Czy musimy być na ty?

fot. Marianna Patkowska

Powiedzmy to sobie szczerze i otwarcie – osobisty kontakt z ludźmi nie należy do aktywności mojego pierwszego wyboru, ale jeśli już jestem do niego zmuszona, irytuję się bezpardonowym przechodzeniem na ty. Nie mam rzecz jasna na myśli spotkań w większej grupie rówieśniczej, gdzie może to być niezwykle naturalne, czy określone z góry jakimś rodzajem etykiety (jak np. większość kontaktów w mediach społecznościowych).  Mam na myśli sytuacje, w których podczas spotkania dwóch dorosłych nieznających się osób jedna z nich – z niezrozumiałych dla mnie przyczyn – formy per pan/pani nie uznaje za wyjściową. Pomijający ją ludzie dzielą się na dwa typy: uważających nas albo siebie za bardzo młodych. Obydwa te założenia są zresztą na ogół mylne (a jeśli nawet nie są, to za chwilę będą).
Formy pan/pani budują dystans potrzebny do ustawienia nowej relacji (można ją np. zacząć od przejścia na ty za obopólną zgodą lub uwarunkować to przejście zauważeniem, że rozmawia się nam dobrze). Bywają oznaką szacunku, ale też zaznaczeniem granicy, czasami pokoleniowej. Na pewno są usta, w których nie lubię słyszeć swojego imienia. Poprzedzenie go zwrotem grzecznościowym „pani” na niewiele się zda, gdyż „pani marianNa” (akurat w moim przypadku) to jedno z najbardziej pretensjonalnych sformułowań o irytującym zabarwieniu urzędowego spoufalania się, w których próżno doszukać się elegancji.

fot. Marianna Patkowska

Warto też przypomnieć, kto komu może zaproponować przejście na ty, a komu takiej propozycji złożyć nie wypada. Oczywiście w rozmowie osoby (zauważalnie) starszej z młodszą tylko ta pierwsza może zaoferować skrócenie dystansu. Podobnie w kontaktach, najogólniej rzecz ujmując, damsko-męskich. Jedynie kobieta ma taki przywilej. Nie oznacza to jednak wcale, że musimy się na przejście na ty od razu zgadzać. Nie czujmy się do tego zobligowani. Wielokrotnie zdarzało mi się odmawiać, kiedy w danym momencie nie dostrzegałam potrzeby minimalizowania z kimś dystansu.
Z drugiej strony nie mam towarzyszącego wielu nauczycielom poczucia, że przejście na ty (zwłaszcza z młodzieżą czy dziećmi) musi się wiązać z puszczeniem wzajemnego szacunku do siebie w niepamięć. (Moje byłe szkolne koleżanki z pracy prawdopodobnie nie odnalazłyby do mnie żadnych jego okruchów nawet, gdyby zwracały się do mnie per pani, choć pewnie trudniej byłoby im wtedy mnie mobbingować, a uwielbiające mnie i często mówiące do mnie po imieniu maluchy nie byłyby wpatrzone we mnie bardziej, gdybym zaczęła im zwracać na to uwagę.)
Szacunek definiuję przede wszystkim jako brak inwazyjności w stosunku do bliźnich. Wszystko inne jest kwestią umowy.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę.

fot. Marianna Patkowska

Patoignorancja

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu  raper o pseudonimie Mata (19-letni Michał Matczak) zamieścił w sieci klip do utworu „Patointeligencja”. W internecie zawrzało, bo piosenka jest naprawdę wstrząsająca (słuchając jej po raz pierwszy, miałam łzy w oczach). Mną jednak chyba jeszcze bardziej wstrząsnęły niektóre komentarze, dobitnie obnażające bezmiar niezrozumienia tego, co w „Patointeligencji” jest ważne.
O czym jest ten tekst? O alkoholu, narkotykach, ryzykownym seksie i o braku umiejętności życia przy równoczesnej fetyszyzacji prześlizgiwania się przez nie. Czym się więc różni od 90% innych rapowych tekstów? Perspektywą! O otaczającej go patologii rapuje nie, jak nas do tej pory przyzwyczajono, wrażliwy przedstawiciel społecznych nizin bez perspektyw na lepsze i uczciwe życie, tylko reprezentant bananowej młodzieży opływającej w luksusy. Młodziutki chłopak z elitarnego liceum mający wszystko, opowiada o swoim środowisku, w którym dobrobyt staje się przekleństwem („mój ziomo chciał wypłatę starego przećpać/nie pykło, bo była tak wielka/ że dużo, prędzej by tu kopnął w kalendarz”). No dobrze, ale czy rapowanie o przepychu (np. bogatych jachtach, zbywających raperom plikach banknotów i obfitym wyborze chętnych i gotowych niewiast) jest czymś nowym? Oczywiście nie jest. Nowy staje się kontekst. Mata bowiem nie chwali się opisywanym dostatkiem. On się przeciw niemu buntuje. I ten bunt właśnie wydaje mi się kluczowy i wstrząsający. Nie sam wulgarny opis niedojrzałego podjęcia współżycia bez wcześniejszej edukacji seksualnej (swoją drogą to w niektórych środowiskach nie będzie niestety zrozumiane nigdy), przerażających uzależnień nastolatków czy samobójstw, tylko właśnie bunt. Bunt przeciw przytłaczającej łatwości posiadania wszystkiego. Bardzo ważne jest też zrozumienie głębi tego przekazu: pieniądze są zarabiane przez rodziców, Mata rapuje więc o luksusach, na które sam nie zapracował i z którymi nie wiąże się żadna odpowiedzialność. Ten bunt nie płynie ze strony harujących rodziców (że oni zdobyli to wszystko ciężką pracą, a ich dzieci nie doceniają tego, co dostają na srebrnej tacy). Ten bunt płynie ze środka i nie jest buntem na niesprawiedliwość czy nierówność, lecz na brak powodu do buntu. To wydaje mi się niesłychanie ważne. Bunt nie jest przywilejem, lecz prawem każdego, zwłaszcza młodego, człowieka. Nie ma rozwoju bez buntu. Czy nie to powtarzali nam zawsze dobrzy poloniści w liceach? (W tym kontekście zresztą nakręcenie teledysku na dziedzińcu liceum Batorego w mundurkach tej szkoły jawi się jako zabieg genialny.) Pozbawienie powodów do niego, to okaleczenie. Tym bardziej rozczula mnie i fascynuje, że Michał Matczak – mimo bardzo młodego wieku i pochodzenia – widzi ten problem. Widzi i właśnie przeciw niemu się buntuje, równocześnie nie bez dużej dawki autokrytycyzmu (znakomity tytuł!). To niesłychane!
A co mnie mierzi w odbiorze ogółu? Jak zawsze zapominanie, że artysta (tak, raperzy też są artystami) tworzy kreację. Nie jest jego rolą opowiadanie o swoim życiu i swoich doświadczeniach (chociaż z nich na ogół czerpie, jednak do jakiego stopnia – tego już naprawdę nie musimy wiedzieć), tylko przedstawienie jakiejś wizji, jakiegoś problemu w sposób, który uzna za właściwy. Nie ma więc dla mnie najmniejszego znaczenia, czy wszystkie wymienione w „Patointeligencji” sytuacje wydarzyły się naprawdę, czy nie. Jest to jakaś konstrukcja, która ma słuchaczem wstrząsnąć – m.in. przez to, że brzmi boleśnie prawdopodobnie.
Irytuje mnie też spłycanie problemu i ironiczne uśmieszki słane spod wąsa, że och jej, to takie straszne mieć za dużo! Inną drażniącą mnie reakcją jest krążący po sieci, stylizowany na „Patointeligencję” wierszyk à la Mickiewicz. Żenuje mnie przede wszystkim dlatego, że bije z niego niezrozumienie (i niedocenienie!) doskonałego i przemyślanego w swojej formie tekstu Maty. Tekstu bardzo wulgarnego i przepełnionego licealną nowomową (konsekwencja w używaniu skrótów zasługuje na szczególną uwagę!), co wzmaga autentyczność. Nie twierdzę, że to jedyna narracja, jaką autor miał do dyspozycji, jednak wykrzyczenie problemów swojego środowiska jego językiem (starsze pokolenia będą sobie niektóre słowa musiały przetłumaczyć na polski) sprawia, że tekst ma realną szansę stać się głosem pokolenia. Artysta wydaje się doskonale wyczuwać, że największą siłą przekazu może być tylko jego forma.
Śmieszy mnie też, że dyrektor Batorego poczuł się wywołany do tablicy z powodu teledysku, publicznie się oburzając… i tłumacząc. Z drugiej strony może to dobrze – szumu wokół ciekawych przedsięwzięć nigdy dość!
Mata, Chłopaku, brawo!

„Patointeligencja” – Mata

Najbardziej irytujące „nauczycielskie” błędy językowe 5

fot. Geo Dask

Mamy środek lata, wielu z nas o szkole już dawno nie pamięta, jednak ponieważ ja sama dopiero teraz zaczęłam wakacje od tejże, a językowych obserwacji szkolnych zebrałam całkiem sporo, spieszę z nowym wpisem z kolejną piątką z serii „Najbardziej irytujące błędy językowe”. Dostaję sygnały, że czyta mnie również ciało pedagogiczne i choć mam pewne uzasadnione obawy, czy zawsze ze zrozumieniem*, skoro zdecydowałam się kilka miesięcy temu nieść ten przyciężki kaganek oświaty, to już go zaniosę… pod strzechy szkolne, mimo że wakacje!
(W tytułach, w przeciwieństwie do poprzednich wpisów, nie zawsze podaję formy poprawne – te niepoprawne są jednak wzięte w cudzysłów.)

1. Kropki po tematach lekcji

Jedną z najbardziej urzekających mnie cech języka jest jego nieoczywistość; jako żywy twór, ciągle się przecież zmienia. Wiem, że wpajanie tego dzieciom, zwłaszcza dosyć małym, stanowi wyzwanie, bo dużo łatwiej wyegzekwować wyuczenie się na pamięć „słówek, przed którymi stawia się przecinek” (co jest dosyć jednak prymitywnym uproszczeniem), niż wpoić im myślenie składnią zdania, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije Piccolo. Niepokoi natomiast brak otwartości językowej wśród nauczycieli (i proszę mnie dobrze zrozumieć – nie oczekuję przecież od nauczyciela chemii specjalistycznej wiedzy językoznawczej, ubolewam raczej nad złym systemem nauczania języka polskiego w szkole podstawowej sprzed lat, które nie uległo ciągle żadnej poprawie). Utarło się kiedyś, że na końcu tematu lekcji stawiamy kropkę i… kropka. Chociaż nie jest to błędem, jednak jeśli potraktować temat lekcji jak każdy tytuł oraz śródtytuł, kropkę na jego końcu jak najbardziej można pominąć, choć należy pamiętać, że:

a) jedynie wtedy, kiedy następujący po temacie tekst umieścimy w osobnym wierszu,
b) wszelkie inne znaki interpunkcyjne kończące wypowiedzenie (pytajnik, wykrzyknik lub wielokropek) muszą pozostać.

I tej otwartości wyniesionej ze szkoły mi właśnie brakuje u interlokutorów, kiedy trochę jednak marnuję nasz wspólny i cenny czas na tłumaczenie takich oczywistości, jak zasady zapisu śródtytułów, podczas kiedy w szkole marnowanie czasu jest ściśle zarezerwowane dla miliona innych niepotrzebnych czynności spod znaku papierologii (czysta sztuka dla sztuki), spośród których zdecydowany prym wiedzie ręczne uzupełnianie dziennika. (Środek Europy, XXI wiek…)

Podsumowując, poprawne będą obydwa zapisy:

Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia.

Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia

2. „Pół tonu ciszej”

Nieustannie śmieszy mnie reakcja oderwanych od życia szkoły realizatorów dźwięku na wiadomość, że istnieje całkiem spora grupa społeczna, która naprawdę używa zwrotu pół tonu ciszej (a używała go już w zamierzchłych czasach, kiedy i ja chodziłam do szkoły – nomen omen muzycznej zresztą), zupełnie jakby nauka zwana akustyką ciągle jeszcze nie została odkryta. Ten językowy potworek niestety tak się zakorzenił w polszczyźnie, że prawdopodobnie prędzej czy później wejdzie na salony, jednak zanim go użyjemy, dobrze zdać sobie sprawę z tego, czym jest w tym kontekście „ton”. Językowo to nic innego, jak „dźwięk”, a ten może być wysoki lub niski (ewentualnie fałszywy). Każdy też, kto posiada wiedzę ogólną, wie, że w muzyce odległości między dźwiękami to całe tony lub półtony. Obracamy się więc ciągle – jakby do tematu nie podejść – w obrębie wysokości dźwięków, nie zaś ich głośności (decybeli). Proszenie więc kogokolwiek, by powiedział coś (a ściślej, zaśpiewał) o „pół tonu inaczej”, jest równoznaczna ze zmianą tonacji na pół tonu wyższą lub pół tonu niższą. Biorąc pod uwagę nasze narodowe poczucie słuchu, podobnej prośby prawdopodobnie nie usłyszymy poza wąskim środowiskiem muzycznym. Z kolei użycie słowa „ciszej” świadczy jednak o innej intencji nadawcy – nakłonieniu odbiorcy komunikatu do tego, by był ciszej, co w języku polskim można uzyskać, mówiąc: „proszę o ciszę”.

proszę o ciszę/[bądź/cie] trochę ciszej, proszępół tonu ciszej

O ile dwa powyższe przykłady można było przypisać szeroko pojętemu szkolnictwu „niższemu”, o tyle kolejne będą już moją indywidualną obserwacją tegoż, poczynione na węższej próbie, jednak powtarzające się na tyle często, żeby stwierdzić powagę problemu.

3. Plątać się

Choć w bezokoliczniku czasownik zwrotny, o którym tu mowa brzmi „plątać się”, jednak przy odmianie przez osoby bardzo rzadko taka forma będzie poprawna („plątam”, „plątaj”).

plączecie sięplątacie się

Warto o tym pamiętać, np. upominając dzieci na korytarzu, że poprawne będą zdania:

Plączecie się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.

Plączesz się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.

Można byłoby też zapytać o stosowność używania takiego właśnie sformułowania w sytuacji oficjalnej, do jakiej przebywanie w szkole zdecydowanie należy, wpis ten dotyczy jednak kultury jedynie językowej.

4. Poszedłeś

Odczuwam zażenowanie, musząc tłumaczyć tak banalny i wręcz prymitywny błąd na blogu, którego Czytelników uważam za ludzi światłych (tym bardziej ze względu na specyfikę tego konkretnego wpisu), jednak nie mogę przejść nad nim obojętnie. Przypomnijmy sobie wszyscy raz jeszcze, że:

poszedłeś/poszedłemposzłeś/poszłem

poszłaś/poszłamposzedłaś/poszedłam

Poprawne będzie więc zdanie:

Zostawiłeś kredki i sobie poszedłeś (plątać się po korytarzu).

5. Łabędź

Choć w indeksie a tergo do „Uniwersalnego słownika języka polskiego” znajdziemy tylko trzy wyrazy zakończone na -ędź i obok słów „piędź” (dawna miara długości) i „krawędź” figuruje tam właśnie rzeczony „łabędź”, przerażająca liczba użytkowników języka polskiego uwierzyła w nieistniejący potworek „łabądź”. Ustalmy więc, że:

łabędźłabądź

Poprawne będą więc zdania:

Olga Bołądź zagrała w tym filmie znakomicie, jednak moją uwagę najbardziej przykuł wytresowany łabędź.

Nie karm łabędzi – są przecież z origami!

Pozostałe zaobserwowane przeze mnie najczęściej powtarzane błędy omawiałam już we wcześniejszych wpisach:

[tu] jest napisane[tu] pisze

wziąć wziąść

(oba wyjaśniałam TUTAJ)

proszę paniproszę panią

(cały wpis TUTAJ)

kontrolakontrol

(cały wpis TUTAJ)

Żeby jednak nie pozostawać w minorowym nastroju, na deser napiszę o czymś odrobinę bardziej zaawansowanym.

*Czytanie ze zrozumieniem

Ciekawostką jest historia tego nie błędnego, zalatującego jednak dość mocno tautologią sformułowania. Otóż wiele lat temu w Stanach, kiedy w szkołach  klasy skupiały dzieci różnych narodowości – więc nie dla wszystkich język angielski był ojczystym – termin „czytanie ze zrozumieniem” miał wyraźny sens. Zakładał konieczność takiej pracy z dziećmi, która umożliwiłaby im zrozumienie czytanego tekstu w języku angielskim (dla nich obcym) na równi z dziećmi urodzonymi w Stanach.
Przeniesienie jednak tego (dosyć, po głębszej analizie, komicznego tworu) na polskie warunki i używanie go wobec polskich dzieci było ryzykowne, choć szybko okazało się całkiem potrzebne w odniesieniu do całej naszej populacji. Co mówi sporo o naszych intelektualnych możliwościach i mówi niestety źle.
Zastanówmy się przez chwilę czym jest „czytanie”. Pozostając na razie na etapie wczesnoszkolnym, głoskowanie, literowanie, sylabizowanie, czy wreszcie wodzenie wzrokiem po tekście i głośne jego odtwarzanie głosem (nawet zgodnie z intencją autora), czytaniem jeszcze nie jest. Czytanie w swoim założeniu zakłada rozumienie tego, co się czyta. Podobnie jak trzymanie w ręce długopisu i siedzenie w zadumie nad pustą kartką pisaniem nie jest.
Można oczywiście zadać sobie pytanie, o jaki rodzaj „rozumienia” tu chodzi. Sama na przykład cudowną i fascynującą książkę Jacques’a Derridy „O gramatologii” czytałam ze zdecydowanie większym trudem i znacznie dłużej, bo co jakiś czas sięgając do różnych źródeł, niż lekką i przezabawną pozycję „Błękitne niebo i czarne oliwki” autorstwa Johna i Christophera Humphrysów, która nie zastawia na czytelników żadnych  pułapek. Nadal myślę jednak, że nawet jeśli do lektury pewnego typu książek konieczne jest obłożenie się innymi, a czasem nawet zrobienie notatek, o prawdziwym czytaniu można mówić dopiero wtedy, kiedy finalnie zrozumiemy słowa autora. Inna kwestia, czy zrobimy to wedle jego intencji, ale tu już wkraczamy na pole interpretacji, czyli jeden poziom wyżej.
Ciekawe są słowa profesora Mirosława Bańki (zajmującego odmienne od mojego stanowisko w tej sprawie), który tłumaczy zasadność sformułowania czytanie ze zrozumieniem tak:

Z całą pewnością można czytać (nawet na głos) i nic nie rozumieć. Równie częste są przykłady niepełnego lub niewłaściwego zrozumienia czytanego tekstu. Nauczyciel w szkole czasem zarzuca uczniom, że nie zrozumieli lektury. A osoba skrytykowana w prasie czasem twierdzi, że nie rozumie zarzutów, przez co daje do zrozumienia, że są one niesłuszne.

– prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN-u

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Porozmawiajmy o małżeństwie…

fot. Nika Zamięcka

Z okazji dzisiejszych Walentynek postanowiłam zrobić wpis językowy, w którym dogłębnie przyjrzę się słowu „małżeństwo”.

1. Jaka jest etymologia słowa „małżeństwo”

Cytując za Poradnią Językową Uniwersytetu Śląskiego:

Wyraz „małżeństwo” nie należy do polskiego słownictwa rodzimego. Jedna z hipotez omawiających etymologię tego słowa, podkreślająca złożony charakter wyrazu, wskazuje, że ów leksem wywodzi się od słowa „małżonka” – a ściślej – od wcześniej już używanego wyrazu „małżona” o znaczeniu ‘żona pojęta „na mal”, uroczyście’. Człon „mal-” wywodzi się od starogermańskiego „māl” lub „mahal” oznaczającego ‘umowę, kontrakt’ (w omawianym przykładzie byłby to kontrakt ślubny). Związek „māl” ‘umowy’ z uroczystościami weselnymi potwierdzają następujące germańskie słowa: „mahlschatz” ‘posag’, „mahlring” ‘pierścień ślubny’. Drugi człon złożenia – „žona” – ma już charakter słowiański.
Zauważyć ponadto należy, iż polszczyzna przejęła wyraz „małżonka” najprawdopodobniej w drugiej połowie XIV wieku z języka staroczeskiego – „malženka”. Było to zdrobnienie od „malžena” – ‘ślubna żona’.
Pierwsza połowa XVI wieku przynosi teksty dokumentujące użycie słowa „małżonek” (sporadycznie: „małżon”) utworzonego od leksemu „małżonka”. Natomiast słowo „małżeństwo” pojawia się wcześniej, bo już w pierwszej połowie XV wieku, prawdopodobnie też na wzór staroczeskiego „malženstvo”.
W XV wieku odnotowujemy również obecność wyrazu „niemałżeństwo” w znaczeniu ‘związek z żoną „niemałżeńską”, konkubinat’ (por. Aleksander Brückner „Słownik etymologiczny języka polskiego”, Andrzej Bańkowski „Etymologiczny słownik języka polskiego”).
Z kolei druga hipoteza zakłada, iż podstawą etymologiczną omawianego słowa był staroniemiecki leksem „gemahelo” (obecnie „gemahl”) – ‘małżonek’, przejęty przez Słowian bez nagłosowego „ge-” (Krystyna Dłogosz-Kurczabowa „Nowy słownik etymologiczny języka polskiego”).
Warto również przypomnieć dziś już zapomniane staropolskie wyrazy: „żeństwo” ‘małżeństwo’, „bezżeństwo”, rzadsze ‘bezmałżeństwo” czy wreszcie czasowniki „małżonkować”, „małżonkować się” w znaczeniu ‘zawierać związek małżeński’.

– Joanna Przyklenk, Poradnia Językowa UŚ

Łatwo więc zauważyć, że o ile da się w wyrazie „małżeństwo” doszukać „żony” i „umowy”, na próżno w nim jednak szukać „męża”, z którą to wiedzą przejdźmy do punktu drugiego.

2. Ze słowa „małżeństwo” wynika, że jest to „związek kobiety i mężczyzny”

Owszem, jest to definicja prawna (choć wbrew pozorom nie aż taka oczywista jak się zdaje, co wyjaśni się za chwilę), a także – jak na razie – słownikowa, jednak, o czym wyżej, w etymologii tego wyrazu bardzo trudno doszukać się „kobiety i mężczyzny”. Innymi słowy definicja ta wynika z pewnej umowy między użytkownikami języka, że wyraz „małżeństwo” oznaczać będzie formalnie zawarty związek między kobietą a mężczyzną (działają więc tu względy kulturowe), nie zaś z budowy samego słowa. Jest to niesamowicie istotna różnica, ponieważ język jest żywy i ewoluuje w zależności od potrzeb użytkowników (to on służy przecież nam, a nie na odwrót), w związku z czym niektóre słowa mogą zmieniać na przestrzeni lat swoje znaczenia; równocześnie jednak te wyrazy, których znaczenia bezpośrednio wynikają z ich budowy (np. „podnóżek” czy „podgłówek” to coś, co mamy „pod” „nogą” lub „głową”) nie mają wielkiego pola manewru i ich szansa na radykalną zmianę znaczenia jest niemal równa zeru. (W przypadku „podnóżka” i „podgłówka” obstawiałabym raczej stwarzanie nowych wyrazów na nich wzorowanych, jak np. „podnadgarstek”, „podplecek” czy „podrączek”, nie zaś zmienienie ich znaczenia na jakiekolwiek inne.)
Oczywiście można byłoby tu podać jako kontrargument np. kolory – znaczenie słów ich określających też wynika przecież z pewnej umowy, jednak punkt ciężkości stawiałabym na powyższe „w zależności od potrzeb użytkowników” (przez co rozumiem całe społeczeństwo na przestrzeni lat, nie zaś pojedyncze jednostki). Trudno mi wyobrazić sobie społeczną potrzebę zmiany znaczenia słowa „czarny”, tym bardziej, że weszło już do frazeologii („praca na czarno”, „nadciągają czarne chmury” czy „czarno na białym”); jednak ta najczęściej pojawiała się w przypadku słów określających sprawy dla nas od kolorów istotniejsze.
Jeśli więc zrozumiemy, że budowa słowa „małżeństwo” nie wskazuje wcale na „kobietę i mężczyznę”, szybko uświadomimy sobie, że znaczenie tegoż – gdyby prawna interpretacja konstytucyjnych zapisów uległa w naszym kraju zmianie – bez najmniejszego językowego problemu także może się zmienić, a ściślej mówiąc, rozszerzyć.

4. Krzesło to krzesło (a jak nie, to świat się rozsypie)

Znam bardzo wiele osób stojących na stanowisku, że

choć nie mają nic przeciwko homoseksualnym bliźnim, jednak nazwanie (ciągle jeszcze hipotetycznego w Polsce) usankcjonowanego prawem związku między dwoma osobami tej samej płci „małżeństwem” jest językowym nadużyciem, gdyż „małżeństwo” to „małżeństwo”, podobnie jak „krzesło” to „krzesło”, a „stół” to „stół”.

– zdanie wielu osób, które nie są homofobami, ale…

Na czym polega błąd takiego rozumowania? Przede wszystkim na tym, o czym pisałam już wyżej – opory nie są wcale językowe i dobrze mieć tego świadomość (i językiem się nie wykręcać), lecz kulturowe, a to różnica. Przez lata przyzwyczajamy się do różnych rzeczy i perspektywa zmiany najczęściej nie budzi naszego zaufania. Starsi ludzie do dziś będą traktować rzeczownik „radio” jako nieodmienny, mimo że od wielu lat nie tylko może, ale nawet powinien być odmieniany przez wszystkie przypadki. (Choć brak odmiany ciągle błędem nie jest, a raczej reliktem minionych czasów.) Świat się jednak z tego powodu nie skończył, a Ziemia nie przestała kręcić!
Inny problem tego rozumowania jest taki, że choć faktycznie u nas małżeństwa jednopłciowe jeszcze zawierane nie są, są jednak zawierane w innych krajach, więc stanowią zjawisko faktyczne, z którym nasz język powinien umieć się jakoś jednak zmierzyć. (Nota bene nie trzeba przecież brać ślubu w Polsce, żeby być małżeństwem przebywającym dłużej czy krócej w tym kraju.)

5. Co na to Konstytucja
Rzeczypospolitej Polskiej?

Z ogromną przyjemnością przytoczę tu postanowienie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie (sygn. akt IV SA/Wa 2618/18) w sprawie Jakuba i Dawida:

Zgodnie z art. 18 Konstytucji RP małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo pozostają pod opieką i ochroną Rzeczypospolitej Polskiej. Zdaniem Sądu zgodzić można się ze Skarżącymi, iż z powyższej zasady konstytucyjnej wynika nie tyle konstytucyjne rozumienie instytucji małżeństwa, co gwarancja objęcia szczególną ochroną i opieką państwa instytucji małżeństwa, ale tylko w założeniu, że chodzi o związek mężczyzny i kobiety. Z tego względu treść art. 18 Konstytucji nie mogłaby stanowić samoistnej przeszkody do dokonania transkrypcji zagranicznego aktu małżeństwa, gdyby w porządku krajowym instytucja małżeństwa jako związku osób tej samej płci była przewidziana. Powyższy przepis nie zabrania przy tym ustawodawcy, by ten mocą ustaw zwykłych zinstytucjonalizował status związków jednopłciowych lub też różnopłciowych, które z sobie wiadomych przyczyn nie chcą zawrzeć małżeństwa w jego tradycyjnym rozumieniu.

– Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie (sygn. akt IV SA/Wa 2618/18)

6. Dupa w drzewie, fajna dziwka i chujec w  zagrodzie

Wszelkim ciągle nieprzekonanym purystom językowym musiałabym doradzić używanie podanych w tytule słów w ich pierwotnym, niezmienionym znaczeniu. Niech więc „dupą” określają dziuplę, „chujcem” wieprza, a do dziewczyny zwracają się po staropolsku per „dziwko”. Jeśli nie chcą przypadkiem obrazić płci pięknej, muszą też wystrzegać się używania słowa „kobieta”, gdyż w XVI wieku było ono przecież nacechowane negatywnie i stanowiło wręcz obelgę. O tym, że „bielizna” może być tylko biała, a „miednica” jedynie miedziana, nie muszę na pewno przypominać. Szanujmy się, słowa w końcu mają swoje znaczenie!

P.S. Wszystkim w tym pięknym dniu życzę dużo, dużo miłości! Najlepiej zacząć od tej do siebie samego, bo im się jej ma więcej do siebie, tym więcej można jej dać innym i równocześnie od innych otrzymać!
A kiedy będziemy jej mieć już wystarczająco, szybko zrozumiemy, że żadne preferencje – ani seksualne, ani kulinarne, ani artystyczne – nas nie definiują. Definiuje nas natomiast nasze serce! ❤️❤️❤️

Najbardziej irytujące błędy językowe 4

fot. Geo Dask

Dziś publikuję następny, czwarty już, wpis z serii Najbardziej irytujące błędy językowe (pierwszą, drugą i trzecią część znajdziemy w podkreślonych linkach), w którym rozprawiam się z kolejną irytującą piątką. (Tradycyjnie w tytułach podaję formy poprawne.)

1. Wart

Wydawać by się mogło, że na ogół mówimy niepoprawnie dlatego, że mylimy ze sobą kilka form poprawnych (np. frazeologizmy jak bądź co bądź i w każdym razie, z których powstaje nam przedziwny twór w każdym bądź razie). Jednak czasami po prostu wymyślamy z sufitu coś, co nie istnieje. Najczęściej słyszalnym przykładem jest warty – zniekształcona forma przymiotnika wart. (Samo słowo warty oczywiście istnieje, nawet w kilku znaczeniach i zapisach, ale po pierwsze jest rzeczownikiem, a po drugie nie w mianowniku.)

wartwarty

Poprawne będą więc poniższe zdania:

Pod grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie (przywiezionego tutaj zresztą ze Lwowa), trafiliśmy akurat na zmianę warty.

Rzeka Widawka jest prawym dopływem Warty.

Torcik czekoladowy we Lwowie wart jest grzechu!

Swojego czasu funkcjonowała w telewizji reklama agencji ubezpieczeniowej Warta z bykiem warty zamiast wart (nawet pisałam do nich w tej sprawie).  Na szczęście dość szybko zniknęła. Podejrzewam, że zatrudniony przez nich copywriter nie był wart wynagrodzenia, jakie sobie za tę pracę zaśpiewał.

2. Liczba butelek/ilość wody

Z liczbą i ilością sprawa nie jest już aż tak jednoznaczna jak kiedyś, bo powoli, przez uzus, zaciera się bardzo wyraźnie odróżnialna kiedyś granica między koniecznością użycia jednego i drugiego słowa. Ciągle jednak dobrze jest pamiętać, że słowo liczba tyczy się wszystkiego, co jest policzalne, a ilość – wszystkiego, co policzalne nie jest.

liczba butelekilość butelek

ilość wodyliczba wody

Poprawne będą więc zdania:

Ten tekst ma zawierać określoną liczbę znaków.

Większa ilość tekstu na stronie sprawia, że robi się on nieczytelny.

3. Kontrola

Kiedy po raz pierwszy spotkałam się z wyjątkowo rażącym i fonicznie ordynarnym słowem kontrol w znaczeniu kontrola, zdębiałam. Myślałam, że to jakiś wyjątkowo nieelegancki regionalizm miejsca, w którym zamieszkałam. Jednak kiedy moje uszy zostały powtórnie zaatakowane tym zwrotem przez nadawców z przeciwległego krańca naszego kraju, zrozumiałam, że to kolejna z wielu językowych ułomności naszych rodaków, które nadają się do natychmiastowego wyplenienia.

kontrolakontrol

Poprawne będą więc zdania:

Jutro jadę na kontrolę (lekarską).

Po wizycie we Lwowie muszę stwierdzić, że kontrola paszportowa na granicy polsko-ukraińskiej i ukraińsko-polskiej, to jakiś dramat!

Zachęcam do przeczytania, co na ten temat ma do powiedzenia nieoceniony profesor Mirosław Bańko (TUTAJ).

4. Najpierw

Kiedy na pierwszym roku studiów dorabiałam sobie w antykwariacie, zetknęłam się z błędem przedziwnym. Wiele lat później odkryłam, że mój ówczesny szef nie był jedyną osobą na całym globie, która ten błąd popełniała. Chodzi mianowicie o słowo narpiew wymawiane zamiast poprawnego najpierw. Z początku, będąc z botaniki raczej kiepska, byłam przekonana, że pan opowiada mi o jakimś krzewie, ewentualnie roślinie jadalnej, którą sobie wkroił do kanapek – on jednak wydawał mi, jak się okazało, polecenia związane z kolejnością wykonywanych przeze mnie zadań.

najpierw narpiew

Warto też pamiętać, że dosyć już archaiczne słowo najsampierw (podobnie jak najsamprzód) nadal funkcjonuje w naszym języku. Poprawne będą więc zdania:

Najpierw proszę skatalogować przyniesioną przeze mnie część książek.

Najsampierw dodajemy jajka.

Wydawać by się mogło, że ludzie pracujący z książkami i często do nich zaglądający, nie mają większych problemów z prawidłowym posługiwaniem się językiem ojczystym. Jednak w świecie bibliofili (do których mój szef – jak niejednokrotnie podkreślał – się zaliczał), jak zauważyłam, największe wypieki na twarzach wywoływały książki dziewicze. O cokolwiek by nie chodziło…

5. Z rzędu

Co do sformułowania pod rząd, któremu sprzeciwiam się nie tylko ja, ale przede wszystkim słowniki poprawnej polszczyzny, językoznawcy nie są zgodni. Część z nich, powołując się na uzus i to, że dla coraz większej liczby użytkowników języka rusycyzm w nim zawarty nie jest już odczuwalny, uważa, że można używać go wymiennie ze stuprocentowo poprawnym z rzędu. Pozostali upierają się przy tym, że pod rząd póki co jest błędem. Osobiście radzę wybór tego, co poprawne jest bez cienia wątpliwości.

z rzędu pod rząd

Trzeci raz z rzędu próbuję wkłuć się w tę żyłę!

Wygrałam w ruletkę pięć razy z rzędu.

Jeśli chcemy mówić piękną i elegancką polszczyzną, warto decydować się na formy, które poprawne są już od lat, bo te, które weszły do użytku poprzez uzus, jeszcze niedawno miały status niepoprawnych i mogą razić wytrawnych użytkowników języka. Z drugiej jednak strony, warto też pamiętać, że język jest żywy i ciągle się zmienia, a także, że ostatecznie to on ma służyć nam, nie my jemu. Zanim więc zwrócimy komuś uwagę, bądźmy na bieżąco z tym co i od kiedy przestało błędem być. (Sformułowanie pod rząd wg słowników ciągle jeszcze na szczęście poprawne nie jest.)

P.S. A na deser coś à propos 😉

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: