„Małe końce świata” Justyna Mazur

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Helenka
rok wydania: 2021

Co do „Małych końców świata” od samego początku miałam dobre przeczucia. W którymś z wywiadów z Justyną Mazur (dzisiaj Justyną Mazur-Kudelską) słyszałam odczytany przez przeprowadzającą go dziennikarkę ich fragment i chwycił mnie za serce. W dodatku krążące po sieci zdjęcia książki zdradzały, że jest przepięknie wydana. Niestety nie było mnie na nią w tamtym momencie stać, a potem na horyzoncie pojawiło się całkiem sporo innych tytułów must read i o „Małych końcach świata” zdołałam niemal całkowicie zapomnieć. Ostatnio przypomniały mi o sobie same w aplikacji BookBeat i z ogromną niekłamaną przyjemnością wysłuchałam dostępnego tam audiobooka czytanego przez samą autorkę.
Justynę Mazur usłyszałam po raz pierwszy, kiedy wystąpiła gościnnie w jednym z odcinków mojego ulubionego podcastu Joanny Okuniewskiej „Ja i moje przyjaciółki idiotki” (finalnie zresztą „Małe końce świata” – po wielu problemach z wydawnictwem, które miało je pierwotnie wydać – zostały wydane właśnie w prywatnym wydawnictwie Joanny Okuniewskiej). Urzeczona głosem i łagodnością Justyny odkryłam jeden z trzech prowadzonych przez nią podcastów – „Piąte nie zabijaj” o tematyce kryminalnej i od razu wpadłam jak śliwka w kompot. Wysłuchałam wszystkich zaległości i zaczęłam na bieżąco wyczekiwać każdego nowego odcinka. Byłam zachwycona, bo nikt nie opowiadał tak pięknie o polskich zbrodniach jak ona. Ciepły, przyjemny głos koił nerwy, a niespotykana wrażliwość i empatia sprawiały, że nie czułam się w swojej „dziwnej fascynacji zbrodniami” sama. (Wreszcie ktoś udowodnił światu, że ludzie interesujący się tematyką true crime wcale nie muszą być psychopatami, których podnieca zło. Więcej, mogą nie popierać przemocy w żadnej formie, a równocześnie rozumieć, że przy pewnych splotach wydarzeń, w określonych warunkach biologicznych i środowiskowych ludzie pozornie zwyczajni są w stanie dokonać rzeczy przerażających, a to samo w sobie jest niesamowite.) Do teraz słucham podcastu z ciekawością, ale bywają odcinki, które trochę męczą mnie dłużyznami, niepotrzebnymi dygresjami czy nieistotnymi detalami. Równocześnie całkowicie rozumiem autorkę i jest mi to niesłychanie bliskie, gdyż sama mam gigantyczny problem z koncentracją, a także ustaleniem priorytetów i kiedy mówię, wszystko wydaje mi się jednakowo ważne. (Dziś wiem, że wynika to u mnie z ADHD.) Wspominam o tym zresztą nie po to, by krytykować „Piąte nie zabijaj”, ale żeby przestrzec przed wyrabianiem sobie opinii na temat pióra Justyny na podstawie samego podcastu. Mam wrażenie, że kiedy mówi, wiele rzeczy ją dekoncentruje. Natomiast kiedy ma czas na zredagowanie myśli, wychodzi jej coś naprawdę wyjątkowego; a „Małe końce świata” są wyjątkowe.
Choć książka opowiada o życiu Justyny, nie jest typową autobiografią. Autorka opisała w niej różne swoje doświadczenia z różnych etapów życia. Doświadczenia, które wydawały jej się wówczas końcami świata. Dzieli się nimi z dzisiejszej perspektywy – perspektywy osoby, która te trudne momenty przetrwała, wyszła z nich silniejsza, spokojniejsza i bardziej ze sobą zintegrowana. Dzieli się, wiedząc, jak wielką moc ma słowo. Jak ważne może być dla kogoś, kto znalazł się właśnie na życiowym zakręcie, zrozumienie, że ktoś inny był w podobnym miejscu i wyszedł z tego suchą stopą; że w tych wszystkich trudach i znojach nie jest sam. To niezwykle terapeutyczne, kiedy uświadomimy sobie, że choć bardzo się od siebie różnimy, jesteśmy jednak ulepieni z tej samej gliny i niemal wszyscy przeżywamy sytuacje opierające się na zbliżonych schematach. Niezwykle często reagujemy w nich podobnie. To krzepiące, kiedy dopuścimy do siebie myśl, że jesteśmy częścią jednego organizmu i więcej nas łączy niż dzieli.
To, co mnie w pisaniu Justyny Mazur absolutnie zachwyca, to jej cudowna bezpośredniość i autentyczność. Mamy do czynienia z autorką niezwykle delikatną, kulturalną i wrażliwą, która się przed nami niemal całkowicie obnaża i nie jest to tani nachalny ekshibicjonizm, lecz prawda, która musi wybrzmieć. To jest mi również niesłychanie bliskie – kiedy piszę, zdarza mi się zanurzać w rejonach trudnych, intymnych, bolesnych czy niewygodnych. Czuję, że wygładzone, ocenzurowane i ugrzecznione nie jest prawdziwe. Bardzo sama też jako czytelnik, ale również odbiorca jakiejkolwiek sztuki chcę być traktowana – traktowana autentycznością, która nie zawsze musi być komfortowa.
Nie będę tu niczego spojlerować, choć „Małe końce świata” warto przeczytać nie tylko ze względu na wciągającą treść, ale też samą formę, sam literacki styl. Z przyjemnością, zwłaszcza po „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, zanurzyłam się w lekturze ukazującej nieoczywistość i nieświadomość przemocy w latach, w których sama dorastałam (jestem od Justyny niecały rok starsza). Co dokładnie mam na myśli? Przywykliśmy dziś do narracji potępiającej w czambuł ewidentne zło i przemoc, w których dorastało nasze pokolenie. Z jednej strony to dobre i terapeutyczne (w przypadku znakomitej książki „Wszyscy wiedzieli” całkowicie oczywiste i konieczne), ale z drugiej, wydaje się, że zapomnieliśmy, jaki był wtedy stan naszej wiedzy. Dopiero czytając „Małe końce świata” zrozumiałam, jak bardzo potrzebowałam narracji przypominającej mi drogę, którą sama musiałam przejść, by stać dziś w miejscu, z którego przemoc i nierówność widać wyraźnie. Drogę zadziwiająco podobną do tej, którą przeszła Justyna. Moje relacje z kościołem i wiarą (bardzo głęboką i ważną przez całe dzieciństwo i wczesną młodość), moje związane z tym rozterki dotyczące pierwszego razu, moja wiara w przyjaźń damsko-męską, która jest również jakimś rodzajem miłości, moja niestabilność i potrzeba bycia kochaną przyciągająca partnerów manipulujących, moje przekonanie, że definiuje mnie dopiero zdanie innych ludzi na mój temat czy w końcu moje podejście do osób homoseksualnych i feminizmu – to wszystko przerażająco dosłownie opisała autorka… pisząc przecież o sobie. Czytając, wreszcie uzyskałam od samej siebie rozgrzeszenie. Rzekoma „homofobia” we wczesnym etapie mojego życia, o którą się latami oskarżałam, okazała się – kiedy przeczytałam swoją własną historię ubraną w życie Justyny – czymś kompletnie innym. Wychowałam się w duchu katolickim, a więc w pewnym jednak potępieniu homoseksualnych praktyk. Podobnie jak Justyna nie rozumiałam żądania równych praw dla osób homoseksualnych, bo również byłam przekonana, że jest ich tylko garstka i że skoro ja szanuję wszystkich dookoła, to wszyscy inni robią tak samo. Krótko mówiąc, to wcale nie była „homofobia”, lecz nieznajomość realiów, brak świadomości, ile osób homoseksualnych żyje tuż obok i – by mieć łatwiej – ukrywa swoją orientację. To było rozbrajająco naiwne mierzenie innych własną miarą. Skoro jestem otwarta i dobra, nie zaglądam nikomu do łóżka i uważam, że traktowanie kogokolwiek gorzej z powodu orientacji, pochodzenia, koloru skóry czy przynależności religijnej jest złem w czystej postaci, to zakładam, że większość ludzi myśli jak ja. Że ci jacyś dyskryminujący to zaledwie niecały promil społeczeństwa wywodzący się z dzikiej patologii, a kiedy dodać do tego fakt, że wśród nas homoseksualistów prawie nie ma, to właściwie faktycznie nie wiadomo o co niektórzy kruszą kopie. Myślę, że obydwie (ja i autorka) żyłyśmy bardzo długo w przeświadczeniu, że skoro wiara jest dobra, to kościół też jest dobry, więc wszystko co złe jest daleko od nas. I dopiero kiedy kolejne elementy przestały do siebie pasować, a zaczęły wzajemnie sobie przeczyć, po jakimś czasie spadły nam z oczu klapki. Chyba obydwie w podobny sposób poczułyśmy się oszukane. Podobnie z prawami kobiet: nie doświadczyłyśmy (lub nie zauważyłyśmy, że doświadczamy) nierównego traktowania, na które nigdy świadomie nie wyraziłybyśmy zgody. Nasz sceptyczny stosunek do feminizmu i feministek nie wynikał z uwielbienia patriarchalnego porządku, lecz niewiedzy. Może też niewiary w rozmiary otaczającego nas zła.
Droga Justyny, podobnie jak moja, również prowadzi przez uzdrawiającą i porządkującą wszystko terapię. Poruszył mnie opis jej rozmowy z matką, realne skonfrontowanie się z przeszłością. Nazwanie po imieniu tego, co niedopuszczalne. Zrozumienie uwikłania poprzednich pokoleń w krzywdzące modele wychowawcze. To wymaga ogromnej odwagi.
Nie chcę więcej zdradzać. Uważam, że ogromną stratą byłoby nieprzeczytanie „Małych końców świata”. Gdybym miała opisać książkę w trzech słowach, były nimi: osobista, przejmująca, wspaniała.

P.S. A na deser łączę piosenkę nawiązującą do książki nie tylko tytułem, ale też niezwykłą wrażliwością wykonującej ją Billie Eilish.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)

Wpis sprzed dwóch lat „8 kobiet na 8 marca” dosyć nieoczekiwanie (o czym wspominałam w ubiegłorocznym tekście „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)”) zapoczątkował związany z Dniem Kobiet cykl, w którym przybliżam sylwetki pań, które najmocniej na mnie w danym roku wpłynęły.

Spis treści:

    1. Mary Kay Ash
    2. Joanna Okuniewska
    3. Anita Lipnicka
    4. Ewa Zgrabczyńska
    5. Madonna
    6. Christel Petitcollin
    7. Olga Tokarczuk
    8. Erykah Badu

1. Mary Kay Ash

Choć różnie to bywa z konsultantkami firmy Mary Kay, do grona których dołączyłam, nie czuję się wyznawczynią jej założycielki, Mary Kay Ash. Mam do niej jednak ogromny szacunek. Założyła firmę, której głównym celem było zapewnienie kobietom dobrych warunków do zawodowego rozwoju i zrównanie ich zarobków z zarobkami mężczyzn w czasach, w których zarabiały o połowę od nich mniej.
Dzięki wejściu w szeregi Mary Kay, poznałam nie tylko znakomite kosmetyki, które uwielbiam i wielokrotnie na blogu opisywałam, ale przede wszystkim cudowne, silne, piękne i niezależne kobiety; każda z nich ma fascynującą historię, wielką życiową mądrość i niewiarygodną energię!
Thank you, Mary! 💅 💄

2. Joanna Okuniewska

Twórczość Asi Okuniewskiej opisywałam niedawno w tekście „W sieci, czyli w co dać się złapać”, wskazując jej cudowny podcast „Ja i moje przyjaciółki idiotki”. Zachwyciła mnie swoją wrażliwością, delikatnością, talentem narratorskim, ogromnym poczuciem humoru, ciepłem i mądrością. Moja idolka, Laurie Anderson – niekwestionowana mistrzyni storytellingu – wszelkim opowiadaczom postawiła poprzeczkę  naprawdę wysoko, przez co niewielu jestem w stanie słuchać, a Asia jednak… skradła moje serce. Piękna Polka, tworząca piękne internetowe treści, mieszkająca w pięknym miejscu, jakim jest Islandia… czy można nie wpaść?
Dzięki, Asiu! 🎙 🎧

3. Anita Lipnicka

Przygotowując się do napisania recenzji najnowszej płyty Anity Lipnickiej „OdNowa”, zagłębiłam się w jej zapomnianą już trochę przez siebie twórczość, a także tę jej część, której nigdy wcześniej nie poznałam. I zachwyciłam się od nowa (choć zachwytem chyba dużo bardziej niż kiedyś świadomym). Nie tylko, tak niestety u tekściarzy rzadkim, autentycznym talentem literackim, ale też niesłychaną wrażliwością i mądrością. Wysłuchałam wielu wywiadów z tą artystką i zwłaszcza jedno wypowiedziane przez nią zdanie kompletnie otworzyło mi oczy i pomogło w wielu sytuacjach, w których znalazłam się niedługo później, mianowicie: „nie da się przejść życia, nikogo nie raniąc”.
Dzięki, Anito! 🎤 🎼

4. Ewa Zgrabczyńska

Poznańskie Zoo zafascynowało mnie już przy pierwszej w nim wizycie przede wszystkim doskonałymi warunkami, jakie zapewnia zwierzętom (zwłaszcza w kontrze do przerażająco mizernego zoo w Krakowie). Potem stałam się wiernym fanem jego facebookowego fanpage’a i ukazujących się na nim smakowitych wpisów (przezabawnych i zawsze nienagannych językowo). Szybko zrozumiałam, że za sukcesem tego miejsca musi stać niesamowita osoba. Tak się rzeczywiście okazało – dyrektor Ewa Zgrabczyńska swoją charyzmą, pozytywną energią i oddaniem zwierzętom nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat.
Pod koniec października 2019 roku cała Polska żyła mrożącą krew w żyłach historią tygrysów, które nielegalnie i w koszmarnych warunkach przewożone z Włoch do rosyjskiego cyrku utknęły w Koroszczynie na granicy Polski z Białorusią (niestety nie wszystkie przeżyły). Ewa Zgrabczyńska bez mrugnięcia okiem w błyskawicznym tempie zorganizowała im nie tylko transport, przyjmując je do swojego zoo (co wymagało przecież dostosowania tego miejsca do nowych, nawet jeśli tylko tymczasowych, lokatorów), ale też zadbała o ich przyszłość, natrafiając po drodze na serię idiotycznych politycznych problemów, które krok po kroku, z gigantyczną determinacją pokonywała.
Pani Ewo, jest Pani niesamowita! Dziękuję! 🐅 ❤️

5. Madonna

Lektura znakomitej książki „Moje życie z Madonną” Christophera Ciccone, brata Madonny, skłoniła mnie do obejrzenia większości dostępnych w internecie wywiadów z gwiazdą i… zakochałam się w jej całkowicie wymykającej się jakimkolwiek szufladkom osobowości.

„Jaki obraz Madonny wyłania się więc z książki jej brata? Bardzo niejednoznaczny (co jest chyba najlepszym dowodem na to, że zarzuty wobec autora są bezpodstawne). Obraz fascynującej, silnej, hipnotyzującej, uwodzicielskiej, piekielnie inteligentnej, zaradnej, wytrwałej, upartej, pewnej siebie, kontrolującej (z biegiem lat coraz bardziej obsesyjnie) kobiety, która miewa momenty całkowitego zwątpienia w siebie, z którymi radzi sobie w bardzo ryzykowny sposób, mianowicie pozując w niegasnącym świetle fleszy. Kobiety, która nie bardzo lubi i nie bardzo umie rozmawiać o uczuciach. Kobiety, która potrafi niewiarygodnie silnie oddziaływać na losy stykających się z nią osób (w tym swojego brata). Kobiety pochodzącej z katolickiego domu, która w wieku pięciu lat straciła matkę – jedno i drugie odcisnęło na niej ogromne piętno. Im jednak bardziej zagłębimy się w lekturze, tym mocniej do nas dojdzie, że na pewnym etapie jej kariery doszła do tej charakterystyki jeszcze jedna cecha – niewiarygodna bezwzględność połączona z kompletnym brakiem wrażliwości. Bezwzględność, która pojawiała się znikąd i potrafiła równie szybko ustąpić pięknym gestom (niektóre jej maile do brata były naprawdę wzruszające)”.

– fragment wpisu „Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

Czas spędzony z nią był dla mnie niesłychanie inspirujący.
Thank you, Madonna!
💪 💃

6. Christel Petitcollin

Francuska autorka Christel Petitcollin przewróciła moje życie do góry nogami już jakiś czas temu, książką „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”.  Jednak dopiero po przeczytaniu jej kontynuacji – „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” – pojęłam, na ile ważną stała się dla mnie osobą. Jak wyrozumiała, pełna ciepła i miłości mama wzięła mnie (i całe zastępy innych prawopółkulowców) za rękę i przeprowadziła przez meandry tak dla mnie skomplikowanych i nieraz przerażających relacji międzyludzkich, tłumacząc mi przede wszystkim mnie samą, a także różnice między mną a światem, wynikające z moich neurologicznych uwarunkowań.
Merci, Christel! ✍️ 🧠

7. Olga Tokarczuk

Pojawienie się Olgi Tokarczuk w tegorocznym wpisie nie powinno dziwić, choć niestety żyjemy w kraju, w którym zdobycie Nagrody Nobla przez rodaka nie zawsze cieszy wszystkich pozostałych. Proza Tokarczuk urzeka niewiarygodną wrażliwością i delikatnością autorki, a równocześnie jej niespotykaną dbałością o szczegóły. Zostanie laureatem Nagrody Nobla to ogromny sukces na skalę światową i niesamowita nobilitacja (nomen omen zresztą). Trudno sobie wyobrazić większy patriotyzm niż takie posługiwanie słowem pisanym w języku ojczystym, które zostanie zauważone i docenione przez Akademię Szwedzką.
Pani Olgo, proszę przyjąć najszczersze gratulacje! Dziękuję! 🖊 📖

8. Erykah Badu

Tę niesamowitą, kosmiczną (i oszałamiająco piękną) artystkę zawsze podziwiałam, jednak kilka miesięcy temu jedna z jej piosenek absolutnie zawładnęła moim sercem, uzależniając mnie na bardzo długo (właściwie ciągle mi nie przeszło) – mowa o hipnotycznej „I Want You”. Rozczula mnie i wzrusza ta niewiarygodna spójność formy z treścią (puls nadaje jej… bicie serca). To utwór o niesamowitym pragnieniu kogoś, kogo się kocha. Pragnieniu organicznym. Pragnieniu, które rozsadza tamy i z którym nie można już nic innego zrobić, niż tylko… poddać się mu. Pragnieniu, którego nigdy w życiu nie rozumiałam. Nigdy wcześniej…
Thank you, Erykah ! 💞❣️

🌵🌵🌵 Wszystkim Paniom składam najserdecznNiejsze życzenia z okazji Dnia Kobiet! Dołączam do nich kaktusy, żeby przypomnieć Wam Wszystkim o Waszej wyjątkowości. Pamiętajcie, żeby się nigdy do nikogo nie porównywać i szukać swojej siły w sobie – nigdy na zewnątrz, bo tam dzieje się dużo rzeczy, czasem przerażających. To naszą rolą (i obowiązkiem!) jest zadbanie o siebie. Ta siła jest w nas, wystarczy się do niej tylko dokopać. Na deser wrzucam piosenkę „Winna” Agnieszki Chylińskiej, żeby przypomnieć, że każdy nasz wybór, jeśli jest uczciwy i podyktowany sercem, jest dobry. Nawet, jeśli zostaniemy niezrozumiane czy nazwane „winnymi”. Trudno. Przyjmijmy to z pokorą. Siła i prawda jest w nas, nie poza nami. 🌵🌵🌵

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

W sieci, czyli w co dać się złapać

fot. Marianna Patkowska

Twierdzenie, że internet jest zły lub dobry nie ma najmniejszego sensu. Jest neutralny, więc zarówno demonizowanie go, jak i gloryfikowanie jest bezprzedmiotowe. Może w nim publikować każdy, co ma zarówno swoje plusy, jak i minusy. Na pewno niebezpieczeństwo tkwi w tym, że coraz młodsi internauci spędzają przed komputerem dużo czasu, nie umiejąc oddzielić treści wartościowych od tych wartości całkowicie pozbawionych. (Dlatego też sporo uwagi poświęcałam podczas swoich lekcji na wskazanie uczniom wiarygodnych źródeł, jak np. strony PWN-u.) Jednak świadomy użytkownik może znaleźć w sieci prawdziwe perełki, tworzone z pasji. Dziś chciałam się podzielić kilkoma miejscami w internecie, które regularnie odwiedzam i które w moim odczuciu zasługują na uwagę. Każde z nich na szczęście cieszy się całkiem sporą popularnością, ale promowania dobrych rzeczy nigdy dość!
(We wpisie „Blogosfera oczami nNi, czyli SHARE WEEK 2018” opisywałam już swoje ulubione blogi i vlogi, które uzupełniają poniższą listę.)

7 metrów pod ziemią

Sztuka rzetelnego dziennikarstwa jest niestety coraz rzadziej spotykana, dlatego tak cieszy mnie każde zetknięcie się z jej przejawem. Rafał Gębura przeprowadza swoje fascynujące wywiady o szeroko pojętej tematyce społecznej w podziemnym garażu (stąd tytuł jego kanału: „7 metrów pod ziemią”) w sposób spokojny i wyważony, urzekając ogromną klasą, delikatnością i kulturą osobistą. Jego goście nie są osobowościami medialnymi – są zwykłymi ludźmi o niezwykłych życiorysach (czasem fascynujących, czasem przerażających). Każdy odcinek uczy nas nie tylko tolerancji i otwartości na wszelką inność, ale też samej sztuki rozmowy.

Piąte: nie zabijaj

Jednym z dwóch podcastów, które mnie w tym roku zachwyciły, jest „Piąte: nie zabijaj” prowadzony przez Justynę Mazur. To słuchowisko o najciekawszych polskich zbrodniach (zarówno dawnych, jak i tych bardziej współczesnych). Autorka do każdego odcinka jest znakomicie przygotowana (powołuje się na różne źródła), a do tego charakteryzuje ją niespotykana empatia i takt, z którymi opowiada zarówno o ofiarach, jak i ich oprawcach swoim kojącym, radiowym głosem. Oglądam (i słucham) wiele kryminalnych kanałów, jednak „Piąte: nie zabijaj” jest bezkonkurencyjnie moim ulubionym!

Ja i moje przyjaciółki idiotki

Rzadko kiedy będąc z czymkolwiek na bieżąco, o Joannie Okuniewskiej i jednym z jej wtedy dwóch (a teraz już trzech) podcastów dowiedziałam się stosunkowo niedawno z vloga, którego już wymieniałam tu jako jeden ze swoich ulubionych, czyli „Mówiąc inaczej” (w serii zatytułowanej „Myśląc inaczej”) wspaniałej Pauliny Mikuły. Po wysłuchaniu tego wywiadu:

włączyłam sobie pierwszy odcinek podcastu „Ja i moje przyjaciółki idiotki” i… uzależniłam się od razu! Okuniewska jest urodzoną storytellerką, z nieprawdopodobną lekkością i swadą władającą słowem. Jej ogromne poczucie humoru i dystans połączone z niebywałą wrażliwością to przepis na fascynujące słuchowisko. Urzeka mnie jej czułość do otaczającego świata. Nawet, kiedy coś krytykuje, robi to w uroczy (i przezabawny) sposób, nie roztaczając wokół złej energii.

Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu

Kiedy mam gorszy dzień, niesamowicie poprawia mi humor świadomość, że gdzieś tam istnieje człowiek, który poświęca swój czas i energię na studiowanie wszystkich wypowiedzi naszego obecnego premiera, a potem, wcale się nimi nie załamując, spisuje co bardziej smakowite kąski w formie wierszy w tabelkach Excela i publikuje je na swoim facebookowym fanpage’u „Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu”. To doskonały przykład na to, że kiedy nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, warto mimo wszystko wybrać śmiech. Do tego wiarę w naród przywraca mi zawsze lektura komentarzy pod wierszami. Kreatywność komentujących wydaje się nieskończona. Pociesza też, że inteligentne miejsca w internecie naprawdę skupiają inteligentnych internetowych komentatorów.

The R Spot – Iyanla Vanzant 

Iyanli Vanzant poświęciłam na tym blogu już trochę miejsca. Uważam ją za swoją duchową przewodniczkę, więc dosyć regularnie oglądam ją w różnych miejscach w sieci (i w jej programie „Iyanla: Fix My Life”, i w licznych wywiadach czy przemowach), ale zdecydowanie moim ulubionym cyklem jest jej autorski The R Spot”, w którym omawia wszelkie zagadnienia związane z szeroko pojętymi relacjami (z ukochanymi, przyjaciółmi, rodziną, ale też – a może zwłaszcza! – samymi sobą). Nasuwa mi się tu jeden z moich ulubionych komentarzy spod któregoś wiersza na stronie „Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu”: „mądrego to i posłuchać miło”.

Guilty pleasures

Pozostaje jeszcze kwestia tzw. guilty pleasures, czyli w tym wypadku programów, których oglądanie – mimo świadomości jak bardzo są obciachowe – sprawia nam jednak przyjemność. Dla mnie jest nim „90 Day Fiancé” – amerykański program emitowany przez TLC. Bohaterami są pary, które otrzymały wizę K-1 lub złożyły o nią wniosek. O taką wizę można się ubiegać tylko, kiedy jest się zagranicznym narzeczonym obywatela amerykańskiego. Od momentu jej otrzymania, pary mają tylko 90 dni na zawarcie związku małżeńskiego. Po tym czasie wiza wygasa. Jak nietrudno się domyślić, związki te przed otrzymaniem wizy najczęściej były utrzymywane na odległość. Zamieszkanie ze sobą razem w Stanach, oprócz szoku kulturowego, jakiego na ogół doświadcza obcokrajowiec, generuje wiele problemów (w moim odczuciu łatwych do przewidzenia, ale – jak widać – nie dla wszystkich). Odcinki są w całości od czasu do czasu uchwytne na you tube’ie na różnych kanałach, ale na ogół znikają równie szybko, jak się pojawiają, więc trzeba być czujnym. Jednak przyjemność sprawia nie tylko obejrzenie odcinka, ale przede wszystkim wejście potem na jego omówienie na kanale „Just Call Me Wah”! Fantastyczna Wahima z ogromną psychologiczną wnikliwością relacjonuje wydarzenia z każdego epizodu, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami (przeważnie bardzo pokrywającymi się z moimi). Ale czym byłoby oglądanie durnowatych programów bez porządnej dawki bezwzględnego ponabijania się z nich? Tu z pomocą przychodzi „SAUCEOHOLIC”, którego specyficzne poczucie humoru idealnie trafia w mój gust.

P.S. A na deser mogę załączyć piosenkę tylko jednego zespołu…

fot. Marianna Patkowska