tłumaczenie: Hanna Jankowska wydawnictwo: Książka i Wiedza
rok wydania: 1997
oryginalny tytuł: Authority and the Individual
Z nazwiskiem Bertranda Russella po raz pierwszy zetknęłam się we wczesnym dzieciństwie, bo zaczytywał się jego dziełami po polsku i angielsku mój tata. Russell – angielski logik (jeden z twórców współczesnej logiki matematycznej), matematyk, filozof, myśliciel społeczny, działacz społeczny, eseista oraz laureat literackiej nagrody Nobla (otrzymał ją w 1950 roku za twórczość, w której bronił idei humanitaryzmu i wolności myśli) – to niewątpliwie jeden z najpotężniejszych umysłów XX wieku. Z ogromną radością odkryłam więc jego „Władzę i jednostkę” po polsku na półce imponującej, wspaniałej Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, podziwiając jej doskonałość, kiedy miałam zaszczyt pracować w utworzonej przez jej założyciela Jana Urbanika i mieszczącej się na jej terenie świetlicy dla dzieci. (Bibliotece właśnie urodziła się nowa przepiękna i całkowicie adekwatna nazwa: Biblioteka Książek Ważnych.) Niestety nie zdążyłam jej już przed wyjazdem wypożyczyć. Na pierwszym miejscu były inne pozycje, które podsunął mi Jan – przewrotowe „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha, pokrzepiająca „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło oraz „Prawa naturalne dziecka” autorstwa Céline Alvarez, na której lekturę również niestety zabrakło czasu (ale książka zasiliła niedawno mój prywatny księgozbiór, więc nadrobię niebawem). Kiedy przyjechałam do Warszawy, z jeszcze większą radością odkryłam „Władzę i jednostkę” po polsku… na półce dawnego pokoju taty. Pomyślałam, że to najwyraźniej znak, żeby się za nią wreszcie zabrać!
Z jakiegoś powodu Russell zawsze mnie onieśmielał. Owo onieśmielenie objawiało się trudnością w sięgnięciu po jego dzieła z obawy przed… sama nie wiem czym. Że ich nie zrozumiem, nie obejmę intelektualnie, że może nawet nie jestem godna ich czytania. Pakując ją z pewnym wahaniem do walizki zabieranej na pierwsze od czasów pandemii wakacje na Thassos doszłam do wniosku, że Russellowi od mojego czytania nie ubędzie (tym bardziej, że od pięćdziesięciu trzech lat nie żyje), a ja, jeśli przebrnę, zdobędą ogromny kapitał.
fot. Marianna Patkowska
Oczywiście szybko okazało się, że głupoty to ja miałam w głowie, ale przez trzydzieści osiem lat, nie sięgając po książki Russella! Jego przenikliwość, niespotykana jasność umysłu i umiejętność niezwykle szerokiego, perspektywicznego myślenia to jedno, a znakomity, przystępny, niesłychanie współczesny język (polskie wydanie ukazało się w 1997 roku, ale wydanie oryginalne – w roku 1949) – to drugie. Jednym słowem najczystsza przyjemność, w dodatku konsumowana w przepięknych okolicznościach przyrody.
„Władza i jednostka” to sześć przepysznych wykładów, które autor wygłaszał w formie półgodzinnych radiowych pogadanek na antenie radia BBC w audycji „Prelekcje Reitha” w 1948 roku opatrzonych znakomitą przedmową Kirka Willisa. Dowiemy się z niej m.in. o tym, że w 1907 roku Russell „działał w ruchu domagającym się praw wyborczych dla kobiet”, ale też jak bardzo niepopularny podczas wybuchu I wojny światowej miał pogląd na temat jej sensu. (Z dzisiejszej perspektywy jego sprzeciw wydaje się oczywisty, jednak w tamtym czasie Russell był w nim niemal całkowicie odosobniony i przypłacił go ostracyzmem społecznym.)
We „Władzy i jednostce” mamy do czynienia z Russellem w najbardziej dlań typowym (a przez to przekonującym) stylu: jest klarowny, przenikliwy, poważny, ale nie namaszczony. Autor nie zajmuje się szczegółami rządu światowego, reformy samorządów lokalnych czy aktów prawnych gwarantujących swobody obywatelskie, lecz usuwa wątpliwości i formułuje podstawowe zasady. Ten precyzyjny logik i utalentowany nauczyciel wyjaśnia nam, jakie pytania należy w ogóle postawić, zanim będzie się można zająć opracowaniem konkretnych planów.
– pisze w „Przedmowie” Kirk Willis (str. 16)
I z tego ostatniego powodu uważam, że jest to (wraz z „Uległością” Houellebecq’a, choć z zupełnie innych powodów) lektura absolutnie obowiązkowa dla każdego. Russell nie tylko uczy myślenia logicznego i analitycznego. On pokazuje, jak się do myślenia przygotować, co przydaje się w każdej dziedzinie życia, nawet jeśli uparcie deklarujemy „brak zainteresowania polityką”. W dodatku posiada cudowną, lewicową wrażliwość, nieprawdopodobne poczucie humoru i dystans, w czym przypomina mi mojego tatę.
Urzeka mnie, kiedy pisze o odpowiedzialności, która spoczywa na każdej pojedynczej jednostce. Zachwyca, kiedy pisze o ludzkiej naturze, ale też tym, że to, co ewolucyjnie przestało nam być już potrzebne, odkąd zeszliśmy z drzew i przestaliśmy żyć w jaskiniach, powinno powoli w nas zanikać. I że to… często wymaga naszej pracy. To bardzo odkrywczy punkt widzenia. Często, zwłaszcza poruszając tematy feministyczne, spotykam się z bezmyślnym odwoływaniem się do biologii. Tymczasem od pozostałych zwierząt odróżnia nas świadomość. Musimy najpierw zrozumieć, skąd w nas takie czy inne uwarunkowania, a potem zastanowić się, jak sobie dostarczyć potrzebnych emocji przy pomocy środków innych niż te, do których byliśmy przyzwyczajeni, a które dziś nie mają racji bytu. (Doskonałym przykładem są tu łowcy głów, o których rozpisuje się Russell.) Gdybym tylko mogła, zacytowałabym tu całą książkę, kawałek po kawałku, bo jest zbiorem fantastycznie napisanych mądrości i spotkaniem z umysłem niewiarygodnym, pięknym, widzącym więcej i głębiej. Niestety muszę wybrać, więc zacytuję fragment, który jest dla mnie pięknym zderzeniem dwóch światów: oklepanego banału i szybującego nad naszymi głowami wizjonerstwa. Za możliwość obserwowania tego drugiego i delektowania się nim, naprawdę uwielbiam tę książeczkę!
Bez przerwy dostaję listy o takiej o to treści: „Widzę, że świat jest w fatalnym stanie, ale co może zrobić jeden skromny człowiek? Życie i własność są na łasce nielicznych jednostek decydujących o pokoju lub wojnie. Reguły działalności gospodarczej na szerszą skalę ustalane są przez tych, którzy rządzą państwem, albo wielkimi korporacjami. Nawet tam, gdzie formalnie panuje demokracja, pojedynczy obywatel ma zazwyczaj znikomy wpływ na decyzje polityczne. Czy nie lepiej w takiej sytuacji zapomnieć o sprawach publicznych i czerpać z życia jak najwięcej radości, póki czas pozwala?” Bardzo mi trudno odpowiadać na takie listy i jestem pewien, że stan umysłu, który skłania do ich pisania, jest niezmiernie szkodliwy dla zdrowego życia społecznego.
– Bertranda Russell „Władza i jednostka” (str. 44)
fot. Zofia Mossakowska
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
slajd stanowiący integralną część strony wizualnej koncertu
Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. Docierały do mnie głosy albo podziwu, że pojechałam po autorce, albo niepokoju, że muszę jej bardzo nie lubić. Oczywiście, że swoją książką wzbudziła we mnie irytację – jak każdy inny autor, który nie dość, że pisze słabo, to jeszcze zabiera się za poważny temat, który go przekracza. (W tej irytacji mieści się i wkurzenie na promocję słabej literatury, i oburzenie na haniebne zaniechania redaktorów, i złość na straszliwe dla naszej Planety marnowanie papieru.) Jednak do pozwolenia sobie na złośliwość czy kąśliwą uwagę nie potrzebuję takich nakładów czasu, pracy i energii, jak te, które musiałam poświęcić na bardzo uważną lekturę tej książki, a potem napisanie swojej recenzji, co jest przecież aktem szacunku nie tylko do moich Czytelników, ale również do autorki. I to wielu osobom umknęło. Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.
Powód naszego spotkania okazał się fascynujący. Najkrócej mówiąc, kontakt Roberta z amerykańskim kompozytorem Rogerem Reynoldsem, który Warszawską Jesień kojarzył przede wszystkim z Patkowskim (a mnie z kolei kojarzył się przede wszystkim z jedzonymi ponad trzy dekady temu w jego domu w Kalifornii truskawkami), zaintrygował Roberta i sprowokował go do pochylenia się nad postacią Patkowskiego. Pochylenie to stało się na tyle głębokie, że w jego artystycznej głowie zrodził się pomysł projektu, który ukazałby elementy rozwoju muzyki elektroakustycznej. Światłem i centrum tego projektu miał być Józef Patkowski, ale niejako bezpośrednią inspiracją stał się Roger Reynolds, który – jak się nagle okazało – pisał właśnie utwór na… wiolonczelę i elektronikę. W tym wszystkim pojawił się też trochę dziś niestety zapomniany znakomity polski malarz Jerzy Stajuda. Historia znajomości tych trzech panów była następująca: tata, kiedy jego zagraniczni znajomi i przyjaciele chcieli kupić jakieś obrazy, zabierał ich do galerii, która sprzedawała wtedy m.in. sporo prac Stajudy. Tam się jego twórczością zachwycił. Reynolds był jednym z artystów, którzy dzięki tacie nabyli obrazy Stajudy, a jakiś czas później tata Stajudę poznał osobiście i zrodziła się między nimi ogromna przyjaźń.
Zachwyciła mnie pasja, z jaką Robert opowiadał o tym wszystkim, o ciągach przyczynowo-skutkowych, o powiązaniach, jakie widzi i do jakich ciągle się dokopuje. Nie miałam co prawda pojęcia, co kryje się pod enigmatycznym słowem „projekt”, ale czułam jego moc. Nie wiem nawet, czy sam Robert miał w tamtym momencie jasność, czy mówi o koncercie, cyklu koncertów, wystawie połączonej z muzyką, czy jeszcze jakiejś innej formie. Ale było w tym pomyśle coś tak nowego, było też tak ogromne zaangażowanie, tak cudowny artystyczny chaos, że po pierwsze poczułam się zaszczycona, że zechciał się tym ze mną podzielić, a po drugie znów poczułam bliskość taty, który wymykał się zawsze wszelkim utartym, zamkniętym i skostniałym schematom.
Koncert w ramach
Festiwalu Audio Art
Robert Jędrzejewski, fot. Adam Walanus
Z ogromną przyjemnością obserwowałam, jak pomysł się rozwija, jak zaczyna nabierać kształtu. Ostatecznie przybrał formę koncertu pod nazwą „PROJEKT PATKOWSKI” i został wykonany najpierw w Krakowie w ramach fantastycznego Festiwalu Audio Art, a potem jeszcze w Warszawie oraz w Wilnie, co mnie już kompletnie urzekło, bo stamtąd tata pochodzi.
Zawsze ciekawi mnie, jak to wszystko się łączy (i czy się łączy naprawdę, czy tylko ja te połączenia widzę). Niedawno publikowałam drugi odcinek swojego podcastu ustami nNi, zatytułowany „Córka Patkowskiego”. Wspominałam o dwóch festiwalach, na których zaraz po śmierci taty byłam. Co prawda pomyliłam kolejność, ale to dziś chyba nieistotne. Jednym z tych festiwali był właśnie Festiwal Audio Art, na którym doświadczyłam realnej obecności i bliskości taty, gdyż wiele osób czuło potrzebę podejścia do mnie i poopowiadania mi o tacie i tym, ile mu zawdzięcza, jak był dla nich ważny. Cudownie było więc w ramach tego właśnie festiwalu usłyszeć 26.11.2022 wspaniały, dopracowany i poruszający koncert Roberta.
W programie usłyszeliśmy „Solo” na każdy instrument melodyczny i elektronikę Karlheinza Stockhausena z 1966 roku, „Près” na wiolonczelę i elektronikę Kaiji Saariaho z 1992 roku oraz (pra)prawykonanie „Persistence” na wiolonczelę i muzyka komputerowego (w tej roli Jacob Sundstrom) Rogera Reynoldsa. Wszystko to rozpoczęte, zakończone oraz przeplatane intrygującymi „Intersekcjami” na solistę i multimedia Roberta Jędrzejewskiego, do których użył jako sampli fragmentów nagrań ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, a także rozmów i audycji związanych z tatą i Jerzym Stajudą. Marek Chołoniewski – kompozytor i twórca Festiwalu Audio Art – nazwał je później „utworami, w których utwory tworzą intersekcje”.
Jedną z ważniejszych rzeczy i przy planowaniu posiłku, i przy zapraszaniu gości, i w końcu przy organizowaniu koncertów była dla taty kompozycja całości. Być może dlatego i ja w swoich recenzjach zawsze zwracam na nią uwagę, bo dobry koncert to nie tylko przypadkowy zbiór znakomitych utworów. To też (o ile nie przede wszystkim) takie ich skomponowanie ze sobą, by stały się elementami tworzącymi nową, równie znakomitą całość. Robertowi wyszło to doskonale i to w dodatku na kilku poziomach. Po pierwsze – i chyba najważniejsze – ten koncert był zwyczajnie piękny. Poruszające kompozycje, choć każda z nich powstała w innym czasie i trochę innej stylistyce, zbudowały niepowtarzalny nastrój. Audiowizualne „Intersekcje” tak inne od reszty, a jednak bardzo ze sobą spójne, ożywiły całość, nadając jej jakąś urzekającą świeżość; co ciekawe, zważywszy na użyte w nich sample. Równocześnie wszystko do siebie idealnie pasowało, było wysmakowane.
Po drugie żaden z utworów nie znalazł się w programie przez przypadek. Z jednej strony – jak wspominałam wcześniej – można było zauważyć narrację ukazującą rozwój muzyki elektroakustycznej. Z drugiej zaś, powiązania z tatą, który był postacią centralną, ale w sposób nienachalny i dający duże pole do interpretacji. Karlheinz Stockhausen to kompozytor, którego nie można pominąć, kiedy chce się uczciwie opowiedzieć o muzyce elektroakustycznej. Tata bardzo go cenił, a sam Stockhausen był w 1985 roku na tyle poruszony wyrzuceniem taty ze Studia Eksperymentalnego, że napisał w tej sprawie list do władz Polskiego Radia, w którym domagał się jego przywrócenia. Z Kaiją Saariaho – również przez tatę cenioną – łączy się z kolei inna historia. W 2001 roku Robert Jędrzejewski uczestniczył w kursach muzyki elektroakustycznej organizowanych przez paryski IRCAM i tam po raz pierwszy nabył płytę z kompozycjami Reynoldsa, pod wrażeniem których pozostaje do dzisiaj. Tam też pracował z fińskim kompozytorem i wiolonczelistą Anssim Karttunenem, dla którego i we współpracy z którym Kaija Saariaho napisała utwór „Près”. Ircamowskie brzmienie było przystankiem w podróży po historii muzyki elektroakustycznej dla Roberta ważnym. Roger Reynolds, od którego wszystko się zaczęło, koncert zakończył utworem… niedokończonym (ściślej skończona jest partytura, ale testy z elektroniką nadal trwają)! (Nie umiem odgonić od siebie natrętnych skojarzeń z „początekońcem” Stanisława Dróżdża.)
Coda
Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, fot. Aleksandra Semenowicz
Bardzo specyficzną i – jak ją nazwał Robert – „pomnikową” „Intersekcją” była „Coda”. Kompozycja utkana z wypowiedzi m.in. taty, różnych osób o tacie, ale też o Jerzym Stajudzie. Wypowiedzi te wyrwane z kontekstu, nie do końca zrozumiałe i pozbawione dalszych ciągów, oblane gęstym sosem smakowitych elektronicznych dźwięków tworzyły nowe znaczenia, ale też brzmienia. Jeśli przyjrzymy się całości, „Codę” być może można nazwać najbardziej pomnikową częścią koncertu, jednak mam z tym sformułowaniem pewien problem. Jedyną doSŁOWnością były SŁOWA, jednak powypuszczane z klatek Polskiego Radia na wolność. Te, które najłatwiej było uchwycić, wywołały we mnie najpotężniejsze emocje. Nie rozpoznałam głosu, nie wiedziałam więc ani kto, ani o kim mówi, ale całą sobą czułam, że jest w nich przekaz, który mogłabym usłyszeć od taty. Właśnie teraz.
Powiedział: „Nie bój się, przecież strach cię tylko hamuje. Wiara w to, co czujesz, cię otwiera. Ja cię mogę uczyć chińskiego, ale ty się ucz, czego chcesz. Jesteś wolnym człowiekiem”.
– Paweł Althamer o Jerzym Stajudzie
Dzisiaj wiem już, że to wypowiedź Pawła Althamera o Jerzym Stajudzie. Dysponując, dzięki uprzejmości Roberta, różnymi fragmentami nagrań, które się w „Codzie” znalazły, mam jeszcze silniejsze wrażenie, że słowo „pomnikowość” coś „Codzie” odbiera, jakoś ją dewaluuje. Bo jej moc wcale nie tkwi w pewnym nieuniknionym dookreśleniu, które niosą słowa. Operowanie samą muzyką uwalnia nas, przynajmniej pozornie, od tego typu dylematów. Pozornie, bo musielibyśmy przyjąć, że słowa są najmniej abstrakcyjnym tworzywem artystycznym, a to jedna z nielicznych akurat kwestii, często podnoszonych przez Pawła Szymańskiego, w których się z nim nie zgadzam. Oczywiście, że podstawową funkcją języka jest komunikacja i to odróżnia go od każdego innego języka artystycznego, jednak jeśli potraktować słowa jak najbardziej wymagający, ale jednak element składowy kompozycji, szybko okaże się, że to nie one same nas w niej poruszają, lecz nadany im nowy kontekst; to, jak zostały użyte. Tu zresztą znowu przychodzi na ratunek jako przykład Stanisław Dróżdż ze swoją poezją konkretną.
Dlatego też część „Cody”, w której pojawiły się zacytowane wyżej słowa Althamera, wywołała moje łzy i ogromne emocje, a czytanie ich po spisaniu nawet nie budzi u mnie przesadnego zachwytu. Podobnie, jak dźwięk klucza telegraficznego jest wielce intrygujący, ale nie on doprowadza mnie przecież za każdym razem, kiedy słucham utworu „Telegraphic” do łez (a znam ten utwór już na pamięć), tylko wrażliwość i geniusz Yannisa Kyriakidesa.
Reasumując, choć nie ucieknę od wzruszenia, które wywołuje we mnie słuchanie dziś głosu taty czy treści, które idealnie wpisują się w proces terapeutyczny, w którym jestem („nie bój się, strach cię tylko hamuje”), to nie one poruszyły mnie podczas koncertu do żywego. Zrobił to Robert Jędrzejewski swoją niesamowitą kompozycją – „Codą”.
Projekt
Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, plakat ze strony festiwalu Audio Art
W którymś z wywiadów mój ukochany profesor Bralczyk opowiadał, jak pewien młody człowiek z przejęciem pochwalił się tym, że w swojej firmie zrealizował „aż sześć projektów”, na co profesor miał mu ze smutkiem odpowiedzieć:
– Ojej. I żadnego pan nie skończył?
Słowo „projekt” stało się w pewnym momencie bardzo modne, więc siłą rzeczy zaczęto go używać także niepoprawnie. Przypomnijmy więc jego słownikową definicję:
projekt
1. «plan działania»
2. «wstępna wersja czegoś»
3. «dokument zawierający obliczenia, rysunki, itp. dotyczące wykonania jakiegoś obiektu lub urządzenia»
Językowi puryści mogą stwierdzić, że taka nazwa jest nadużyciem, bo koncert to koncert, żaden tam „projekt”, tutaj również nie mając racji, bo już sam fakt, że utwór „Persistence” Rogera Reynoldsa nie osiągnął jeszcze swojej finalnej formy sprawia, że i cały koncert staje się swoją własną wersją wstępną. Na uwagę zasługuje też to, że tytułem jedynej niedokończonej kompozycji jest właśnie słowo „persistence” (ang. wytrwałość, trwałość).
Nazwa koncertu mnie urzekła, bo tam się dzieją rzeczy niesamowite. Niby mamy do czynienia z dwoma rzeczownikami. Zapis wersalikami daje nam jednak możliwość zinterpretowania drugiego członu jako przymiotnika. Nazwa „PROJEKT (JÓZEF) PATKOWSKI” jest kategorycznie i nieodwołalnie jednoznaczna. Ale jeśli „projekt” miałby być „patkowski”, to jaki tak naprawdę by był? Od razu otwierają się przed nami interpretacyjne hektary!
Pamiętam jak tata, zakładając sobie adres mailowy (w tamtych czasach nie było to takie proste, bo nazwę użytkownika trzeba było uzgadniać z administratorem serwera), zachwycił się możliwością zamienienia banalnego „jpatkowski@” na „patkowskij@”. Ostatecznie nie pamiętam na czym stanęło, ale kiedy kilka lat po jego śmierci wpadłam na pomysł zrobienia mini festiwalu pod nazwą, która wydała mi się jedyną oczywistą – „eksperyment patkowskij”, okazało się, że jestem jedyną osobą, którą to śmieszy, a starsi cenieni w środowisku panowie z rozczulającą powagą objaśnili mi świat, wybijając tę niepoważną nazwę z głowy. (Pomysł ostatecznie umarł, bo nie umiałam zawalczyć o potrzebne wsparcie, co nie oznacza, że go nie wskrzeszę.)
Konferencja
zdjęcie pochodzi ze strony festiwalu Audio Art
Ważnym wydarzeniem było prowadzone przez Marka Chołoniewskiego spotkanie z Robertem Jędrzejewskim dzień po koncercie, 27.11.2022. Konferencja w ramach Festiwalu Audio Art odbyła się w Akademii Muzycznej w Krakowie w Studiu Muzyki Elektroakustycznej (które zostało założone przez tatę w 1973 roku i było pierwszym dydaktycznym studiem muzyki elektronicznej w Polsce; od tego czasu zdążyło już zmienić siedzibę). W bardzo kameralnym gronie mieliśmy okazję posłuchać Roberta. W fascynujący sposób opowiadał, jak koncert powstawał. Opowiadał o każdym z utworów, puścił nam też krótki kompletnie magiczny film „Nad Tatrami” z muzyką taty i Krzysztofa Szlifirskiego, którego nie znałam i pod którego wrażeniem pozostaję. Głos zabrał też Jacob Sundstrom – amerykański kompozytor i asystent Rogera Reynoldsa wykonujący podczas koncertu z Robertem utwór „Persistence” – wprowadzając nas w techniczne meandry tego poruszającego utworu.
Zarówno sam koncert, jak i konferencja po nim, były pięknymi i bardzo dla mnie ważnymi wydarzeniami. Dziękuję!
P.S. Na deser dziś oczywiście sam opisywany koncert oraz konferencja. Gorąco zachęcam do odsłuchania obydwu!
W drugim odcinku podcastuustami nNi opowiadam o swojej relacji z tatą – słynnym polskim muzykologiem i pięknym, fascynującym człowiekiem. Data, którą wybrałam na emisję tego odcinka – 15.11 – jest nieprzypadkowa, gdyż gdyby tata żył, obchodziłby właśnie dziś swoje 93. urodziny.
„Córkę Patkowskiego” nagrywałam kilka miesięcy temu. Dziś mogę dodać tylko to, że wszystko jest względne i że celowo mówię tu o niewielu twardych faktach, a skupiam się bardziej na swoich uczuciach, odczuciach i wrażeniach, z którymi nie sposób dyskutować. Ta niemożność dyskusji dotyczy zresztą zarówno Słuchaczy, jak i mnie samej teraz i w kolejnych punktach życia, w których się znajdę. Dziś widzę bardzo wyraźnie, że próbując opisać moją relację z tatą, opisałam tak naprawdę przede wszystkim moje wyobrażenie relacji. Być może relacji w ogóle; relacji jako takiej. Terapeutycznie to dla mnie ciekawe, zmuszające do przystanięcia, refleksji, przeanalizowania raz jeszcze, co mi służyło (i czy na pewno), a co mi już nie służy. Niezależnie jednak od tego, jak niektóre sprawy będę widzieć za kilka miesięcy czy lat, jedno od zawsze pozostaje i pozostanie w moim postrzeganiu taty niezmienNe – był człowiekiem magnetycznym, niesamowitym i absolutnie niepowtarzalnym, a jego odejście jest ogromną stratą dla świata widzianego oczami nNi. Serdecznie zapraszam do wysłuchania drugiego odcinka podcastuustami nNi!
P.S. Pomyliłam się, mówiąc, że festiwal Musica Electronica Nova był przed festiwalem Audio Art. Ten drugi jest w listopadzie, pierwszy zaś w maju, a tata zmarł pod koniec października. Więcej błędów merytorycznych nie pamiętam.