„Parasite”

scenariusz: Joon-ho Bong, Jin Won Han
reżyseria: Joon-ho Bong
gatunek: dramat
produkcja: Korea Południowa
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: 기생물
pełny opis filmu wraz z obsadą

Po zobaczeniu filmu „Parasite” miałam dość długo bardzo mieszane uczucia. (Nie dlatego, żebym nie lubiła dziwnych filmów, ale powiedzieć, że ten akurat jest „dziwny”, to nic nie powiedzieć.) Z całą pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie, nie byłam jednak pewna (nadal nie jestem), czy mnie zachwycił.
Mówiąc głośno, że nie wiem, czy „Parasite” jest arcydziełem, spotkałam się u bliźnich z dużą potrzebą przekonania mnie, że jest. Prawie doszłam już nawet do wniosku, że nie udźwignę napisania jakiegokolwiek tekstu na ten temat, aż z pomocą przyszła polecona mi video-recenzja Tomasza Raczka, która tak mocno mnie zirytowała (choć – o ironio! – z większością tez Raczka się zgadzam), że aż zmobilizowałam się do poukładania w końcu swoich wrażeń i przelania ich na wirtualny papier.

  • Co mnie w filmie urzekło?

Przede wszystkim ogromna plastyczność, artyzm kadrów (np. sceny, w których bohaterowie chodzą po schodach są zachwycające), bardzo przez większość filmu konsekwentnie prowadzona forma (choć reżyser nawarstwia różne gatunki), doskonale dobrani aktorzy i… język! Nie spotkałam się w żadnej recenzji ze zwróceniem na to uwagi, ale koreański, przez swoje niesamowite brzmienie, również tworzy nastrój filmu. Nie jest co prawda – jak mi się wydawało – językiem tonalnym (jak wietnamski czy tajski), ale posiada akcent toniczny,

czyli duże znaczenie ma to, czy wymówimy dane słowo (lub jego część) ze wznoszącą, czy opadającą intonacją. Nie oznacza to, że w języku są tony!

– blog Językowa siłka

  • Z czym mam w filmie problem?

Ze spójnością. Nie umiem go odczytać jako dzieła totalnego, a to dla mnie w sztuce niesłychanie istotne. Dostrzegam elementy, które bywają rzeczywiście powalające swoją doskonałością, dostrzegam elementy słabsze, dostrzegam konsekwencję prowadzenia narracji, ale nie umiem odebrać tego filmu całościowo. Wychowana przez Davida Lyncha, nie definiuję „spójności” jako konsekwencji w posługiwaniu się czasem, przestrzenią czy nawet losami bohaterów. W każdym jednak, nawet najbardziej odjechanym, filmie amerykańskiego reżysera uderza mnie najpierw całość, a potem niemal każda z części składowych. Podejrzewam, że w tym miejscu odzywa się we mnie potrzeba doskonale skonstruowanej (i tak ważnej również dla mojego taty) kompozycji całości. Czy drażni mnie u Joon-ho Bonga pomieszanie stylów? Nie drażni. Nie w nim widzę problem.

  • Z czym mam problem w recenzji Tomasza Raczka?

Z dosyć ryzykownym założeniem, że możliwa jest tylko jedna dobra interpretacja jakiegokolwiek dzieła i tę zna właśnie recenzent. Raczek co prawda dobrodusznie uspokaja, że mamy jako widzowie pełne prawo uznać ten film za średni, szybko jednak dodaje, że wystawiamy takimi wrażeniami świadectwo jedynie samym sobie. Stawia też (również ryzykowny) znak równości między zrozumieniem filmu a zachwytem nad nim. Tymczasem co z tymi, którzy film zrozumieli i mimo wszystko się nim nie zachwycili? Przyjęłam (i właśnie z tego powodu sięgnęłam do recenzji Tomasza Raczka), że nie interesując się kulturą azjatycką i niestety bardzo mało o niej wiedząc, nie wyłapałam niuansów. Liczyłam, że usłyszę, których. Tymczasem nie dowiedziałam się niczego nowego. Wysłuchałam niemal półgodzinnego wykładu składającego się z samych oczywistości (choć mówionych powoli), po którym rozjaśniło mi się jedynie to, że znajomość kultury azjatyckiej lub stricte koreańskiej nie niesie ze sobą klucza do zrozumienia sedna filmu (choć z pewnością wnosi nowe jakości interpretacyjne).
Dodatkowo nie mogę się pozbyć przekonania, że tłumaczenie odbiorcom, że jakiekolwiek dzieło sztuki jest doskonałe to wejście na minę. Jeśli dzieło okazuje się doskonałe faktycznie, przyznanie mu tego stawia recenzenta w nie najlepszym świetle (nie tylko z powodu wyważania otwartych drzwi, ale też pewnej, choć nie przez wszystkich wyczuwalnej, niestosowności). W odwrotnym wypadku recenzent traci czas (nie tylko swój), który mógłby spożytkować na opowiedzenie o swoich odczuciach i wrażeniach.
Dodatkowo, jeśli krytyk przyznaje sobie prawo do jedynej słusznej interpretacji filmu, dobrze byłoby, żeby tłumacząc jego tytuł, nie popełniał błędu. Zwłaszcza wielokrotnie. „Parasite” to nie „pasożyty”, lecz „pasożyt”. Jeden. W kulturach azjatyckich (i też innych filmach Joon-ho Bonga) rodzina pełni niesamowicie ważną rolę. Rodzina pojmowana jako całość, nie zaś zbieranina poszczególnych jej członków. Rozumiejąc tytuł, łatwo złożymy ze sobą te dwa elementy układanki. W przeciwieństwie do Tomasza Raczka nie wierzę jednak w jedyną słuszną interpretację; myślę jedynie, że warto też taką wziąć pod uwagę.

  • O czym jest ten film?

Fabuły bardzo nie chcę zdradzać. Mówiąc w największym skrócie, mamy do czynienia z dwiema rodzinami: jedną wywodzącą się z koreańskich slumsów i drugą niezwykle zamożną. Ich losy splatają się w dosyć nieoczekiwany sposób. Raczek zwraca uwagę na to, że reżyser ukazuje nierówności społeczne w sposób, który wcale nie jest jaskrawy – widzimy dwa światy, w których nie ma wzajemnej wrogości. Jest nawet pewna doza życzliwości i szacunku (bardziej, powiedziałabym, nawet ze strony rodziny bogatszej). A potem słyszymy:

A jednak nie da się dobrymi intencjami zasypać rowu pomiędzy ludźmi, którzy są w innej sytuacji finansowej, socjalnej, społecznej.

video recenzja Tomasza Raczka

I moje pytanie brzmi następująco: z jakiego powodu mielibyśmy zasypywać ten rów? (Zwłaszcza intencjami…) Oczywiście, że biedny bogatego nie zrozumie i na odwrót. Czy to źle? Postrzeganie nierówności społecznych w kategoriach sprawiedliwości jest w moim odczuciu ogromnym niezrozumieniem istoty życia. Każdy ma do przerobienia jakieś swoje lekcje, a zarówno sukcesy, jak i porażki mają mu pomóc stać się lepszym człowiekiem i być szczęśliwym, jeśli będzie umiał do tego mądrze podejść. Kompletnie bez względu na status społeczny. A może właśnie ma on dla naszego rozwoju znaczenie…

ZWIASTUN:

„Miód dla dakini”

scenariusz: Dechen Roder
reżyseria: Dechen Roder
gatunek: kryminał
produkcja: Bhutan
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Honeygiver Among the Dogs
pełny opis filmu wraz z obsadą

Wybierając się na ten film, nie do końca nawet miałam świadomość, na co dokładnie idę. Ktoś zaprosił mnie w ostatnim momencie, ja wiedziałam tylko, że pokaz odbywa się w ramach cyklu, do którego mam zaufanie*, ale nie zdążyłam nawet doczytać żadnego opisu. I dobrze, bo akurat azjatyckie kino tego dnia nie byłoby prawdopodobnie rozrywką mojego pierwszego wyboru. A nawet jeśli zaintrygowałaby mnie wzmianka o tym, że to kryminał, także pewnie moje oczekiwania okazałyby się rozbieżne z tym, co miałam ogromną przyjemność przeżyć podczas seansu. A miałam przyjemność doświadczyć kina zupełnie innego od wszystkiego, co do tej pory widziałam; kina nieoczywistego, przepełnionego magią, głębią, bardzo mi bliską buddyjską duchowością i czystym pięknem.

Dakini – w buddyzmie tybetańskim istota personifikująca żeńskie aspekty oświecenia. W tantrze personifikuje żeńską energię seksualną stanowiącą archetyp stworzenia.

Wikipedia

Fabuła nie jest bardzo zawiła, ale naprawdę – choć akcję trudno nazwać specjalnie wartką – wciąga i trzyma widza w napięciu. Małomówny, skupiony na swojej pracy, racjonalny i niespecjalnie z natury wylewny detektyw Kinley przyjeżdża do bhutańskiej wioski prowadzić śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia przeoryszy żeńskiego klasztoru położonego w niesamowitych, niewymownie urokliwych, spowitych mgłą lasach. Sprawa od początku wydaje się dziwna, a mieszkańcy wioski jednoznacznie wskazują jako winną intrygującą Choden, która nie pochodzi stąd, mieszka sama i jest przez tutejsze zabobonne społeczeństwo uważana za diabła. Niewrażliwy na przesądy Kinley próbuje dociec prawdy, wyruszając za Choden w wędrówkę, która w pewnym momencie okazuje się wędrówką również wgłąb siebie samego.
Niewiarygodna lekkość, przenikanie się rzeczywistości i fikcji, jak również racjonalnych działań i magii dostrzeganej w pewnym porządku świata przez osoby mocno uduchowione są w tym filmie otulone tą niesamowitą mgłą, leniwą zielenią i niewymuszonym naturalnym pięknem krajobrazów. Nic, co widzimy, nie jest oczywiste, prawie wszystko jest intuicyjne – gra z naszą wrażliwością.
Nie sposób nie wspomnieć też o rewelacyjnej, poruszającej muzyce, którą „Miód dla dakini” uświetnił Tashi Dorji. Gorąco wszystkim ten film polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Miałam ogromną przyjemność zobaczyć ten film w ramach doskonałego i bardzo dla naszego miasta ważnego cyklu „Kino, którego szukasz” – pokazy odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz