Mary Kay: Naturally

fot. Marianna Patkowska

Kiedy jakiś czas temu moja ulubiona konsultantka Mary Kay przyniosła mi do wypróbowania najnowszą serię Naturally zanim ta się jeszcze pojawiła w sprzedaży, absolutnie się nią zachwyciłam! Wiem, jak doskonałą jakość mają wszystkie kosmetyki Mary Kay, a i tak reakcja mojej skóry na tę serię, czyli miłość od pierwszego nałożenia zdołała mnie samą zaskoczyć. Od razu więc zapragnęłam ją mieć w swojej uginającej się pod ciężarem innych marykayowych dóbr kosmetyczce. Żeby nabyć swój własny zestaw, musiałam jednak uzbroić się w cierpliwość. Wyczekiwany moment w końcu nastał, a przyjemność odroczona w czasie cieszy jeszcze bardziej!

Naturally, czyli go vegan!

fot. Marianna Patkowska

Wiele osób na to z pewnością czekało – Naturally to pierwsza linia wegańskich kosmetyków Mary Kay z certyfikatem COSMOS przyznanym przez EcoCert, który wcale niełatwo jest zdobyć. W praktyce oznacza to, że wszystkie kosmetyki z serii Naturally Mary Kay zawierają minimum 90% składników pochodzących z naturalnych źródeł, jak również 0% parabenów, syntetycznych zapachów i barwników oraz SLS/SLES, a cały proces produkcji jest przyjazny środowisku.

Linia ma przejrzysty skład oraz zawiera maksimum substancji czynnych pochodzenia naturalnego,

Naturally Mary Kay

jak czytamy na stronie Mary Kay. Kolejną ciekawą informacją jest ta, że:

firma Mary Kay poszła nawet o krok dalej i stworzyła aż trzy produkty z całej gamy zgodnie ze światowym trendem WATERLESS. Co on oznacza? Jest to nowy trend polegający na bezwodnej pielęgnacji. To innowacyjne rozwiązanie dla wszystkich, którym zależy na ekologii i dbaniu o zasoby wody pitnej na naszej planecie, która stanowi zaledwie 2,5% światowych zasobów. Oszczędzanie wody nie musi polegać jedynie na znanych nam metodach, możemy ograniczać jej zużycie także podczas codziennej pielęgnacji skóry. Jak wiemy woda bardzo często stanowi jeden z głównych składników na etykiecie kosmetyków, będąc tym samym bardzo dobrą pożywką dla drobnoustrojów, dlatego usunięcie jej ze składu przynosi wiele korzyści nie tylko środowisku, ale również nam samym. Dzięki temu ograniczamy ilość konserwantów, co przekłada się na bardziej skoncentrowane i skuteczne produkty.

Naturally Mary Kay

Drugą stroną medalu jest to, że wegańskie kosmetyki nie działają niestety przeciwzmarszczkowo. Z tego powodu pozostaję wierna mojej ulubionej serii Time Wise, a Naturally traktuję jak fantastyczne uzupełnienie codziennej pielęgnacji nie tylko twarzy.

Warto też po raz kolejny wspomnieć, że wszystkie kosmetyki Mary Kay są niesamowicie wydajne i wystarczy za każdym razem używać jedynie kilku kropli produktu!

Kremowa emulsja oczyszczająca

fot. Marianna Patkowska

Kremowa emulsja oczyszczająca – podobnie jak mleczko do twarzy Time Wise –  to kosmetyk do codziennego mycia twarzy, który skutecznie usuwa ze skóry wszelkie zanieczyszczenia oraz makijaż w łagodny sposób.

Uspokajająca woda kwiatowa z chabra bławatka oraz aloes świetnie sprawdzają się w przypadku skór wrażliwych czy alergicznych nie pozostawiając na nich uczucia ściągnięcia i podrażnienia. Olejek ze słodkich migdałów zmiękczy i odżywi skórę, a gliceryna dodatkowo wspomoże zatrzymanie wody przy jednoczesnym działaniu antyoksydacyjnym, które zawdzięczamy witaminie E . Preparat dobrze się rozprowadza i jest idealnym rozwiązaniem dla osób, które chcą mieć pewność, że prawidłowo oczyściły skórę.

Naturally Mary Kay

Ze względu na swoją delikatność, jest to doskonały pomysł na prezent dla osoby, której preferencji kosmetycznych nie znamy. Możemy mieć stuprocentową pewność, że podarowaliśmy jej coś wartościowego, co z pewnością będzie jej długo i dobrze służyć.

Puder peelingujący

fot. Marianna Patkowska

Przyznam szczerze, że ten kosmetyk bardzo mnie zaintrygował. Nie bardzo umiałam sobie wyobrazić, jak działa peeling w formie pudru. Otóż, w niezwykle prosty sposób! Rozciera się go w rękach z bardzo niewielką ilością wody (możemy zarówno zamiast, jak i oprócz niej dodać też olejek z tej samej serii, który opiszę za chwilę), a potem aplikuje na twarz, intensywnie w nią wcierając (na końcu go zmywamy ciepłą wodą).

Puder Peelingujący to łagodny, mechaniczny peeling do twarzy na bazie skrobi ryżowej świetnie absorbującej nadmiar sebum. […] Produkt odblokowuje i oczyszcza zatkane pory, dzięki czemu wyglądają na mniejsze. Pomaga skórze odzyskać zdrowy blask i gładkość. Tak przygotowana przez preparat skóra będzie lepiej przyjmować składniki odżywcze nakładane w kolejnych etapach pielęgnacji. Zaleca się stosować peeling 2-3 razy w tygodniu.

Naturally Mary Kay

Odżywczy olejek

fot. Marianna Patkowska

Ten produkt absolutnie podbił moje serce! Skomponowany z olejków ze słodkich migdałów, oliwy, sezamu i słonecznika fantastycznie nawilża skórę, równocześnie ją odżywiając. Szybko się wchłania i można go stosować nie tylko na twarz, ale całe ciało… wraz z włosami!

Zawiera skwalan pochodzenia roślinnego, który działa jak emolient. […] Idealny w okresie jesienno-zimowym, gdzie skóra musi zmagać się z niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi. Dodatkowym zastosowaniem może być zmieszanie jednej kropli z podkładem w celu lepszego odżywienia skóry.

Naturally Mary Kay

Nawilżający balsam w sztyfcie

fot. Marianna Patkowska

Zimą, zwłaszcza w miejscowościach dotkniętych problemem smogu, nasze usta, łokcie, kolana i pięty domagają się porządnego natłuszczenia i nawilżenia. W serii Naturally z pomocą przychodzi znakomity nawilżający balsam w sztyfcie!

Zawiera skwalan oraz woski takie jak pszczeli, Carnauba i Candellila, dzięki czemu świetnie odbudowuje barierę hydrolipidową i zapobiega utracie wody w skórze.

Naturally Mary Kay

Można go stosować miejscowo na całym ciele. Podobnie jak znakomity krem z zestawu Satin Hands, nawilżający balsam w sztyfcie zmiękcza skórę, sprawiając, że staje się aksamitna w dotyku.

💳 Kup Nawilżający Balsam w Sztyfcie Naturally Mary Kay!

P.S. Na deser łączę swój skromny filmik reklamowy, w którym śpiewam stosowną do okoliczności piosenkę.

fot. Marianna Patkowska

Dlaczego warto sobie zaufać

fot. Valantis Nikoloudis

Z zamiarem popełnienia tego wpisu nosiłam się  już długo, ale bezpośrednią przyczyną jego napisania była pewna nieprzyjemna sytuacja. Nieprzyjemna, ale potrzebna, bo otwierająca oczy. I z tymi otwartymi oczami nNi zamierzam dziś rozłożyć kilka kwestii na czynniki pierwsze.

1. Tylko ja mogę wyznaczyć swoje granice

Sytuacja była z pozoru błaha i taka, jakich wiele – niejeden na moim miejscu machnąłby ręką. W wirtualnej rzeczywistości, w mediach społecznościowych ktoś wyraził swoją opinię, nie do końca pochlebną, na temat jednego z moich blogowych wpisów. Jego prawo do opinii, moja odpowiedzialność za własne słowa, którą zawsze z godnością ponoszę. Nie ma we mnie najmniejszego żalu o treść komentarza niepochlebnego – pojawił się natomiast we mnie żal o jego formę.
Tekst, na który poświęciłam sporo czasu i energii, w którym nie siliłam się ani na odkrywanie nowych nieznanych lądów, ani na ekspercki ton, tekst, w którym opierałam się na swoich prywatnych doświadczeniach, przemyśleniach oraz czytanych przeze mnie książkach, z różnych zresztą dziedzin (taką również formę ma cały mój blog), został odebrany jako „wyważanie otwartych drzwi”, co – choć jako opinia, może by i było ciekawym głosem w ewentualnej dyskusji – zostało mi niestety wytknięte w sposób nie tylko zaczepny i napastliwy, ale również agresywny. Ponieważ delikatne przypomnienie, że to jedynie wpis, a nie naukowa zgłębiająca temat rozprawa, nie zdjęły z odpowiedzi „oponenta” ciężaru ataku, odruchowo odcięłam możliwość naszego dalszego kontaktu (zwłaszcza, że w świecie realnym jesteśmy dla siebie całkowicie obcymi ludźmi).
Nie uznałabym tej historii za wartą opisania, gdybym nie uzmysłowiła sobie tego, co zadziało się po wszystkim we mnie środku. Zaczęłam zadawać sobie pytania:

Jak moje stanowcze odcięcie się zostanie zinterpretowane przez innych?
Czy teraz ludzie pomyślą, że na każdą krytykę reaguję blokadą, jak jakieś małe dziecko?
Czy przylgnie do mnie łatka dzikuski, z którą nie można się nie zgodzić?

– pytania, które zaczęłam sobie zadawać

Robiąc jednak coś, co od dłuższego czasu staram się uskuteczniać, czyli krok w tył, do miejsca, z którego jest szersza perspektywa, z którego wyraźniej wszystko widać, z którego zwiększa się dystans, uświadomiłam sobie dość szybko, że jakiekolwiek odpowiedzi na powyższe pytania nie mogą mieć dla mnie żadnego znaczenia. Nikt przecież nie zna mnie tak dobrze jak ja i nikt nie może wiedzieć co będzie dla mnie w danej sytuacji najlepsze. I nie mam na myśli znania siebie dłużej, mam na myśli dążenie do pełnej jedności i łączności ze sobą. Do poczucia, że jesteśmy dla siebie wystarczający, że w każdym z nas mieści się Wszechświat, że jesteśmy całością (o tym też pisałam w tekście Czy bycie połową jest jednostką chorobową?). Osoby wierzące w Boga nazwą to kontaktem z nim (bo wg ich wiary Bóg jest w każdym z nas). Jeśli głęboko zastanowimy się nad tą łącznością ze sobą, nad samowystarczalnością w metafizycznym sensie i nad tym, że jesteśmy odrębną i absolutną całością, łatwo zrozumiemy, jak ogromną mamy siłę, jak wielką moc.
Ja w opisanej wyżej sytuacji chciałam oddać tę moc innym, w dodatku obcym sobie ludziom. Chciałam im pozwolić zadecydować, czy mogę, czy też nie mogę postąpić tak, jak czułam, że powinnam. Nie robiąc tym zachowaniem przecież nikomu krzywdy, jednak narażając się na niezrozumienie (siebie i swoich intencji).
A prawda jest bardzo prosta – moje granice przebiegają dokładnie w tym miejscu, w którym zaczyna się czyjaś nieuzasadniona, bezinteresowna agresja. I przynajmniej w życiu wirtualnym, którego zasady są znacznie prostsze, niż w tym realnym, mogę o nieprzekraczanie tych granic zadbać zdecydowanym chirurgicznym cięciem, manifestując swoją niezgodę na atak (nie tylko zresztą wobec mnie samej).
Jakież może więc mieć w tej sytuacji znaczenie, że jakaś zupełnie inna jednostka, o innej historii i wrażliwości, jakaś inna całość, trzy minuty po zajściu już go nie pamięta lub że nie dostrzega agresji tam, gdzie ja widzę ją wyraźnie? Czy oznacza to, że tej agresji nie ma? Lub że nie powinnam sobie ufać? Przecież skoro tę agresję czuję, a dam się przekonać, że to mi się tylko wydaje, będzie to znaczyło, że ufam innym ludziom bardziej, niż sobie. Ale oni – nie będąc moim Wszechświatem – nie wiedzą przecież co jest dla mnie najlepsze. I tu jest chyba właśnie sedno sprawy.

2. Pułapka bycia miłym

Nie bardzo wiem, czy to rzeczywiście różnica między wychowywaniem dziewczynek, a chłopców, bo nigdy nie byłam chłopcem, ale nie jestem jedyną kobietą na świecie, której od najmłodszych lat wpajano, że trzeba być grzeczną i miłą, i która w dorosłym życiu widzi w tym wpajaniu pewien problem. Z pozoru lepiej być miłym, niż niemiłym. Na pewno też – co już ustaliłam wyżej – nie jest dobrze być agresywnym.
Jednak pewne społeczne (!) oczekiwanie wobec kobiet, by były zawsze miłe i grzeczne, tłumi nasze (kobiece) bardzo pierwotne i zdrowe odruchy i niestety zaburza naszą łączność z samymi sobą. Bo co wtedy, kiedy gdzieś w środku czujemy, że mamy tylko dwa wyjścia (a czasem tak właśnie czujemy):

1) zrobić coś, co w swojej głowie interpretujemy jako zachowanie niegrzeczne czy niemiłe (choć często to tylko nasza interpretacja) wobec drugiej osoby, ale za to się obronić

2) być do końca miłym i grzecznym dla bliźnich, nikogo nie urazić, ale zawieść siebie samego, zawieść swoje zaufanie?

Myślę, że największy problem polega na tym, że potrafimy bardzo długo nie widzieć krzywdy, jaką sobie wyrządzamy poprzez wybranie wariantu drugiego. Pomijam oczywiście, że rzadko kiedy rozwiązania są tylko dwa, ale na pewno to, co może sprawić, że w każdej sytuacji będziemy czuć ze sobą jedność, to obdarzenie się pełnym zaufaniem. Pełnym zaufaniem co do swojej intuicji, pełnym zaufaniem co do swojej odpowiedzialności za siebie i pełnym zaufaniem co do swojej trzeźwej oceny rzeczywistości (choćby takiej oceny, że w jakiejś dziedzinie nie wiemy nic i szukamy takich osób, które staną się naszymi w niej mentorami – to także mam na myśli, pisząc o zaufaniu do siebie samego).
Nie uważam też, że bycie nieuprzejmym, chamowatym, czy opryskliwym to jakaś wartość sama w sobie. Choć jest to ostatnio modne, osobiście tego nie cenię. Piszę raczej o gotowości bycia uznanym nawet za osobę niegrzeczną, by bronić siebie wtedy, kiedy poczujemy się zagrożeni. A to jednak różnica. Ta gotowość nas jakoś dystansuje i wyznacza kierunek (zwrócenie się ku sobie, a nie ku drugiemu człowiekowi). A mogę zapewnić z własnego doświadczenia, że „niemiłym” można być w na tyle kulturalny sposób, by inni nas za to jeszcze potem szczerze szanowali i cenili.

3. Dogmat o nieomylności własnej

No tak, powiedzą sceptycy, więc teraz nie będzie można ci już nic powiedzieć, bo sama wszystko wiesz najlepiej. Otóż, nie. Nie chodzi mi o dogmat o nieomylności własnej. Potrzebujemy innych ludzi, innych światów, konstruktywnych dyskusji, innych zdań i innych punktów widzenia. Potrzebujemy ich do wymiany energii, do sprawdzania, czy nasz mózg funkcjonuje prawidłowo, czy nie nakręcamy się na coś, co nie jest być może tego warte, wreszcie potrzebujemy też stymulacji. Równocześnie potrzebujemy też – oprócz brania – dawać innym ludziom te wszystkie cenne rzeczy, które mamy im do zaoferowania. Jednak zmierzam do tego, że zarówno dawać, jak i – może nawet zwłaszcza – brać możemy naprawdę mądrze wtedy, kiedy będziemy całością, Wszechświatem, a nie niepewną częścią. Jest w tym pewien paradoks, że dopiero pełni możemy być naprawdę otwarci.
Wracając do mojego nieszczęsnego przykładu, wcale nie twierdzę, że nikomu nie udałoby się mnie przekonać, że komentarz, który poprzez swoją formę zrobił mi przykrość, agresywny jednak nie był. Podejrzewam, że gdyby jakiś językoznawca przedstawił mi rozsądne argumenty za tym, że ten konkretny dobór słów nie musiał się z agresją wiązać jednoznacznie, umiałabym mu nawet przyznać rację, a nawet przemyśleć swoją reakcję. Różnica jednak – dla mnie zasadnicza – między:

1) opisaną tutaj sytuacją, a

2) pierwszym, co mi przyszło wtedy do głowy, czyli strachem, jak inni odbiorą moje odruchowe zachowanie

polega na tym, że:

Ad. 1) mam pełne zaufanie do siebie, i wiem, że posiadając w danym momencie daną wiedzę, zachowałam się najlepiej jak tylko mogłam, by siebie ochronić, a to zaufanie z kolei daje mi spokój i otwartość, z jakimi chętnie posłucham argumentów, które być może mnie przekonają, że zagrożenie jednak nie było aż tak duże; i że być może mogłam się zachować jednak inaczej

Ad. 2) nie mam żadnego zaufania do siebie i wierzę w to, że inne jednostki mają prawo zadecydować za mnie, a tym samym odbieram to prawo sobie.

Głęboko wierzę w to, że ta druga postawa jest niehumanitarna, niemoralna i bardzo, bardzo niebezpieczna.

P.S. Na deser proponuję kilka inspirujących filmików na opisywany przez mnie temat (niektóre pojawiają się na tym blogu już drugi raz):

P.S.2 W pewnym sensie zostając w tematyce bycia wierną sobie całością, załączam swoją wersję piosenki „I like that” Janelle Monáe, która ostatnio bardzo mnie rozbujała i której tekst jest dość mocno spójny z powyższym wpisem. Dodatkowo nagrywałam ją tylko na głosy, a dla mnie taki moment spotkania moich wszystkich głosów w jednym czasie i miejscu to bardzo metafizyczne przeżycie, przybliżające mnie na pewno do bycia swoim własnym Wszechświatem 😉

Jak mnie słyszą, tak mnie słyszą – czyli covery w wersji audio

fot. Nika Zamięcka

Pewnym przełomem w mojej muzycznej przygodzie był zakup profesjonalnego mikrofonu, kabla, porządnych studyjnych słuchawek, pop filtra, statywu, mikrofonu kontaktowego i programu do tworzenia muzyki.
Są ludzie, którzy doznają oczyszczenia, wychodząc z szafy – ja przeniosłam się na wyższy poziom swojej muzycznej świadomości, do szafy wchodząc właśnie. Wchodząc z kocem, statywem i mikrofonem i po raz pierwszy od tej właśnie strony, zgłębiając tajniki realizacji dźwięku.
Do tej pory wszystkie swoje płyty nagrywałam w profesjonalnym studiu, z profesjonalnym reżyserem dźwięku. Teraz jest trochę ciaśniej, brak mi dźwiękoszczelnych ścian, każdą z realizatorskich operacji wykonuję jakieś trzydzieści razy wolniej, niż ktoś, kto ma o tym wszystkim jakiekolwiek pojęcie, zdecydowanie więcej klnę i częściej przychodzi mi do głowy, że może by całe to śpiewanie porzucić w diabły. Jednak jest co najmniej jeden, za to zdecydowany plus nagrywania w szafie: w przeciwieństwie do profesjonalnego studia, mam tu znacznie więcej świetnych ciuchów i cudownych par szpilek! ❤
Moja przygoda z szafą podporządkowana jest nowej płycie, nad którą właśnie pracuję. Jednak w ramach ćwiczeń i oswajania się ze sprzętem, czasem nagrywam covery z użyciem dostępnych w sieci podkładów instrumentalnych. Udostępniam poniżej efekty tych poczynań wraz ze starszymi nagraniami (coverów wokalnych i ze starym pianinem, z którym obecnie mieszkam) dokonanymi rejestratorem dźwięku, Zoomem H4, nazywanym przeze mnie Dobrym Uchem.
Tak, jak we wpisie Jak mnie słyszą, tak mnie widzą – czyli covery na filmikach, kolejne nagrania będą sukcesywnie przybywać 😉

Love Letters Metronomy (podkład)

I like that Janelle Monáe (same moje głosy)

Don’t you worry child Swedish House Mafia (podkład)

Death by chocolate Sia (podkład)

Party Nelly Furtado (podkład)

I follow rivers Lykke Li (akompaniament i aranż własny)

But for today I am a boy Antony Hegarty (akompaniament i aranż własny)

The Lamb John Tavener (ze słuchu)

I’m calling you z filmu Bagdad Cafe (ze słuchu)