
fot. Marianna Patkowska
Posłużyłam się tytułem piosenki Natalii Przybysz, bo to właśnie ona jako pierwsza przychodzi mi do głowy, ilekroć poruszam temat miłości własnej oraz zwracania się ku sobie. Niech więc, ze swoim fantastycznym tekstem, stanowi pewne wprowadzenie do dzisiejszego wpisu.
Nie krytykuj masturbacji. To seks z kimś, kogo naprawdę kochasz.
– „Annie Hall” Woody Allen
Tę piękną kwestię wypowiedział w filmie „Annie Hall” do tytułowej bohaterki Alvy Singer grany przez Woody’ego Allena. Ten tekst śmieszy (tych, których śmieszy) na wielu różnych poziomach, jednak nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak jest głęboki i mądry. „Pokochaj siebie” to przecież fraza płaska jak naleśnik. Dodatkowo ostatnio dosyć modna, więc jeśli się ma alergię zarówno na pretensjonalne, jak i modne slogany, to trudno wyobrazić sobie gorszą formułę do brania na warsztat i przyswajania z mozołem jej prawdziwego znaczenia. Cóż, jak śpiewał Zenon Martyniuk, los bywa przekorny.
Przed koniecznością rozpoczęcia wnikliwych studiów nad zjawiskiem miłości własnej stanęłam już kilka lat temu. Byłam nieszczęśliwa i zagubiona; nie pamiętam nawet dokładnie od kiedy. Odpowiedzi na wszystko szukałam zawsze poza sobą. Tak byłam nauczona, z takiej kultury się wywiodłam, nie miałam świadomości, że można inaczej. Szukanie potwierdzenia swojej wartości w opiniach innych ludzi (choćby najbardziej nam życzliwych) sprawia, że zaczynamy dryfować i uzależniać się od tych, których pochwały pomagają nam stworzyć pozytywny obraz samych siebie, a stronić od tych, których krytyka (rzadko kiedy, notabene, konstruktywna) odbiera nam wiarę w siebie. Czasem zresztą uzależniamy się właśnie od tych drugich, jeśli mamy autodestrukcyjne skłonności, co niestety znam z autopsji. Kontakty z bliźnimi przestają być wielką szansą na wzrastanie i rozwój poprzez poznawanie całkiem nieraz odmiennych od naszego światopoglądów. Przestają nią być, dlatego że zamiast poświęcić całą swoją energię i uwagę drugiemu człowiekowi (co jest konieczne, by móc w pełni jego filozofię zarówno przyjąć, jak i odrzucić), skupiamy się w znacznej mierze na sobie, obarczając go naszymi obowiązkami względem siebie, powierzając mu odpowiedzialność za nasze samopoczucie. Uszczęśliwianie siebie jest tylko i wyłącznie naszą rolą, nikt – nawet gdyby chciał – jej za nas nie wypełni, bo nie ma do tego narzędzi. Druga strona medalu jest natomiast taka, że pozwalając komukolwiek wpływać na to, co sami o sobie myślimy, oddajemy mu władzę nas sobą, co jest toksyczne, a może się też okazać niesamowicie niebezpieczne. Dla obu zresztą stron…
Ale siebie bardziej

Kobieta, którą uważam za swoją mentorkę duchową, czyli wspaniała i niewiarygodnie mądra Iyanla Vanzant często powtarza, że każda nasza relacja z drugim człowiekiem jest odbiciem relacji, jaką mamy sami ze sobą. Jasno stąd wynika, że im lepiej poznamy siebie, im bardziej się ze sobą zintegrujemy, tym lepszą i zdrowszą relację mamy szansę zbudować z właściwą osobą (bo warto pamiętać, że nie musimy jej budować z każdym). Ogromny bunt budzą we mnie bajki dla dzieci zasiewające w małych dziewczynkach pomysł, że jakiś książę na białym koniu przyjedzie i odwali za nie całą robotę – to nie jest prawda. Prawdą jest to, że każdy swojego księcia czy swojej księżniczki powinien szukać w sobie – mamy w środku wszystko, co jest nam potrzebne do bycia szczęśliwym. Brak nam jednak tego, co mogłoby uszczęśliwić kogokolwiek innego. Działa to rzecz jasna w obydwie strony. Wiem, że ta prawda w wielu budzi sprzeciw i niezgodę. Przecież każdy z nas jest w stanie wymienić co najmniej kilka osób, które są dla niego niesłychanie ważne, cenne i na których mu zależy. Oczywiście, ale są one jedynie lustrami dla nas samych.
Kiedy mój partner pół żartem pół serio wyznał, że na pierwszym miejscu stawia siebie, a dopiero na drugim mnie, doświadczyłam dojmującego poczucia ulgi i radości. Dotarło do mnie, że spadł ze mnie (narzucany przez siebie samą) ciężar zadbania o jego szczęście, co z opisanych wyżej powodów jest od początku skazane na niepowodzenie. Odetchnęłam, bo poczułam, że jest w najlepszych z możliwych rękach – swoich własnych. Nie muszę ani rozumieć jego metod radzenia sobie z przeciwnościami, ani też się z nimi zgadzać. Ufam natomiast, że ma większą od mojej wiedzę o sobie, więc wybierze zawsze to, co będzie mu najlepiej służyć. Czyż to nie wspaniałe, że zamiast tracić energię na podejmowanie zakończonych fiaskiem prób uszczęśliwiania ukochanej osoby, mogę spożytkować ją na skazane na sukces uszczęśliwienie siebie samej? Po co obarczać drugą stronę czymś, czemu nie sprosta, przy okazji hodując w sobie gorycz i frustrację? Być może paradoksalnie, ale skupiając swoją uwagę na sobie (a drugą stronę przyjmując taką, jaka jest) możemy być dla siebie nawzajem najlepszymi partnerami. Im mocniej kochamy samych siebie, tym więcej w nas łagodności i akceptacji dla wszelkiej inności, bo tylko naprawdę przyjmując i rozumiejąc siebie, możemy zrozumieć innych.
Oczywiście relacje międzyludzkie mają to do siebie, że nie sposób uniknąć nieporozumień czy konfliktów. Jednak ich rozwiązywanie jest znacznie łatwiejsze, jeśli na samym początku uda się nam ustalić, co jest czyje. W przytłaczającej większości przypadków to, co nas w kimś drażni, to odbicie nas samych: naszych lęków, traum, wszystkiego, czego w sobie nie akceptujemy. Nauczyłam się wdzięczności za wszystko, co wywołuje moje niezadowolenie – rozumiem, że to informacja zwrotna dla mnie, nad czym powinnam w sobie popracować. Dlatego tak ważne jest w rozmowach posługiwanie się komunikatem ja – nie wyrzuty, broń Boże nie zakazy (będące zresztą formą przemocy), nie kontrola cudzych zachowań, z którymi mamy problem, lecz czułe przyjrzenie się sobie i opowiedzenie swojej prawdy: kiedy mówisz to i to (lub w taki i taki sposób), czuję się smutny/przerażony/niepewny/rozdrażniony – postaram się temu uważnie przyjrzeć, jednak póki jestem w procesie, wypracujmy, proszę, inny rodzaj komunikacji. Im większą świadomość siebie ma każdy z partnerów (uważam, że każdy dorosły człowiek powinien przejść przynajmniej jedną terapię w życiu), tym piękniejszą i zdrowszą relację mogą ze sobą nawzajem zbudować. Prawdziwym cudem jest natomiast to, że piękna, zdrowa relacja między ludźmi może też wzmacniać naszą własną relację z sobą samym.

Zaopiekuj się… sobą

Jakie mamy pierwsze skojarzenie, kiedy usłyszymy frazę „miłość rodzicielska”? Czy wyobrażamy sobie pozwalanie dziecku na jedzenie słodyczy od rana do wieczora i całkowite zniesienie limitów na czas spędzany przed ekranem telewizora/komputera/komórki czy może raczej zadbanie o jego poczucie bezpieczeństwa, zapewnienie mu stabilizacji i bezwarunkowej miłości oraz zaopatrzenie go w narzędzia, które pomogą mu poradzić sobie w każdej sytuacji? Prawdopodobnie przytłaczająca większość wybierze odpowiedź drugą. Dlaczego więc tylu osobom sformułowanie „miłość własna” ciągle przywodzi na myśl folgowanie sobie, skupienie na przyziemnych przyjemnościach, egoizm, hedonizm? To dla mnie jedna z większych zagadek. Mądra miłość zakłada troskę i skupienie się nie tyle na tym, czego w danym momencie chcemy, ale czego faktycznie potrzebujemy, co nas rozwija. Jeśli nie jesteśmy ze sobą zintegrowani, nie mamy do tej podstawowej o sobie wiedzy dostępu.
Wyobraźmy sobie taką abstrakcyjną sytuację, choć wbrew pozorom uważam, że to naprawdę świetny przykład. Dwie kobiety – siostry lub przyjaciółki, w dodatku sąsiadki – łączy niezwykle silna więź. Spędzają ze sobą dużo czasu, a każda z nich ma maleńkie dziecko. Załóżmy na potrzeby przykładu, że są samotnymi matkami. Wspólnie wychodzą na spacery z wózkami, dzielą się doświadczeniami, wspierają w trudnych chwilach. Niekiedy jedna podrzuca swojego maluszka drugiej, by móc przez chwilę odetchnąć. Druga też może zawsze liczyć na rewanż. I teraz pytanie, które zapewne większości wyda się (mam nadzieję) niedorzeczne:
- Skoro są ze sobą tak blisko, a czasem nawet wymieniają się opieką nad niemowlakami, to właściwie czemu się nie zamienią dziećmi na stałe? W sumie niewiele się zmieni, nadal będą mieć dużo kontaktu z własnym dzieckiem; właściwie wyjdzie prawie na to samo.
Chyba nikomu taki pomysł nie przyszedłby do głowy. Nawet nie będziemy się trudzić, by znaleźć logiczne argumenty przemawiające na jego niekorzyść. Nasze dziecko to tylko i wyłącznie nasza (i jego drugiego rodzica) odpowiedzialność. Czemu więc tak szybko i łatwo oddajemy samych siebie innej osobie w relacjach romantycznych? Osobie, która mimo najszczerszych chęci nie ma ani kompetencji, ani wiedzy, by wykonywać za nas naszą pracę. Czemu też tak ochoczo wchodzimy w role, które nie są nasze? Partnerstwo to nie matkowanie, kontrolowanie i zmienianie drugiej osoby na własną modłę – partnerstwo to zaufanie i dawanie wolności. A – jak powtarzam i będę powtarzać do znudzenia – zdrowy związek to dwie całości.

Stawanie się lepszym sobą

Pewnym paradoksem jest to, że na ogół obserwując ludzi, za punkt wyjścia bierzemy to, kim człowiek do tej pory był, a kiedy pod wpływem jego pracy nad sobą dostrzeżemy w nim pozytywne zmiany, na ogół myślimy: „zmienił się na lepsze”. Tymczasem jest na odwrót – im więcej dobra w sobie odkrywamy, tym bardziej się nie tyle zmieniamy, co przybliżamy do najprawdziwszej esencji siebie samych. Esencja każdego z nas jest inna, ale im bardziej ją odkryjemy, tym bardziej będziemy szczęśliwi zarówno my sami, jak i całe nasze otoczenie. Jednak wybór należy tylko i wyłącznie do nas.

P.S. Na deser zaserwuję dziś właśnie wcale nie piosenkę tytułową, ale „I Am Light” Indii.Arie. To pozornie bardzo prosty utwór, będący rodzajem modlitwy i afirmacji (poniżej zamieszczam swoje tłumaczenie tekstu).
jest wypełniona światłem
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Jestem zdefiniowanym bóstwem
Jestem mieszkającym we mnie Bogiem
Jestem gwiazdą,
częścią tego wszystkiego
Jestem światłością

P.S.2 Wszystkich żywo zainteresowanych tym tematem odsyłam do zobaczenia przynajmniej tych trzech filmów:







