XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2019)

zdjęcie pochodzi z galerii Muzyki na Szczytach

Tegoroczna „Muzyka na szczytach” była, jak co roku, wydarzeniem bardzo dla Zakopanego ważnym. Na otwierającym festiwal koncercie inauguracyjnym (sobota, 7.09) niestety nie mogłam się pojawić,  nad czym ubolewam. Pozostaje mi więc tylko napisać, że bardzo ceniony Apollon Musagète Quartett przygotował naprawdę piękny program, w którym znalazła się muzyka Wacława z Szamotuł, Roberta Schumanna oraz Franza Schuberta, a także że został wspaniale przyjęty przez publiczność.
Wszystkie koncerty – oprócz „Pejzażu polskiego” Les Femmes – miały miejsce w Hotelu Belvedere, którego sale bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie swoją akustyką.

1. Do trzech razy sztuka

Następnego dnia (niedziela, 8.09) zespół Les Femmes na deskach Teatru Witkacego przedstawił swój autorski spektakl muzyczny „Pejzaż polski”. Choć sam pomysł zebrania dwudziestu dwóch pieśni polskich kompozytorów (m.in. Chopina, Szymanowskiego, Nowowiejskiego, Perkowskiego czy Moniuszki) i stworzenia przy ich pomocy opowieści o losach kobiet w formie scenicznej wydał mi się dość ciekawy, jednak wykonanie było dla mnie pod każdym względem nie do przyjęcia. Zaczynając od poziomu wokalnego każdej z trzech tworzących zespół pań, przez wyczuwalny brak reżyserii, na pozostawiającym również  wiele do życzenia aktorstwie skończywszy. Przedstawienie wprawiło mnie w zażenowanie, jednak za jasne punkty tego wieczoru można uznać samą kompozycję programową oraz pianistę, Sebastiana Godzińskiego.
Kolejnym koncertem (poniedziałek, 9.09) był ten zatytułowany „Moniuszko & Cornelius”. Duże wrażenie zrobił na mnie nie tylko program, ale i cała jego koncepcja. Magdalena Kulig (mezzosopran) i Łukasz Konieczny (bas) w pierwszej części zaśpiewali kilka pieśni Stanisława Moniuszki. Akompaniował im na fortepianie Thomas Cornelius i jako pianista sprawdził się niestety słabo. Jednak w drugiej części mieliśmy okazję wysłuchać jego Czterech sonetów na głos i fortepian do wierszy Adama Mickiewicza i to było rzeczywiście ożywcze. Ciekawostką jest historia towarzysząca powstaniu tego utworu – kompozytor szukał niemieckiego przekładu wierszy Mickiewicza, aż trafił na tłumaczenie… swojego dalekiego przodka, Petera Corneliusa!
Choć ten koncert zaprezentował nam zdecydowanie wyższy od poprzedniego poziom wokalny, prawdziwa rozkosz dla uszu czekała na nas jednak dopiero dnia następnego (wtorek, 10.09), kiedy obejrzeliśmy wspólnie (odtworzoną z DVD) inscenizację „Strasznego dworu” Moniuszki, wystawioną w 2015 roku przez Teatr Wielki – Operę Narodową w Warszawie w reżyserii Davida Poutney’a. Pokaz poprzedził krótki, acz fascynujący i niezwykle barwny wstęp Jerzego Snakowskiego (prowadzącego także koncert dzień wcześniej). Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)
„Straszny dwór”  zna prawdopodobnie każdy. Ja ostatnim razem byłam na nim w operze jako mała dziewczynka i właściwie nie zrozumiałam prawie nic. Drażniła mnie tak duża dawka „ładnej” muzyki tonalnej, nie wciągnęła mnie fabuła, wszystko było za długie i za „normalne” (porównując do warszawsko-jesiennych dźwięków, w których byłam wychowywana). Z podobnym więc nastawieniem przyszłam na pokaz inscenizacji Poutney’a. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy złapałam się na śledzeniu przebiegu zdarzeń z zapartym tchem, na wybuchaniu salwami śmiechu czy nawet pewnym żalu, że opera dobiega już końca. Libretta operowe zazwyczaj są – umówmy się – jakie są, jednak tekst Jana Chęcińskiego jest prawdziwą językową perełką! Nie mam tu na myśli jedynie niesłychanego poczucia humoru autora, ale też jego umiejętność prowadzenia nieustającej zabawy językowej, która absolutnie przetrwała próbę czasu. A Poutney, jako Anglik niemający polskich korzeni i nieuwikłany w to nasze pomnikowe (i – jak się okazuje – krzywdzące) myślenie o Moniuszce, wydobył całą lekkość tej opery, przykrytej do tej pory gruzami polskości i patriotyzmu.  Przede wszystkim umieścił akcję w dwudziestoleciu międzywojennym. Warto tu wspomnieć, że Chęciński w swoim libretcie nie wskazuje dokładnego czasu – fabuła rozgrywa się po prostu między dwiema wojnami (a opera miała swoją prapremierę w 1865 roku). Z dzisiejszej perspektywy dwudziestolecie międzywojenne to czas, który – choć już dość odległy – jest dla nas ciągle zrozumiały. Możemy się z nim utożsamić. To czas młodości naszych – nawet jeśli już nieżyjących – dziadków czy pradziadków, więc nie sucha historia ze szkolnych podręczników, ale tło niektórych rodzinnych opowieści.
Poutney w swojej inscenizacji „Strasznego dworu” urzeka pomysłami tak rozkosznymi, jak tańczenie (do Moniuszki!) charlestona, nieoczywiste i niebywale nowoczesne przedstawienie rodzinnego domu głównych bohaterów czy wreszcie końcową biało-czerwoną rewią – słodką do granic możliwości, choć równocześnie lekkostrawną i przepyszną!

  • Całość można ciągle jeszcze obejrzeć TUTAJ.

2. Wykonawcze szczyty

Na półmetku festiwalu (środa, 11.09) usłyszeliśmy Marcin Zdunik & Aleksander Dębicz Duo (wiolonczela i fortepian), które wykonało  pięć preludiów chorałowych Jana Sebastiana Bacha oraz pieśni renesansowe. Wykonało je jednak w sposób nietypowy, ponieważ preludia Bacha przeplatało ze swoimi własnymi improwizacjami, a renesansowym pieśniom (przedsięwzięcie o wdzięcznej nazwie REnaissance) dało nowe życie, nie tylko aranżując je na wiolonczelę i fortepian, ale również wpuszczając w ich przestrzeń elektronikę.
Pomysł wplatania improwizacji muzyków między utwory Bacha wydał mi się od początku ryzykowny i – jak podejrzewałam – nie do końca się udał. (Warto tu też wspomnieć, że nie były to wcale improwizacje jazzowe, jak w pierwszej chwili może się wydawać.) Nie twierdzę, że powstające na naszych oczach (i uszach) kompozycje nie były dobre, jednak Bach to Bach. Nie wymaga otoczki. To trochę jak dodawanie kostek lodu do najszlachetniejszej whisky. Można, tylko właściwie po co…
Druga część koncertu natomiast bardzo mnie oczarowała. Muzyka renesansowa w ogóle idealnie komponuje się w programach koncertów z muzyką współczesną, więc połączenie jej z delikatną elektroniką wydało mi się wręcz naturalne. Marcin Zdunik i Aleksander Dębicz – o czym opowiadali na spotkaniu w ramach Klubu Rozmów na Szczytach – skupili się na aspekcie postrzegania czasu oraz harmonii w renesansie. Ich REnaissance zatopił słuchaczy w kontemplacyjnym pięknie renesansowych harmonii. A całość była przede wszystkim doskonale zagrana!
Niestety opuściłam bardzo podobno udaną czwartkową prezentację trzech szkół muzycznych, więc następnym koncertem, który mogę opisać, był ten zatytułowany Opera Minima (piątek, 13.09), stanowiący znakomitą okazję do usłyszenia zjawiskowego kontratenora Michała Sławeckiego, który z Wandą Franek (mezzosopran) przy akompaniamencie lutni (Klaudyna Żołnierczyk), harfy (Małgorzata Zalewska) i wiolonczeli (Błażej Goliński) wykonał przepiękne pieśni i arie o miłości z epoki renesansu oraz baroku. Niezaprzeczalna uroda tej muzyki i doskonałe jej wykonanie były przepisem na wspaniały wieczór!
W programie koncertu finałowego (sobota, 14.09) znalazł się II Koncert wiolonczelowy Pawła Mykietyna (mający swoją premierę zaledwie kilka miesięcy wcześniej) oraz trzy poematy symfoniczne z cyklu Moja ojczyzna Bedřicha Smetany. Rozumiem zamysł twórców festiwalu – niepoświęconego przecież w całości muzyce współczesnej – by zakończyć tę edycję Smetaną (nazywanym czeskim Moniuszką). Jednak utwór Pawła Mykietyna (wykonany przez rewelacyjnego Marcina Zdunika i znakomitą, porażającą swoim brzmieniem Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej) wymagał dania czasu i przestrzeni publiczności. Usłyszeliśmy arcydzieło geniusza polskiej muzyki współczesnej (i mówię to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa). Brak przerwy i w pewnym sensie zmuszenie nas zaraz po tak duchowym i głębokim doświadczeniu, jakim była muzyka Mykietyna do wysłuchania najpierw dosyć miałkiej przemowy prowadzącego koncert, a potem skocznego – na swój sposób urokliwego, ale jednak pochodzącego z kompletnie innej estetyki brzmieniowej – Smetany osobiście odebrałam w kategoriach przemocy. Później okazało się, że wcale nie byłam w tym odosobniona.
Warto jednak zaznaczyć, że koncert był na naprawdę najwyższym wykonawczym poziomie, a ja już od dawna pozostaję pod nieustającym wrażeniem Orkiestry Akademii Beethovenowskiej (opisywanej zresztą przeze mnie już rok temu z okazji poprzedniej edycji tego samego festiwalu), która jest naszym prawdziwym narodowym skarbem (tak nie frazuje w Polsce żadna inna orkiestra)!

3. Podsumowanie

Tak samo, jak w latach poprzednich, festiwalowi towarzyszył Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z wykonawcami w dniu ich koncertu o 12.00, prowadzone przez muzykologów i dziennikarzy muzycznych, podczas których można się było dowiedzieć więcej na temat wieczornego koncertu oraz zadać też własne pytania muzykom. Urzekła mnie ubiegłoroczna edycja Klubu, która postawiła naprawdę niezwykle wysoko poprzeczkę tegorocznej. Nie czuję więc dużego zawodu, że w tym roku nie udało się jej przekroczyć. Mogę napisać tylko, że dla mnie, jako językoznawcy, bardzo ciekawe było pewne odkrycie: artysta, który miał najmniej do zaoferowania muzycznie, miał na ogół najwięcej do powiedzenia, choć ilość (liczba!) słów nie przechodziła w językową jakość. Zaobserwowałam tylko jedno odejście od tej reguły, niestety nie na korzyść języka (mianowicie dosyć przeciętne posługiwanie się polszczyzną, które nie stanęło na drodze wybitnemu wykonawstwu muzycznemu). To jednak prawdopodobnie temat na cały odrębny wpis – odchodzenie od sztuki pięknego i ciekawego opowiadania.
Gdybym miała podsumować tę edycję i swoje jej przeżycie dwoma słowami, powiedziałabym bez zastanowienia:

Moniuszko & Mykietyn!

Ten pierwszy, bo odkryłam jego całkiem nową (na szczęście nie seriozną biało-czerwoną) barwę, która naprawdę do mnie przemówiła jakąś swoją uroczą lekkością, a ten drugi, bo choć wielbiłam go od zawsze, zelektryzował mnie swoją wielkością (to też powód, dla którego nie umiem o jego utworze napisać więcej – utworze, który zachwyca, zdumiewa, porusza nie tylko brzmieniem, ale też samą swoją niewiarygodną strukturą).
Zakopane sali koncertowej najprawdopodobniej nie dorobi się nigdy (obym zresztą była złym prorokiem), ale dorobiło się prawdziwego cudu w postaci jednej z najciekawszych imprez kulturalnych tego kraju – Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. Tylko ciągle niestety o tym nie wie…

XX Zakopiańska Akademia Sztuki im. Marka Markowicza

Właśnie dobiegło końca jedno z fantastyczniejszych wydarzeń kulturalnych w Zakopanem – Zakopiańska Akademia Sztuki, czyli zainicjowane już dwadzieścia lat temu przez Marka Markowicza kursy mistrzowskie dla utalentowanej muzycznie młodzieży. Po śmierci pomysłodawcy Akademii, schedę przejęła po nim jego żona, Barbara Markowicz, dbając o kontynuację pięknej idei męża i otaczając za każdym razem wszystkich uczestników i gości swoim niesamowitym ciepłem i życzliwością.
Przez półtora tygodnia uczniowie (rozpiętość wiekowa była bardzo duża – od dwunastu do dwudziestu sześciu lat) szkolili swój warsztat pod okiem wybitnych muzyków za dnia, by wieczorami koncertować przed dosyć nawet licznie zgromadzoną widownią sympatyków Akademii. W tym roku wykładowcami byli: w klasie skrzypiec – Szymon Krzeszowiec (pierwszy skrzypek Kwartetu Śląskiego oraz od kilku lat dyrektor artystyczny Akademii), Marcin Markowicz (drugi skrzypek kwartetu Lutosławski Quartet oraz dyrektor artystyczny Festiwalu Muzyki Kameralnej w Książu) i Marcin Baranowski, a w klasie wiolonczeli – Tomasz Strahl i Adam Krzeszowiec.
Tegoroczną Zakopiańską Akademię Sztuki, tuż przed koncertem inaugurującym, otworzyło (nieformalnie) w Willi „Atma” spotkanie z legendą ZAS, doskonałym austriackim pianistą Paulem Guldą. Muzyk opowiadał (po… polsku!) o swoim zawodowym, ale przede wszystkim emocjonalnym związku z przedsięwzięciem Marka Markowicza, co przeplatał wykonywaniem doskonałych utworów muzyki dawnej, a także swoich wzruszających improwizacji. Atmosfera, którą stworzył, pomogła choć na chwilę zapomnieć o uśmierceniu przez Muzeum Narodowe w Krakowie (remont!) obecnego tu niegdyś ducha Karola Szymanowskiego, a także o kontrowersyjnej „urodzie” nowego fortepianu (w brązowawą panterkę) oraz nawet jego nie najszczęśliwszym brzmieniu.
Koncert inauguracyjny odbył się następnego dnia, 21 października, w Miejskiej Galerii Sztuki, a gwiazdą wieczoru był wspaniały, nieoceniony Kwartet Śląski, który przypomniał poruszający, liczący już przeszło pół wieku, ale ponadczasowy Kwartet smyczkowy Witolda Lutosławskiego oraz towarzyszący im w sporo starszym, pięknym Kwintecie smyczkowym d-moll Witolda Maliszewskiego Tomasz Strahl. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie kompozycja tego wieczoru, którą można byłoby zatytułować „Mistrz i uczeń”. Z jednej strony zostały wykonane dwa skrajnie różne estetycznie utwory, co było niezwykle ciekawe ze względu na to, że Lutosławski pobierał nauki u Maliszewskiego, a z drugiej zostały wykonane przez dwóch nauczycieli Akademii (Szymona Krzeszowca i Tomasza Strahla), którzy w najbliższych dniach mieli kształcić przybyłą na warsztaty młodzież. To naprawdę poruszające.

Bardzo dawno temu, w mojej muzycznej podstawówce na trzy panie, z którymi miałam fortepian, grać umiała tylko jedna.

– dygresja szkolna

Od środy 24 października do soboty 28 października mogliśmy usłyszeć znakomitych uczestników Akademii (dwa pierwsze koncerty w Miejskiej Galerii Sztuki, następnie w Willi „Atma” i finałowy w cudownej Galerii Władysława Hasiora). Środowy koncert został poprzedzony niezmiernie ciekawym wykładem charyzmatycznej muzykolożki, również związanej z Akademią od lat, Danuty Gwizdalanki – „Muzyczne mitologie stulecia”. Zetknięcie się z osobą o tak rozległej wiedzy, dodatkowo fantastycznie posługującą się językiem, jest czymś w Zakopanem ostatnich lat niestety rzadko spotykanym. (Tym bardziej więc cieszą takie inicjatywy jak Akademia czy opisywana przeze mnie tu wcześniej „Muzyka na Szczytach”.)
Wracając jednak do koncertów… Ogromną radością było słuchanie młodych, przejętych, zaangażowanych i niesłychanie utalentowanych instrumentalistów, którzy już teraz reprezentują bardzo wysoki poziom, a przecież ciągle są jeszcze na samym początku swojej muzycznej drogi. Choć poprzeczka została ustawiona niezwykle wysoko i nie będzie z mojej strony przesadą, jeśli napiszę, że wszyscy uczestnicy byli znakomici, jednak muszę wyróżnić jedną osobę, której ekspresja, wrażliwość, muzykalność i jakaś taka niewiarygodna iskra wbiła mnie w fotel (za każdym zresztą razem, bo wystąpiła na dwóch koncertach). To… zaledwie dwunastoletnia skrzypaczka Zofia Olesik – ogromny, odkrywany na naszych oczach talent!
A po pięknym koncercie finałowym w Galerii Władysława Hasiora, zakończonym wręczeniem uczestnikom i wykładowcom dyplomów, pozostał jakiś taki smuteczek, jak to zwykle bywa po ważnych i pięknych wydarzeniach. Wspaniała, panująca wśród organizatorów i uczestników rodzinna atmosfera udzieliła się także gościom Akademii, którym pozostaje już tylko czekać do następnej, za rok.