrała całego morza, jak miewa w zwyczaju na południu kraju zabierać góry. Stwierdziłam, że słoneczne zdjęcia z morzem w tle już miałam, więc może być intrygująco. Nie przemyślałam tylko jednego szczegółu. Falochron ma wysokość 1,20 m. Stanie na nim w dwudziestocentymetrowych szpilkach sprawiło, że po raz pierwszy w życiu przekonałam się na własnej skórze, czym jest lęk wysokości. Jednak ze śmiercią w oczach postanowiłam udawać, że jest dobrze. W końcu zależało mi na tej sesji.

fot. Bożena Szuj

Czasem rozstania

fot. Bożena Szuj

Sierpień wiązał się dla mnie z trudnymi rozstaniami. Pod koniec miesiąca pod naszą opiekę trafił jeszcze na kilka dni Kochi, a nieuchronne z nim rozstanie miało w sobie jakąś ostateczność. Choć planowaliśmy odwiedzenie go w Warszawie we wrześniu, wiedzieliśmy, że nasze wspólne wakacje z psem dobiegają definitywnego końca. Kończyła się też moja praca marzeń w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Nie jestem typem tęskniącym. Wręcz odnoszę wrażenie, że mam w tym aspekcie jakieś upośledzenie. Mogę spędzać z ludźmi dużo czasu, dobrze się w ich towarzystwie czuć, lubić ich, a kiedy nasze drogi się rozejdą, prawie tego nie zauważyć. (Tak było w przypadku pożegnania się z moją pierwszą w tym sezonie pracą w gastronomii.) Może mnie to chroni, kto wie. Jednak koniec pracy w świetlicy był trudny, bo wiązał się z kilkoma rozstaniami naraz. Po pierwsze rozstawałam się z samą pracą: ważną, potrzebną, inspirującą, uczącą mnie, wykorzystującą moje najlepsze strony i nieustająco mnie rozwijającą. Po drugie rozstawałam się z fantastycznymi współpracownikami: przefajnymi inteligentnymi ludźmi pełnymi energii, mądrości, doskonałego, nowoczesnego podejścia do dzieci i zapału do pracy. Z nikim nie pracowało mi się tak dobrze, jak z nimi. Po trzecie, co wymaga oddzielnego punktu, rozstawałam się z Janem – moim wspaniałym Szefem. Szefem, który zrobił ze mną dokładnie to samo, czego wymagał od nas wobec dzieci – złapał mnie i dał mi skrzydła. Po czwarte, wobec czego jest mi zawsze najtrudniej, rozstawałam się z dziećmi, którymi się opiekowałam. Kiedy jeden z największych urwisów (w którego – nie ukrywam – od samego początku bardzo wierzyłam, choć naszą cierpliwość wystawiał na próbę niemal codziennie przynajmniej raz) zrobił sobie z nami, opiekunkami, zdjęcia, a potem je wywołał i podarował nam odbitki wraz z czekoladą, to trudno mi było powstrzymać wzruszenie. Tym bardziej, że jego babcia tego samego dnia zdradziła nam, że nie przespał nocy, tak bardzo przeżywając nasze odejście. Musiałam samej sobie bardzo spokojnie wytłumaczyć, że nie mogę egoistycznie zagłuszać i rozpraszać jego bólu… żebym to ja się poczuła lepiej. Musiałam pomóc mu w tym trudnym uczuciu wytrwać. Pokazać mu, że jego cierpienie jest ok., że nie jest tragedią. Że ja muszę je dźwignąć i on też da sobie z nim radę.
W końcu – choć wyjeżdżałam z Gdańska dopiero początkiem września – doszło do mnie, że rozstaję się już za chwilę z miejscem, które stało się moim domem. Coraz mocniej limitowane słońce i ciepło oznaczało też zbliżający się wielkimi krokami koniec lata. Nie byłam na to wszystko gotowa.

fot. Bożena Szuj

Czasem ciało

fot. Bożena Szuj

W sierpniu też udało mi się chyba po raz pierwszy w życiu stanąć przed lustrem i zobaczyć coś na kształt obiektywnej prawdy o swoim ciele. Bez nadmiernej ekscytacji tym, że schudłam, ani jeszcze mocniej przesadzonej reakcji na to, że przytyłam. Zobaczyłam siebie mniej więcej taką, jaka jestem i udało mi się odpowiedzieć na to życzliwym „aha, ok. – kocham Cię”. Było to doświadczenie wstrząsająco nowe, wcześniej mi niedostępne. Zanurzyłam się więc głębiej w rozważania o ciele.
Kartezjański dualizm duszy i ciała podchwycony przez kościół lubujący się w dostrzeganiu grzechu wszędzie tam, gdzie mogłoby nam być dobrze, odcisnął na ludzkiej myśli ogromne piętno. Tymczasem oddzielanie ciała od ducha i fetyszyzowanie któregokolwiek z nich jest jedną z większych krzywd, jakie można sobie wyrządzić. Jeśli do tego doda się odrealnione oczekiwania patriarchatu wobec kobiet, okazuje się, że często to właśnie kobiety tkwią w pułapce. Odhumanizowane ciało ma spełniać określone kryteria. Przede wszystkim być zawsze młode. Starzenie się to chyba największa zbrodnia, jakiej możemy się dopuścić. Równocześnie kobieta ma też „starzeć się z godnością”, cokolwiek by to miało w praktyce oznaczać. Ciało ma być też oczywiście atrakcyjne. Przed każdym wakacyjnym sezonem kolorowe pisma upominają nas, żebyśmy przygotowały ciała do pokazania ich na plaży w bikini. Zatrzymajmy się tutaj. Czy na plaży naprawdę siedzi jakaś policja mierząca idealność naszych ciał? Kto przy zdrowych zmysłach, idąc na plażę, traci swój czas i energię na obserwowanie innych ludzi, przyglądanie się, czy mają wałki tłuszczu, krótkie czy długie nogi, okrągły, płaski czy może wklęsły brzuch? To nie wybory miss świata! Na plaży leży się wysmarowanym kremem, spoconym, oblepionym piaskiem, a przy Bałtyku czasem też glonami. Czy to serio okazja, do której trzeba się zacząć przygotowywać już kilka miesięcy wcześniej? Równocześnie, choć to przede wszystkim kobiety namawiane są do „zadbania o swoje ciało” z myślą o wbiciu się w skąpe bikini w sezonie letnim, to one właśnie nie mogą się pokazać na plaży miejskiej topless (wiem, prawo jest niepisane, ale niestety w większości miejsc respektowane). Ich ciała mają więc być idealne i kuszące, ale nie na tyle kuszące, by mężczyźni wokół zaślinili cały piasek. Mają być trochę zakryte, bo nic tak nie rozbudza zmysłów, jak nie do końca odkryta nagość. Nagość wprost jest nachalna i wulgarna. Czym jest to, co opisuję, jak nie seksualizacją kobiety w najbardziej odrażającym i prymitywnym sensie? Czytam głosy, że „się biologii nie oszuka”, że „gapienie się jest naturalnym męskim odruchem” i tak się zastanawiam, kto i kiedy zadecydował, że idąca na plażę kobieta ma intrygować, być zadbana, miła dla oka, seksowna, ale równocześnie z klasą, czyli spełniać potrzeby wszystkich dookoła (choć głównie heteroseksualnych panów), podczas kiedy idący na plażę mężczyzna może się zająć wyłącznie sobą, czyli (kompletnie obojętne, jak wyglądając): spędzić miło czas, poopalać się, popływać czy odpocząć? Mogę mieć miliony nieoczywistych fetyszy i musieć sobie jakoś radzić ze swoimi reakcjami na nie. Jako dorosły człowiek wyrobiłam w sobie umiejętność opanowywania się (a przynajmniej niedawania po sobie poznać – co bywa ekscytujące, polecam). To nie jest wcale trudne. Mężczyźni nauczyli się rządzić wielkimi państwami, uwierzmy w nich – opanowywanie chuci również bez problemu przyswoją!
Czy coraz więcej osób dostrzega tu absurd i nierówność traktowania (bardzo nie w porządku również wobec mężczyzn, co zawsze podkreślam)? Oczywiście tak, ale nawet najgłupsze przekonanie, jeśli jest odpowiednio utrwalone, może zasiać w nas ziarno niepewności podkopującej poczucie wartości. Może wywołać w nas kompleks. A to już nie jest sprawa tylko ciała. Wielkie koncerny kosmetyczne czy modowe oraz instytucje religijne osiągają swój wspólny cel, jakim jest wmawianie nam, że jesteśmy nie dość jakieś (nie dość atrakcyjne, nie dość zadbane, nie dość zakryte, nie dość pruderyjne). Płacimy (w zależności, czy jest to przemysł kosmetyczny lub modowy, czy religijny) pieniędzmi lub poczuciem wstydu i przynależności, ale nie umiemy się z tej machiny wydostać. Wątków jest tu oczywiście kilka i myślę, że każdy z nich zasługuje na rozwinięcie w odrębnym wpisie. Jakiś czas temu obejrzałam wywiad z pewną aktorką, która podzieliła się swoim wstrętem do karmienia piersią, argumentując tenże wstręt przekonaniem, że „piersi są seksualne”. Przedstawiła to jako swoje prywatne odczucie, apelując, by nie narzucać czegokolwiek kobietom odgórnie, do czego mam duży szacunek. Natomiast, patrząc szerzej, czy przekonanie, że piersi są jedynie seksualne, nie wpisuje się właśnie w patriarchalną seksualizację kobiet? Jak tu też obronić tezę o biologii? Skoro kobiecy biust „trzeba przyodziać, bo jest seksualny”, a prymitywne reakcje mężczyzn na jego odsłonięcie na plaży (!) to „czysta biologia”, to jak to wszystko połączyć z innym biologicznym faktem, że służy on matkom również do karmienia dzieci, więc być może sam w sobie nie jest ani seksualny, ani karmiący, a neutralny i jedynie bywający w zależności od sytuacji taki lub taki? Strona tradycyjno-konserwatywna będzie próbowała pójść w ekstrema i rozwijać przed nami wizję „nieskrępowanego chodzenia na golasa po ulicy”, więc warto jasno zaznaczyć, że

  1. po pierwsze biust to nie genitalia, które w miejscach publicznych wszyscy zakrywamy (na plaży nieoznaczonej jako ta dla nudystów również)
  2. po drugie, skoro uważam, że mężczyźni chodzący topless poza plażą (i wchodzący tak do restauracji, biur czy paradujący tak po deptaku) przekraczają granicę dobrego smaku i kulturowych norm, które są nam przecież potrzebne, to nie widzę powodu, dla którego kobiety miałyby chodzić topless poza plażą
  3. piszę o niezdrowym nadaniu kobiecemu biustowi statusu wyłącznie seksualnego i traktowaniu go na plaży inaczej niż męskiego torsu, który w sprzyjających okolicznościach również potrafi być seksualny
  4. w końcu piszę też o większej swobodzie własnej na plaży, ale równocześnie większej dyskrecji w stosunku do innych; o respektowaniu prywatności współplażowiczów (zaprzestanie tego biologicznie ponoć uwarunkowanego gapienia się na innych) przy równoczesnym poczuciu, że każda kobieta może (choć nie musi!) podczas opalania zdjąć stanik i nie wzbudzić tym niezdrowej sensacji. (Nie parawanozą biegnie droga do wyjścia z tego impasu.)

A gdyby tak… przestać uporczywie oddzielać fizyczność od duchowości i popatrzeć na siebie, jak na całość? Całość seksualną, co nie oznacza, że targaną seksualną kompulsją. A gdyby tak… zrezygnować z oczekiwań wobec własnego ciała, które zawsze będą nas wpędzać w niezadowolenie i spróbować to ciało zrozumieć, nauczyć się je czytać. Usłyszeć, co nam próbuje przekazać? Czyli… nauczyć się mądrze i niepowierzchownie o nie dbać. Nauczyć się mądrze i niepowierzchownie dbać o siebie.

fot. Bożena Szuj

Czasem feminizm

fot. Bożena Szuj

Wątek feministyczny towarzyszy mi od dłuższego czasu, ale w sierpniu musiałam się zmierzyć z dość żywą dyskusją o pewnych podstawowych, choć zasadniczych sprawach, co uświadomiło mi, jak negatywny PR ma „feminizm”. Gdybym uznała, że ludzie rozumieją znaczenia słów, których używają, musiałabym za każdym razem, kiedy słyszę: „ja nie jestem feministką” po prostu wstać, wyjść i skreślić wypowiadającą te słowa osobę z grona bliskich, bo feminizm to równość płci, a ja nie wyobrażam sobie w najbliższym otoczeniu ludzi, którzy twierdzą, że kobiety i mężczyźni nie są równi. Są inni (tak, biologia!!!), ale są równi, w związku z czym przysługują im te same prawa w społeczeństwie. A z tym już bywa różnie. (To zresztą temat na odrębną rozmowę o tym, czym jest równość.) Uważam, że kobiety często nad wyraz ochoczo, czasem wręcz teatralnie, odżegnują się od feminizmu, nie podzielając nie samej idei, a sposobu manifestowania jej przez inne kobiety. Dobry wrażliwy człowiek zauważa i podnosi kwestie nierówności i wszelkiego typu dyskryminacji, biorąc udział w manifestacjach, wyborach, pisząc lub mówiąc o nich. Nie każdy musi być odważny i wybierać rozwiązania ryzykowne, ale nierobienie niczego, kiedy istnieje społeczny problem lub – co gorsza – niezauważanie go, jest w moim odczuciu jedną z najobrzydliwszych i godnych piętnowania postaw. Wydaje mi się, że ważne jest odróżnienie własnych przekonań (kwestie indywidualne, jednostkowe) od szeroko pojętego dobra ogółu. To, że wielu kobietom jest w patriarchacie wygodnie i dobrze, nie oznacza że:

  • patriarchat jest dobry (albo chociaż neutralny)
  • nie da się przenieść tego, co jest dla nich źródłem komfortu poza patriarchalny system

Łatwo wpaść w pułapkę źle pojętej wolności przekonań: niech każdy sobie myśli jak chce, wierzy w co chce, żyje po swojemu. Hasła te są na pierwszy rzut oka słuszne, ale niebezpieczne, bo rozmywają istotę problemu rozgrywającego się poza indywidualnymi podwórkami pojedynczych jednostek. Problemu widocznego ze znacznie szerszej perspektywy – perspektywy społecznej. Słyszę często argumenty, że kobietom wcale nie jest źle, bo mogą głosować, studiować, pracować (aż popłynęła mi po policzku łezka wzruszenia, jaką szczęściarą jestem, że w XXI wieku w Europie Środkowej uznawane są moje prawa człowieka!). Kobiety pracujące w zawodach sfeminizowanych nie zaznają raczej nierówności płac. I wspaniale! Nie oznacza to jednak, że ta realnie nie istnieje w innych miejscach. Negowanie faktów tylko dlatego, że nas na szczęście nie dotyczą jest postawą aspołeczną. Wreszcie argumentem, który słyszę bardzo często, a który boli mnie szczególnie, jest ten, że feministki wywalczyły nam prawa wyborcze i właściwie już nie ma o co walczyć, bo jesteśmy na równi z mężczyznami (w kraju, w którym strach zajść w ciążę, a jeszcze większy być w tragicznej sytuacji rozważania z jakiegokolwiek powodu aborcji). Myślę, że dopóki nie czujemy wkurwu z trzewi, wypowiadając sformułowanie „wywalczyły nam prawa wyborcze” (bo skoro posiadali je dorośli mężczyźni, powinny automatycznie przysługiwać także dorosłym kobietom bez żadnej „walki”, czy niczyjej łaski), dopóty feministyczna praca u podstaw nie tylko ma sens, ale jest absolutnie konieczna. Równie często słyszę też tezę, że feministki „zabraniają” kobietom, którym w patriarchacie dobrze, żyć po swojemu, opiekować się domem, wyglądać męża w oknie z rozmarzonym wzrokiem i czekać na niego z ciepłym obiadem. Cóż mogę na to odpowiedzieć; od obalenia którego błędnego założenia zacząć… Po pierwsze, jeśli spojrzeć na dwa przeciwstawne systemy, jakimi są patriarchat i feminizm, najważniejszą odróżniającą je rzeczą jest kwestia równości. Patriarchat cechuje nierówność, czyli założenie z góry, że mężczyźni i kobiety różnią się nie tylko biologicznie, ale mają też z racji swojej płci odgórnie (kulturowo) przypisane role, z których nie można się wypisać. Te kobiece, pech chciał, dają kobietom mniej wolności niż te męskie mężczyznom. Feminizm zaś zakłada, że wszyscy dorośli ludzie mimo wszelkich dzielących ich różnic (płci, koloru skóry, orientacji seksualnej, narodowości, itd.) są równi i z tej równości płyną te same prawa (m.in. wyborcze). Feminizm nie bawi się w wymyślanie i definiowanie ról kulturowych dla kogokolwiek. Chcesz przepuścić kogoś w drzwiach – przepuszczasz w nich człowieka (bo ma ciężko, bo ci się spodobał i chcesz być może sprowokować kontakt, bo chcesz, żeby się uśmiechnął, wreszcie BO WYCHODZI), a nie jego płeć i niedorzeczne pomysły na jej temat. Widać więc jak na dłoni, po której stronie wolność jest, a po której jej nie ma. Patriarchat zrobił z kobiety nieustająco seksualizowaną (określenie „kobieca kobieta” wyraźnie sugeruje, że z samej swojej natury kobieta nie jest dostatecznie kobieca, musi spełniać jeszcze całą masę określonych standardów) słabą jednostkę. Jednostkę troszkę głupszą, troszkę dziecinną, troszkę uroczo nieporadną. Wielu kobietom taka rola naprawdę odpowiada i czują się prawdopodobnie przez feministki zagrożone – no bo jak to, teraz będę musiała być mądrzejsza, doroślejsza, zaradniejsza? Nie oglądać się na mężczyzn? Otóż, sęk w tym, że nie. Problem polega bowiem nie na tym, że ktoś ma taką wizję kobiety, ale na tym, że ją wszystkim kobietom narzuca! Czyli dopóki jesteśmy dopasowane, bo taki pomysł na naszą rolę z nami rezonuje, jest super. Ale kiedy nie rezonuje, mamy bardzo poważny problem, a nieraz narażamy się na ostracyzm społeczny. Feminizm zasadniczo nie zajmuje się kobietami indywidualnie. Nie zagląda im do łóżka, nie mówi, jak się powinno, a jak nie wypada. Mówi tylko:

jesteśmy ludźmi, jesteśmy równi,

a na każdy najmniejszy przejaw nierówności reaguje alergicznie i nieraz rzeczywiście bardzo agresywnie. Jednak znowu, jak wszędzie, feminizm to idea, a feministami są ludzie. Różni. Nie zawsze mądrzy, nie zawsze oczytani, nie zawsze dysponujący odpowiednimi intelektualnymi narzędziami do zrozumienia idei, której są piewcami. (Najlepszym dowodem jest narzucanie ze ślepym uporem wszystkim kobietom używania feminatywów, mimo że język daje w tej kwestii dużą wolność.)
Reasumując, patriarchat niezależnie od indywidualnych upodobań jest zły, przemocowy i opresyjny, ale zwolenniczki „patriarchalnych ról” spokojnie mogą je wypełniać poza nim. Problemem jest to, że opresyjność patriarchatu nie jest dla nich zrozumiała i nie stanie się zrozumiała szybko. Nie ma nic złego (i też nic dobrego) ani w – upraszczając – „zajmowaniu się domem”, ani w szczerym lubieniu tego czy spełnianiu się w tej roli. Złe, a przede wszystkim nieprawdziwe jest przekonanie, że nasza płeć nas do tej roli predestynuje. I to przekonanie o poddańczości kobiet ma swoje źródło w głębokiej pogardzie do nich. Dlatego też przyzwoici mężczyźni nie są dziś w stanie patriarchatu szanować.

fot. Bożena Szuj

Czasem dzieci

fot. Bożena Szuj

No i the last but not least – dzieci! Sierpień był ostatnim miesiącem mojej pracy w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Z dziećmi zdążyłam się oczywiście mocno zżyć, a obserwowanie ich było dla mnie nieocenionym źródłem wielu przemyśleń. Po pierwsze przemyśleń dotyczących roli, jaką odgrywa szkoła w procesie niszczenia dzieci, przystosowując je na siłę nie do końca wiadomo do czego (bo sformułowanie „prawdziwe życie” jest pojemnym, ale pustym worem). Jan [Urbanik – pomysłodawca i właściciel Biblioteki] podsunął mi książkę przełomową, wywrotową, szokującą i rewolucyjną, mianowicie „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha. Tę cieniutką lekturę trzymałam prawie cały miesiąc, czasem się wobec niej buntując, czasem się nią zachwycając, czasem czytając jedną stronę kilka razy. Idąc do przodu i wracając. Czy Illich snuje w niej utopijną wizję? Trochę tak. Jednak równocześnie niezwykle trafnie wyłapuje wszystko to, co w systemie powszechnej edukacji jest złe, zwracając uwagę na to, jaka jest natura uczenia się; w jaki sposób dzieci i młodzież najłatwiej i najszybciej przyswajają wiedzę, co instytucja szkoły wydaje się konsekwentnie ignorować. I widzi to już w 76. roku! Kolejną znakomitą książką podsuniętą mi przez Jana była „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło – zbiór doskonałych wywiadów z nauczycielami, pedagogami, psychologami, wychowawcami. Wywiadów, z których wyłania się obraz szkoły nowoczesnej, przystosowanej do potrzeb uczniów (i rodziców!) z mądrą, wykwalifikowaną kadrą. Wyłania się obraz szkoły, którą można byłoby stworzyć, gdyby zajęły się tym osoby kompetentne. Poczułam się – podobnie jak przy lekturze każdej książki Christel Petitcollin – mniej samotna.
Pamiętam, jak na jednej z terapii grupowych, podsumowując moją opowieść o tym, co uwierało mnie w pracy w szkole, terapeutka zwróciła uwagę na to, że moja narracja sugeruje, że byłam jedyną nauczycielką, która faktycznie rozumiała potrzeby dzieci, a ona sobie myśli, że przecież są bardzo różni nauczyciele. Nie wszyscy aż tak źli. Uciekłam wtedy w swój ulubiony mechanizm obronny, czyli poczucie winy. Bo jak to tak można o sobie, nieskromnie! Tymczasem nie spotykałam się w pracy z wieloma nauczycielami (przychodzącymi tam jedynie na swoje lekcje), a życie sukcesywnie zatruwało mi tylko kilka pań, z którymi pracowałam w tym miejscu na etacie. I po sierpniowej lekturze obu wspomnianych wyżej książek, połączonej zresztą również z czytaniem „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin (w której są nota bene nawiązania do kolejnej książki, o której dowiedziałam się od Jana i którą zakupiłam, mianowicie „Prawa naturalne dziecka” Céline Alvarez), uświadomiłam sobie, że owszem, tak – pracowałam niestety w szkole, w której niektóre bardzo istotne kwestie pedagogiczne były oczywiste jedynie dla mnie. To żaden powód do dumy mieć rzeczywiście dobrą intuicję, w momencie, w którym do uzyskania efektów potrzebna jest praca zespołowa. Co z tego, że będę zapamiętana, jako „najlepsza nauczycielka” (choć na pewno nauczycielką polskiego nie byłam wybitną), skoro koniec końców szkoła z takiego odszczepieńca jak ja zrezygnowała? Jednak ogromną nadzieją napełniła mnie świadomość, że myślących w tę samą co ja stronę jest więcej i że może praca na rzecz zmiany systemu szkolnictwa lub/i budowy szkół alternatywnych jest kierunkiem dla mnie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę utwór rozpoczynający znakomity album Renaissance” królowej Beyoncé. Album, którym zasłuchiwałam się cały sierpień. Ciekawy i intrygujący muzycznie, świeży, energetyczny, inteligentny, przepełniony całkowitą artystyczną wolnością. Oczywiście nadal komercyjny (o wolności choćby zbliżającej się do tego, co robi Björk w przypadku Beyoncé nie da się nawet pomarzyć), ale frapujący i doskonale zrealizowany!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj