„Kalifat”, czyli studium fanatyzmu

fot. Marianna Patkowska

„Kalifat”

Jakiś czas temu obejrzałam na Netflixie ośmioodcinkowy szwedzki serial „Kalifat” i… nie umiem do siebie dojść. To wstrząsający obraz, którego nie da się wyrzucić z głowy, zagłuszyć. Nie da się po nim wrócić do codziennego życia bez poczucia wszechogarniającej bezsilności, ale też złości na świat za to, że tak przerażające rzeczy dzieją się w nim naprawdę (choć serial nie jest oparty na faktach, nie pozostawia złudzeń co do występowania takich sytuacji w świecie realnym).
Tradycyjnie nie chcę zdradzać zbyt dużo, nakreślę więc delikatnie fabułę. Jedną z kilku głównych bohaterek jest Pervin – mieszkająca w Syrii z mężem i maleńką córeczką Szwedka. Jak kilku innym przedstawionym w filmie praktykującym muzułmankom Państwo Islamskie jawiło się jako raj, w którym można zapomnieć o zachodniej zgniliźnie islamofobicznej Szwecji. Pervin poznajemy w momencie, w którym dochodzi do niej, że znalazła się w samym środku piekła i zaczyna rozpaczliwie szukać pomocy.
Drugą główną bohaterką jest Fatima – szwedzka policjantka, z którą kontaktuje się telefonicznie (ryzykując życiem) Pervin. To bardzo ambitna młoda kobieta, dzielnie walcząca z przeciwnościami losu, których napotka całkiem sporo.
Ostatnią główną bohaterką jest Sulle – piętnastoletnia Szwedka arabskiego pochodzenia, która wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Kerimą zaczyna nawiązywać znajomość z Ibbem – pomocnikiem nauczyciela w liceum, do którego chodzą. Młody mężczyzna pokazuje nastolatkom świat zradykalizowanego islamu, a ziarno pada niestety na podatny grunt. Kerima ma umysłowość wiewiórki, do tego jest w Ibbego zapatrzona, co pomaga mu osiągnąć swój cel. Sulle za to nie umiem jednoznacznie nazwać osobą głupią. Jest bardzo młoda, zbuntowana i zawiedziona szwedzką polityką, której zresztą nie do końca rozumie. Potrzebuje silnych bodźców i poczucia sprawczości. Jest przejęta sytuacją w Palestynie i choć ma (w przeciwieństwie do przyjaciółki) kochającą i wspierającą rodzinę, nikt nie rozmawia z nią tak głęboko i poważnie, jak tego potrzebuje. Fascynacja islamem – nie widzimy nota bene w filmie wcale jej duchowej przemiany czy nawrócenia religijnego – jest więc również fascynacją działaniami bojowników ISIS. Mam wrażenie, że jest inteligentna i zadaje mądre pytania. Problem polega jednak na tym, że przez niewystarczającą wiedzę, zadowalają ją głupie odpowiedzi.
Losy trzech głównych bohaterek się ze sobą splatają. W tle widzimy szare i przytłaczające oblicze Szwecji, która, będąc kulturowym tyglem, przestaje sobie z tym radzić. Właściwie większość bohaterów serialu (oprócz może dwóch zwerbowanych przez Ibbego braci) to Szwedzi egzotycznego pochodzenia, co zdradza też ich uroda. Problemem nie jest oczywiście multikulturowość tego kraju, lecz przykra konstatacja, że ludzie w dobrych i godnych warunkach sobie po prostu nie radzą. (Z przekąsem o Szwecji mówią zazwyczaj ci, którzy do jej mądrości zwyczajnie nie dojrzeli i dokładnie tak samo jest w przypadku Sulle.)
Urzeka mnie w tym serialu sam sposób przedstawienia fabuły. Twórcy rezygnują ze sztampowego podziału na wstęp, rozwinięcie, zakończenie i ukazują nam nieoszlifowany, haczący swoimi bokami wycinek przytłaczającej rzeczywistości, nie tłumacząc, o co właściwie chodzi. Podglądamy bohaterów w jakimś momencie ich życia. Ich przeszłość nieraz musimy sobie dopowiedzieć, dysponując jedynie skrawkami faktów, które uda się nam czasem podsłuchać w ich rozmowach. Koniec również niczego nie zamyka. Przeciwnie, zostawia nas z tym całym ciężarem zupełnie samych. I to jest w moim odczuciu największa siła tego serialu; wchodzi on w głęboką interakcję z naszą wrażliwością. Odwołuje się do naszego człowieczeństwa i zasiewa w nas coś, z czym będziemy musieli się jakoś uporać.

Piekło kobiet

Napotkałam wiele recenzji „Kalifatu” stawiających nacisk na ukazywane w nim piekło kobiet. Nie bardzo umiem się zgodzić z takim rozłożeniem akcentów. Bezsprzecznie islam – podobnie zresztą jak większość religii – jest patriarchalny. Bezsprzecznie nie ma w nim – podobnie zresztą jak w większości religii – miejsca na równość płci, a płcią poszkodowaną są kobiety. Bezsprzecznie każdy normalny widz, oglądając „Kalifat”, poczuje bunt i niezgodę na traktowanie kobiet jak obywateli ostatniej kategorii. W sformułowaniu piekło kobiet nie ma ani krzty przesady. Myślę jednak, że sprowadzenie tego serialu do tego jedynie problemu zatrzymuje nas przy widocznych gołym okiem oczywistościach, równocześnie odsuwając od znacznie głębiej ukrytych sensów.
„Kalifat” w moim odczuciu bardzo subtelnie rozkłada na czynniki pierwsze problem fanatyzmu. Po każdym ataku terrorystycznym świat najpierw zamiera, a potem zadaje sobie jedno pytanie:

Jak doszło do tego, że młody, zdrowy człowiek świadomie i dobrowolnie, w imię religii, decyduje się na wysadzenie się w powietrze, odbierając przy okazji również życie wielu innym ludziom?

Twórcy serialu odpowiadają na to pytanie. Jeśli dostrzeżemy w tym wstrząsającym obrazie wyłącznie (niekwestionowane oczywiście) piekło kobiet, to znaczy, że ich odpowiedź nas nie satysfakcjonuje. Chcemy, żeby była inna, bo chcemy myśleć o fanatyzmie, jak o czymś odległym. Czymś, co nas nigdy nie spotka. Tymczasem dowiadujemy się, że to – przy sprzyjających warunkach – może się zdarzyć tuż obok nas.
Razem z Partnerem kompletnie nie umiemy sobie po obejrzeniu „Kalifatu” poradzić z jednym natrętnym pytaniem, któremu towarzyszy nieustający lęk:

A gdyby to nasze dziecko na naszych oczach zaczęło się radykalizować i wpadać coraz głębiej w narrację pozbawioną sensu, lecz śmiertelnie niebezpieczną?

Co dokładnie i jak moglibyśmy zrobić, żeby je ratować? Jak ochronić swoje dziecko przed fanatyzmem? Jakimkolwiek. Miłość i wsparcie to w takim wypadku ciągle zbyt mało. Tu potrzebna jest niewyobrażalna mądrość, umiejętność dotarcia do pogubionej latorośli i kompetencje rodzicielskie, jakich nikt nas nie uczy. (Od tego, nawiasem mówiąc, powinna być też szkoła, ale tu również zawodzi na całej linii.)

Fanatyzm. Jakikolwiek.

Wszystkim islamofobom kiwającym z uznaniem głową, czytając, spieszę wyjaśnić, że to nie islam mnie przeraża, lecz fanatyzm. Nie mogę się już też zgodzić ze słowami Houellebecqa (za które wytoczono mu proces), że

islam to najgłupsza religia świata,

bo oznaczałoby to, że inne są od niej mądrzejsze. Tymczasem każda religia w formie zinstytucjonalizowanej niesie w sobie zalążek fanatyzmu i w pewnym momencie zmienia się w swoje własne przeciwieństwo. Co dokładnie mam na myśli? Pisząc o najszerzej pojętej niezinstytucjonalizowanej religii, piszę tak naprawdę o duchowości, wierze w jakąkolwiek Siłę Wyższą. Jakkolwiek boga (lub bogów) nazwiemy i zdefiniujemy, w jakąkolwiek historię na jego (jej lub ich) temat uwierzymy, u podstaw każdej religii leży zawsze to samo. Miłość. Religijność w samym swoim założeniu jest więc czymś pięknym – miłość wyklucza przecież przemoc, kontrolę czy osąd. Jednak to właśnie przemoc, kontrola i osąd wdzierają się wszędzie tam, gdzie przydziela się ludziom strażników ich moralności, co charakteryzuje wszystkie zinstytucjonalizowane religie. Czyli tam, gdzie pojawia się władza. Każda władza z kolei rodzi nadużycia.
Perfidność manipulacji wiernymi polega na żerowaniu na ich potrzebie bycia dobrymi ludźmi definiowanego poprzez przestrzeganie pewnych ściśle określonych reguł i zasad. Każdy przejaw przemocy i kontroli można zgrabnie wytłumaczyć dbałością o czystość ich dusz.
Można oczywiście powiedzieć, że nawet, jeśli inne religie nie są idealne, a fanatycy i tu, i tu działają wg podobnych schematów, to jednak czym innym jest lekka katolicka dewiacja, a czym innym wysadzanie się w powietrze w budynku pełnym ludzi w imię Allaha. Mam sporo wątpliwości, czy można to w ogóle wartościować. Bomby są tylko środkiem wyrazu, a fanatyzm zaczyna się tam, gdzie ponad człowiekiem stawia się zasady. Nie wartości, ale zasady. Często takie, których sensu nawet do końca nie rozumiemy, ale w imię których potrafimy czynić innym zło, łatwo i szybko się z niego rozgrzeszając.

Plemienność

W „Kalifacie” uderzyło mnie, że najsilniejszym motorem do wszystkich mrożących krew w żyłach działań było powtarzane jak mantra sformułowanie, że muzułmanie są prześladowani. Czy to nie wydaje się nam dziwnie znajome? Najgorsze grzechy kościoła są zawsze usprawiedliwiane dokładnie w ten sam sposób – że jest on prześladowany. Jeśli nie mamy silnego przekonania o własnej odrębności i indywidualności, słysząc, że nas – jako naród czy wyznawców jakiejś religii – prześladują, będziemy się szybciej radykalizować w obliczu wmawianego nam zagrożenia.
W serialu widzimy w jednej ze scen przerażenie rodziców Sulle, kiedy ta z pełną bezwzględnością mówi im, że atak terrorystyczny na redakcję Charlie Hebdo był słuszny, bo tym, którzy śmieją się z Allaha należy się śmierć. Patrząc na tę scenę, przypomniałam sobie, że już raz te słowa słyszałam. Zostały wypowiedziane przez zakopiańską radną w prywatnej rozmowie. Rzadki u górali podziw dla muzułmanów wyraziła w ten sposób, że oni przynajmniej umieją stanąć w obronie swojego boga. (Przypomnijmy, że w zamachu na francuską redakcję zginęło 12 osób za… drukowanie karykatur Mahometa.)
Już pomijając pytanie retoryczne, jaki to bóg, w którego „obronie” musi stawać człowiek, ale na tym przykładzie widać jak na dłoni dwie rzeczy:

  1. kiedy zinstytucjonalizowana religia zwalnia wiernych z miłosierdzia, dając im alibi wiary, zdecydowanie łatwiej się im wtedy zradykalizować;
  2. kiedy wmówi się ludziom, że ich plemię jest prześladowane i gdzieś mimochodem zasugeruje, że cel uświęca środki, zyskuje się ochotniczą armię bojowników gotowych do działania.

Drugi punkt tyczy się nie tylko zresztą religii. Ponieważ rezonuje z naszym wrodzonym poczuciem plemienności, może zadziałać w każdej sytuacji. Tym mocniej, im bardziej ograniczy się ludziom możliwość i umiejętność samodzielnego myślenia.
Plemienność objawia się zresztą bardzo różny i nieraz zaskakujący sposób. Możemy odczuwać dumę z bramek Lewandowskiego wyłącznie dlatego, że – jak my – jest Polakiem. Równocześnie potrafimy nie odczuwać dumy z przyznania Nagrody Nobla Polce Oldze Tokarczuk, gdyż ktoś – kto w przeciwieństwie do nas jej książki przeczytał (w całości lub fragmencie) – uznał, że są „antypolskie”. A w jednym i drugim wypadku duma jest kompletnie nieuzasadniona, bo nie włożyliśmy żadnej pracy w sukcesy naszych rodaków. Możemy się z nich co najwyżej cieszyć.
Innym przykładem plemienności jest określanie Karola Wojtyły przez niektórych polskich katolików do dzisiaj mianem „naszego papieża”, mimo że już od szesnastu lat, przez które papieżem nie jest, kościół miał jeszcze dwóch innych. Dla katolików z założenia „naszą” powinna być wspólnota katolicka, a „naszym papieżem” obecna głowa kościoła katolickiego. Narodowość i pochodzenie nie mają tu żadnego znaczenia.

Izolacja

Jednym z książkowych zachowań oprawców wobec ofiar przemocy domowej jest izolowanie ich od najbliższych, którzy mogliby zauważyć lub wyczuć, że z ofiarą dzieje się coś niepokojącego. Ten sam mechanizm stosowany jest w sektach.
Niedawno rozmawiałam ze znajomą o serialu „Kalifat”, fanatyzmie i zamachach terrorystycznych. Aż powiedziała ona coś pozornie oczywistego, co jednak zupełnie otworzyło mi oczy. Mianowicie, że naturalnym ludzkim odruchem jest wybranie w sytuacji zagrożenia własnego życia i dobra, więc gotowość do wysadzenia się w imię czegokolwiek jest konsekwencją prania mózgu.
Olśnienie, jakiego doznałam, słuchając koleżanki, dotyczyło kilku właściwie kwestii. Przede wszystkim uświadomiłam sobie, że żeby wybrać siebie w szerszym trochę kontekście, trzeba się najpierw dobrze samemu poznać, zrozumieć i pokochać. (Pisałam o tym zarówno w tekście „Kim jestem”, jak i całkiem niedawno w „Co znaczy ‚kochać siebie’?. Komentarz mojego Czytelnika, na który ten ostatni wpis był odpowiedzią dowodzi tego, że dla wielu ludzi nie jest to wcale łatwe.) Wtedy uświadomiłam sobie, że np. kościół katolicki, zgodnie z zasadami którego byłam wychowywana, wkłada ogromny wysiłek w to, by człowiek nie dowiedział się o sobie samym zbyt dużo. Jakikolwiek wybór siebie jest traktowany na równi z egoizmem lub hedonizmem i potępiany. Kiedy jednostka zaczyna przyglądać się poznawanym prawdom krytycznie, kwestionując je i próbując wybrać własną, jest na ogół pacyfikowana zarzutem o grzech pychy. To zamyka dyskusję, ale zamyka też drogę do rozwoju. Silne, ceniące wolność i niezależność jednostki szybko się zbuntują, jednak te mające nieco inne potrzeby, zostaną brutalnie odizolowane od siebie, przez co po pierwsze będą tkwić w poczuciu zagubienia i braku tożsamości, a po drugie będzie można nimi łatwiej sterować. Tu wracam do punktu wyjścia. Najpewniejsze, co mamy, to samych siebie. Jesteśmy wyposażeni w intuicję oraz umysł. Nasze ciało potrafi bezbłędnie ocenić energię drugiej osoby i to, czy grozi nam w danej sytuacji niebezpieczeństwo, czy nie. Zanim ta informacja dojdzie do naszej świadomości, ciało reaguje. Potem niestety zaczynamy relatywizować ostrzeżenia (nie znam tej osoby, więc nie mam prawa nie chcieć wchodzić z nią w interakcję, ta sytuacja nie wygląda może dobrze, ale to dobry człowiek i nigdy wcześniej mnie nie uderzył, itd.). Tymczasem religijna obsesja dotycząca ciała i sprowadzająca je wyłącznie do seksualności (skrupulatnie kontrolowanej) z kompletnym pominięciem tego, jak ważna jest jego obserwacja i ile nam daje informacji o nas samych, jest zastanawiająca. W moim odczuciu to kolejny dowód na izolowanie ludzi od samych siebie.
Jeśli da się ludziom wolność, przestanie się ich straszyć podglądającym ich bogiem, grzechem czy wiecznym potępieniem, uwierzy w ich wrodzone dobro i stworzy warunki, w których mogą się sami dogłębnie poznać i wybrać najlepszą dla siebie drogę, istnieje owszem prawdopodobieństwo, że odejdą od naszego kościoła czy naszej wiary. Jednak wejście w szeregi jakiejkolwiek zorganizowanej religii powinno być w pełni świadome, dobrowolne i motywowane dogłębną wiedzą na jej temat oraz przekonaniem, że ta w pełni z nami rezonuje. Tych właśnie warunków – zwłaszcza posiadania dogłębnej wiedzy, do której zdobycia potrzebna jest świadomość, czym są wiarygodne źródła – nie spełniają fanatycy, co znakomicie ukazuje „Kalifat”.

P.S. Dziś bardziej niż kiedykolwiek widzimy polaryzację społeczeństwa (a tak naprawdę społeczeństw). To, że dużo osób opuszcza szeregi zinstytucjonalizowanych religii, nie oznacza wcale, że nie grozi im fanatyzm niereligijny. Najlepszym przykładem są ruchy pseudonaukowe – m.in  szalenie niebezpieczny dla nas wszystkich ruch antyszczepionkowy. To umieszcza omawiany serial w jeszcze szerszym kontekście, bo wbrew pozorom nie chodzi w nim o islam.

ZWIASTUN:

„Uległość” Michel Houellebecq

tłumaczenie: Beata Geppert
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2015
oryginalny tytuł: Soumission

„Uległość” Houellebecqa to jedna z najbardziej porażających, elektryzujących i poruszających do granic książek, jakie przeczytałam w życiu. Sam autor – skandalista i prowokator o intrygującej reputacji – należy do grona tych, których albo się kocha, albo nienawidzi. Ja kocham; kocham pomimo. Z jednej strony  mam do niego trochę żal o to, że większość jego bohaterów jest podszyta mizoginią, a relacje damsko-męskie są w jego książkach przedstawiane jako ciężkie, choć równocześnie płytkie, bolesne (dla kobiet – dla mężczyzn raczej obojętne) doświadczenia, podczas których jedynym chwilowym ukojeniem jest fizyczna bliskość. To strasznie smutny obraz, niemający pokrycia w rzeczywistości ludzi emocjonalnie zdrowych. Z drugiej jednak strony, Houellebecq uwodzi umiejętnością posługiwania się słowem, swoim wyjątkowym, unikalnym językiem. Jest w tym nieprzyzwoicie wręcz znakomity, na miarę samego Nabokova.
Poruszona w książce problematyka islamu była od dawna dla Houellebecqa ważna, również ze względów osobistych (jego matka stała się muzułmanką). W 2001 roku autor udzielił kontrowersyjnego wywiadu miesięcznikowi „Lire”, nazywając w nim islam

najgłupszą religią świata.

– Michel Houellebecq o islamie

Wytoczono mu za te słowa nawet proces, który jednak wygrał. Jego główną linią obrony było wykazanie różnicy między rasizmem i homofobią, dyskryminującymi ludzi ze względu na ich cechy wrodzone (na jakie nie ma się wpływu), a niechęcią do religii, która jest osobistym wyborem każdej jednostki. Wracając jednak do samej powieści… Akcja „Uległości” rozgrywa się w 2022 roku we Francji, a jej fabuła jest następująca: główny bohater, erudyta Franҫois jest znanym i cenionym literaturoznawcą, specjalistą od Jorisa-Karla Huysmansa – dziewiętnastowiecznego francuskiego pisarza skandalisty (co znamienne). Wykłada na Sorbonie, zbyt dużo pije, sypia z dwa razy młodszymi od siebie studentkami, nie będąc zdolnym do miłości (i płynących z niej zobowiązań), jest dość cyniczny, ale też niebywale inteligentny, żyjący w swoim własnym świecie. Ma znajomych, jego – mimo czegoś, co jest w nim odpychające, jednak – urok osobisty pozwala mu bywać nawet duszą towarzystwa, jednak w głębi serca jest samotnikiem. Z pewnym zaciekawieniem, ale też niepokojem, obserwuje francuską scenę polityczną, na której pojawia się zarówno fikcyjny Mohammed Ben Abbes, przywódca Bractwa Muzułmańskiego, jak i  Marine Le Pen, z którą rywalizuje o fotel prezydencki, ostatecznie wygrywając wybory i zamieniając Francję w państwo wyznaniowe (na dzień dobry wprowadza np. prawo szariatu), a także dokonując rewolucji w obszarze szkolnictwa wyższego (poczynając od zmian nazw uczelni, poprzez narzucenie stylu ubierania się uczennicom, a na weryfikacji wyznania pracowników skończywszy). Franҫois jako indywidualista, intelektualista i ateista, jest z początku tym, co się dzieje, dosyć przerażony. Sęk jednak w tym, że to, co się dzieje, dzieje się w sposób niebywale łagodny (nowy prezydent jest inteligentnym, spokojnym, stabilnym emocjonalnie człowiekiem), a całe środowisko Franҫois zaskakująco łatwo i szybko ulega wszystkiemu, co w zastraszającym tempie zmienia od wieków przecież świecką Francję w państwo wyznaniowe. Czym więc być przerażonym? Zmiany są nieuniknione. Być może nawet zmiany na lepsze. Oczywiście to, że kobiety nie mogą pracować jest – zwłaszcza w kręgach akademickich w cywilizowanym kraju – zmianą szokującą i odczuwalną. Studentki, z którymi Franҫois wdawał się w przelotne romanse, zaczynają nosić ubrania zakrywające coraz więcej, ale za to z drugiej strony patrząc, wykładowcy mogą mieć po kilka młodych żon. Perspektywa finansowa również wydaje się jakaś taka bardziej kusząca. Francuskie społeczeństwo było przecież do tej pory otwarte i postępowe. Jednak nawet najbardziej postępowy mężczyzna, kiedy będzie mieć kilka wiernych, namiętnych młodych żon, które o niego odpowiednio zadbają, łatwo zagłuszy w sobie sprzeciw wobec roli kobiety w islamie. Nie wiem, jak same zainteresowane (czyli postawione w takiej sytuacji Francuzki), ale nikt nie da im już możliwości wypowiedzenia się. Przeraża chyba najbardziej, że bezboleśnie można się cofnąć mentalnie o tysiąc lat i czuć się w tym komfortowo. Czy erudycja, inteligencja i indywidualność może ochronić silniejsze jednostki przed uległością wobec zła? Książka to pytanie stawia i jednoznacznie na nie odpowiada.
Mam wobec „Uległości” bardzo mieszane uczucia. Nie dlatego, żeby pojawiły się we mnie kiedykolwiek najmniejsze wątpliwości co do tego, czy książka jest arcydziełem – ona arcydziełem jest niewątpliwie! Uczucia są mieszane, bo Houellebecq chciał, żeby takie były; w mistrzowski i równocześnie niezwykle gorzki sposób dowodzi w swoim dziele tego, że człowiek potrafi, siedząc w najgorszym bagnie, wmówić sobie i innym, że właściwie znalazł się w doskonałym, ekskluzywnym spa. Że będąc w środku jakiegokolwiek zła, zaskakująco ochoczo zaczynamy zmieniać swoje myślenie i podawać w wątpliwość fakty, widząc jedynie płynące z takich wyborów doczesne korzyści. Wszyscy zaczynamy nagle cierpieć na krótkowzroczność. Tak, piszę „wszyscy”, z ogromnym żalem i wstydem przyznając się równocześnie do tego, że ja podczas lektury także zaczęłam się zastanawiać „co to właściwie komu szkodzi – kilka radykalnych może, jak na Francję, zmian, ale ludzie będą więcej zarabiać, więcej zacznie ich łączyć, niż dzielić, ci, którzy odnajdują się w poligamii, będą mogli legalnie poślubić kilka ślicznych żon”. Tak, wielkość Houellebecqa polega m.in. na tym, że on to wszystko czytelnikowi robi. On nie tylko nieprawdopodobnie trafnie diagnozuje nasz gatunek, opisując pewne mechanizmy – on również przenika w głąb duszy czytelnika i udowadnia mu na jego własnym przykładzie, jak bardzo jesteśmy niedoskonali.
Z językowego punktu widzenia niezwykle interesujące jest to, że islam jest jedyną religią, której nazwa nie pochodzi od imienia założyciela, lecz definiuje swoją własną ideę, a w języku arabskim słowo „islam” oznacza… poddanie się woli Boga, czyli okazywaną Bogu przez człowieka… uległość.

„Uległość” była krytykowana jeszcze przed publikacją ze względu na podsycanie islamofobii. Ostatecznie Houellebecq zrezygnował z promocji książki, gdyż jej termin zbiegł się w czasie z tragicznymi wydarzeniami w Paryżu – zamachem na redakcję „Charlie Hebdo”, w którym zginął przyjaciel Houellebecq’a, ekonomista Bernard Maris. Autor (wraz z kilkoma innymi znanymi osobami) dostał kilkumiesięczną dwudziestoczterogodzinną ochronę policyjną, o którą jednak nigdy sam nie zabiegał, a po jakimś czasie opuścił Paryż.

Na zadane mu w wywiadzie pytanie, czy napisanie takiej książki nie było nieodpowiedzialne, odpowiedział:

Moją rolą nie jest być odpowiedzialnym. Zadaniem powieści jest dać czytelnikom rozrywkę, a strach jest jedną z najbardziej rozrywkowych rzeczy, jaka istnieje.

– Michel Houellebecq w wywiadzie dla  magazynu „The Guardian”