Jak jest?

fot. Bożena Szuj

Od najmłodszych lat powraca do mnie wciąż to samo natrętne pytanie:

Jak jest?

Pytanie skażone pychą. Od początku nie umiem pogodzić się z tym, że nigdy nie poznam na nie odpowiedzi. Wszystko się bezustanNie zmienia. Żyjemy na planecie, która jest w ciągłym ruchu. Co prawda kręci się wokół własnej tylko osi, ale jednak. To nie może pozostawać bez znaczenia. W każdej sekundzie czas teraźniejszy staje się przeszłym. Otaczający nas ludzie się zmieniają; i w nich samych dokonują się zmiany, i zamieniają się miejscami z tymi, z którymi w danym momencie bardziej nam po drodze. My sami weryfikujemy swoje przekonania pod wpływem nowych doświadczeń. W pewnym momencie otrzepujemy się z tych, w które nas ubrano w rodzinnym domu, a potem zakładamy takie, w których nam rzeczywiście wygodnie. Czasami tego nie potrafimy, więc męczymy się w przyciasnych wdziankach, męcząc – przez dotkliwy dyskomfort własny – przy okazji też innych naokoło. Najczęściej wtedy znowu pozwalamy się ubierać innym: grupie rówieśniczej, wszelkiego typu przywódcom, przyjaciołom lub partnerom. Czasem idziemy na terapię, żeby odkryć, że część naszego światopoglądu da się farmakologicznie i terapeutycznie uleczyć. Najczęściej nabieramy wtedy pokory, łagodności i wyrozumiałości, co jest przejawem psychicznego zdrowienia. Kiedy indziej zakładamy zbroję ograniczającą nam widzenie prawd innych od naszej. Czujemy się wtedy z tym monopolem na Prawdę zdrowi, a w rzeczywistości zasilamy tylko potężne szeregi osób niezdiagnozowanych.
Dziś rozumiem, że moja obsesyjna potrzeba zrozumienia jak jest wynika ze specyficznych potrzeb mojego ADHD-owego mózgu. Chcę się odnaleźć w chaosie, którego nie rozumiem, wiedząc równocześnie, że zbyt długo nie wytrzymam braku chaosu. Dostałam w ostatnim czasie kilka potężnych ciosów od życia. Nie ukrywam, że wynik wyborów prezydenckim był dla mnie kolejnym. Piszę dziś bardziej niż kiedykolwiek zawiedziona i skołowana nowym porządkiem, którego coraz bardziej chyba, mimo wszystko, nie rozumiem, choć od początku byłam jego najgorętszym orędownikiem.

fot. Bożena Szuj

Córka przyszłości

fot. Bożena Szuj

Choć jako zakochana w Jeremim Przyborze nastolatka znałam na pamięć wszystkie piosenki z „Kabaretu Starszych Panów”; choć regularnie przygotowywałam proszone kolacje, prezentując swoje kulinarne umiejętności. Choć potem – w sukniach do łydki i zgrabnych klasycznych szpilkach – zabawiałam gości swoim krótkim koncertem, podczas którego śpiewałam, akompaniując sobie na fortepianie, własne piosenki, nigdy nie rozumiałam stwierdzenia na swój temat, które często w takich momentach słyszałam, mianowicie, że „urodziłam się w niewłaściwych czasach – zbyt późno”. Znaczy diagnoza w jakimś sensie była słuszna, bo rzeczywiście urodziłam się w niewłaściwych czasach, ale właśnie zbyt wcześnie. Wiedziałam, że gdzieś w środku jestem córką przyszłości. Poza tym byłam przede wszystkim córką Patkowskiego, a on również całym sobą reprezentował nie tylko to, co współczesne, ale też przyszłe. Historia jest znakomita, by z niej czerpać oraz wyciągać wnioski, ale na pewno szkodliwa, jeśli próbujemy się w niej zadomowić. Możemy zachwycać się modą minionych epok i nadal się nią bawić. Możemy słuchać dawnych piosenek, czytać powstałe kiedyś teksty, ale mamy niebywałe szczęście, że nie musimy już tego robić w oparach papierosowego dymu i absurdalnych przekonań na temat dzieci, zwierząt oraz roli kobiet (o osobach nieheteronormatywnych nawet nie wspominając).
Urodziłam się w połowie lat osiemdziesiątych. Żyłam w otwartym dla artystów domu, ale równocześnie też narzuconym z jednej strony katolickim reżimie, który nas, jako społeczeństwo, straszliwie pokiereszował. Choć, jak każde skutecznie zindoktrynowane dziecko, wierzyłam żarliwie, nie potrafiłam pojąć, czemu innym katolikom tak zależy na tym, żeby Muzułmanin, Żyd, Buddysta czy jakikolwiek wyznawca innej niż nasza religii, nie mógł mieć po śmierci po prostu tego, w co wierzy. Z pewną taką wyższością stwierdzano, że każdy ma prawo wierzyć w co chce, ale po śmierci okaże się, że „to my mamy rację”. Przecież tak naprawdę nikt z nas tego nie wie. Smuciło mnie to. Chciałam, by po mojej śmierci spotkało mnie to, w co wierzę równie mocno, jak tego, by inni religijni wyznawcy mogli doświadczyć po własnej śmierci tego samego. Nie rozumiałam zaciętości w narzucaniu naszej idei innym.
Byłam dzieckiem pragnącym przyszłości. Czułam się bardzo odosobniona w poglądach, które nie wydawały mi się przełomowe, a raczej oczywiste i logiczne. Pewnie, gdyby tata był bardziej obecny w moim życiu (dużo pracował i podróżował, do tego chorował na CHAD, który potrafił go na długi czas całkowicie wyłączyć z życia domu), czułabym wsparcie. Często powtarzam tu na blogu, że nie znoszę lat 90., na które przypadło moje dzieciństwo i wczesna młodość. Wyparłam z pamięci prawie wszystko, co się wtedy wydarzyło.
Dziś, w trzeciej dekadzie XXI wieku, w czterdziestej wiośnie swojego życia, funkcjonuję w całkowicie odmiennej rzeczywistości. Dzieci i zwierzęta odzyskały swoje prawa (czy też raczej są w trakcie ich odzyskiwania). Kobiety są słyszalne, osoby nieheteronormatywne tworzą dużą i silną społeczność. Zaczynamy nazywać przemoc po imieniu, dystansujemy się od wszelkich prawd objawionych, masowo odchodzimy od kościoła. Dzieją się naprawdę dobre rzeczy. Wszystko to progres, który mamy okazję obserwować na własne oczy – wydarza się znacznie szybciej niż kiedykolwiek w historii. Zwolennicy starego porządku załamują ręce, a ja czuję, że wreszcie, po latach cierpień nastały w końcu czasy, o których marzyłam. Niestety równocześnie okazuje się, że nie zmierzamy wcale w dobrą stronę, bo niepogodzona z rozwojem część populacji zapiera się rękami i nogami, wierząc, że można wrócić do tego, co było. Problem w tym, że nie można, a odbudowywanie starego porządku w nowych realiach to przepis na katastrofę. Widoczna radykalizacja tak wielu krajów, której punktem kulminacyjnym będzie prawdopodobnie kolejna wojna światowa, jest na to najlepszym dowodem. Reasumując i parafrazując Piłsudskiego równocześnie, czasy wspaniałe, tylko ludzie…

fot. Bożena Szuj

Rozwój (pseudo)nauki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że od wczesnych lat dziecięcych było dla mnie jasne, że biblijne opisy stworzenia świata są metaforą, której nie da się traktować literalnie. Stąd mój szok, kiedy dowiedziałam się o ludziach, którzy zarówno Teorię Wielkiego Wybuchu, jak i darwinizm kwestionują, bo im one… kolidują z wiarą. Od zawsze wiedziałam też, że istnieją kobiety, mężczyźni oraz osoby transpłciowe, czyli takie, które zostały uwięzione w ciele człowieka płci przeciwnej. Współczułam im. Mogłam się tylko domyślać, że to bardzo trudne położenie. Hermafrodytyzm był dla mnie pojęciem zrozumiałym tylko ogólnie, za to przedziwny miks kiepskiego poziomu biologii w mojej muzycznej podstawówce i narzuconej religijności, pozwalał mi wierzyć w dzieworództwo Matki Boskiej. Innymi słowy, Maryja Zawsze Dziewica jako matka niebędąca mszycą ani rozwielitką, wydawała mi się całkiem prawdopodobna. I tak jak wyrosłam z wiary w Aniołka (który przynosił u nas na Gwiazdkę prezenty), tak z wstydliwą wiarą w dzieworództwo u ssaków przetrwałam do zaawansowanej dorosłości. I nie śmiejcie się ze mnie zbyt głośno, bo jeśli głębiej pogrzebać, każdy z nas choć jednego istotnego faktu nie zna dużo dłużej, niż powinien.
Można – co naganne i wielce kompromitujące – tkwić we własnej niewiedzy, jednak przeraziło mnie globalne zjawisko cofania się z punktu, w którym osiągnęliśmy już jakąś wiedzę przekazywaną w każdej, nawet najgorszej/muzycznej szkole. I tak oto w XXI wieku spotykamy się z wysypem płaskoziemców i antyszczepionkowców, który nie wiem nawet, jak skomentować. U podłoża leży zawsze ignorancja wobec zdobyczy nauki, wobec wcześniejszego rozwoju. Równolegle dzieje się też coś przedziwnego z dosyć – jak do niedawna myślałam – powszechną wiedzą na temat płci. Kiedy internet zaczęły obiegać przeróżne histeryczne narracje o transpłciowości, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zdobyliśmy już wiedzy na ten temat jakieś co najmniej trzydzieści parę lat temu, bo mniej więcej wtedy właśnie dowiadywałam się o tym, jako o czymś, co się zdarza, choć rzadko. Dziś sama znam takie osoby i zaczynam rozumieć, że zjawisko to wcale aż tak rzadkie nie jest, jednak coraz mocniejsza społeczna transfobia i brak dopasowania procedur do rzeczywistości bardzo niestety utrudnia życie transseksualnym Polakom. (W tym miejscu gorąco polecam przejmującą i otwierającą oczy książkę Piotra Jaconia „Wiktoria. Transpłciowość to nie wszystko”.) Ponieważ zaczyna się też mówić o niebinarności, nagle doszliśmy do punktu, w którym zasadne wydaje się wielu osobom postawienie pytania:

Ile jest płci?

Oto ewolucyjnie doszliśmy do miejsca, w którym jedna grupa uważa, że:

  • są dwie płcie (albo też „pucie”, jak mawia najsłynniejszy polski alfons): męska i żeńska, a wszystko co to ani męskie, ani żeńskie, a bardziej nie wiadomo jakie, to „wynaturzenie i zbrodnia przeciw [tu ich ulubiony argument] – BIOLOGII”.

Druga zaś ma po swojej stronie naukę, ale kompletnie nie potrafi jasno i spójnie wytłumaczyć swojego stanowiska, szastając najgorszym chyba w takiej dyskusji argumentem – płachtą na byka dla tej pierwszej grupy, mianowicie, że:

  • jestem tym, jako co się identyfikuję

Kompletnie nie rozumiem, skąd wzięło się pytanie o liczbę płci, bo przecież fakt bycia transseksualną kobietą czy transseksualnym mężczyzną nie wpływa na liczbę dwa. Jeśli ktoś jest niebinarny, a co za tym idzie, nie czuje się ani kobietą, ani mężczyzną, albo czuje w sobie pewną płynność między jedną a drugą płcią, również nie rozmnaża to w jakiś magiczny sposób liczby płci. Dziś wiemy, że płeć to spektrum. Po jednej stronie jest jedna płeć, po drugiej druga, gdzieś pośrodku mamy niebinarność. Stąd niektórzy mężczyźni są w jakimś sensie bardziej męscy od innych, a niektóre kobiety mniej czy też bardziej kobiece od innych. A wszystko to jest mocno niejednoznaczne, bo płeć to również konstrukt kulturowy i bardzo trudno zdefiniować kobiecość i męskość przez pryzmat samej tylko biologii. Plus, czy uznamy transpłciowe kobiety i transpłciowych mężczyzn za przedstawicieli płci żeńskiej i męskiej, czy też będziemy woleli definiować ich przez ich transpłciowość, to nadal niewiele to zmienia w kwestii liczby płci. Nie umiem pojąć, jakim cudem przejście z przekonania, że jest tylko białe i czarne do wiedzy, że jest z jednej strony białe, z drugiej czarne, a pośrodku istnieją jeszcze różne natężenia tych kolorów, okazało się kontrowersyjne i tak trudne do przyjęcia dla tylu osób.

Kwestię płci biologicznej i psychicznej znakomicie wyjaśnia na swoim kanale Człowiek Absurdalny. Polecam.

U podstaw transfobii, homofobii, kompletnego niezrozumienia ciałopozytywności czy feminizmu stoi gigantyczny lęk przed odwróceniem znanego nam porządku. Nieważne, jak zły by nie był, znamy go, oswoiliśmy się z nim. Jesteśmy społeczeństwem DDA. Wolimy patologiczny, ale przez swoją paradoksalną przewidywalność bezpieczny dom niż zdrowy, ale kompletnie nam nieznany. Boimy się. Stąd tak ważna jest edukacja, bo puszczone samopas wyobrażenia na temat LGBTQ+, feministycznych postulatów czy też uchodźców mogą być naprawdę przerażające, ogromnie krzywdzące i tragiczne w skutkach. Ale o ile – choć sama potrzebuję rozwoju i zmian – jestem w stanie podłoże takiego lęku zrozumieć, o tyle nie mam pojęcia, w czym zawiniła ludziom obecna wiedza o szczepionkach i ich modyfikacjach czy kulistość Ziemi.

fot. Bożena Szuj

Głupi ten, co głupio robi?

fot. Bożena Szuj

Po wyborach prezydenckich poczułam ogromny żal i bunt, bo miałam wrażenie, że dostaję ciosy z każdej strony. Z jednej – dlatego, że uświadomiłam sobie, że żyję w kraju, w którym połowa obywateli lubi być na państwowych wiecach obszczekiwana przez prymitywne naziolstwo. Z kolei z drugiej – dlatego, że odmówiono mi prawa do przeżycia wkurwu na swoich własnych zasadach. Nagle podzieliliśmy się na dwa obozy:

  • zadowolonych z wyniku wyborów
  • niezadowolonych, bo widzących nieco trzeźwiej tego wyniku konsekwencje,

a ja obrywałam równocześnie od członków każdego z nich. Nagle oddano jakąś gigantyczną sprawczość politykom, twierdząc, że „dajemy się im podzielić”, zamiast przyjąć na klatę, że są między nami tak gigantyczne różnice, że być może nigdy nie uda się nam ich pogodzić. Tego nie wyczarował w politycznym kotle Tusk z Kaczyńskim – sytuacja polityczna pozwoliła nam zobaczyć, na czym stoimy. A to jest absolutnie przerażające. Bolały mnie pacyfistyczne nawoływania, żeby „nie gardzić połową obywateli własnego kraju” i wynurzenia, że „wszystkiemu winni są ci, którzy przez lata nie zauważali potrzeb ludzi niewyedukowanych”. Nagle szambo wybiło, skala hejtu w internecie przerosła najśmielsze oczekiwania. Jedni wyzywali drugich od „ciemnoty”, drudzy pierwszych od „elyt”. Zupełnie, jak by wszyscy nagle zapomnieli, w jaki sposób tworzy się każdy system totalitarny i jaką rolę pełnią w nim ludzie wykształceni, a jaką niewykształceni. Ta obserwacja nie ma nic wspólnego z tezą, kto jest lepszy czy bardziej wartościowy. O najgorszym sposobie myślenia, czyli symetryzmie, nawet nie wspomnę, bo już mnie nosi.
Kiedy w momencie krytycznym poczułam chęć niesprawiedliwego (oczywiście!) generalizowania i wyrażenia frustracji oraz pogardy dla takiego wyboru… nagle przybyli jacyś samozwańczy mistrzowie Zen, zabraniający mówienia tego, co czuję i myślę. Całe życie starałam się formułować swoje myśli w sposób, który możliwie jak najmniej zrani odbiorców moich komunikatów. Nie zawsze się udawało, ale naprawdę umiem w delikatność. Próbowałam używać argumentów merytorycznych, historycznych. Z takim nastawieniem napisałam „List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej”. Po odpowiedzi, którą dostałam prywatnie od znajomej kompozytorki, zrozumiałam niezwykle dosadnie przekaz świetnego tekstu Jerzego Sosnowskiego „Nie z każdym…” . Jeśli zapraszasz kogoś do dialogu, a w odpowiedzi dostajesz upławy z oczadziałego mózgu (łącznie z sugestią, że trudnisz się prostytucją, gdyż komuś się to logicznie spina z przynależnością do Strajku Kobiet), to naprawdę szkoda tracić energię na rozmowę, która nie będzie produktywna, a nas samych pociągnie na dno. Po wyborach poczułam, jak wielkim błędem była ta „delikatność”, ta „troska o uczucia myślących inaczej niż ja”. Trzeba było mówić dosadniej i częściej, że ludzie pierdolą jak potłuczeni i że jest to niebezpieczne dla nas wszystkich. Bo te słowa nie dość, że ciałem się stały, to jeszcze w dodatku ciałem w żonobijce.
W przeciwieństwie jednak do mamy Forresta Gumpa, nie uważam, że:

głupi ten, co głupio robi.

Oddzielam wybory od dokonujących ich ludzi. Mogę, jak mam czas i potrzebę, zrozumieć, skąd biorą się złe (również moje). W przypadku tych prezydenckich, biorą się ze ślepego przywiązania do tradycji, z lęku, o którym pisałam wyżej, niewystarczającej wiedzy, braku umiejętności myślenia szerzej i bardziej perspektywicznie. Jednak nie oznacza to automatycznie, że ludzie, którzy dokonują wyborów złych, głupich i niebezpiecznych, sami są źli, głupi i niebezpieczni. I kiedy próbowałam o tym pisać w mediach społecznościowych, że jednak statystycznie takiego prezydenta wybrali nam w większości niewykształceni, zmanipulowani pisowskimi mediami mieszkańcy wsi, spotykałam się z argumentem, że obrażam polską wieś. Cóż jest obraźliwego w powoływaniu się na statystyki? Brak edukacji skutkuje mniejszą wiedzą. To fakt. Są oczywiście wyjątki, ale też ci, którzy nie mając matury lub/i studiów wyższych wyedukowali się sami, sporo czytając, nie należą do niewyedukowanej grupy, o której mówię. Kiedyś byłam w swoim środowisku najsłabiej wykształcona, bo większość moich znajomych miała doktoraty. Dziś w niektórych środowiskach mam wrażenie, że lepiej przemilczeć swojego magistra nie dlatego, że obciachem jest zakończyć na nim edukację, ale żeby przypadkiem nie zostać odebraną jak ta, co zadziera nosa. Plebejskość zaczęła bardzo odczuwalnie wypierać elitarność.
Przykro byłoby po tylu latach patrzenia w przyszłość dojść do konkluzji wszystkich starców, mianowicie, że za moich czasów było lepiej, ale z całą pewnością wyczuwalna kiedyś niepewność osób niewykształconych, ich ogromna ambicja by równać wyżej i duża pokora dawała więcej benefitów całemu społeczeństwu niż powszechna dziś prostacka i bezczelna ignorancja, w starciu z którą każdy głos rozsądku będzie brzmiał jak niezrozumiały bełkot wykształciuchów.

fot. Bożena Szuj

Hejt, prawda czy może troska?

fot. Bożena Szuj

W moim dzieciństwie społeczeństwo zakochało się w wybitnym polskim aktorze Karolu Wojtyle, który – o ironio! – powtarzał swojej widowni jak mantrę, że prawda ich wyzwoli. Moich bliskich wyzwalała najbardziej, kiedy spieszyli mi donieść, że jestem gruba, mam krzywe nogipowinnam zostać piosenkarką, bo głupia już jestem czy że jestem ich życiową porażką. Mnie co prawda nie wyzwoliła, ale za to wyzerowała mi poczucie wartości. Stałam się łatwiej sterowalna. Do czasu.
Dzisiaj, o czym pisałam wyżej, mamy w internecie do czynienia z hejtem na niebywałą skalę i niemal za każdym razem, kiedy pojawia się gdzieś dyskusja o języku bez przemocy, o tym, że po drugiej stronie są żywi ludzie, że hejtem można zniszczyć człowieka, znajdziemy komentarze o rzekomym „zamachu na wolność słowa”. Co tu się tak naprawdę wydarza? Znów pojawia się strach o zburzenie dawnego, znanego już porządku. Hejt przecież istniał na długo przed internetem i przybierał przeróżne postacie. Najczęściej chamskie, przekraczające granice komentarze owinięte były w bawełnianą powłokę:

  • prawdy mówionej między oczy, bezkompromisowej szczerości – czyli w sumie czegoś pozytywnego
  • szczerej i głębokiej troski, że „jeśli ja ci tego nie powiem, nikt ci tego nie powie, a to przecież dla twojego dobra” – czegoś jeszcze bardziej pozytywnego

Dzisiejsza wrażliwość na te kwestie granicząca czasem wręcz z przewrażliwieniem, jest czymś w gruncie rzeczy pozytywnym. Oczywiście drugą stroną medalu jest wkładanie każdej nieprzychylnej opinii do jednego wora z hejterskimi komentarzami. Bo czym innym jest nagonka na celebrytkę, która majstrowała przy swojej twarzy (czego byśmy na ten temat nie myśleli, to jej wybór, jej twarz i jej emocje, kiedy będzie nasze wynurzenia czytać), a czym innym poczynienie ogólnych na ten temat obserwacji. Uważam, że inwazyjne i coraz częściej spotykane zabiegi estetyczne oraz operacje plastyczne w momencie, kiedy twarz nie uległa wcześniej wypadkowi lub coś się w niej, np. pod wpływem jakichkolwiek problemów ze zdrowiem, nie zmieniło są tematem, który warto na spokojnie podjąć. Bez histerycznego rzucania, że „kobieta ma prawo”, bo każdy ma oczywiście prawo. To ciekawe socjologiczne zjawisko i prawdopodobnie coś więcej, niż chwilowa moda. Czy za uporczywym upodabnianiem się do siebie nawzajem nie stoi niepewność siebie? Brak pełnej samoakceptacji? Nie powiem, że mnie to przeraża; raczej dziwi. Stwierdzam, że warto się temu przyjrzeć z perspektywy innej niż estetyczna. Natomiast poniżanie człowieka za to, że zrobił coś, co być może jest jedynym mu znanym sposobem na to, by poczuć się pewniej, jest słabe i absolutnie nic nie zmienia. Pogłębia natomiast podziały.
Kolejnym wzbudzającym w internecie emocje tematem jest ciałopozytywność, nazywana przez swoich przeciwników „promocją otyłości”. Dosyć zaskakujące jest to, że realna promocja otyłości, jaką są istniejące od kiedy pamiętam (telewizyjne, prasowe, w końcu internetowe) reklamy słodyczy, chipsów, wszelkiego typu niezdrowych przekąsek, fast foodów, napojów gazowanych, czy alkoholi nigdy nie wzbudzały kontrowersji. Ale wystarczyło, żeby dziewczyny z nadwagą, o sylwetkach odbiegających od tych uznanych za atrakcyjne zajęły się nakręcaniem filmików w fajnych ciuszkach i jeszcze fajniejszej pewności siebie, żeby pół internetu zaczęło niezwykle agresywnie martwić się o ich zdrowie. Batalie związane ze zrzucaniem kilogramów potrafią trwać latami. Bywają też niestety nierówną walką. Dlaczego przez ten czas nie poczuć się sexy? Nie zainspirować innych kobiet o podobnej figurze i kompleksach, by pokochały swoje odbicie w lustrze i zaczęły bawić się modą? O ile promowanie mocno wychudzonych figur w latach dziewięćdziesiątych rzeczywiście skutkowało obsesyjnym odchudzeniem się wielu dziewczyn, które często prowadziło do poważnych zaburzeń odżywania, o tyle trudno mi sobie wyobrazić, że szczupła kobieta mogłaby pod wpływem filmików z pewnymi siebie, dobrze ubranymi większymi modelkami zapragnąć przytyć; żeby nagle zamarzyła jej się nadwaga czy otyłość. To nie do końca tak działa. Nikt (chyba) nie kwestionuje tego, że nadwaga, a tym bardziej otyłość jest super zdrowa i nie należy jej leczyć, jednak co jest złego w chorych ludziach w przestrzeni publicznej? Przez lata godziliśmy się na sztuczne i kuriozalne opinie, co wypada, a czego nie wypada nosić, mając rozmiar XL, XXL czy XXXXL. Legginsy opinające się na fałdach tłuszczu paliły nam oczy. (Kto by pomyślał, że to disco-polowo-grillowokiełbasiane społeczeństwo cechuje tak wrażliwa dusza estetów, a jednak…) Może już dosyć? Choć to chyba ciągle jedynie marzenie. Niesterapeutyzowany mózg (tak walczący z wszelką innością i odmiennością) ma tę przewagę nad cellulitem, że go na ulicy nie widać. Przy dobrych wiatrach można go całkiem długo skrzętnie skrywać. Tyle, że to nie otyłości zawdzięczamy nasz* narodowy rozkwitający romans z faszyzmem, a brakowi terapii właśnie.

*Problem dotyka – wydaje mi się – całego świata, ale żyję w Polsce, więc poświęcam swój wpis przede wszystkim polskim realiom.

fot. Bożena Szuj

Czy wszystko jest subiektywne?

fot. Bożena Szuj

To chyba najtrudniejsze z pytań, których miliony przetaczają się codziennie przez moją głowę. Nie ufam ludziom, którzy wyznają jedną taką samą dla wszystkich prawdę. Jaskinia Platona jest jedną z moich najulubieńszych koncepcji filozoficznych, bo okazuje się niewiarygodnie ponadczasowa. Jeśli rzeczywiście widzimy tylko odbicia idei, jakim cudem mielibyśmy widzieć zupełnie to samo? Myślę, że stykamy się jedynie z wycinkami jakiegoś obrazu i im mamy lepiej wytrenowany mózg (m.in. wykształceniem, czy też własną pracą nad poszerzaniem horyzontów), tym możemy zobaczyć więcej. Im więcej widzimy, tym szerszą mamy perspektywę, a to pomaga wyłapać pewne zależności, jakąś powtarzalność. Jednak nadal… są to tylko mniejsze lub większe, ale ciągle wycinki. Do tego dochodzą kwestie, które ze swojej natury są i będą subiektywne. Nie możemy obiektywnie stwierdzić, czy ktoś wygląda czy nie wygląda ładnie. Nie możemy też obiektywnie stwierdzić, że jakaś piosenka jest ładna albo brzydka. Możemy wyrazić tylko i wyłącznie naszą własną opinię, choć będzie ona nasza również tylko w części, bo składają się na nią także przekazy medialne, które latami formowały nasze gusty. (Stąd, w przypadku wyglądu, tak ważny jest ruch ciałopozytywności – dzięki niemu każda sylwetka ma szansę mieć swojego reprezentanta w szeroko pojętym medialnym świecie.) Z drugiej strony (w przypadku piosenki) jest też coś takiego jak znawstwo w danej dziedzinie sztuki. Muzykolodzy są jacy są, podobnie z historykami sztuki czy literaturoznawcami, ale jednak wszyscy oni mają fachową wiedzę pozwalającą odróżnić sztukę od bubla. Oczywiście, że i oni się mylą, i oni potrafią mylić swoje subiektywne sympatie i antypatie z wiedzą o warsztacie, jednak to, że coś jest po prostu złe (jak np. disco polo – zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej), nie oznacza, że ktoś komuś zakazuje lubienia takiego czy innego nurtu bądź dzieła. Po jednej stronie są fakty, a po drugiej indywidualne preferencje.
Ale jest też inna strona medalu, o której sama często zapominam, powtarzając radośnie i bezmyślnie, że „każdy jest wolny i może robić co chce”. Tak, to prawda, jednak wolność oznacza równocześnie konieczność wzięcia odpowiedzialności za swoje wybory.
Każdy ma prawo do pasji, którą możemy podzielać i której możemy nie podzielać czy nie rozumieć. Jednak czym innym jest umiłowanie do gry w szachy, tworzenia origami czy do zbierania grzybów (co kto lubi, Cage na przykład uwielbiał!), a czym innym hobby polegające na… mordowaniu bezbronnych zwierząt. Nie umiem pojąć, jakim cudem w XXI wieku wszelkiego typu polowania nie są jeszcze zdelegalizowane. Nie umiem zrozumieć, jak można brać na taką chorą rzeź małe dzieci, nieodwracalnie niszcząc ich psychikę.
Ale śmierć to w ogóle jeszcze odrębny i wielki temat. Każdy chciałby myśleć, że jest przeciw zabijaniu, ale zawsze jakieś zabijanie będzie dla nas łatwiejsze do przełknięcia niż inne. Najbardziej zacięci przeciwnicy aborcji są na ogół równocześnie zwolennikami kary śmierci (o polowaniach, czy jedzeniu mięsa nie wspominając). Ci, dla których aborcja powinna być wyborem kobiety, często opowiadają się też za legalizacją eutanazji. Można oczywiście dyskutować dlaczego ci pierwsi nazywają stanowisko tych drugich „cywilizacją śmierci”, skoro zarówno w aborcji (np. płodu, który nie urodzi się żywy), jak i eutanazji chodzi bardziej o godną i sprawiającą mniej cierpienia śmierć, ale to już zostawmy. Każdy z nas jakieś pozbawienie życia (człowieka, zwierzęcia lub płodu) uważa za lepsze, a inne za gorsze. Nie mówiąc już o wojnach, gdzie nagle całą naszą moralność diabli biorą i wychodzą z nas najdziksze i najgorsze instynkty. Więc, podsumowując, obiektywnie pozbawianie życia innych istot jest złe. Subiektywnie jednak, rozważamy każdy rodzaj sytuacji indywidualnie. Z mojego doświadczenia wynika, że najgorsi są ludzie, którzy mówią o sobie samych, że „nie zabiliby muchy”. Na takich lepiej uważać – szokująco mało jeszcze o sobie wiedzą.
Pytanie, czy wszystko jest subiektywne, zadawałam sobie kompulsywnie tuż po wyborach prezydenckich. Złe sympatie polityczne (tak, faszyzm i totalitaryzm są złe) mogą być przecież motywowane tyloma różnymi czynnikami; niekoniecznie złymi. Mój tata – najbardziej otwarty i kochający ludzi człowiek, jakiego znałam – miał doskonałą świadomość, że istnieją „ludzie, którym nie podaje się ręki” na ogół właśnie za całkowicie naganne poglądy. Pewnym paradoksem jest to, że lepszość naszych czasów polega również na tym, że zaczynamy to piętnować. Odchodzimy od społecznego ostracyzmu (który uważam za wspaniałe narzędzie do uświadamiania ludziom, że zboczyli z właściwych torów)  właśnie dlatego, żeby nie iść drogą dehumanizowania kogoś o „innych poglądach”. Z założenia robimy dobrze, tylko zapominamy o pewnym niuansie – wspieranie (choćby głosem w wyborach) ludzi nawołujących wprost do antysemityzmu, homofobii, rasizmu, ksenofobii, nacjonalizmu, faszyzmu nie jest tylko „innym poglądem” niż nasz. I wszystko jedno, czy ci nawołujący robią to z przekonania, czy cynizmu. To nieistotne. Nie gra się w drużynie, w której ktoś nawołuje do zła. I to dokładnie tego samego zła, które jeszcze całkiem niedawno, na oczach naszych dziadków i pradziadków wstrząsnęło światem. Chcąc być inni od Hitlera i jego wyznawców, używamy empatii i w rezultacie… przymykamy oczy na to, że historia zatacza koło tuż pod naszym nosem. Pod Żydów nasi bliźni (pod wodzą kościoła) podstawili sobie tylko środowiska nieheteronormatywne i imigrantów. Cała reszta to kopiuj wklej.
Kiedy zaczynam apelować, że może by nazywać zarówno plebejskość, jak i zło po imieniu, słyszę, że „się zradykalizowałam, a każda radykalizacja jest zła”. A potem, sącząc w pubie piwo, zastanawiam się tylko, co poszło nie tak, że siedzę na nim również z ludźmi, którzy na faszystów głosowali i omijam temat, żeby „kogoś nie urazić”, wmawiając sobie równocześnie, że to dobrze, że się różnimy i że „mimo różnic, potrafimy się dobrze bawić”. Ale są też jasne strony. Kiedy znajdziemy się wszyscy w bunkrze, przeczekując wojnę (my nie będziemy walczyć z powodów światopoglądowych, oni – z wrodzonego tchórzostwa), będzie przynajmniej względnie miło. Być może nie uda się nam ich przekonać, że wcale nie jesteśmy zdegenerowanymi lewakami, za których nas mają, ale za to nakarmimy własne poczucie wyższości przeświadczeniem, że przynajmniej umiemy zrozumieć, że przynajmniej potrafimy dostrzec w nich ludzi. Tylko… czy naprawdę o to nam chodzi?

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę doskonałą i przejmującą, jak cała twórczość Katarzyny Nosowskiej, piosenkę „Piękna degrengolada”.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kleiczek i basta, czyli risotto serowe z nutą pieczonego czosnku

fot. Marianna Patkowska

Jednym z największych rozczarowań mojego dzieciństwa była… basta. Kiedy chorowałam, mama, parafrazując bajkę „Chory kotek” Stanisława Jachowicza, zwykła mawiać:

no to kleiczek i basta!

– „Chory kotek” Stanisław Jachowicz

A moje oczy same się uśmiechały, bo kleiczek, owszem, lubiłam, ale najbardziej cieszyłam się właśnie na bastę, gdyż z jakiegoś powodu uznałam, że to jeden z kilku pysznych sosów, które robił tata. W mojej pamięci być może zlały się wszystkie ze sobą: sos serowy, sos beszamelowy oraz pieczeniowy. Nie jestem dziś w stanie odpowiedzieć na pytanie, czemu bastę uznałam za sos. Może przypominała mi brzmieniem słowo „pasta”, ale nawet jeśli, to jest to przecież makaron… Nie wiem, co mi się w tej małej główce uroiło, ale za każdym razem rozczarowanie było tak samo duże: obiecywali kleiczek z pysznym sosem taty, a dostawałam tylko kleiczek. Nie to, żeby mi nie smakował, no ale nie tak się umawialiśmy…
Ponieważ z asertywnością zawsze było u mnie słabo, upomniałam się o swoją bastę dopiero za trzecim albo czwartym razem, co spotkało się ze śmiechem mamy i wyjaśnieniem terminu „basta” (którego – trudno mnie winić! – nie lubię do dzisiaj).
Teraz postanowiłam odtworzyć swoje wyobrażenie smaku basty w głowie i zjeść wreszcie swój kleiczek jak należy. Wyszło pycha, więc wrzucam przepis, serdecznie wszystkim polecając takie danie!

🍚 SKŁADNIKI:

KLEICZEK
2 woreczki ryżu Basmati
– ¼ kostki masła
– mleko (zwykłe lub bez laktozy)
– szczypta zmielonego kopru włoskiego
– szczypta suszonego koperku
sól

fot. Marianna Patkowska

BASTA
– ząbek czosnku w łupince
– ¼ kostki masła
– mąka
– głęboki, aromatyczny domowy bulion warzywny (ja przygotowuję co jakiś czas większą ilość i mrożę)
– szczypta startej gałki muszkatołowej
– opakowanie tartego sera Grana Padano w wiórkach*
– opakowanie tartego sera Parmigiano Reggiano w płatkach*
– ok. 100 g prawdziwego cheddara
– kilka kropli mleka bez laktozy
– kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny
– szczypta suszonego lubczyku
– kilka kropli sosu sojowego

*oba te sery dostaniemy w Biedronce

fot. Marianna Patkowska

🍚 PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

KLEICZEK
Ryż gotować w lekko osolonej wodzie wg wskazówek na opakowaniu. Po ugotowaniu odsączyć i dodać do niego masło i odrobinę mleka, mieszając. Po upływie pięciu minut (cały ten czas mieszając, a jeśli trzeba – dolewając mleka), dodać koper włoski i koperek, a w razie potrzeby odrobinę dosolić. Wszystko porządnie wymieszać i gotować jeszcze na wolnym ogniu niecałą minutę.

BASTA
Nieobrany ząbek czosnku owinąć kawałkiem folii aluminiowej i włożyć do piekarnika, garnka do pieczenia lub pieca do pizzy na 10 – 15 minut, aż zmięknie.

fot. Marianna Patkowska

Do garnka wrzucić masło, lekko rozpuścić i mieszać z niewielką ilością mąki. Dodawać mąkę aż do uzyskania gęstej zasmażki. Do zasmażki powoli dodawać bulion, cały czas wszystko dokładnie mieszając, żeby nie zrobiły się grudki. Potem wycisnąć pieczony czosnek, dodać gałkę muszkatołową oraz wszystkie sery. Całość cały czas mieszać na wolnym ogniu, dodając kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny, lubczyk, sos sojowy i mleko.

KLEICZEK I BASTA
Kleiczek zalać sosem i wszystko porządnie wymieszać. Podawać z gotowanymi warzywami, np. żółtą i zieloną fasolką szparagową z bułką tartą.

fot. Marianna Patkowska

🧀 ZAPIEKANKA

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ zostało mi trochę kleiczku z bastą oraz żółtej i zielonej fasolki szparagowej na następny dzień, postanowiłam poeksperymentować, przygotowując zapiekankę.

🧀 SKŁADNIKI:

– kleiczek z bastą
– 2 cebule
– ząbek czosnku w łupince
– pół opakowania mrożonej żółtej i zielonej fasolki szparagowej
– pół słoika krojonych suszonych pomidorów odsączonych z oliwy
– koncentrat grzybowy (dodałam własny, składający się z pieczarek, suszonych borowików i prawdziwków z cebulką i kostką grzybową)
– garść tartego sera Grana Padano w wiórkach
– szklanka tartego cheddara
– surowe jajko
– olej rzepakowy

🧀 PRZYGOTOWANIE:

Zeszklić na patelni drobno posiekaną cebulę z ząbkiem czosnku w łupince. Pod koniec podsmażania wycisnąć czosnek do cebuli, zamieszać i włożyć do garnka do pieczenia (lub  żaroodpornego naczynia, jeśli będziemy piec w piekarniku). Do cebuli z czosnkiem dodać pokrojone fasolki, suszone pomidory oraz koncentrat grzybowy. Wszystko wymieszać, potem dodać nasz kleiczek z bastą, jeszcze raz porządnie wymieszać i piec ok. 15 minut. Odstawić do całkowitego wystygnięcia (ja odstawiłam na całą noc).

fot. Marianna Patkowska

Zupełnie zimny farsz wymieszać z surowym jajkiem.

fot. Marianna Patkowska

Następnie dodać wiórki sera Grana Padano.

fot. Marianna Patkowska

Znowu wszystko porządnie wymieszać i posypać tartym cheddarem.

fot. Marianna Patkowska

Piec ok. 25 – 30 minut. Podawać z mizerią, z którą smakuje wyśmienicie!

fot. Marianna Patkowska

P.S. Dzisiejszy deser jest dla mnie oczywisty; zaserwuję znakomitą piosenkę „Dosyć” z płyty „Basta” Katarzyny Nosowskiej.

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Kiedy cztery lata temu opublikowałam na swoim blogu wpis „8 kobiet na 8 marca”, nie planowałam, że będzie to początek jakiegoś cyklu, tak jednak wyszło. Regularnie z okazji Dnia Kobiet przedstawiam od tamtego momentu ósemkę kobiet, które najmocniej na mnie w ostatnim czasie wpłynęły. W analogiczny sposób obchodzę na blogu również Dzień Mężczyzn. Rok temu przez pandemię trochę zaburzyłam formułę, opisując 8 marca jedną tylko kobietę, a 11 marca jednego mężczyznę.
Zastanawiałam się, czy z powodu bestialskiej napaści Rosji na Ukrainę nie zrezygnować w tym roku z wpisu w ogóle. Uznałam jednak, że niewiele by to zmieniło. Opisuję wspaniałe, ważne, inspirujące Kobiety. Równocześnie wszyscy – i ja, i moje Bohaterki, i moi Czytelnicy – mamy świadomość, że dzieją się rzeczy straszne i tragiczne. Wszyscy wyrażamy swój sprzeciw oraz pomagamy na tyle, na ile możemy. Wierzę, że w tej jedności tkwi ogromna siła.

Spis treści:

🌼 Katarzyna Nosowska
🌼 Anna Górecka
🌼 Beyoncé
🌼 Ilona Kostecka
🌼 Julia Izmałkowa
🌼 Paulina Młynarska
🌼 Edith Eger
🌼 Natalia de Barbaro

🌼 Katarzyna Nosowska

Kiedy zastanawiam się, jak ten nasz biedny naród uzdrowić ze wszystkich potężnych kompleksów, które pchają go ciągle w nacjonalistyczne objęcia, w zatęchłe powietrze dawnego myślenia i mniej od oryginalności samotną banalność, nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź – musiałby zostać, choćby w małej tylko części, zaadoptowany przez Katarzynę Nosowską.
Moje pokolenie wychowała swoim głosem dosłownie i w przenośni. Dzisiaj, kiedy część z nas wróciła już z Bambuko, a druga ciągle w nim uparcie tkwi, cierpliwie, spokojnie, bez oceniania, morałów czy kazań, wskazuje nam wszystkim drogę we właściwym kierunku. Właściwym, bo prowadzącym do wewnątrz. Jej niesamowite ciepło, ogromna wrażliwość, życzliwość i czułość są tym, czego wszyscy potrzebujemy, choć nie zawsze umiemy się do tego przed sobą przyznać.
Kasiu, dziękuję, że jesteś! 🌷

🌼 Anna Górecka

Kiedy na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie wybuchł skandal związany z ocenzurowaniem utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego za użycie przez niego w partii taśmy słynnej (i wiele wyjaśniającej) wypowiedzi „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”, byłam wstrząśnięta. Nie wiem, skąd moja wiara w to, że w dzikim, niepraworządnym kraju, którym się za rządów obecnej władzy staliśmy, żaden jej środowiskowy przydupas nie zaknebluje Absolutu, jakim jest Muzyka (zwłaszcza Pawła Szymańskiego). Przecież to było do przewidzenia – w końcu wielkość musi być niezwykle drażniąca dla małości. Tak czy owak, zasiliłam nie tylko grono oburzonych, ale też to mniejsze – szczerze zdziwionych. W tych silnych emocjach zaczęłam się kontaktować z tymi, od których oczekiwałam wsparcia. Mówiłam – w największym uogólnieniu:

mogę sobie porobić hałas, jako córka Patkowskiego (i nie omieszkam!), ale Ty jako ważny festiwal/stowarzyszenie/uznany w kraju i na świecie zespół/artysta grający za chwilę na tych samych „Eufoniach” masz mocniejszy i dużo bardziej słyszalny od mojego głos.

Odpowiedzi były w tym samym duchu: po nieskrywanym zaskoczeniu moją egzaltacją, bo przecież od dawna wiadomo, że cenzura w muzyce ma miejsce, wyrażenie smutku i solidarności z haniebnie potraktowanym kompozytorem, ale takie bezpieczne i po cichu, żeby przypadkiem nie ucierpiały na tym przyszłe dotacje. Wszystko oczywiście w trosce o polską kulturę.
Swój niesmak i poczucie zawodu próbowałam tłumić tym, że przez wspomnianego wyżej Patkowskiego mam zdecydowanie zawyżone standardy tzw cywilnej odwagi. Posiadam bardzo niską tolerancję na tchórzostwo, a równocześnie bardzo wiele zachowań jako tchórzostwo odbieram. Starałam się więc zagłuszyć w sobie ten oceniający głos. „Ja bym zrobiła to i to, ale też nie zatrudniam pracowników, którzy skutkiem mojej postawy mogliby stracić pracę/nie walczę o każdą złotówkę na wydarzenie kulturalne, które jest w tym kraju właśnie teraz takie ważne/ nie wierzę w konieczność wyboru mniejszego zła, a są przecież tacy, którzy wierzą” – tłumaczyłam sobie, nadal nie umiejąc się tymi argumentami w pełni przekonać. Aż tu nagle weszła Ona – cała na biało-czarno… Anna Górecka – polska pianistka i córka Henryka Mikołaja Góreckiego, również występująca na „Eufoniach”. W mediach społecznościowych zamieściła zdjęcie swojej, będącej wyrazem buntu, koncertowej kreacji (biała koszula z czarnym napisem „białe” i czarne spodnie z białym napisem „czarne”) oraz słowa:

Ze względu na zobowiązania wobec zagranicznej orkiestry postanowiłam – mimo poważnych kontrowersji – wystąpić na festiwalu Eufonie. Dzisiejsze wykonanie koncertu op. 40 mojego Ojca dedykuję Pawłowi Szymańskiemu. Całość honorarium przeznaczam na PAH Janiny Ochojskiej.

Nie chcę być złośliwa (ani niegrzeczna wobec Pani Góreckiej), wykrzykując wcześniejszym adresatom swoich próśb: tak właśnie wyglądają, drodzy panowie, jaja!, więc zamilknę.
Pani Anno, ogromne wyrazy szacunku! 🌷

🌼 Beyoncé

Że Beyoncé jest doskonałą wokalistką, przepiękną kobietą i osobą sprawiającą wrażenie bardzo ciepłej i serdecznej, wiem nie od dziś. Jej muzyczna droga zaczęła mnie jednak interesować dopiero w momencie, w którym poczułam, że wychodzi poza jakiś schemat i swoją własną muzyczną strefę komfortu. Nadal, porównując te próby chociażby z najwcześniejszą nawet twórczością Björk, było to szalenie zachowawcze, ale zaintrygowało mnie.
Niedawno obejrzałam najpierw przecudowną reklamę jej kolekcji dla Adidasa, a potem jeden z jej koncertów w całości i uświadomiłam sobie, że nie wiem nawet kiedy z grzecznej, przepraszającej za swój seksapil dziewczynki zmieniła się wreszcie w fantastyczną, spójną kobietę. Doszło do mnie z całą mocą, jakie to smutne, że całkiem jeszcze niedawno żyliśmy w czasach, w których jedna z najpiękniejszych kobiet świata musiała sobie wymyślić sceniczne alter ego (Sasha Fierce), żeby „usprawiedliwić” swoją ponętność. Jakie to smutne, że – nie mając psychicznej konstrukcji Madonny – zdawała się podnosić nieśmiało rękę do góry, tłumacząc światu w wywiadach: „ten seksualny wamp to Sasha Fierce, ja tak naprawdę jestem fajna i miła”.
Nie wiem, jaką przeszła drogę i w jaki sposób dokonała się jej transformacja, wiem jednak, że jest ikoną i boginią. Mam ogromną nadzieję, że młodsze pokolenia jej fanek nie będą już chciały być jak ona, lecz być tak ze sobą zintegrowane jak ona.
Dear Goddess Beyoncé, thank you! 🌷

🌼 Ilona Kostecka

Prowadząca blog parentingowy Mum and the city Ilona Kostecka jest głosem rozsądku, którego tak często w innych zakątkach internetu brakuje. W wyważony, spokojny sposób tłumaczy, na czym polega prawdziwa równość płci i jak wychowywać dzieci, by nie zarazić ich patriarchalnym wirusem, który był zmorą naszego, nie tak w końcu odległego, dzieciństwa. Bardzo lubię słuchać jej relacji na Instagramie i nieustająco podziwiam jej cierpliwość, bo w mediach, w których każdy może się wypowiedzieć, naprawdę łatwo ją stracić.
Ilono, robisz doskonałą robotę, dziękuję! 🌷

🌼 Julia Izmałkowa

Instagramowe konto Psycho Mamy, czyli Julii Izmałkowej odkryłam przypadkiem niecały rok temu i… wpadłam po same uszy! Dzień bez #MatchaTalk, a od momentu, kiedy wyjechała do Meksyku #MatchaWalk – czyli kilkuminutowych pogadanek o życiu, w których Julia dzieli się z nami swoim nieszablonowym, wyjątkowym spojrzeniem na świat – jest dniem straconym. Czy zgadzam się z nią we wszystkim? Nie, to oczywiście nierealne. Czy zatem zgadzam się z nią we wszystkich sprawach rzeczywiście istotnych? Również nie zawsze. Niezwykle ją jednak szanuję za trwanie we własnej prawdzie, autentyczność i za ogromną psychologiczną wiedzę, którą się z nami dzieli. Lubię jej słuchać nawet wtedy, kiedy wiem, że jej prawda jest kompletnie inna od mojej, bo nie zawłaszcza sobie całej przestrzeni, jak w takich sytuacjach ludzie często mają w zwyczaju. Jest na tyle zintegrowana ze sobą, że mówi jedynie o sobie, swoich odczuciach i swoich przekonaniach, nie zakładając, że jej słuchacze muszą mieć tak, jak ona, co jest niezwykle rzadkie, przez co niewiarygodnie cenne.
Julio, jesteś niesamowita, dziękuję! 🌷

🌼 Paulina Młynarska

„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷

🌼 Edith Eger

Całkiem niedawno recenzowana tu przeze mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger, była dla mnie lekturą przełomową, bo stanowiącą pomost między starym a nowym światem. Autorka, niosąca na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Holokaustu, z zadziwiającą siłą i ogromną mądrością pomaga czytelnikom znajdywać równowagę wewnątrz siebie.
Pani Edith, ďakujem veľmi pekne! 🌷

🌼 Natalia de Barbaro

Żyjemy w czasach krzyku. Krzyczą na nas pralki, zmywarki, kuchenki mikrofalowe. Krzyczą reklamy. Krzyczą ludzie, którym w porę nie wyrwiemy z ręki megafonu, krzyczymy sami na siebie we własnej głowie głosem swoich rodziców czy byłych przemocowych partnerów. Krzyczą nadużywane wersaliki i wykrzykniki, krzyczy jarmarczny substytut sztuki. Krzyczą też pozornie nieme gesty dezaprobaty – krzywe spojrzenia, wywracanie oczami, pogardliwe uśmiechy. Krzyczą, bo pod nimi krzyczy tłumiony ból całych pokoleń.
Ucieczką od krzyku mogą być dobre, mądre książki. Ja ostatnio tak sobie z tym radzę. I właśnie przeczytałam „Czułą przewodniczkę” Natalii de Barbaro. Książkę, którą dostałam w idealnym miejscu i czasie swojego życia od opisywanej rok temu Matki Rewolucji na Podhalu. Recenzja dopiero się na moim blogu pojawi, więc nie chcę dziś pisać zbyt dużo o samej książce, ale pozostaję pod ogromnym urokiem niespotykanej wrażliwości Autorki, jej doskonałego pióra i autentycznej czułości, która choć jest zrodzona z tego, co indywidualne i unikatowe, potrafi objąć tyle kobiet, że zmienia się w coś zupełnie uniwersalnego, pokazując, ile – jako ludzie – mamy tak naprawdę ze sobą wspólnego. Nie umiem tego wytłumaczyć prościej. Niewiele jest osób (choć już na szczęście coraz więcej), które bez oceniania, bez złości, bez tłumionej agresji czy niechęci tworzą w rozmowie bezpieczną przestrzeń. Czytając „Czułą przewodniczkę”, czułam się bezpiecznie. Czułam się ukojona i zrozumiana.
Pani Natalio, bardzo za to dziękuję! 🌷

🌷 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterkom,
wszystkim Czytelniczkom,
a także sobie samej
życzę pokoju. 🌷

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

„Powrót z Bambuko” Katarzyna Nosowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Wielka Litera
rok wydania: 2020

Jakiś czas przed świętami natrafiłam przypadkiem na wywiad z Kasią Nosowską poświęcony jej najnowszej książce „Powrót z Bambuko” i… wpadłam po uszy! Zachwyciłam się sposobem, w jaki opowiadała o swojej wewnętrznej przemianie, zachwyciłam się też bijącą od niej łagodnością (i dla świata, i dla samej siebie), niewiarygodną mądrością i wrażliwością, również językową. Ta ostatnia nie była dla mnie zresztą przecież zaskoczeniem – od dawna poruszają mnie teksty jej piosenek, jednak przegapiłam jej poprzednią książkę. (Dziś wiem, że to błąd, który trzeba szybko naprawić.)
Ponieważ – co zdradza tytuł –  książka opowiada o tym, jak każdy z nas dał się kiedyś zrobić w bambuko przez wychowanie (a jego rodzice przez swoje) i narzucone z góry normy,  ale też jak z tej niedobrej krainy wrócić („wrócić”, nie „wyjechać”!) do bezpiecznego i naszego miejsca, od razu wiedziałam, że „Powrót z Bambuko” to idealny prezent dla każdej matki. Po głębszym zastanowieniu poczułam jednak, że również dla każdej córki, jak i… po prostu każdego człowieka. Nabyłam więc dwa egzemplarze: jeden na prezent dla mamy pod choinkę, drugi – jako prezent dla siebie samej. Przez moment miałam zresztą pod swoim dachem aż trzy „Powroty z Bambuko” – moja przyjaciółka z podstawówki, która przyjechała do nas na kilka dni, przywiozła ze sobą do czytania właśnie tę lekturę. Był to zresztą, nawiasem mówiąc, nie tylko przemiły, ale też niesamowicie terapeutyczny czas dla nas trojga, a często przez nią przywoływane spostrzeżenia Katarzyny Nosowskiej poddawaliśmy, zachwyceni, wnikliwej analizie.
Kiedy we wspomnianym na początku mojego tekstu wywiadzie prowadząca go Magda Mołek wspomniała, że podczas czytania płakała na przemian ze śmiechu i wzruszenia, uznałam że najprawdopodobniej mój odbiór tej książki będzie odrobinę mniej emocjonalny. Myliłam się. Być może czytanie w czasie, w którym pozostałam słomianą wdową (co akurat lubię), a być może ogólne obniżenie nastroju sprawiły, że słowa Nosowskiej rzeczywiście wyciskały z moich oczu łzy ze skrajnie rozbieżnych powodów. Sugestia, że przyznanie artyście Złotego Fryderyka „jest jak zakaz wykonywania zawodu” lub szczegółowy opis „przykładowego strumienia myśli z lutego 2020” rozłożyły mnie na łopatki, a jej głębokie refleksje dotyczące macierzyństwa, trudnych relacji z bliskimi i sposobu, w jaki nas (moje pokolenie też) wychowywano są tak boleśnie wręcz trafne, a równocześnie pełne kojącego spokoju i miłości, że rozklejały mnie zupełnie. Godne uwagi jest zresztą to, że nawet najzabawniejsze fragmenty są podszyte tak nieprawdopodobną wnikliwością, że na ogół śmieszą i wzruszają równocześnie.
Złapałam się też kilka razy na tym, że choć w jakiejś sprawie mam skrajnie odmienny pogląd od autorki, to nie buduje to we mnie najmniejszego napięcia. Czytałam z ciekawością, jak uzasadnia poglądy, które odbiegają od moich. Ta reakcja nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakoś szczególnie zaskakująca, dlaczego więc piszę, że się na tym „złapałam”? Bo uświadomiłam sobie właśnie wtedy, że długie lata działałam w dziwnym mechanizmie najeżania się, kiedy ktoś przedstawiał swoje inne od moich racje. Czułam się atakowana. Wydawało mi się, że czyjaś niezgoda jest wytoczeniem mi wojny – a już przeświadczenie, że brak mi argumentów do obrony swojego zdania sprawiało, że zaczynał mi się osuwać grunt spod nóg. Dziś wiem – czemu więcej miejsca poświęciłam m.in. w tekście „Trudna sztuka rozmowy” – że wszystkiemu winne jest niskie poczucie własnej wartości. Atakuje nas tylko to, czemu pozwolimy nas atakować. Inna sprawa, że jeśli nie tylko odbiorca, ale również nadawca komunikatu ma nie dość wysokie poczucie własnej wartości, niemal każda rozbieżność opinii może doprowadzić do niepotrzebnej eskalacji sztucznie wytworzonego konfliktu. Tymczasem Nosowska używa wyłącznie komunikatu ja – dzieli się swoimi przemyśleniami, nie narzucając ich nikomu. Bije od niej łagodność i wyczuwalna świadomość tego, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś się z nią zgodzi, czy nie. To jej przemyślenia i nie powinny podlegać dyskusji. Taka perspektywa momentalnie rozładowuje jakiekolwiek napięcia u odbiorców mniej stabilnych, których szeregi powoli staram się opuścić. Nagle okazuje się, że na czyjeś odmienne zapatrywania na jakiś temat możemy – zamiast wyciągać z rękawa stos kontrargumentów – zareagować życzliwym:

O, to ciekawe, że można spojrzeć na to zagadnienie tak inaczej, niż ja na nie patrzę.

– zdrowy sposób reagowania na inny pogląd

Kluczem jest tu właśnie świadomość swojej wartości – bez niej dryfujemy zagubieni, przyznając sobie prawo do ingerencji w cudze życie, podczas kiedy boimy się zająć swoim (a tylko do tego mamy prawo).
Celowo w tej nietypowej może recenzji nie piszę zbyt dużo o samej treści książki, bo nie chcę niczego jej przyszłym czytelnikom zdradzić, odbierając frajdę czytania. Pisanie Nosowskiej przepełnione jest czułością. Jako wrażliwy i wnikliwy obserwator, przedstawia świat w sposób niebanalny, intrygujący, a przede wszystkim rozczulający. Autorka jawi mi się jako niesłychanie ciepła osoba, do której kiedy przyjdzie się z problemem, zaoferuje swoją uwagę, cudowne poczucie humoru i niebywałą empatię, równocześnie wstrzymując się od rad i nie roszcząc sobie praw do posiadania jedynej słusznej racji. Każdy z krótkich rozdziałów mógłby być odpowiedzią na nurtujący mnie problem lub zagadnienie („Powrót z Bambuko” porusza zarówno tematy pozornie błahe, jak i te naprawdę ciężkiego kalibru). Wyobrażałam sobie, czytając, że siedzimy razem na kanapie, popijając coś dobrego i rozmawiamy, a wokół jest po prostu bezpiecznie. Wyjątkowa książka pięknej, wyjątkowej Kobiety. Wyjątkowego Człowieka.

P.S. Na deser łączę dwa wywiady z Katarzyną Nosowską: pierwszy, o którym wspominałam w tekście, został przeprowadzony przez Magdę Mołek, drugi – przez Marka Sekielskiego  (w znakomitym i wstrząsającym cyklu  „Sekielski o nałogach”, który gorąco polecam) oraz ważną dla mnie bardzo piosenkę Nosowskiej „Nagasaki”.

fot. Marianna Patkowska