Od przyjazdu do Zakopanego stałam się pełnoetatową panią domu oraz na drugi etat niewolnicą Izaurą. Trochę żartuję, ale tylko trochę. Szykowanie sobie backgroundu, miękkiego lądowania i zabezpieczenia finansowego, by móc za grosze (lub nawet – z czym się liczę – za darmo) wykonywać swoją posługę w Świetlicy Biblioteki Społecznej „Przyjazne Pomorze” w Gdańsku, wymaga poświęceń. Więc pracować, pracuję, ale nieodpłatnie, licząc, że w najbliższej przyszłości przyniesie to długo oczekiwane plony. Jednak ponieważ pracuję nie do końca ruszając się z domu, mam też więcej czasu na gotowanie, w czym się rzeczywiście artystycznie spełniam. W Gdańsku bardzo doskwiera mi brak kuchni (mam nadzieję, że już kolejny sezon letni się pod tym względem zmieni), za to w zakopiańskim domu, posiadającym w dalszym ciągu moją ukochaną kuchnię Jednopalnikową z piecem, mogę się kulinarnie wykazać.
Zrozumiałam, że gotowanie jest moim językiem miłości. Że uwielbiam ludzi zarówno karmić, jak i uwodzić smakiem. Zależy mi nie tylko na tym, żeby byli najedzeni, ale też, żeby byli wniebowzięci, bo jedzenie może być niesamowitą rozkoszą. I nie chodzi tu o tworzenie kulinarnych towarów luksusowych. Ostatnimi czasy nie ma w moim gotowaniu mowy o jakichś drastycznie drogich czy niespotykanych składnikach. Chodzi wyłącznie o wyobraźnię, pomysł, smak i serce, a im taniej, tym lepiej!
W tym roku Święta pod kątem kulinarnym wyszły fantastycznie. Wszyscy byli szczęśliwi, więc prawdopodobnie prze(w)pisy na niektóre z dań wrzucę tu niebawem. Zacznę od tego na deser, który okazał sięhitem – mianowicie na blok czekoladowy. Deser, który pewnie wiele osób robi. Ja zapragnęłam spróbować swoich sił i oczywiście bez przepisu, metodą prób i błędów, sprawdzałam, co jest rozwiązaniem dobrym, a co gorszym. Przed Świętami przygotowałam swój pierwszy blok, na Święta drugi, na Sylwestra trzeci, a po wyjeździe wszystkich gości czwarty. Czy za każdym razem odrobinę zmieniałam składniki i proporcje? Oczywiście tak, ale poproszona właśnie o przepis przez kolejne zachwycone nim obdarowane osoby, pomyślałam, że już mi się skrystalizował, więc może warto puścić go, mówiąc szumnie, w świat.
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI: Wszystkie składniki dostaniemy w Biedronce!
– kostka margaryny do pieczenia (np. Tortowej)
– niecałe 2 szklanki cukru – 5 łyżeczek kakao
– 0,5 szklanki mleka
– 2 tabliczki czekolady deserowej Allegro
– tabliczka czekolady mlecznej Allegro
– 4 łyżki mleka w proszku (ten składnik można pominąć)
– 75 g migdałów blanszowanych w płatkach (0,5 opakowania)
– 100 g wiórków kokosowych (0,5 opakowania)
– herbatniki Petit Beurre (Bonitki)
fot. Marianna Patkowska
PRZYGOTOWANIE:
fot. Marianna Patkowska
W małym garnku rozpuścić margarynę i dodać do niej cukier. Cały czas mieszając, wsypać kakao, a potem dolać mleko. Po chwili zacząć dodawać kawałki czekolad, powoli, mieszając. Na samym końcu, kiedy czekolady się rozpuszczą, dosypać mleka w proszku (jeśli nie mamy tego składnika, również nie ma problemu). Wszystko wymieszać tak, by stanowiło jednolitą masę, a potem przelać do miski, do której dodamy płatki migdałów, wiórki kokosowe i kilka startych w rękach jak najdrobniej herbatników (ja ścierałam ok. 7, 8 herbatników). Wszystko dokładnie i porządnie wymieszać. Formę do pieczenia ciasta wyłożyć papierem do pieczenia, a na dole poukładać herbatniki. Jeśli nie wypełnią całe przestrzeni, można dołożyć kawałki herbatników, żeby zrobić z nich spód. Na herbatniki wlewamy naszą czekoladową masę i na samej górze również układamy herbatniki tak samo, jak na dole. Całość studzimy. Jak będzie zimna, wkładamy na noc do lodówki.
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę swój cover znakomitej piosenki okolicznościowej Sii – „Death By Chocolate”.
fot. Marianna Patkowska
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Pierwszy dzień każdego kolejnego roku (który właśnie w momencie pisania przeze mnie tych słów, powoli mija) ma w sobie jakąś magię. Choć to całkowicie umowne, niemal namacalnie czuję, jak bardzo jest niezapisaną kartą; jak bardzo nowym rozdaniem. Spokój, brak presji, wyzerowanie licznika. Początek. I niby wiem przecież, że takim samym początkiem jest każdy pierwszy dzień miesiąca czy tygodnia, że jest nim każda kolejna godzina, minuta czy sekunda; wiem to, ale właśnie pierwszy dzień stycznia ma dla mnie urok rozpakowywanej bombonierki. Rozpakowywanie każdej kolejnej czekoladki cieszy mnie już mniej. Może dlatego, że niesie ze sobą ciężar refleksji o nieuchronnym końcu przyjemności – o policzalności czekoladek.
fot. Bożena Szuj
PodsumowanNie inNe od innych
fot. Bożena Szuj
Dotychczas na blogu trzymałam się przyjętej raz formuły, w którą włożyłam wszystkie swoje podsumowujące mijający rok wpisy – mianowicie ze wszystkich wpisów od stycznia do grudnia mijającego roku wybierałam z każdego miesiąca jeden z jakichś powodów dla mnie najważniejszy i linkowałam go, żeby Czytelnicy mogli do niego wrócić, bądź przeczytać go po raz pierwszy. Nie kierowałam się statystykami i popularnością wpisów. Kierowałam się swoim stosunkiem do publikowanych tekstów. Starałam się, żeby z każdego miesiąca wybrać tylko jeden wpis, ale życie pokazało, że czasem jeden to za mało. W tym roku mogę uczciwie przyznać, że każdy wpis był dla mnie na równi tak samo ważny. Oczywiście, że inny ciężar mają teksty będące recenzjami książek, filmów czy seriali, inny przepisy kulinarne, a jeszcze inny wpisy podróżnicze (w tym roku greckie), językoznawcze czy w końcu te o zabarwieniu psychologiczno-filozoficznym, traktujące o mojej najważniejszej podróży – tej w głąb siebie. Z tego też powodu w poprzednich latach w kolejnych podsumowanNiach roku brałam pod uwagę tylko wpisy z tej ostatniej kategorii. Nie dlatego, żeby inne były mniej ważne, ale żeby zobaczyć pełen obraz swoich własnych zmian. Żeby zrozumieć, czym mijający rok dla mnie samej był. Dziś patrzę na całość. W ubiegłym roku napisałam zaledwie trzydzieści sześć wpisów; wbrew być może pozorom – niedużo. Każdy jednak był dla mnie niesamowicie ważny. To nie tak, że w latach bardziej płodnych, pisałam o niczym. Dziś z pewnością piszę dużo dłuższe i przez to pewnie też bardziej wymagające teksty. W mniejszej liczbie wpisów zawieram to, co kiedyś zawierałam w liczbie zdecydowanie większej. Tak czy tak, od ilości zawsze bardziej ceniłam jakość. Mam nadzieję, że ta moich Czytelników satysfakcjonuje.
fot. Bożena Szuj
Jaki był dla mnie rok 2023?
fot. Bożena Szuj
Przede wszystkim – wymagający. Trafiłam w końcu – po licznych perturbacjach – na trzymiesięczną terapię na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, która niesłychanie dużo zmieniła w moim życiu, w moim postrzeganiu siebie i swoich relacji. Jej efekty widzę cały czas, a jeśli ich nie dostrzegam, to przekonują mnie o nich przyjaciele z terapii, z którymi utrzymuję kontakt. Jestem absolutnie przekonana, że gdyby każdy człowiek choć raz przeszedł w życiu porządną terapię, nawet krótką, świat byłby całkowicie innym, lepszym miejscem. Wszelkie toksyczne zachowania biorą się wyłącznie z naszej niewiedzy o nas samych. Z nieświadomości tego, co nami powoduje. Z niewiedzy o naturze ludzkiej, z nieznajomości podstaw psychologii (których, nota bene, powinno się uczyć w szkole, co byłoby dużo bardziej przydatne niż wiedza o budowie pantofelka). Czy poszłam na trzymiesięczną terapię i jestem cudownie uleczona? No nie. Być może nawet jestem leczona źle, co wkrótce – mam nadzieję – się wyjaśni. Jednak właśnie dzięki głębokiemu wglądowi w siebie, obserwacji siebie w grupie, często niezwykle trudnym i bolesnym odkryciom, które przeżywałam i które nadal nie są wygodne, umiem dziś powiedzieć swojej lekarce, jakich badań potrzebuję, co mi się w moim leczeniu nie podoba, a nawet – jeśli zajdzie taka potrzeba – zmienić ją na inną. (Jeszcze kilka lat temu nie umiałam odejść od swojego przemiłego psychiatry, bo podczas naszych spotkań cieszył się, że jestem jedną z niewielu osób na Podhalu, z którymi może ponarzekać na PiS, a ja… nie chciałam mu robić przykrości, odchodząc… choć nie byłam zadowolona z jego leczenia.) Oczywiście byłoby idealnie, gdybym umiała jeszcze wprowadzić w życie swoją wiedzę na temat zachowań toksycznych. Umiałabym wtedy objąć czułością najbliższych, traktujących mnie źle. Rozumiejąc, że ich toksyczne zachowania biorą się z braku sterapeutyzowania i nieleczonego lęku, wykrzesałabym z siebie troskę i współczucie. Jednak nie mam w sobie jeszcze tyle siły i spokoju. Kiedy coś mnie kąsa – uciekam, żeby nie bolało. I jest to całkowicie inne zachowanie niż wcześniej. Wcześniej walczyłam po omacku, ale nie uciekałam. Terapia i autoterapia jest procesem. Na pewno za jakiś czas znajdę się gdzie indziej. Zajdę dużo dalej. Z drugiej strony ciągle jest we mnie natrętna myśl, że naprawianie relacji nie polega na tym, że jedna osoba bierze na siebie cały trud własnej terapii, rozdrapywania swoich ran, dogłębnego zrozumienia siebie i swoich mechanizmów obronnych, a druga pozostaje taka, jaka była i czeka na to, aż ta pierwsza zacznie praktykować Zen. Nasza terapia jest nasza. Oczywiście, ułatwia nam relacje – zarówno te stare, jak i pomaga zbudować nowe. Ale to są profity dla nas, nie dla innych. Jeśli inni na tym skorzystają – super! Jednak nie zastąpi im to ich własnej terapii.Fakt, że rozumiemy, czemu ludzie bywają toksyczni nie zwalnia ich z odpowiedzialności za tę toksyczność. Zdrowie psychiczne było więc dla mnie w tym roku niezwykle ważne. Utworzyłam na blogu nawet specjalną kategorię „Zdrowie psychiczne”, w której znalazły się wszystkie napisane dotychczas teksty na ten temat.
Kolejną utworzoną w mijającym roku kategorią była powstała w maju kategoria „nNadmorsko”. Umieściłam w niej wszystkie wpisy, które powstały w Trójmieście (np. wszelkiego typu recenzje, które pisałam, żyjąc w Gdańsku), ale też te powstałe w Trójmieście i traktujące o moim życiu nad morzem. Od momentu wyjazdu postanowiłam opisywać każdy swój nadmorski miesiąc, trochę w formie zapisków czy pamiętnika. Opisywałam przeróżne perypetie (a było ich sporo, zwłaszcza w czerwcu), kolejne swoje prace, aż w końcu raj, jakiego zaznałam w fascynującej Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” stworzonej przez niesamowitego Jana Urbanika. Biblioteka posiada swoją Świetlicę dla dzieci i praca w niej – a warto wspomnieć, że Szefowi przyświeca myśl Korczaka – była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Uświadomiła mi też, co tak naprawdę jest moim powołaniem i czemu powinnam się oddać: kontaktowi z dziećmi i pracą nad kształtowaniem ich. Cały pobyt nad morzem zmienił mi wektory. Stało się dla mnie jasne, że należę do tego miejsca. Choć już od dwóch lat powtarzał mi to Tymon Tymański, dopiero podczas lata 2023 roku zrozumiałam to z całą siłą. Powrót na Podhale był nieunikniony. I – żeby zbyt dużo nie zdradzić – konieczny, by móc zacząć zarabiać trochę inaczej niż dotychczas, a dzięki temu też myśleć o całkowitej przeprowadzce nad morze w przyszłości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie i dobrowolnie zapuściłam swoje korzenie tam, gdzie czułam, że powinny być. Osobliwe i niesamowite uczucie.
W ubiegłym roku odkryłam na nowo Warszawę. Nie, żebym zaczęła pałać do niej wielkim uczuciem, ale ponieważ już w niej nie mieszkam, mogłam spojrzeć nieco przychylniej na wszystkie jej przywary. Mogłam też dostrzec, jaka się przez lata stała, bo zmieniła się niebywale. Napisanie tekstu „Warszawa (nNie) da się lubić” dużo mi dało. Pomogło mi się też trochę porozliczać z tym, co dla mnie trudne, ale już zamknięte. Humor jak zwykle złagodził stary ból. Napisałam również tekst „Jakby się kto pytał, ’Franciszkańska 3’”, który spotkał się z aprobatą i dobrym słowem samego Rafała Betlejewskiego. Bardzo cenię jego opinię, bo niezwykle prężnie działa na rzecz laicyzacji Polski, ukazując nieścisłości oraz brak konsekwencji i logiki w kościele katolickim. Robi naprawdę dobrą robotę dla przyszłych pokoleń.
Przeczytałam też sporo znakomitych książek. Nie wszystkie zdążyłam zrecenzować. Na dodatek nabyłam całą masę nowych, czekających na lekturę. Myślę, że niedługo będzie można u mnie dość dużo poczytać o wartościowych i ciekawych pozycjach. Wróciliśmy też z Partnerem do oglądania ambitnych filmów i seriali. Kategoria „Recenzje filmów, seriali i sztuk teatralnych” również zaczęła się sukcesywnie zapełniać.
fot. Bożena Szuj
Czego nauczył mnie rok 2023?
fot. Bożena Szuj
Na pewno tego, że nawet w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Mam za plecami wspaniałego Mężczyznę, z którym wyznajemy te same wartości, ale na pewno różni nas stopień sterapeutyzowania. On umie odpuszczać dużo łatwiej niż ja. Równocześnie – w przeciwieństwie do mnie – potrafi powiedzieć wprost komuś, kto postępuje wobec niego nie fair, że postępuje wobec niego nie fair. I dopiero wtedy odpuścić. Ja w teorii wiem, jak trzeba, natomiast w praktyce jestem tak pospinana, kiedy ktoś traktuje mnie nie w porządku, że łatwiej jest mi pójść do sądu, jeśli mam takie podstawy (w przypadku okradania mnie przez pracodawcę w Gdańsku – miałam, dysponowałam nawet nagraniami, które z pewnością zainteresowałyby Inspekcję Pracy) niż powiedzieć mu w twarz, że przekroczył pewną granicę. Dlatego na pewno całkowicie przełomowe było dla mnie spotkanie się z byłym pracodawcą zanim skierowałam swoje kroki do Inspekcji Pracy. Miałam nawet (naiwna ja) wyrzuty sumienia, że bez uprzedzenia przyjechałam z Partnerem. Jednak szef też wziął ze sobą dwie menedżerki i po przebiegu rozmowy wiem już, że zjedliby mnie wszyscy żywcem, używając wszystkich możliwych manipulacyjnych taktyk. Od chwalenia mnie, jako pracownika, przez dziwienie się, że byłam taka miła, a dziś śmiem mieć roszczenia, by byli wobec mnie uczciwi, po zawstydzanie, że „gdyby wiedzieli, że jestem niestabilna psychicznie, nigdy by mnie nie narazili na tak stresującą pracę” (co nota bene również kwalifikuje się do Sądu Pracy). Powiedziałam szefowi prosto w twarz, że mówi piękne i okrągłe zdania, co nie zmienia faktu, że mnie okrada. Czekałam na ten moment, żeby móc mu wtedy spojrzeć w oczy. Tylko obecność Partnera mi to umożliwiła. Wierzę w ludzi, więc wierzę, że ta sytuacja komuś otworzy oczy na to, że nie wolno wypisywać w umowie z pracownikiem byle czego. Ale to ten moment, kiedy trzeba odpuścić. Osiągnęliśmy swój cel – wszystkie moje podatki zostały odprowadzone zgodnie z prawem i prawdą. Ile druga strona z tego doświadczenia weźmie – to już nie moja sprawa.
Rok 2023 nauczył mnie też… proszenia o wsparcie. Założyłam swój profil na buy coffe to, umożliwiając tym samym chętnym Czytelnikom zasilanie mojego konta drobnymi kwotami wirtualnych kaw. Zainicjowałam swoje istnienie na buy coffe to wpisem „Sprawy materialne”, w którym szczegółowo wyjaśniłam, czemu odważyłam się poprosić o dobrowolne datki. Czy kiedy je zaczęłam dostawać, zwłaszcza od tych samych osób po kilka razy, przygniotły mnie wyrzuty sumienia? Tak. Czy za każdym razem, wklejając pod wpisem prośbę o wsparcie, czuję się jak nieuczciwy żebrak? Również tak. Jednak na terapii dowiedziałam się, że moim mechanizmem obronnym jest poczucie winy. Od kiedy to wiem, umiem się nieco bardziej zdystansować. Wyrzuty sumienia są powodowane poczuciem winy, a to u mnie często pojawia się dosyć nieadekwatnie do sytuacji. Zrozumiałam, że mam prawo prosić o pomoc, a każdy, kto postanowi dać mi te 8, 15 czy 25 zł lub jakąkolwiek inną kwotę, nawet kilkakrotnie, ma swoją własną wolną wolę i robi to bez przymusu. Nie mam takiej mocy sprawczej, by kogokolwiek zmusić do wspierania mojego pisania (blog nigdy nie stanie się płatny), więc czemu odbieram swoim cudownym Wspierającym (którym z tego miejsca gorąco dziękuję za każdą złotówkę!) sprawczość wspierania mnie, czując automatycznie, że pewnie coś na nich wymusiłam? To ten mój problem, który muszę regularnie rozwiązywać krok po kroku. Ale cieszę się, że już zdaję sobie z niego sprawę i nie przerzucam swoich ograniczeń na innych. Uczę się przyjmować wsparcie i pomoc.
Kolejną nauką płynącą z mijającego roku jest ta, że ludzie i relacje z nimi ulegają zmianom. I że to jest ok. Dorastałam w poczuciu, wynikającym trochę z mojej histrionii, a trochę z wpojonych mi tradycyjnych katolicko-konserwatywnych przekonań, że drugi człowiek jest nam dany raz na zawsze. Że się odnajdujemy, dopasowujemy (w relacjach romantycznych heteroseksualnych, tak jakoś zawsze łatwiej kobiecie dopasować się do mężczyzny, dziwnym trafem) i mamy tak w tym trwać do końca świata i jeden dzień dłużej. A prawda, której nie dostrzegałam, jest taka, że się zmieniamy. Każdego dnia dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy, możemy na przestrzeni lat kompletnie zmieniać swoje pragnienia, cele, a nawet światopogląd. I w relacji dwóch osób, każda z nich się zmienia, ale na własnych zasadach, w swoim własnym tempie, w oparciu o własną wiedzę o sobie, a więc każda zmienia się inaczej. Co za tym idzie zmienia się też cała relacja, bo budujące ją dwie osoby powoli przekształcają się. I jest całkowicie naturalnym, że możemy osiągnąć taki punkt, w którym zaczniemy kwestionować sens kontynuowania relacji. Nie ma jednej dobrej recepty. Nie zawsze prawdą jest, że trzeba przetrzymać gorszy czas, by relacja stała się później lepsza niż kiedykolwiek. Nie zawsze też prawdą jest, że warto się poddać bez jakiejkolwiek pracy, a za zakrętem nie czeka na nas dużo lepszy wymiar naszego związku. Jedyne, co jest pewne, to nieustająca zmiana. Zmiana każdego z nas, zmiana okoliczności, zmiana tego, co nas otacza. Można podejmować decyzje, które nas umocnią w relacji. Ale te decyzje zakładają codzienną, nieraz żmudną pracę u podstaw. Nie chcę, żeby mój Partner się mną znudził, żeby czuł się ze mną źle, żebym go w jakikolwiek sposób ograniczała, żebym stawała na drodze jego samorozwoju. Nie chcę też sytuacji, w której ja sama poczuję się w tym związku przytłoczona. Ale żeby do tego nie doszło, codziennie każde z nas wkłada pewną pracę w zdrowy niezachwiany kontakt z samym sobą, w zdrowy kontakt ze sobą nawzajem oraz w rozmowy o własnych uczuciach i potrzebach. Jeśli to w jakimś momencie okaże się niewystarczające, a relacja zacznie nas ograniczać, a nie budować, będziemy na bieżąco podejmować w oparciu o tę wiedzę decyzje. Jednak robimy dziś wszystko, by każdy nawet najmniejszy dyskomfort złapać, przepracować i ostatecznie zlikwidować. Ale relacje w życiu są różne. Nie zawsze zbudowane na zdrowych fundamentach. W mijającym roku pożegnałam kogoś bardzo bliskiego. Mężczyznę, którego uważałam za swojego mentora, przyjaciela, ważną męską figurę, potrzebną mi zwłaszcza po śmierci taty. Kochałam go i kocham nadal miłością platoniczną, mocną, piękną, lekką. Zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce. Myślałam, że będzie w nim już na zawsze. Jednak postanowił inaczej. W pewnym momencie po prostu odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie wytłumaczył mi, choć wielokrotnie o to prosiłam. Pozostało mi to przyjąć. Dopiero w tym roku, trzy lata od utracenia go, poczułam się w pełni gotowa na zaakceptowanie jego decyzji, zaakceptowanie drogi, jaką wybrał. Poczułam się na tyle silna, by bez żalu, pretensji, czy błagania o powrót, napisać do niego o swoich uczuciach. Również tych trudnych. Ważne było dla mnie, by list nie przybrał formy wyrzutów. Czułam, że nie mam do tego prawa, bo nie wiem, co nim kierowało. Ludzie z natury są wolni. Mają prawo do wszystkiego. Swoje granice wyznaczam ja sama i chociaż nadal za nim tęsknię, wiem, że nie potrzebuję dziś przyjaciół, którzy znikają i nie mają odwagi, by wytłumaczyć powód takiego zachowania. Zrozumiałam, że zasługuję na więcej. To czasem boli, kiedy wspominam czasy swojego własnego zagubienia i sklejania się z ludźmi traktującymi mnie w różny sposób w jedno. Smutno mi, kiedy myślę o tym, na ile złego pozwalałam innym, ale też smutno mi, że z drogi samoświadomości nie ma odwrotu. Nie wolno mi dziś zdradzić siebie i wrócić w układy, które były raniące, pełne cudzego egoizmu, w których nie starczało miejsca dla prawdziwej mnie. Zaczynam powoli dostrzegać, że można kochać, nie nosić w sobie urazy, życzyć szczerze jak najlepiej, ale też nie chcieć kogoś w swoim otoczeniu. Nawet, kiedy się równocześnie za nim tęskni. Piszę rzecz jasna nie tylko o swoim byłym mentorze, on mi pomógł zrozumieć moje wcześniejsze mechanizmy, z których powoli i nie bez bólu wychodzę.
fot. Bożena Szuj
Sylwester i frajerwerki
fot. Bożena Szuj
O trudach, jakie niosą ze sobą Święta spędzane w dużych rodzinnych gronach, pisałam w grudniu w tekście„Jak przetrwać Święta”. Choć sama od lat przygotowuję je dla garstki najbliższych, to nawet miłe kameralne spotkania z bliskimi mają pewien ciężar, w którym mieści się na ogół pokoleniowa trauma. To zawsze próba, na jaką wystawiana jest nasza autoterapeutyczna praca, a nieraz również cierpliwość. Jednak lekcja, jaką możemy wyciągnąć nawet z sytuacji nie zawsze wygodnych, jest czymś naprawdę cennym. Dowiadujemy się sporo o sobie i tylko od nas zależy, czy zrobimy z tego użytek.
Cudowną niespodziankę zrobiła nam nasza wspaniała Koleżanka z Gdańska, z którą podczas pobytu tamże, spotykaliśmy się regularnie dwa razy w tygodniu: w poniedziałki w Boto, a w piątki lub czasem soboty u niej w domu. Półtora roku temu – bo to już nie pierwszy sezon naszych zażyłości towarzyskich – opisywałam nasze spotkania tak:
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.
Niespodzianka Koleżanki polegała na tym, że… z pewną nieśmiałością dała się namówić na przyjazd do nas na Sylwestra. Namawialiśmy szczerze, bardzo chcąc spędzić ten czas wspólnie, natomiast nie do końca wierzyliśmy, że do tego finalnie dojdzie. Cudowną wiadomością była więc dla nas ta, że się zdecydowała! Jej pobyt miał tylko jedną wadę – był za krótki! Ale lepszy krótki wspólny czas niż żaden. „Sylwester marzeń” zamieniony niepostrzeżenie w „Sylwestra z Dwójką” okazał się dużo mniej nieznośny (a mamy go tuż pod oknami) niż te sprzed lat. Prób było mało, w dodatku były dość ciche, podobnie zresztą jak sam Sylwester. Mogliśmy więc szybko zagłuszyć go własną muzyką i w spokoju oddać się naszej ulubionej planszowej grze iKnow. Udało mi się ją po raz pierwszy w życiu wygrać, co zaskakujące, bo przecież na ogół I don’t know… Fakt faktem, punkty zdobywa się tu nie tylko za wiedzę, ale też dobre obstawienie czyjejś wygranej, jednak wiedziałam podczas gry więcej, niż bym przypuszczała (zwłaszcza wnioskując po przebiegu gier poprzednich). Mieliśmy wszystko – dobrą muzę, fajną grę, własne towarzystwo, mnóstwo humoru, dużo alkoholu, którego w sumie wypiliśmy mało, no i zatrzęsienie jedzenia, które przygotowałam.
Zasmuca mnie jednak, jak co roku, używanie fajerwerków. Najbardziej osłabiają mnie argumenty, że ludzie je lubią. Też jako dziecko je lubiłam. Nadal potrafię docenić ich piękny rozprysk na niebie. Jednak od kiedy wiem, jak bardzo boją się ich niektóre zwierzęta, nie potrafię czerpać z nich przyjemności. (Zresztą nawet kiedy nie posiadałam tej wiedzy, nie przyszło mi do głowy, żeby wydać na coś takiego pieniądze ponoć astronomiczne i strzelać. Znając moją zręczność, na pewno nie miałabym dziś już żadnego palca.) Najbardziej poruszył mnie filmik z Równi Krupowej, gdzie odbywa się Sylwester, na którym widać było kompletnie zdezorientowane łanie biegnące na oślep. Choć Równia nie jest Tatrzańskim Parkiem Narodowym, daniele i łanie ją zamieszkują. Hałasy i wybuchy muszą być niewyobrażalnym stresem dla dzikich zwierząt. I nie potrafię zrozumieć, jak, posiadając już na ten temat wiedzę, niektórzy po prostu „lubią fajerwerki i ch…j”. Nie przetłumaczysz. To przecież postawa małego dziecka. Ono chce i tupie nóżką, póki nie dostanie. Nie rozumie jeszcze swojej przynależności do większej społeczności. Nie tylko ludzi, ale też zwierząt. W komentarzach pod artykułami czy postami amatorzy fajerwerków prezentują swoje sztywne przekonania pełne pogardy dla zwierząt, które „mogą przecież łyknąć leki na uspokojenie” (zwłaszcza łanie – w sumie z Równi mają blisko do apteki). Czy człowieczeństwa nie poznaje się właśnie po stosunku do braci mniejszych? Mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia. Niech więc ten nowy rok nauczy nas empatii, troski o tych, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie samych, ale też buntu i zdecydowanego reagowania na zachowania złe i aspołeczne. Nie mamy wpływu na innych, ale mamy na siebie. Zacznijmy więc od siebie!
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser łączę piosenkę, o której sobie przypomniałam dopiero podczas Sylwestra. Internet nie udźwignął natłoku przyjezdnych i odmówił współpracy, więc włączyliśmy różne stare wgrane na dysk playlisty. Po Jamiroquai przyszła kolej na Moloko i Róisín Murphy. Jest to artystka totalna, którą kocham totalnie. Wszystko co robi jest znakomite, więc nie pokuszę się nawet o wybranie jednego utworu. Po prostu przypomniałam sobie o energetycznym „Ruby Blue”, więc niech wystąpi dziś w roli deseru.
Wielkimi krokami zbliżają się Święta Bożego Narodzenia; potem Sylwester i cały okres karnawału. To czas, w którym część z nas czekają spotkania z bliskimi w nieco większym rodzinnym lub przyjacielskim gronie. I choć nadal niezmienNie moja definicja tłoku to:
więcej niż dwie osoby, wliczając w to mnie
– moja niezmienNa definicja tłoku
jednak dziś mam na myśli naprawdę duże zgromadzenia, w których bierze udział od kilku do kilkunastu albo – o zgrozo! – kilkudziesięciu osób, z którymi spotykamy się tylko ten jeden raz w roku. Jako dorosła, bardziej już świadoma siebie kobieta, dopasowałam okoliczności do własnych potrzeb: Święta spędzam od lat w kameralnym gronie, co bardzo sobie chwalę. Tyle razy też odmawiałam pojawienia się na większych imprezach, że przestałam być na nie w końcu zapraszana. Jednakże jako weteranka wielu dużych Wigilii, kilku Wielkanocy z rozmachem (żeby nie powiedzieć, jajem) oraz trzydziestu czterech „Warszawskich Jesieni” (które też zawsze przypominały mi wielkie rodzinne spotkania) i tym samym uczestniczka niezliczonych sytuacji niezręcznych dojrzałam do napisania krótkiego poradnika. Poradnika dla tych, którzy są, jak ja, obsesyjno-kompulsywnymi histrionikami, cudnymi wysokowrażliwcami, czy też wszelkiego typu zdiagnozowanymi lub niezdiagnozowanymi outsiderami czekającymi jak na ścięcie na ten obfitujący w konieczność bratania się z bliźnimi w nieznośnych dawkach czas. Jak wszyscy wiemy, nie ma nic bardziej przerażającego! (Normalsi mogą sobie z powodzeniem darować czytanie tego tekstu.) Wygrzebałam się na chwilę z depresji i coraz bardziej niepokojących objawów ADHD, wbiłam w stylówkę à la lata 30. i postanowiłam się dziś na blogu trochę zabawić.
fot. Bożena Szuj
Oczekiwania vs. rzeczywistość
fot. Bożena Szuj
Wbrew pozorom to wcale nie jest tak, że nie lubię dużych ludzkich spędów. Na swój sposób lubię i nawet kiedy jeszcze byłam na nie zapraszana, za każdym razem się z tego powodu cieszyłam, a potem za każdym razem byłam nimi dość szybko rozczarowana. Problem stanowiło na pewno moje nadwydajne nastawienie i niedopasowanie do obowiązujących norm. W swojej naiwności myślałam, że skoro tak napędza mnie intymny, głęboki kontakt z drugim człowiekiem w liczbie jeden, to spotkanie w grupie będzie takim samym intymnym kontaktem pomnożonym przez liczbę osób, z którymi się spotkam. Oczywiście nic bardziej mylnego. W zamian był natomiast festiwal arcyciekawych poglądów na temat pogody, którą wszyscy zza okna moglibyśmy z powodzeniem zobaczyć i pominąć milczeniem, był przegląd wyświechtanych fraz z zakresu: polityki (irytujący nawet, jeśli poglądy perorujących pokrywały się z moimi), medycyny, architektury, szkolnictwa, prawa, językoznawstwa (o zgrozo!) czy muzyki poważnej (oczywiście tej do Karola Szymanowskiego; później, jak wiadomo, jest już tylko rozrywka). Uświadamiałam sobie, że to niesamowite, w jak wielu dziedzinach istnieją oklepane frazy. Wręcz niewiarygodne! I choć to odkrycie fascynowało mnie szczerze, jednak mój nieudolnie skrywany brak zainteresowania większością poruszanych tematów sprawiał, że mogłabym być odebrana, jak osoba niewychowana lub niemiła. Mogłabym… gdyby kogokolwiek zwrócił na mnie uwagę. I tak przechodzimy do jednej z najważniejszych dla mnie zasad wytrzymania dużej imprezy: milczącego olśniewania.
fot. Bożena Szuj
Milczące olśniewanie
fot. Bożena Szuj
Olśniewanie nie ma nic wspólnego z żadnym typem urody czy zewnętrznym pięknem. To jest wszak subiektywne: co urzeka jednego, może być odpychające dla drugiego. Zawsze powtarzałam, że:
Czego niedowyglądam, to dointelektualizuję,
– jak zawsze powtarzałam
ale ta zasada nie ma zastosowania na dużych imprezach, gdyż olśniewanie na nich właśnie musi być milczące. Olśniewać może absolutnie każdy („i każda”, jak z pewnością doprecyzowałaby Paulina Młynarska) bez względu na warunki. Olśniewa się ze środka – uśmiechem, gestem, znajomością swojego seksapilu i bawieniem się nim, pewnością siebie (u mnie rzeczywiście zadziałała stosowana przez dekady zasada: fake it till you make it). Olśniewanie jest zagraniem taktycznym. Nie musimy od razu olśnić wszystkich. Wystarczy olśnić z całą mocą tylko dwie osoby: tę, która jest nam najbardziej przychylna oraz tę, która jest nam przychylna najmniej. (Dziwnym trafem w moich doświadczeniach do tej pierwszej kategorii zaliczali się zazwyczaj mężczyźni, a do drugiej – kobiety.) Co zyskujemy? Po pierwsze wryjemy się w pamięć współbiesiadników i pozostaniemy w niej wcale nie jako ci, którzy po zachwytach nad padającym w grudniu śniegiem, umieli wykrztusić z siebie jedynie:
– Tak. Jest… grudzień.
lub w ramach small talku wypytywali kurtuazyjnie kuzyna po medycynie:
– A mógłbyś opowiedzieć coś więcej o sekcji zwłok? Gdybym dostała drugie życie, z pewnością zostałabym patologiem sądowym.
Lecz jako… intrygująca tajemnica. Dlatego z próbą olśniewania w moim przypadku koniecznie musi iść w parze milczenie. Przemyślana stylówka, atrakcyjne szpilki, dobrze dobrany makijaż, dekolt i starannie wypracowane wrażenie, że pod tą powłoką (i cielesną, i materiałową) kryje się coś, dla czego warto stracić głowę. Nie twierdzę rzecz jasna, że dla niespełnionej patolożki sądowej nie można było by, jednak zarówno zapach rozkrajanego na stole operacyjnym nieboszczyka, jak i przegranego zawodowego życia nie jest tym, z czym chciałabym się olśniewając, kojarzyć.
Po drugie zaś, pozostając w pamięci innych już nie jako weirdo, a coś na kształt cichego wampa (czy też, najchętniej, obiektu pożądania) zyskujemy większe szanse na zauważenie, a dzięki temu przepustkę do świata, w którym albo po raz kolejny nie zostaniemy już zaproszeni, albo zostaniemy zaproszeni, ale przestaniemy być wciągani w przerażające konwersacje zbiorowe. Oba te światy są wspaniałe, więc gra jest warta świeczki.
fot. Bożena Szuj
Odejście na stronę
fot. Bożena Szuj
W przebywaniu wśród większej liczby osób najbardziej ekscytujący jest ten moment, w którym znajdziemy się sam na sam z najchętniej jednym lub kilkoma uczestnikami imprezy. Sytuacją temu sprzyjającą jest wspólne oddawanie się nałogom. Na eleganckich przyjęciach wąchanie kleju raczej odpada, podczas Wigilii uprawianie nałogowego seksu lub obżarstwa jest odrobinę niestosowne, na spotkaniach rodzinnych narkotyki czy leki nie cieszą się dobrą sławą, a co do alkoholu – nałogowcy ukrywają swój alkoholizm pijąc na widoku za przyzwoleniem wszystkich udających, że o ich nałogu nie wiedzą, więc pozostają tylko stare, wypróbowane ohydne papierosy; fajki popularne już chyba tylko w krajach ściany wschodniej (nie mylić z Popularnymi). Jednak jeśli bardzo chcemy się wyrwać z tłumu, musimy dokonać wyboru. Właściwie zarówno palacze, jak i niepalący wzbudzają moją irytację, jako ludzie zaszufladkowani. Sama palę tak sporadycznie (niemal wcale), żeby nie można mnie było nazwać osobą palącą, jednak nie przestaję palić całkowicie tylko po to, by nie zakwalifikować się do grona osób niepalących. (Oczywiście z dwojga złego wolę tych drugich – przynajmniej mniej śmiecą.) Wyjście na dymka po pierwsze daje nam możliwość legalnej ucieczki od przebodźcowania, a po drugie choć na krótką chwilę… przemówienia ludzkim głosem. Milczące olśniewanie bywa wyczerpujące. No i nietakt, z którym się możemy kojarzyć w small talkach z większą liczbą rozmówców, kompletnie znika w rozmowach kameralnych. Chyba, że nasz interlokutor nie będzie miał akurat nic do powiedzenia na temat fizyki kwantowej, kompozycji, malarstwa współczesnego, filozofii, psychologii czy gramatyki transformacyjno-generatywnej lub ewentualnie ochoty na spytki z przebiegu swojej terapii, to wtedy nasze zagajenie też może wyjść niezręcznie. Sprawdziłam, więc wiem. Optymalnie byłoby oczywiście znaleźć się wśród samych niepalących i musieć się oddalić w wypróbowanej samotności. Ewentualnie można też, jeśli gospodarze mają psa, patrząc mu głęboko w oczy, zapytać od niechcenia:
– A mogłabym go wyprowadzić na SPACER?
Wtedy ich odpowiedź nie ma specjalnego znaczenia, bo pies czeka już pod drzwiami gotowy na wieczorną sikupę, trzymając w pysku smycz. Nie ma nic przyjemniejszego niż urocze tête-à-tête z psem. Musimy jednak zawczasu zadbać o buty na zmianę, chyba że lubimy biegać (lub – umówmy się – w ogóle chodzić) w szpilkach.
fot. Bożena Szuj
Nie mogę, bo jem
fot. Bożena Szuj
Znakomitą wymówką od nieuczestniczenia w grupowych small talkach jest… jedzenie! Wszak nie wypada mówić z pełnymi ustami, więc jeśli te będą pełne przez, powiedzmy 70% naszego pobytu na przyjęciu, a 5% spędzimy na stronie (z papierosem lub psem), to 25% zostaje nam na milczące olśniewanie, które – wbrew pozorom – można z jedzeniem połączyć. Wystarczy jeść ładnie i kusząco, czyli przede wszystkim bezgłośnie, a także nie może być mowy o żadnych przedramionach na stole. Miejscem przedramion nie jest stół i choć te plebejskie zwyczaje zadomowiły się na dobre w wielu serialach i filmach, to jednak szanujmy się! Jedzmy jak kulturalni ludzie! Spożywanie ze smakiem frykasów zaserwowanych przez gospodarzy sprawi, że będziemy mieć zawsze w zanadrzu jakiś komplement dotyczący kulinarnych wiktuałów, którymi nas uraczono. Jeśli jednak komplement – ze względu na jakość jedzenia – nie przyjdzie nam do głowy, w żadnym wypadku nie mówmy tego, co się w niej pojawi! W zamian można kurtuazyjnie zapytać o przepis i nigdy przenigdy z niego nie skorzystać. (Swoją drogą odradzam pojawianie się na przyjęciach, na których źle karmią.)
Niektórych niezdrowo podnieca herb szlachecki, więc jeśli takowy posiadamy, zawsze możemy wybrać się na przyjęcie z własnym sztućcem, na którym ów herb będzie wygrawerowany i pomachać nim przed oczami zahipnotyzowanych herbofilów.
fot. Bożena Szuj: herb Jastrzębiec rodziny Mossakowskich, a więc od strony mojego dziadka ze Lwowa
Jeśli jednak spędzamy Święta (lub jakąkolwiek inną uroczystość) w rodzinnym gronie z tą częścią rodziny, która akurat herbu nie ma (u mnie to – kto by pomyślał… – górale), szastanie herbem może przynieść odwrotny skutek. Jest też trzecia możliwość – impreza z rodziną, z którą herb dzielimy. Wtedy możemy sobie wspólnie powspominać czasy naszych przodków, którzy gnębili chłopów pańszczyźnianych. W końcu nic nie zbliża tak, jak krew na rękach!
fot. Bożena Szuj
Oddanie się lekturze
fot. Bożena Szuj
Znajoma rodziców opowiadała kiedyś z przekąsem pewną przepyszną anegdotę o swoim mężu fizyku. Zaciągnięty siłą na rodzinne spotkanie w swoim akurat domu, siedział na kanapie bez słowa, pochłonięty myśleniem, po czym nagle, w samym środku rozmowy, w której brał milczący udział, zerwał się, podbiegł do biblioteczki, wyciągnął z niej jakąś książkę i zaczął ją czytać w wybranym miejscu. No, mój człowiek!
Książkom zawsze warto się przyjrzeć, bo one dużo mówią o właścicielach. Kiedy wprowadziłam się do zakopiańskiego mieszkania po (herbowym) dziadku, regały uginały się od przewodników po Tatrach, słowników, niedużego zbioru klasyki literatury oraz tomów otolarygnologii, gdyż dziadek był laryngologiem. Z ciekawością wzięłam kiedyś jeden z nich do ręki i po wyczerpującym opisie pląsawicy ocznej, postanowiłam nigdy już do nich nie wracać. Większość tej biblioteki wylądowała na strychu, natomiast sama zapełniłam nowy regał głównie książkami o psychopatach w psychologicznym i psychiatrycznym ujęciu. Książki w domach, do których przychodzę, mnie interesują. Oczywiście nie wypada myszkować komuś po regałach, ale jeśli, podziwiając bibliotekę, zapytamy, czy możemy jedną z książek wyjąć i zobaczyć, z pewnością spotka się to z entuzjazmem właścicieli. Wtedy mamy co najmniej pół godziny dla siebie w udawanym lub nieudawanym pochłonięciu książką, w zależności od jej jakości. Nikt nam raczej nie będzie przeszkadzał, bo w końcu jak tu rywalizować o atencję np. z Peiperem (którego wykorzystane na zdjęciach artykuły „Tędy” właśnie z 1930 roku kupiłam onegdaj w antykwariacie). Gorzej, jeśli gospodarze nie mają żadnych książek, ale z drugiej strony jest to doskonały powód, by się do nich po prostu nie wybrać i zostać z własną książką w domu.
fot. Bożena Szuj
Sporządzanie notatek
fot. Bożena Szuj
Kolejnym moim spostrzeżeniem jest to, że nikt nie nagabuje small talkami ludzi, którzy… sporządzają notatki! Nie jestem jednym z tych pisarzy, którzy zawsze noszą przy sobie zeszyt i wiecznie coś w nim zapisują. Ja odręcznie piszę albo szybko, albo pięknie, więc oprócz brzydkich list zakupowych lub czasem pięknych notatek, jeśli chcę się czegoś nauczyć, właściwie niemal nie piszę ręcznie. Co oczywiście nie jest dobre. Pisanie ręczne, zwłaszcza lewą ręką (jeśli jest się praworęcznym) jest znakomitym ćwiczeniem używanym w niektórych terapeutycznych nurtach. Pomaga skontaktować się z własnymi odczuciami, uwalnia emocje. Kilka razy próbowałam, ale poległam. Nie chodzi nawet o to, że lewą ręką bazgrzę, jak kura pazurem, ale o jakąś taką barierę, która pojawia się w mojej głowie; o przekonanie, że rzeczy ważne lepiej pisać na komputerze, gdzie łatwo wszystko szybko zmienić bez kreślenia i niszczenia harmonii. Ale… elegancki notes, czy choćby kalendarz warto ze sobą nosić, by móc go od niechcenia wyjąć i zanotować to czy tamto. Wyłączy nas to na chwilę z konwersacji zbiorowej i idealnie urozmaici milczące olśniewanie.
fot. Bożena Szuj
Wdzięczność
fot. Bożena Szuj
A już bardziej serio, nawet, jeśli jesteśmy introwertykami, mamy problem podczas spotkań w większej grupie i musimy wkładać sporo energii w to, żeby nasze zachowanie nie zostało odebrane za dziwne czy niestosowne, w każdej sytuacji warto praktykować wdzięczność. Jeśli duże przyjęcie rodzinne odbywa się u kogoś w domu, warto docenić to, że gospodarze poświęcili swój czas i energię na wysprzątanie swojej przestrzeni dla nas. Jeśli jedzenie, które nam podano, zostało przygotowane własnoręcznie, warto docenić, że ktoś nastał się nad garami, żebyśmy mogli zjeść coś pysznego. (A nawet, jeśli zostało zamówione – ktoś je dla nas nałożył, a potem będzie miał po nas mnóstwo zmywania.) Jeśli spędzamy dużą rodzinną Gwiazdkę i pod choinką znajdziemy też prezent dla siebie, to niezależnie od tego, czy będzie to kawa, tabliczka czekolady czy mały czekoladowy Mikołaj, warto znaleźć w sobie wdzięczność. A co za tym idzie, i jest tak naprawdę jeszcze ważniejsze, warto głośno i szczerze podziękować. Podziękować za każdy, nawet drobny gest. Myślę, że zbyt często uważamy to za naturalne, że ciocia, babcia, mama lub jakakolwiek kobieta z rodziny wychodzi z siebie i staje obok, żeby wszystkich zadowolić, podczas kiedy wcale nie musi tego robić. Uważamy, że skoro zawsze lepiła uszka na Wigilię, to jest to jej – mówiąc brzydko – psi obowiązek. Jak pisałam na początku, kameralne Święta są inne. Z kilkoma najbliższymi osobami łatwiej się umówić, kto co przywiezie, w czym ewentualnie pomoże. Dwanaście potraw to coś, czego nigdy nie przestrzegałam. Osobiście myślę też, że przy tak wielkim problemie głodu na świecie, gotowanie z okazji Świąt posiłków w tonach, a potem wyrzucanie zapleśniałych niedojedzonych sałatek, kutii czy innych rarytasów, jest czystym złem. Nie mówiąc już o kacu, jaki nas dopada, że… przygotowywałyśmy to wszystko na marne. (Liczba mnoga w rodzaju żeńskim całkowicie celowa.)
Życzę więc Wam, wszystkim swoim Czytelnikom, żebyście spędzili spokojne Święta na luzie, bez presji i przymusu, bez nadmiaru i bez wywindowanych oczekiwań wobec innych i samych siebie. Spędźcie te Święta tak, jak chcecie, z tymi, z którymi naprawdę chcecie, a jeśli będzie trzeba odbębnić jakieś przytłaczające wielkie rodzinne spotkanie, doszukajcie się powodów do odczuwania wdzięczności. I koniecznie za nie podziękujcie!
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser trochę świątecznego klimatu z epoki.
Ponieważ moje, trwające już trzy i pół roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Mam jakieś (na razie niepewne) widoki na tekstowe zamówienie. Więc już świruję, że nie wiem, czy się nadaję, czy podołam itd.
– Patkowska – uspokaja mnie Kochanek, – ale jak się Ciebie czyta i nie wie, że rozchlapujesz wodę w łazience, rozdeptujesz mnie czy przerywasz niechcący kable, to naprawdę sprawiasz wrażenie bardzo wiarygodnej i sensownej osoby 🤷♂️ 🤨🤨🤨 #AlePocieszenie #WSumie #BardzoDobre
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Muszę Ci się do czegoś przyznać – wyznaję Kochankowi.
– Dajesz!
– Wczoraj się… zakochałam. Wolałam, żebyś dowiedział się jako pierwszy ode mnie.
– No dobra, a w kim?
– W Tusku. Wiesz, zawsze go ceniłam, ale wczoraj oglądałam jakiś taki program z nim tak bardziej na luzie i po raz pierwszy zobaczyłam w nim… mężczyznę. I… tak jakoś poszło – odsłaniam się.
– Spoko. Ale jak zakochasz się w Januszu Kowalskim, to nawet nie dzwoń.
🤣🤣🤣 #NoFuckingWay #PrzedeWszystkimDlatego #ŻeJestem #Sapioseksualna
👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy na spacerach…
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Jesteśmy na Helu, szykuję się do sesji fotograficznej i chcę przebrać, ale Kochanek się oddala.
– Gdzie się oddalasz zamiast mnie zakryć? – pytam.
– Oj tam, nikt się Twoim rozbieraniem nie przejmie.
– No właśnie stoję na środku ścieżki rowerowej w samym staniku i już drugi rowerzysta jedzie zygzakiem, gapiąc się na mnie. Mnie tam to specjalnie nie robi, ale nie chcę się jutro znaleźć na pierwszej stronie „Dziennika Bałtyckiego”.
– Taaa , „Dziennik Bałtycki: Marianna i cycki”.
– 🤣🤣🤣
🤣🤣🤣#ToNaprawdęDobryTytuł #JeśliFotoreporterzyPrzegapiliToWydarzenie #MogęSięRozebraćDrugiRaz #DlaSprawy
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz, że wczoraj czytałam, że wizażysta Madonny mówi, że trzeba używać dwóch korektorów: zwykłego i pod oczy – mówię Kochankowi, kończąc nakładać korektor pod oczy i chwytając za ten drugi, – a ja o tym od dawna wiem!
– Redaktor, korektor – podsumowuje Kochanek.
🤣🤣🤣 #NicDodać #NicUjąć
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Nie mogę Ci zawsze pomagać w rozciąganiu – oznajmia Kochanek, kiedy zwijam się z bólu pleców. – Musisz sama się nauczyć rozciągać.
– No super, tylko Twój napór pomaga mi się rozciągnąć lepiej, bo nie mogę uciec, kiedy mnie boli – tłumaczę.
– No to pokażę Ci, co masz zrobić – oferuje wspaniałomyślnie Kochanek. – Najpierw… zrób mi kawę.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #ChybaMniePomylił #ZJakąśSwoją #SeksretarkąOdSiedmiuBoleści
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Kochanek wyszedł na chwilę na taras w rozpuszczonym włosie i nagim torsie. Wpatrzona w niego, wzdycham:
– 😍 Jesteś mężczyzną takim, takim…
– CZEGO zapomniałaś? – wytrąca mnie z zachwytu Kochanek, mrużąc oczy, żeby mnie lepiej usłyszeć.
– takim… niedosłyszącym 🙈
🤣🤣🤣 #KiedyProzaŻycia #ZabijaWzniosłośćChwili
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Słyszę za oknem, nie po raz pierwszy w życiu, śpiewające dzieci.
– Czy w tym domu obok jest przedszkole? – dopytuję Kochanka.
– Nie, tam jest mnóstwo dzieci, które drą ryja.
– Ale to jakiś rodzaj świetlicy? – drążę temat.
– To się nazywa „rodzina”, jak muszą to robić nie za pieniądze 🤷
🤣🤣🤣 #AMoglibyToSpieniężyć
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Męczę się z włożeniem kabla USB do kompa i stwierdzam:
– Kurczę, z kablami USB jest naprawdę jak na tym memie, że trzy razy trzeba włożyć, żeby było dobrze.
– To zupełnie jak z Tobą 🤷♂️ – zauważa Kochanek. 🤣🤣🤣 #Zboczuch #Zbereźnik #MnieŚmieszy
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ty się śmiejesz, a akurat w sekstelefonie byłabyś świetna! – stwierdza Kochanek.
– To prawda! Znajomi komplementują mój głos, a do tego dość dobrze wyczuwam ludzi. W sumie super praca! Widziałam kiedyś taki dokument o kobietach, które tak zarabiają. I wiesz, ile one w trakcie takiej seksrozmowy są w stanie zrobić w domu? Cały obiad, sprzątanie, cerowanie skarpet! – nakręcam się.
– No to raczej nie Ty – sprowadza mnie na ziemię Kochanek. – Ty byś się onanizowała.
– W sumie… Co racja, to racja 🤷♀️
🙈🙈🙈 #Multitasking #ToNieMoje #DrugieImię
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Opowiadam Kochankowi o pewnym wywiadzie i przywołanych w nim słowach Stephena Hawkinga.
– A swoją drogą – wtrącam dygresję – on podobno zdradzał żonę. Dasz wiarę?
– Joystickiem??? DZIWKARZ!!! – podsumował Kochanek.
🤣🤣🤣 #MożeToTylkoPlotka #TakZakładam
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz co? – pytam Kochanka, który nie wie. – Nasza koleżanka rozważa przyjazd do nas na Sylwka. Jeszcze nie ma pewności, czy jej się uda, ale byłoby super, co nie?
– O, wspaniale! Napisz jej, żeby wzięła… – zaczyna Kochanek.
– … wibrator? – kończę w ekscytacji.
– 🙄 Też może, ale to skrajnie niegrzeczne… wobec mnie. Miałem na myśli kaloszki i ciuchy do tarzania się pod sceną z Zenkiem.
🤣🤣🤣 #Oooops #MałeNieporozumienie #DzieńJakCoDzień
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ty tak narzekasz, że Cię zawsze jakoś uszkodzę, gramoląc się na Ciebie przy wstawaniu z łóżka – wyrzucam Kochankowi. – Troszkę śmiesznie by było, gdyby nasze dziecko to po mnie odziedziczyło i też Ci tak robiło 🤣
– Może tego nie dożyję – snuje ponure wizje przyszłości Kochanek.
– Nie mów tak! Może ono umrze wcześniej – rzucam z nadzieją, choć dopiero po wypowiedzeniu tych słów słyszę, jak brzmią…
🙈🙈🙈 #NieNajlepiej #NasŚmieszy #CzarnyHumorZRana #JakTłustaŚmietana
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Chyba dojrzałam do podniesienia siodełka w rowerze – przyznaję się Kochankowi, – bo przeczytałam, że ustawione zbyt nisko też może ten mój ból pleców potęgować.
– No wreszcie! Myślałem, że już nigdy się nie zdecydujesz. Najwyższa pora, bo na razie wyglądasz na tym rowerze jak pokraka!
– EKSJUZMI??? 😱😱😱
– No, podwyższę Ci siodełko. I na pewno to Ci pomoże na plecy.
– JAK POKRAKA??? 😱😱😱
– No dobrze, jak żabka 🐸 – próbuje wybrnąć Kochanek.
– Przecież żabki są słodkie… 🥰
– Tak, ale nie na rowerze 🤷
🤣🤣🤣 #CzyDwaDniPóźniejJeździłam #NaPodwyższonymSiodełku #Tak #CzyKilkaRazyOmalSięNieZabiłamRuszając #RównieżTak #CzyByłamPrzyTymPełnaGracji #Zdecydowanie #Nie 🙈🙈🙈
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Kochasz mnie? – pytam Kochanka.
– Tak. – odpowiada.
– Ale mocno?
– Nie, da się wytrzymać…
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #DowCipniś
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Wróciłam z Urzędu Miasta, w którym wyrabiałam dowód. Poprosiłam Kochanka, żeby w międzyczasie ugotował ziemniaki do zupy. Po powrocie opowiadam Kochankowi o kobiecie, która podeszła w urzędzie do obsługującej mnie pani i błagała o możliwość zamiany zdjęć, które wcześniej złożyła. Było już za późno, bo wnioski zostały wysłane do Warszawy, ale pani była na te argumenty głucha. Wychodząc z budynku zobaczyłam jak tłumaczy mężowi, że już nic się nie da zrobić. A na koniec, wkurzona, krzyczy do niego, że „mógł se sam wybrać swoje dobre zdjęcie, a nie mieć pretensje, że złe złożyła”.
Pośmialiśmy się, po czym Kochanek z dumą stwierdza:
– Widzisz? Doceń, jakiego masz samodzielnego mężczyznę 😊
– Będę doceniać, skrobiąc resztki ocalałych ziemniaków z tych, które przypaliłeś – odpowiadam.
– … ale samodzielnie 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #NieDaSięUkryć
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Ej, czy to nie szkodzi – pytam Kochanka, – że zupa i sałatka są bardziej japońskie, a samo drugie danie bardziej chińskie jednak? Możemy to umownie nazwać „obiadem orientalnym”?
– Powiedziałbym… „jeden pies” 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #ObiadBył #MożeAzjatycki #AleNaPewno #Wege
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Z jednej strony Ty, z drugiej pies… No, nie wstaje się łatwo – narzeka Kochanek, podnosząc się z wieczornej drzemki.
– A pomyśl sobie, że gdybyśmy mieli dziecko, to wstawałoby Ci się tak samo trudno, tylko jeszcze na końcu wdepnąłbyś w klocek Lego – uświadamiam Kochanka.
– … w klocek dziecka 💩
🤣🤣🤣 #Hocki #Klocki
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– A wiesz, że Tymon się ciął, onanizował, a potem pił swoją krew wymieszaną ze spermą? – pytam zaaferowana Kochanka.
– Wiem – odpowiada Kochanek niewzruszony.
– O kurczę! A skąd wiesz??? 😳😯😱
– W sumie mógłbym Cię zapytać o to samo… 🧐
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #CzytamZnakomitąKsiążkęTymańskiego #OTotarcie #IONim #Sclavus #Polecam #ZrecenzujęNiebawem
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kochanek pokazuje mi na fejsbukowej relacji dwie latynoskie super laski w seksownej i skąpej bieliźnie, a tym jedną z naprawdę wielkimi bimbałami.
– Powiem tak – rozmarza się Kochanek, – z łóżka bym nie wyrzucił…
– Kurczę, a gdyby powiedziała „chciałabym Ci WZIĄŚĆ do buzi”? – rozważam na głos najgorszy wariant.
– Uznałbym, że jest hiszpańskojęzyczna i ma do tego prawo 🤷
🤣 #Ufff #TenToDopiero #UmieWybrnąć #ZOpałów
P.S. A na deser łączę kolejną straszną piosenkę, której bym miała ogromne szczęście nie znać, gdyby nie Kochanek. Czasem ją sobie śpiewamy, zmieniając tekst na „ten ch…j jest twój i mój”.
tłumaczenie: Hanna Jankowska wydawnictwo: Książka i Wiedza
rok wydania: 1997
oryginalny tytuł: Authority and the Individual
Z nazwiskiem Bertranda Russella po raz pierwszy zetknęłam się we wczesnym dzieciństwie, bo zaczytywał się jego dziełami po polsku i angielsku mój tata. Russell – angielski logik (jeden z twórców współczesnej logiki matematycznej), matematyk, filozof, myśliciel społeczny, działacz społeczny, eseista oraz laureat literackiej nagrody Nobla (otrzymał ją w 1950 roku za twórczość, w której bronił idei humanitaryzmu i wolności myśli) – to niewątpliwie jeden z najpotężniejszych umysłów XX wieku. Z ogromną radością odkryłam więc jego „Władzę i jednostkę” po polsku na półce imponującej, wspaniałej Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, podziwiając jej doskonałość, kiedy miałam zaszczyt pracować w utworzonej przez jej założyciela Jana Urbanika i mieszczącej się na jej terenie świetlicy dla dzieci. (Bibliotece właśnie urodziła się nowa przepiękna i całkowicie adekwatna nazwa: Biblioteka Książek Ważnych.) Niestety nie zdążyłam jej już przed wyjazdem wypożyczyć. Na pierwszym miejscu były inne pozycje, które podsunął mi Jan – przewrotowe „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha, pokrzepiająca „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło oraz „Prawa naturalne dziecka” autorstwa Céline Alvarez, na której lekturę również niestety zabrakło czasu (ale książka zasiliła niedawno mój prywatny księgozbiór, więc nadrobię niebawem). Kiedy przyjechałam do Warszawy, z jeszcze większą radością odkryłam „Władzę i jednostkę” po polsku… na półce dawnego pokoju taty. Pomyślałam, że to najwyraźniej znak, żeby się za nią wreszcie zabrać!
Z jakiegoś powodu Russell zawsze mnie onieśmielał. Owo onieśmielenie objawiało się trudnością w sięgnięciu po jego dzieła z obawy przed… sama nie wiem czym. Że ich nie zrozumiem, nie obejmę intelektualnie, że może nawet nie jestem godna ich czytania. Pakując ją z pewnym wahaniem do walizki zabieranej na pierwsze od czasów pandemii wakacje na Thassos doszłam do wniosku, że Russellowi od mojego czytania nie ubędzie (tym bardziej, że od pięćdziesięciu trzech lat nie żyje), a ja, jeśli przebrnę, zdobędą ogromny kapitał.
fot. Marianna Patkowska
Oczywiście szybko okazało się, że głupoty to ja miałam w głowie, ale przez trzydzieści osiem lat, nie sięgając po książki Russella! Jego przenikliwość, niespotykana jasność umysłu i umiejętność niezwykle szerokiego, perspektywicznego myślenia to jedno, a znakomity, przystępny, niesłychanie współczesny język (polskie wydanie ukazało się w 1997 roku, ale wydanie oryginalne – w roku 1949) – to drugie. Jednym słowem najczystsza przyjemność, w dodatku konsumowana w przepięknych okolicznościach przyrody.
„Władza i jednostka” to sześć przepysznych wykładów, które autor wygłaszał w formie półgodzinnych radiowych pogadanek na antenie radia BBC w audycji „Prelekcje Reitha” w 1948 roku opatrzonych znakomitą przedmową Kirka Willisa. Dowiemy się z niej m.in. o tym, że w 1907 roku Russell „działał w ruchu domagającym się praw wyborczych dla kobiet”, ale też jak bardzo niepopularny podczas wybuchu I wojny światowej miał pogląd na temat jej sensu. (Z dzisiejszej perspektywy jego sprzeciw wydaje się oczywisty, jednak w tamtym czasie Russell był w nim niemal całkowicie odosobniony i przypłacił go ostracyzmem społecznym.)
We „Władzy i jednostce” mamy do czynienia z Russellem w najbardziej dlań typowym (a przez to przekonującym) stylu: jest klarowny, przenikliwy, poważny, ale nie namaszczony. Autor nie zajmuje się szczegółami rządu światowego, reformy samorządów lokalnych czy aktów prawnych gwarantujących swobody obywatelskie, lecz usuwa wątpliwości i formułuje podstawowe zasady. Ten precyzyjny logik i utalentowany nauczyciel wyjaśnia nam, jakie pytania należy w ogóle postawić, zanim będzie się można zająć opracowaniem konkretnych planów.
– pisze w „Przedmowie” Kirk Willis (str. 16)
I z tego ostatniego powodu uważam, że jest to (wraz z „Uległością” Houellebecq’a, choć z zupełnie innych powodów) lektura absolutnie obowiązkowa dla każdego. Russell nie tylko uczy myślenia logicznego i analitycznego. On pokazuje, jak się do myślenia przygotować, co przydaje się w każdej dziedzinie życia, nawet jeśli uparcie deklarujemy „brak zainteresowania polityką”. W dodatku posiada cudowną, lewicową wrażliwość, nieprawdopodobne poczucie humoru i dystans, w czym przypomina mi mojego tatę.
Urzeka mnie, kiedy pisze o odpowiedzialności, która spoczywa na każdej pojedynczej jednostce. Zachwyca, kiedy pisze o ludzkiej naturze, ale też tym, że to, co ewolucyjnie przestało nam być już potrzebne, odkąd zeszliśmy z drzew i przestaliśmy żyć w jaskiniach, powinno powoli w nas zanikać. I że to… często wymaga naszej pracy. To bardzo odkrywczy punkt widzenia. Często, zwłaszcza poruszając tematy feministyczne, spotykam się z bezmyślnym odwoływaniem się do biologii. Tymczasem od pozostałych zwierząt odróżnia nas świadomość. Musimy najpierw zrozumieć, skąd w nas takie czy inne uwarunkowania, a potem zastanowić się, jak sobie dostarczyć potrzebnych emocji przy pomocy środków innych niż te, do których byliśmy przyzwyczajeni, a które dziś nie mają racji bytu. (Doskonałym przykładem są tu łowcy głów, o których rozpisuje się Russell.) Gdybym tylko mogła, zacytowałabym tu całą książkę, kawałek po kawałku, bo jest zbiorem fantastycznie napisanych mądrości i spotkaniem z umysłem niewiarygodnym, pięknym, widzącym więcej i głębiej. Niestety muszę wybrać, więc zacytuję fragment, który jest dla mnie pięknym zderzeniem dwóch światów: oklepanego banału i szybującego nad naszymi głowami wizjonerstwa. Za możliwość obserwowania tego drugiego i delektowania się nim, naprawdę uwielbiam tę książeczkę!
Bez przerwy dostaję listy o takiej o to treści: „Widzę, że świat jest w fatalnym stanie, ale co może zrobić jeden skromny człowiek? Życie i własność są na łasce nielicznych jednostek decydujących o pokoju lub wojnie. Reguły działalności gospodarczej na szerszą skalę ustalane są przez tych, którzy rządzą państwem, albo wielkimi korporacjami. Nawet tam, gdzie formalnie panuje demokracja, pojedynczy obywatel ma zazwyczaj znikomy wpływ na decyzje polityczne. Czy nie lepiej w takiej sytuacji zapomnieć o sprawach publicznych i czerpać z życia jak najwięcej radości, póki czas pozwala?” Bardzo mi trudno odpowiadać na takie listy i jestem pewien, że stan umysłu, który skłania do ich pisania, jest niezmiernie szkodliwy dla zdrowego życia społecznego.
– Bertranda Russell „Władza i jednostka” (str. 44)
fot. Zofia Mossakowska
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Od niemal piętnastu lat (miną tuż po Świętach Bożego Narodzenia) mieszkam w swojej podhalańskiej chatce z prowizoryczną kuchnią, w której gotuję na jednym turystycznym palniku. Stąd się zresztą zrodził pomysł stworzenie lata temu kulturalnego bloga kulinarnego Jednopalnikowa, do którego odwiedzenia serdecznie zapraszam. Dziś kontynuuję tamtą pyszną przygodę na tym blogu, w kategorii „Smak absolutny” (od trzech lat nie jem mięsa innego niż rybie, więc mięsożerców zapraszam na Jednopalnikową, a wegetarianów tutaj). Nie publikuję swoich przepisów już jednak tak często jak kiedyś. W kuchni cieszy mnie najbardziej improwizacja, stwarzanie czegoś od początku. Dlatego już późniejsze zapisywanie tego, co zrobiłam, nieco psuje mi zabawę. Choć oczywiście czasem to robię, jeśli przepis okazał się trochę wymagający, a efekt końcowy mi tak zasmakował, że chciałabym móc go jeszcze kiedyś powtórzyć. Z przepisów sama niemal nie korzystam, a jeśli już, to jedynie, żeby sprawdzić proporcje składników ciast lub czas gotowania albo pieczenia. To ostatnie nastręczało mi wcześniej pewnych trudności, gdyż nie miałam piekarnika. Dostałam kiedyś od mamy dwa wspaniałe garnki do pieczenia i one rzeczywiście znacznie podniosły komfort mojego życia.
Od kiedy wprowadził się do mojego gospodarstwa domowego Partner, w kuchni zamieszkał też piec do pizzy, mikrofala i frytownica, które ucieszyły mnie, jego, nas, wszystkich naszych nielicznych gości, a najbardziej dostawców prądu. Ostatnio do cudownych zdobyczy technologii dołączył też… piec z prawdziwego zdarzenia! Piec do zabudowy, więc zabudowaliśmy go od góry stołem, ustawiając na cegłach. Stałam się więc oficjalnie Jednopalnikową z piecem. Od tego czasu wypiekam jak szalona wszystko, co się da. Ciasta, warzywa, zapiekanki makaronowe i co mi tylko przyjdzie do głowy, a ostatnio przyszła mi do głowy… wege pieczeń rzymska. Zdaje się, że nie robiłam jej nawet z mięsa, kiedy je jeszcze jadłam, więc tym ciekawsze wyzwanie. Efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że z powodzeniem mogę ją zaserwować podczas nadchodzących Świąt.
Składników jest sporo, bo korzystałam z tego, co akurat miałam i raczej staram się miewać w domu. (Na przykład od kiedy próbuję naśladować potrawy mięsne, mielona kozieradka i mielona słodka papryka wędzona to moje kulinarne must have.) Dlatego wydaje mi się, że większy fun ma się wtedy, kiedy stwarza się coś samemu, niż kiedy odtwarza się czyjś gotowy przepis, w dodatku z długą listą składników. Jednak może nie wszystkich to zniechęci. Nie jestem z tych, którzy swój brak kulinarnych umiejętności okraszają sentencjami typu:
gotowanie posiłku nie powinno trwać dłużej niż jego spożywanie.
Idąc tym tropem, kompozytorzy swoje godzinne symfonie powinni komponować w godzinę, a reżyserzy dwugodzinne filmy, realizować w dwie godziny. O pisarzach już nie wspominając – jest przecież cała masa naprawdę szybko czytających miłośników książek! Myślę, że stwarzanie każdej sztuki (nawet, jeśli będzie to sztuka – wege – mięsa) wymaga czasu, uwagi i serca. Mnie gotowanie odpręża. Ale rozumiem, że nie każdy musi je lubić.
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI:
– 3 wędzone tofu
– główka czosnku
– 4 liście laurowe
– 2 ziela angielskie
– ocet winny
– oliwa z oliwek
– sól
– pół bochenka czerstwego chleba (lub 2 – 3 czerstwe bułki)
– 3 cebule
– mleko
– szklanka suszonych borowików
– 3 spore marchewki
– kostka warzywna (kupna lub własnej produkcji)
– 2 kostki grzybowe (kupne lub własnej produkcji)
– szklanka suszonych pomidorów w wiórkach
– pół szklanki suszonej słodkiej papryki w wiórkach
– Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią – Olej Kujawski z pomidorem, czosnkiem i bazylią
– łyżka mielonej kozieradki
– szczypta mielonej słodkiej papryki wędzonej
– 2 surowe jajka
– odrobina masła (lub bezzapachowego oleju kokosowego)
– mąka (trochę, do zagęszczenia sosu)
PRZYGOTOWANIE:
Do miski z wodą wrzucić 3 – 4 przekrojone w poprzek ząbki czosnku, liście laurowe i ziele angielskie i dolać kilka kropli octu winnego oraz oliwy z oliwek. Całość zamieszać. Wędzone tofu przekroić na plastry i włożyć do przygotowanej marynaty. Czerstwe pieczywo pokroić na kawałki i razem z pokrojoną w plastry obraną cebulą włożyć do miski z mlekiem. Suszone borowiki włożyć do kolejnej miseczki i zalać zimną wodą. Marchewki umyć, obrać i pokroić w drobną kosteczkę. Ugotować z kostką warzywną i grzybową, odsączyć z bulionu (bulionu nie wyrzucać!) i odstawić. Wszystko zostawić na noc.
Następnego dnia wyjąć plastry tofu z marynaty i drobno posiekać. Zblendować na jednolitą masę z wyłowionymi z mleka pieczywem i cebulą. Do masy dodać sól, kozieradkę, paprykę wędzoną i kilka kropli oleju z rozmarynem, oregano i bazylią, a także kilka kropli oleju z pomidorem, czosnkiem i bazylią. Wszystko porządnie wymieszać. Do masy dodać ugotowaną marchewkę, suszone pomidory oraz suszoną paprykę i znów wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
Dwie pozostałe cebule drobno posiekać. Borowika wyłowić z wody i również drobno pokroić. Na patelni rozgrzać oba smakowe oleje, zeszklić cebulkę, posypać solą, dodać pokrojonego borowika i smażyć chwilę. W ostatnim momencie wycisnąć na patelnię 2 ząbki czosnku.
fot. Marianna Patkowska
Wszystko wymieszać, dodać dwa surowe jajka, a potem przełożyć do naszej masy.
fot. Marianna Patkowska
Masę jeszcze chwilę mieszać, a potem przełożyć do formy do pieczenia (wyłożonej papierem do pieczenia, albo wysmarowanej masłem).
fot. Marianna Patkowska
Wierzch posypać bułką tartą. Całość piec ok. 80 – 90 minut w nagrzanym wcześniej piekarniku w temperaturze 200°C z termoobiegiem.
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Bulion, w którym gotowała się dzień wcześniej marchewka, i którego mieliśmy nie wyrzucać, podgrzać z drugą kostką grzybową i dwoma obranymi ząbkami czosnku (ząbków nie wyciskać, wrzucić całe do bulionu). W oddzielnym rondelku rozpuścić odrobinę masła, dodać mąkę i dolać niedużą ilość zagotowanego bulionu, cały czas mieszając. Zasmażkę połączyć z bulionem, wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
Gotowym sosem polać naszą pieczeń, nie przejmując się, że może się trochę rozpadać. W smaku jest doskonała!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser po wspaniałym obiedzie, mogę zaserwować tylko przepyszną Kelis!
Uważni obserwatorzy mojego bloga zauważyli, że ostatnio bardziej się odsłaniam ze swoimi problemami natury psychicznej (z tego też względu utworzyłam całkiem nową kategorię blogową). Kiedyś napisałam tekst o depresji, ale moje większe otwarcie się przed Czytelnikami w tych kwestiach zaczęło się od wpisu „Niezgoda na przemoc”, w którym opublikowałam swoją skargę na zachowanie pani Ewy Niezgody – kierownik Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Udostępnienie jej treści na blogu okazało się słuszne, bo dzięki temu tekstowi odezwały się do mnie inne poszkodowane w podobny sposób osoby. Jednak musiałam – mniej już chętnie – nakreślić swoim Czytelnikom kontekst i wyjaśnić, czemu zostałam zakwalifikowana przez swoją psychiatrę na półroczną terapię w krakowskim OLZON-ie.
Od tamtych wydarzeń minęło już trochę czasu. Zdążyłam odbyć znakomitą terapię na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w nowotarskim szpitalu, dowiadując się o sobie bardzo dużo. Uznałam, że skoro już i tak – chciał nie chciał – opisałam na blogu sporo, warto opisać tu też dalszą część mojej historii, czyli wspomnianąterapię jaką przeszłam w miejscu naprawdę wartym polecenia. Przede wszystkim, opuszczając oddział, poznałam diagnozy swojej osobowości wynikające z trzymiesięcznej obserwacji moich zachowań przede wszystkim na tle grupy (choć nie tylko) dokonane przez zespół specjalistów złożony z psychiatrów i terapeutów.
Pod koniec terapii zostałam poddana testom osobowości MMPI – 2, których wyniki odebrałam i omówiłam z przeprowadzającą je terapeutką dopiero niedawno, już po opuszczeniu oddziału. (W tym miejscu przypomnę, że z udostępnionej przez Szpital im. dr. Józefa Babińskiego dokumentacji wynika, że moja krakowska diagnoza – osobowość narcystyczna – została stwierdzona już podczas pierwszej konsultacji z psychiatrą, a więc jedynie na podstawie 50 minut dosyć drętwej rozmowy; zespół nowotarskich specjalistów na podstawie terapii oraz testów osobowości ją zdecydowanie wykluczył.) Uściśliły one, jakie dokładnie zaburzenia lękowe mi doskwierają. Te zresztą od dawna sama w sobie wyczuwałam, używając jednak medycznych terminów z ogromną dozą ostrożności:
obsesyjno-kompulsywne zaburzenie osobowości
I tu właściwie dotarłam do samego sedna siebie, tego jak funkcjonuję, co mi to funkcjonowanie utrudnia, a nieraz nawet uniemożliwia. Dotarłam do źródła swoich cierpień, problemów ze światem, ale też tej swojej najbardziej wstydliwej części, którą zawsze zakrywałam przed ludźmi wszystkim, co znalazłam pod ręką, a w swoim związku po raz pierwszy nie umiem, bo… jest zdrowy. Oparty na prawdzie. Nie da się tu niczego zamieść pod dywan, bo brakuje i dywanu, i zmiotki. Tak, to mój Partner jako pierwszy zauważył, że mam problem, który wymaga profesjonalnej pomocy. Było mi zdecydowanie łatwiej się przed nim obnażyć dosłownie niż przyznać, co zżera mnie od środka i sprawia, że czuję się bliska obłędu. Terapia pomogła mi jednak oddzielić moją zdrową część od części chorej. Bez oceny, bez potępienia. Z życzliwością, ale zadaniowo podchodząc do celu nadrzędnego – zdrowienia. Moje życie zyskało nową jakość. Chcę się tym dzielić na blogu, bo ciągle istnieje wiele krzywdzących przekonań, przez które ludzie potrzebujący pomocy ostatecznie do specjalistów nie trafiają. To trudne tematy, ale myślę, że warto je poruszać.
Moda na modę
fot. Bożena Szuj
W którymś tekście już o tym pisałam, że jeśli jakiegoś tematu robi się w przestrzeni publicznej zbyt dużo, najprostszym „argumentem” dla zmęczonych nim jest ten, że:
to takie modne.
„To takie modne” – czytaj:
temat, o którym chcesz rozmawiać nie jest mi obojętny, ale nie jestem na tyle ze sobą zintegrowany, żeby rozpoznać dlaczego, więc mnie irytuje i chętnie cię usadzę na miejscu: gadasz o tym, co wszyscy, nie jesteś za grosz oryginalny.
Ostatnio w ten sposób błysnęła w mediach profesor Magdalena Środa, pisząc o „modzie na depresję”. Dlaczego w przypadku chorób psychicznych i zaburzeń to nie tylko bezdennie głupie (głupota ma niestety tę przewagę nad rzeczami modnymi, że jest ponadczasowa), ale też niebezpieczne? Dlatego, że edukacja dotycząca zdrowia psychicznego jest u nas ciągle w powijakach. Psychiatrzy są bardzo różni (przykład słynnego przecież krakowskiego OLZON-u pokazuje, że wiele placówek jedzie na opinii sprzed lat, choć ma się ona nijak do dzisiejszej rzeczywistości), interniści potrafią nie rozpoznać konieczności zapisania pacjenta na konsultacje psychiatryczne, a do tego ciągle jeszcze w wielu środowiskach – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – pokutuje przekonanie, że problemy ze zdrowiem psychicznym są z jakiegoś powodu bardziej wstydliwe niż problemy ze stawami czy zębami. Jeśli jedna, druga, czy trzecia gwiazda nie największego nawet talentu muzycznego czy aktorskiego wyzna w prasie brukowej, że cierpi na depresję, pani Środa – jeśli jej się to nie podoba – może z powodzeniem nie kupić gazety z tym wywiadem, nie kliknąć w clickbaitowy tytuł w internecie, wywrócić oczami, czy nawet poplotkować o tym z koleżanką. Albo kimś. Jednak kiedy wierny fan takiej gwiazdy (a nie zapominajmy, że wśród nich są całe rzesze nastolatków) przeczyta taki wywiad i zrozumie, że nie jest ze swoją niemocą, myślami samobójczymi czy brakiem umiejętności cieszenia się czymkolwiek sam na świecie, a co więcej, że ten demonizowany przez znanych mu dorosłych psychiatra, psychoterapeuta, czy nawet psycholog może mu pomóc, to taka modna gwiazdkajest w stanie, udzielając wywiadu o swojej depresji i wychodzeniu z niej, realnie uratować ludzkie życie. I to, że ludzie niebędący adresatami tego wynurzenia są nim zniecierpliwieni, w żaden sposób nie jest na szczęście w stanie powstrzymać płynącego z tego dobra.
Sama wychowałam się w domu z depresją – tata zachorował na ChAD długo przed moim urodzeniem. Większość członków mojej dalszej rodziny również cierpiała na tę chorobę. Bliska mi osoba straciła życie, opiekując się kimś w ciężkiej, źle leczonej depresji (tragiczna w skutkach próba samobójstwa rozszerzonego). Wydawać by się mogło, że zarówno ja sama już jako dziecko, jak i otaczający mnie dorośli, byliśmy tak depresją (własną lub cudzą) obciążeni i poranieni, że mieliśmy wszyscy bardzo wysoki poziom świadomości, czym ona tak naprawdę jest, jak się objawia, jakie ma rodzaje. Wydawać by się mogło, że towarzyszyło nam jakieś przeczulenie na tym punkcie, że mieliśmy wbudowane w siebie radary wykrywające tego typu problemy u innych. Jednak nikt z najbliższych nie zauważył, że już w wieku dwunastu lat miałam swoje pierwsze poważne epizody depresyjne. Ostatnio nawet usłyszałam, że „to dziwne, bo byłam takim wesołym dzieckiem”. Wesołym dzieckiem obsesyjnie myślącym o śmierci. Nie umiejącym mówić o tym wprost, ale za to rozpaczliwie krzyczącym o tym w swoich dziwnych i trudnych piosenkach. Do czego zmierzam? Do tego, że pewne mity są tak mocno zakorzenione w naszej kulturze, że powtarzamy je bezwiednie i bezmyślnie nawet wtedy, kiedy posiadamy narzędzia do ich weryfikacji. (Oczywiście całkiem inną i dużo bardziej skomplikowaną kwestią są mechanizmy wyparcia.)
Ciągle – wbrew pozorom – świadomość:
powszechności depresji (ale też wielu zaburzeń osobowości)
tego, jak bardzo depresje mogą się od siebie różnić i jak inaczej przebiegać (mój tata w jej trakcie nie był w stanie wstać z łóżka, ale znam też ludzi, którzy podczas depresji znakomicie się maskują i potrafią być całkiem efektywni w pracy, z kolei ja sama w najtrudniejszych depresyjnych stanach nie jestem w stanie zrobić niczego… poza pisaniem)
że stwierdzenie „człowiek w depresji nie może się śmiać, czy śmieszkować” jest fałszywe, bo każdy ma trochę inne mechanizmy obronne, a dodatkowo depresja przebiega u każdego nieco inaczej
jest niesłychanie niska. Nawet, jeśli wiemy coś, to jest to ciągle zbyt mało. Niech więc temat dbania o swoje zdrowie psychiczne będzie modny jak najdłużej! Niech irytuje, drażni i pobudza do refleksji. Bo mówienie o depresji czy wszelkich innych chorobach lub zaburzeniach psychicznych nie ma na celu pochwalenia się nimi (a nawet jeśli tak się zdarzy w jakichś sporadycznych przypadkach, to jakie mają znaczenie intencje nadawcy, jeśli realne dobro „zadziewa się” po stronie odbiorcy?). Po pierwsze komunikuje innym cierpiącym: nie tylko ty – ja też, a po drugie jest świadectwem drogi, którą ktoś przeszedł, by znaleźć się w znacznie lepszym miejscu. Zresztą sama terapia grupowa opiera się właśnie na mówieniu o tym, co trudne i słuchaniu innych, którzy mówią o tym, co dla nich trudne. To w jakiś niesamowity sposób pomaga lepiej zrozumieć siebie, rozbudza empatię na innych i odkrywa w każdym z nas terapeutę dla drugiego człowieka, którym w odpowiednich warunkach możemy się stać. Będę więc może zbyt dla niektórych modna, a dla innych niemodna. Może oryginalna, a może banalna. Może do czytania fascynująca, a może wręcz nie do zniesienia. Jednak zamierzam pisać o tym, z czym się borykam, bo uważam, żetemat zdrowia psychicznego jest jednym z ważniejszych i że mało co ma tak dużą moc jak dzielenie się własnymi trudnymi doświadczeniami z innymi ludźmi.
fot. Bożena Szuj
Co wykazał u mnie
test osobowości?
fot. Bożena Szuj
Sam test osobowości MMPI – 2, o czym już wspominałam, poprzedzony był długą i wnikliwą rozmową. Jednak zanim otrzymałam napisaną na podstawie jego wyników opinię, terapeutka nie szczędziła czasu na szczegółowe omówienie ich ze mną krok po kroku z uwagą i empatią. Pytała, czy zgadzam się z poszczególnymi punktami i zarówno, jeśli się zgadzałam (a zgadzałam się w zdecydowanej większości), jak i kiedy się nie zgadzałam, pytała dlaczego. Po lekturze opinii rozumiem, że to bardzo ważne. Jak by taka rozmowa nie była serdeczna, terapeuta w jej trakcie nas przede wszystkim diagnozuje. To może być niekomfortowe, zwłaszcza, kiedy przeczytamy o sobie w opinii coś, z czym się nie zgadzamy (mnie na przykład trudno jest zaakceptować tylko jedno zdanie: „bywa oporna wobec interpretacji psychologicznych”). Warto jednak pamiętać, że dobry terapeuta widzi w nas to, czego często sami nie umiemy dostrzec. Nie oznacza to, że jest nieomylny i że zawsze we wszystkim ma rację, ale jednak ma nad nami – jeśli można tak to ująć – przewagę w co najmniej dwóch kwestiach:
ma inną perspektywę niż my i nasi bliscy, bo jest z zewnątrz – ani nie siedzi w naszej głowie, ani nie jest z nami emocjonalnie związany
ma wykształcenie kierunkowe, więc patrzy na nas pod kątem psychologicznym, dostrzega strukturalnie mechanizmy naszego działania
Tak więc nawet, jeśli nawet gdzieś się myli, nie ma to większego znaczenia. Jeśli jest niezłym terapeutą – mechanizmy zdiagnozuje dobrze.
Niezwykłe wrażenie wywarła na mnie sama konstrukcja testu. Na 567 pytań zadanych w formie zamkniętej odpowiedziałam najszybciej, bo w 44 minuty. Okazały się niezwykle proste i niewymagające. Zahaczały o to, jakie są moje relacje ze światem, z bliskimi, rodziną, ale dosyć luźno. Starałam się nie zastanawiać zbyt długo – odpowiadałam szybko i zgodnie z tym, co myślałam i czułam tu i teraz. Szokiem więc było dla mnie, że te moich 567 prostych odpowiedzi wskazało nie tylko, z czym się tak naprawdę całe życie borykam, ale też, że:
„podeszłam do badania w sposób rzetelny”
„nie udzielałam odpowiedzi w sposób, który wskazywałby podejście obronne”
„nie wyolbrzymiałam swoich objawów i problemów”
oraz że jeden z wyników „prezentuje wiarygodność udzielanych odpowiedzi”. Dokładnie ta sama magia, jaka nas zawsze wprawiała w osłupienie na psychorysunku!
Jeśli chodzi o moją osobowość, test wychwycił:
poczucie zagrożenia i niższości
skłonność do introspekcji i samoponiżania
labilność w nastawieniu do przyszłości
obsesyjne myślenie
kompulsywne i zrytualizowane zachowanie
skłonność do ruminacji
samokrytycyzm
przewrażliwienie
alienację społeczną
zniechęcenie
introwersję
dużą nieśmiałość
perfekcjonizm
nadmierne racjonalizowanie
To oczywiście w dużym skrócie i uproszczeniu. Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.
fot. Bożena Szuj
Obsesje, kompulsje
fot. Bożena Szuj
Obsesji, które lęgną się w mojej głowie się wstydzę, bo są niewygodne, dziwne i wyniszczające. Z niezrozumiałych powodów już od najmłodszych moich lat krążą… wokół seksualności. To dziwna mieszanka katolickiej surowej oceny seksualnych wyborów bliźnich (i poczucia wyższości w związku z własnymi poglądami) połączona z jakąś perwersyjną przyjemnością podglądactwa (nawet jeśli ulokowanego w sferze własnych domysłów) i całkowitym brakiem łączności ze sobą, własnymi potrzebami, ale też granicami. Na pewno kościół katolicki odegrał tu ogromną rolę. Budowane przez niego chore, oderwane od wszystkiego, co już dawno naukowo udowodnione wizje seksualności, fetyszyzowanie dziewictwa i wstrzemięźliwości, demonizowanie seksu i sprowadzanie go wyłącznie do prokreacyjnej roli lub – od stosunkowo niedawna – aktu miłości „dopuszczalnego” wyłącznie w sakramentalnym małżeństwie może małego, całkowicie niestabilnego, mającego obsesyjne skłonności człowieka nieodwracalnie skrzywić. Z pewnością kościół nie był jedynym budowniczym mojego zaburzenia, jednak już sama moja religijność również już od najmłodszych lat była mocno przerysowana i dziś, jako przyszła matka, patrzę na jej dowody z niemałą dozą przerażenia.
Równocześnie kłóciło się to wszystko z moją najprawdziwszą dziką naturą, która uważała wolność, a więc brak oceny (i innych wobec mnie, i mojej wobec innych), za najwyższą wartość. Moja dzika natura czuła, że jak kochać, to dawać i brać bez ograniczeń, bez kontraktów, bez zasad ustanowionych odgórnie, zwłaszcza tych narzucanych kobietom przez mężczyzn (kościół zrzesza głównie niepogodzonych ze swoim homoseksualizmem mężczyzn żywiących podświadomą pogardę do kobiet). Pisałam już o tym i będę to powtarzać do skutku – nie ma nic ani złego, ani dobrego w wyborze życia bez seksu, nie ma też nic ani złego, ani dobrego w czekaniu z seksem do ślubu (pod warunkiem, że jest to świadoma, dobrowolna decyzja obu stron). Nie ma też nic ani złego, ani dobrego w poligamii, poliamorii, czy niewiązaniu seksu z trwałym związkiem (tu, ponieważ należę do osób, których taki układ głęboko by skrzywdził, nie chcę się wypowiadać – prędzej czy później psychologia odpowie na pytanie, czy rzeczywiście tego typu wybory mogą nie pozostawić na psychice żadnych ran; mam na razie przekonanie, że to niezwykle indywidualne). Jednoznacznie złe jest natomiast narzucanie jednego stylu życia wszystkim ludziom. I w tym kościół jest niezrównany. Co, kiedy wolnościowa natura napotka na tamę w postaci rygorystycznego wychowania i narzucenia norm „moralnych” wyssanych z palca? Co, kiedy kolejną częścią składową tej natury jest perfekcyjność oraz potrzeba dostosowania i dopasowania się? Konflikt wewnętrzny.Nasilający się z latami coraz bardziej.
Kiedy zaczęłam dojrzewać i wchodzić w swoje pierwsze związki, natrafiałam na manipulatorów, którzy szybko i sprawnie rozgryzali, jak zdobyć nade mną kontrolę. Wystarczyło zacząć grzebać przy kruchej, kształtującej się dopiero seksualności – potędze dzikiego pierwotnego ognia – gorliwej i naiwnej katoliczki, jaką byłam, a potem przy pomocy umiejętnego władania zawstydzaniem zabijać jej maleńkie, niemal niewykształcone poczucie własnej wartości. Przyjdźcie do mnie teraz, tchórze, kiedy możemy powalczyć jak równy z równym!
Od kiedy pamiętam, byłam zbyt jakaś. Zbyt nienasycona, zbyt cnotliwa, zbyt bezwstydna, zbyt wstydliwa, zbyt bezpruderyjna, zbyt pruderyjna. Nigdy nie umiałam się znaleźć w niczyim środku. Od kiedy pamiętam potrzebowałam być brana głębiej. Tak, ta co najmniej dwuznaczność jest w pełni zamierzona i dobrze oddaje to, co zazwyczaj dzieje się w mojej głowie. Kiedy już kogoś w ogóle wokół siebie dostrzegałam, miałam ochotę bez reszty mu się oddać w każdym możliwym sensie. Przy tym dziwnym poczuciu własnej uległości, chciałam go równocześnie też posiąść, zawładnąć nim emocjonalnie, duchowo, a bardzo często też seksualnie. Miałam ochotę na kontakt całkowity, bez krygowania się, wstydu czy zbędnej pruderii. Jeśli cokolwiek miałoby to uniemożliwić, paraliżował mnie strach, że ominie mnie coś ważnego. Dziś myślę, że ten „człowiek na horyzoncie” mógł być w tamtym czasie niemal dosłownie jedynym zauważonym przeze mnie. Wiodłam tak rozbudowane życie wewnętrzne, że realna rzeczywistość mi umykała.
Dopiero dziś, kiedy już od trzech lat jestem w najważniejszym w swoim życiu związku ze stabilnym, zrównoważonym mężczyzną, zaczynam powoli rozprawiać się ze swoimi obsesjami. Dość płynnie uciekłam od tego tematu, ale pora wrócić tam, gdzie boli. Moje niepokojące reakcje na seksualność innych ludzi, które towarzyszyły mi jeszcze w bardzo wczesnym dzieciństwie i których genezy niestety najprawdopodobniej nigdy nie poznam, z biegiem lat przerodziły się w niezrozumiałą dla mnie chorobliwą zazdrość o seksualną przeszłość moich partnerów. I na samym początku, i później, te „niepokojące reakcje” stanowiły obsesyjne zadręczanie się triggerem bez próby wglądu w to, czemu informacje na temat czyjejś seksualności w ogóle triggerem są. Kiedy znalazłam się w całkiem zdrowym punkcie swojego życia, poznając obecnego Partnera, mój problem nagle stał się jaskrawy – znacznie odstawał od mojej dojrzałości w pozostałych aspektach. Nagłe, niespodziewane ataki furii przesłaniające nie tylko racjonalne myślenie, ale też blokujące mi kontakt z własnymi emocjami wyniszczały nie tylko mnie, ale też psuły jedną z najważniejszych w moim życiu relacji. Na opisanie własnych kompulsji nie jestem gotowa, ale sam mechanizm wygląda następująco: obsesje mogą być związane z każdym tematem, niektóre mogą wydawać się realne, inne są niemal całkowicie abstrakcyjne. Kiedy myślę o swoich obsesjach, widzę oczami wyobraźni koło, zapętlenie. Pewnym rodzajem wyjścia podsuwanym przez umysł jest kompulsja – jakaś czynność, którą „musimy wykonać, żeby poczuć się lepiej”. Ona również może być kompletnie abstrakcyjna (Jennette McCurdy w książce „Cieszę się, że moja mama umarła” wspominała o kilku podskokach, kręceniu się wokół własnej osi czy klepaniu się po brzuchu), ale może też być zupełnie naturalna. Problemem staje się, kiedy uczynimy z czynności naturalnej przedmiot kompulsji, bo trudniej się wtedy z całego tego szaleństwa wyplątać. Tak było (jest) w moim przypadku. Ciągle się uczę, jak przekierowywać myślenie i zachowanie chore na zdrowe tory. Moim kompulsjom towarzyszyło zadręczanie się, a wszystko kończyło się chwilową i wątpliwej jakości ulgą. Tylko wiele, wiele lat nie miałam pojęcia, że moje obsesje z moją kompulsją są powiązane. Wiele, wiele lat cierpień.
fot. Bożena Szuj
Bycie więźniem własnej głowy
fot. Bożena Szuj
Pamiętam jeden wieczór, jakieś dwa lata temu. Przytłoczyło mnie wrażenie, że to, co dzieje się w mojej głowie, jest tak straszne i trudne do wytrzymania, że nie mogę tego znieść. Chciałam się poddać, pokazać białą flagę, błagać to coś, żeby opuściło moją głowę i dało mi spokój. Myślę, że kiedy mamy obsesje, a uczymy się radzić sobie inaczej niż za pomocą kompulsji (czyli te kompulsje na chwilę odstawiamy), to wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. Leżałam w łóżku zwinięta w kłębek, szukałam w internecie jakiegoś numeru telefonu, na który mogłabym zadzwonić, będąc w ciężkim kryzysie. Ostatecznie znalazłam kilka i nie zadzwoniłam na żaden. Znalazłam też jakąś muzykę, która miała działać odstresowująco. Nie bardzo w takie rzeczy wierzę, ale być może na zasadzie placebo ona rzeczywiście rozluźniła mój brzuch. Bo moje obsesje przeżywam przede wszystkim brzuchem. Pamiętam też inne swoje załamanie, sprzed stosunkowo niedawna, kiedy płakałam w ramionach Partnera, wyznając mu, że wiem, że muszę o siebie zadbać i zmienić sposób myślenia, ale zwyczajnie nie umiem tego zrobić. W każdym z obydwu przypadków czułam, że jestem bliska obłędu. Wydaje mi się, że w takich momentach bardzo ważna jest czułość wobec siebie; nie dowalanie sobie, nie pretensje i wyrzuty, że myśli się tak, a nie śmak. Zaakceptowanie, że jest się w danej chwili słabszym, otoczenie się życzliwością i opieką, przytulenie samego siebie i przede wszystkim zrozumienie, że to minie to najwięcej, ile możemy dla siebie zrobić. Potem stopniowo można wprowadzać w życie obserwowanie kiedy i jak reagujemy na to, co dla nas trudne. Ustalenie, co jest dla nas trudne. Czy faktycznie jakaś starsza pani, którą w prehistorii połączyło z moim partnerem coś już wtedy dla niego nieistotnego jest dla mnie triggerem? No niekoniecznie. Więc co nim jest? Czemu raz mi się odpala najczystsza i najsilniejsza nienawiść wobec kogoś (jakichś „nich”), kogo nie znam i funkcjonuje w mojej głowie wyłącznie jak zdehumanizowany symbol ohydy, a innym razem mi się nie odpala? Partner w międzyczasie nie zmienił przecież swojej przeszłości. Czemu raz myślę o jego przeszłości, a innym razem o niej nie myślę? Czemu raz, myśląc o niej, odczuwam ścisk w żołądku i robi mi się niedobrze, a innym – jest mi całkowicie obojętna, bo w końcu jakie ma znaczenie dziś, skoro jesteśmy razem, codziennie tworząc piękny związek? Niedużo udało mi się ustalić, ale trochę mi się udało. Po pierwsze obsesyjne wyniszczające myśli nasilają mi się w momentach stresu, a ten jest u mnie spowodowany przede wszystkim kontaktem z osobami toksycznymi. Jeśli dłuższy czas jestem w stresie, spada moje nadal dosyć niskie poczucie własnej wartości i wtedy całe na biało wchodzą obsesje. Krąg strasznych, toksycznych myśli o urojonych albo mocno zniekształconych przez mój umysł sytuacjach i ludziach, o których wymyślam i mówię najgorsze rzeczy. Czy daje mi to poczucie ulgi i mocy? Bardzo duże i równie niestety chwilowe. Kiedyś dawałam się po wszystkim wpędzać (przede wszystkim samej sobie) w poczucie winy, że pomyślałam o kimś źle. Dziś rozumiem, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma natomiast, że te obsesje robią realną krzywdę mnie samej i oczywiście także mojemu związkowi.
Czy da się z tym funkcjonować? Poradziliśmy sobie z tym oboje w całkiem dobry sposób. Nauczyłam się siebie na tyle, żeby złapać moment, w którym „to się zbliża”. I wtedy mówię o tym Partnerowi. Problemem moich obsesji jest to, że mam pokusę, by komunikować swój ból sarkazmem. Jednak to jest toksyczne i na pewno nie pomaga. Więc mówię, na ogół płacząc, że „się zbliża”. A Partner, rozumiejąc już (do czego też musiał dojść), że wszystko, co nastąpi, będzie nie o nim, ale o mnie, pyta spokojnie, co się stało, co sobie pomyślałam, co mi się skojarzyło i z czym. I bardzo się staramy tak prowadzić rozmowę, żeby wyciągnąć ją z toksycznych rewirów (inni ludzie, moja do nich niechęć) i sprowadzić na bezpieczną drogę (komunikat ja). Dziś wiem, że pod moją złością, wściekłością czy nienawiścią kryje się przeważnie lęk przed porzuceniem. Z jakiegoś powodu zaplątała się w to seksualność. Jednak nie ona jest tematem głównym. Rozumienie tego daje mi ogromną siłę. I – co najważniejsze – od bardzo, bardzo dawna nie miałam takich ataków. Stały się coraz rzadsze, a przede wszystkim całkowicie zmieniły intensywność.
fot. Bożena Szuj
Obsesyjny pociąg
fot. Bożena Szuj
Terapeutka przeprowadzająca test osobowości MMPI – 2, a potem omawiająca ze mną jego wyniki, powiedziała mi coś, co pozwoliło mi zwizualizować swój problem. Porównała obsesyjne myśli do pociągów. Jestem na peronie, a te wszystkie przejeżdżające i odjeżdżające pociągi to obsesyjne myśli. Szokujące było dla mnie odkrycie, którego szybko dokonałam:
O matko! Przecież mogę do nich nie wsiadać! – wykrzyknęłam.
Mam wrażenie, że potrzeba wsiadania jest pewnego typu kompulsją. Że obsesja może płynnie przeradzać się w kompulsję, a kompulsja w obsesję, ale najważniejsze jest to, że możemy nie wsiadać. I dobrze poprowadzona terapia nam w tym pomoże.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę swoje wykonanie urzekającego kanonu Jerzego Wasowskiego „Już noc”. Moi znajomi kompozytorzy pewnie się teraz uśmiechną, bo z całą pewnością można to sobie matematycznie wyliczyć, ale jestem absolutnie zafascynowana formą kanonu i ciągle mnie zdumiewa, jak można napisać melodię, która powtarzana kolejnymi głosami w pewnych odstępach czasowych tworzy sama ze sobą sensowną harmonię. Bardzo chciałabym się tego nauczyć. Tymczasem pozostaje mi śpiewanie ze sobą na głosy kanonów już napisanych. One też mają formę koła – zupełnie jak obsesje.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Kiedy pięć lat temu założyłam blog oczami nNi, moja pewność siebie wahała się między minus sto a minus nieskończonością. Po jakimś mikro sukcesie Jednopalnikowej (mojego kulturalnego bloga kulinarnego) postawiłam na inNy trochę format – osią nie był już konkretny temat, taki jak kulinaria, psychologia, filozofia, językoznawstwo, film, literatura, muzyka, sztuka, podróże czy kryminalistyka (nie wystarczało mi już to, plus nie umiałabym się zdecydować na tylko jeden), ale… ja sama. Świat widziany moimi oczami (oczami nNi, bo ja jestem nNi – manNi), przefiltrowany przez moją wrażliwość, która – jak z biegiem lat zauważyłam – jest nieco inNa. Nieraz podstawiała mi nogę, ale równocześnie też zawsze była moim największym sprzymierzeńcem, kiedy fotografowałam albo tworzyłam muzykę, opowiadania, recenzje i wszystkie pozostałe teksty. Pomagała mi nawet w przelotnych romansach z produkcją biżuterii czy szyciem. Głównym powodem, dla którego się zdecydowałam na założenie bloga oczami nNi była potrzeba pisania. To w jakiś nadzwyczajny sposób stało się dla mnie najlepszą terapią. Z zawodu jestem językoznawczynią, nauczycielką i kulturoznawczynią (o moim stosunku do feminatywów jeszcze napiszę, ale nie jest on radykalny – w żadnym zresztą kierunku). Tłumaczę swoje wykształcenie, niejako usprawiedliwiając, po co w ogóle prowadzę blog, w którym opisuję świat widziany swoimi oczami. Czyli pewność siebie nadal nie doszła do zera, ale jestem już na lepszej drodze niż te pięć lat temu, kiedy błądziłam jeszcze na manowcach.
fot. Marianna Patkowska
Co mi dało prowadzenie bloga?
fot. Bożena Szuj
Wbrew tytułowi tego rozdziału, ani bloga nie zawieszam, ani nie zamykam. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Dziś raczej podsumowuję swoją pracę. Co więc mi prowadzenie bloga dało? Na pewno lepszy warsztat, bo to jednak pięć lat praktyki i ponad czterysta napisanych tekstów. To dużo, dużo więcej niż napisałam podczas całych swoich polonistycznych studiów, z tym że na tychże studiach otrzymałam z kolei doskonałe narzędzia – m.in. od mojego literackiego mentora Jerzego Sosnowskiego, pod którego (surowym!) okiem ostrzyłam, tzn. szkoliłam swoje pióro. Od pierwszych blogowych publikacji moją ambicją było tworzenie treści wartościowych nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim językowo.
W tym miejscu chciałabym wyjaśnić, że choć pracowałam w swoim życiu jako redaktor i korektor tekstów cudzych, jednak redakcja i korekta tekstów własnych nigdy nie wychodzi tym tekstom na dobre. Przede wszystkim dlatego, że sprawdzając własny tekst wiemy, co mieliśmy na myśli i bardzo trudno nam wychwycić wszelkie w nim nielogiczności i niejasności, kiedy głowa nam dopowiada sens właściwy. Z kolei praca korektorska wymaga całkiem innego czytania – m.in. nastawienia się na literówki, niepotrzebne spacje czy niewłaściwie postawione przecinki. Jeśli tekst się rozumie i zna zbyt dobrze, percepcja potrafi płatać figle. Mam wsparcie mamy, która pracując przez lata w tej profesji, nie umie nie wyłapać oczami redaktora chropowatości, literówek i wpadek, które mi z sumiennością regularnie wytyka, a ja je – pąsowa ze wstydu – poprawiam. I rzeczywiście z biegiem lat jest ich coraz mniej, ale się oczywiście zdarzają. Zmierzam do tego, że o ile blog oczami nNi można traktować jak moją pisarską wizytówkę, o tyle nie dowiemy się z niego, jak sprawdzam się w roli redaktora i korektora. Inną kwestią jest łamanie tekstu, na które niestety nie mam żadnego wpływu, bo WordPress ma swoje ograniczenia. Dostałam w tej sprawie nawet kiedyś maila od oburzonego czytelnika, który nie omieszkał kilka razy powtórzyć, że od tego łamania to go bolą oczy (jednak najwyraźniej nie na tyle, by nie napisać). Założyłam, że spośród wielu kompromisów, na które muszę, działając na bezpłatnej domenie, pójść, brak możliwości prawidłowego złożenia tekstu będzie najmniej odczuwalny. Po pierwsze dlatego, że przy zapoznaniu się z moją dbałością o inne detale nietrudno dojść do wniosku, że słabe łamanie nie wynika z mojego zaniechania, a po drugie dlatego, że wiele zależy od urządzenia, na którym blog będzie czytany i ustawień samych czytelników. Jednak założenie to było, jak widać, błędne. Cóż, muszę z tym ciężarem żyć i tworzyć dalej.
Kiedy dziś przeglądam swoje pierwsze teksty, widzę drogę, jaką przebyłam, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem. Czy mam na myśli zapierające dech w piersiach statystyki lub jakieś blogowe zarobki? Nic z tych rzeczy! (Nawet SKLEP – wbrew pierwotnym przypuszczeniom – pełni tu rolę atrapy, na której spełniałam się przede wszystkim fotograficznie.) Mam na myśli to, że piszę sprawniej. Widzę dziś, które spośród wielu kategorii utworzonych na początku są najbliższe mojemu sercu. Zauważam, że równie wielką radość, jak samo pisanie, sprawia mi wymyślanie swoich sesji fotograficznych i stylizacji do nich. Widzę, jaką przyjemność daje mi pozowanie. Rozumiem, jak bardzo lubię nagrywanie coverów do piosenek, które mi do wpisu pasują – im więcej przygotuję do wpisu sama, tym mam większą satysfakcję.
Prowadzenie bloga nauczyło mnie koncentracji, dyscypliny, systematyczności i samozaparcia. Spotykam się czasem z zarzutem, że blog jest dla mnie ważniejszy od relacji. Od niektórych z pewnością tak. Z drugiej jednak strony to właśnie pisanie tutaj pomogło mi się otworzyć na ludzi. Paradoksalnie, bo jest to przecież bardzo samotnicze zajęcie. Blog stał się dla mnie papierkiem lakmusowym w relacjach – jeśli ktoś oczekuje od mnie, że postawię go w swojej hierarchii wyżej od bloga (a pisanie to alienacja – często dla ludzi trudna), nie rozumiejąc, że blog to moja komunikacja ze światem, może być pewnie znakomitym kumplem… ale raczej nie moim. Moje serce i miejsce na podium powyżej bloga otrzymują jedynie ci, którzy rozumieją, że muszę pisać i szanują sposób, w jaki to robię.
Pisanie ośmieliło mnie też trochę i zdecydowałam się na całkiem nową drogę – własny podcastustami nNi. Na razie ma tylko dwa odcinki, w dodatku ostatni umieszczałam bardzo dawno temu. Jednak jest to dla mnie tak fantastyczna przygoda, również (o ile nie przede wszystkim) terapeutyczna, że zamierzam się zdyscyplinować również podcastowo, choć to technicznie dla mnie nieco trudniejsze.
fot. Bożena Szuj
Czemu nie zarabiam na blogu?
fot. Bożena Szuj
Jeśli na sali jest ktoś, kto wie, niech powie teraz albo zamilknie na wieki. Na reklamy, które pojawiają się pod każdym moim wpisem nie mam niestety wpływu, jednak celowe umieszczanie reklam, z których czerpie się profity, czy tworzenie wpisów sponsorowanych jest sprzeczne z moją wizją prowadzenia tego bloga. Poruszam tu tematy często trudne, przez niektórych uważane nawet za kontrowersyjne. Za każde swoje słowo i umieszczone zdjęcie biorę całkowitą odpowiedzialność. Uczciwość i bezgraniczna szczerość w pisaniu są dla mnie priorytetem. Do nich od pięciu lat tutaj dążę. Reklama w swoim założeniu zmierza do innego celu – sprzedaży produktu. Czy niczego tu nie reklamuję? W pewnym sensie reklamuję dzieła twórców, pisząc recenzje ich prac (dostałam zresztą przemiły, uskrzydlający mnie feedback od recenzowanych tu: Pauliny Młynarskiej, Natalii Tur czy Sylwii Parol). Reklamuję kosmetyki Mary Kay, bo sama ich od kilku lat używam i jestem nimi zachwycona. Jednak takie bezpłatne polecajki (a raczej płatne, bo nikt mi tych książek, płyt czy kosmetyków nie wysyła przecież za darmo, czy też za recenzję) koło reklamy z prawdziwego zdarzenia nawet nie stały. Recenzując, staram się dotrzeć do tego, jak na mnie dane dzieło wpłynęło. Zrozumieć, czemu widzę w czymś pierwiastek geniuszu, a w czymś innym miałki bełkot, który tylko na pierwszy rzut oka brzmi mądrze. Próbuję rozebrać i rozczłonkować dzieło, zdrapać to, co na wierzchu, dostać się do trzonu, a potem rozgryźć to, co inni bezwiednie połykają. Recenzowanie dzieł przyjaciół i znajomych niezwykle mnie spina (choć czasem muszę), bo nigdy do końca nie wiem, gdzie się pod koniec pisania znajdę. Rozpoznaję, kiedy mnie coś zachwyca, a kiedy wręcz przeciwnie, ale sęk w tych niuansach właśnie, w tym wszystkim, co głębiej. Jeśli kogoś znam i lubię, nie chcę sprawiać mu przykrości, a bycie miłym czasem wyklucza bezkompromisową szczerość. Nauczyłam się jednak podczas pisania bez względu na wszystko wybierać to drugie. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recenzowani właśnie to cenią w moich tekstach najbardziej.
Wracając jednak do zadanego w temacie rozdziału pytania czemu nie zarabiam na blogu, brak konieczności zabiegania o reklamodawców, martwienia się, czy trafię w gust większości oraz unikania tematów „kontrowersyjnych” (XXI wiek, Europa Środkowa) daje mi całkowitą wolność. Wolność, z której nie chcę rezygnować.
fot. Bożena Szuj
Rzeczy jakie są
fot. Bożena Szuj
Jednym z podstawowych aspektów mojej terapii i zdrowienia jest widzenie rzeczy takimi, jakie są. Bez fantazjowania, idealizowania, upiększania, ale też demonizowania. Dotychczas umniejszałam swoją blogową pracę, pozwalając innym nazywać ją „zabawą”. Owszem, sprawia mi ogromną frajdę, ale ta „zabawa” nie tylko zajmuje mi bardzo dużo energii i czasu (na wymyślaniu i przygotowywaniu wpisów, czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu płyt oraz koncertów, które tu recenzuję, a potem samym pisaniu, o przygotowywaniu podcastu nie wspominając, spędzam miesięcznie niemal etat), ale też wiąże się z realnymi wydatkami: od prądu, przez programy do zdjęć i filmów, po elementy stylizacji do fotograficznych sesji, mimo że domena, z której korzystam, jest darmowa. (Do wydatków mniejszych za chwilę dojdzie kolejny, większy – mój obecny stary, kupiony już jako używany laptop ledwo dyszy, a najmocniej eksploatuje go właśnie moja blogowa praca.) Oczywiście mam świadomość, że zarówno pomysł prowadzenia niezależnego bloga, jak i kompletna nieporadność w kwestiach finansowych są moje. Dziś jednak uczę się ujarzmiać swoją nieśmiałość i niekoniecznie zdrowe przekonanie, że o trudniejszych materialnych sprawach się nie mówi. Może pora zacząć mówić.
fot. Bożena Szuj
Kawa na ławę
fot. Bożena Szuj
Proszenie o wsparcie jest całkowicie poza strefą mojego komfortu. Jednak kiedy zrozumiałam, że ponoszę nie tylko pewne regularne koszty, ale też oddaję Czytelnikom niemal cały etat swojej darmowej pracy, odważyłam się założyć konto na buy coffe to. Buy coffe to jest platformą, na której odbiorcy (w wypadku bloga czytelnicy) mogą wesprzeć twórcę symboliczną kawą jedno lub wielorazowo. Będzie mi niesamowicie miło, jeśli zechcecie zadbać o odpowiednie stężenie wirtualnej kofeiny w mojej krwi.
fot. Bożena Szuj
Co mogę zaoferować
fot. Marianna Patkowska
Buy coffe to to propozycja dla tych, którzy chcieliby w taki właśnie sposób docenić i wesprzeć to, co robię na blogu i do czego wszyscy mają nieograniczony darmowy dostęp. Jednak zaczęłam się zastanawiać, jak zmienić swoją ścieżkę kariery niesatysfakcjonującą mnie już ani intelektualnie, ani finansowo, by móc oddać się pisaniu w stu procentach. I temu najbliższemu sercu – blogowemu, i pisaniu dla innych. Podsumowanie moich dotychczasowych prac, a także wszystkich swoich sukcesów oraz porażek utwierdziły mnie w poniższych przekonaniach.
W jakiejkolwiek pracy z ludźmi najistotniejsza jest dla mnie dobra atmosfera i wzajemny szacunek – bez względu na to, czy jest to praca w szkole (przez rok byłam nauczycielką polskiego w szkole podstawowej), w sprzedaży wycieczek jednodniowych, w szkółce narciarskiej, restauracji, hotelu czy sex shopie. Nie umiem ani pracować, ani funkcjonować, kiedy odczuwam wrogość i niezrozumienie. Za to prawdziwa serdeczność i życzliwość natychmiast mnie otwierają i wydobywają ze mnie wszystko, co najlepsze. (Nie mylić z byciem miłym i przez to nie zawsze szczerym.)
Pisanie mnie podnosi i nadaje mojemu życiu sens, stymuluje mnie intelektualnie, obniża lęki i jest jedyną aktywnością, którą potrafię wykonywać podczas depresji, więc chcę dążyć do tego, by przestało być „zabawą” wykonywaną gdzieś pomiędzy zarobkowymi pracami sezonowymi niezwiązanymi z moim zawodem, bo właśnie w tym obszarze mogę dać światu najwięcej. Dodatkowo gdybym mogła się poświęcić wyłącznie pisaniu, byłoby ono zdecydowanie lepsze, bardziej dopieszczone i zadbane.
Moje zdiagnozowane testami osobowości OCD (o którym szykuję wpis) charakteryzuje się nie tylko obsesyjnym myśleniem i kompulsywnym pisaniem, ale też perfekcjonizmem. Ten ma dwie strony medalu – albo działam na sto procent, albo kiedy coś mi to utrudnia, nie działam wcale (lub działam, ale się bardzo przy tym męczę). Pisząc, sama jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem – nic mnie nie hamuje i nie podcina mi skrzydeł. Spotykam się wtedy ze swoją najbardziej surową, apodyktyczną i wymagającą częścią, którą… całkiem lubię.
Oczywiście blogowe pisanie z trzewi na tematy ważne dla mnie, ilustrowane własnymi sesjami fotograficznymi i czasem opatrzone wyśpiewywanymi piosenkami to jedno, a pisanie tekstów użytkowych na zamówienie to zupełnie co innego, jednak nic nie ćwiczy warsztatu lepiej niż konieczność mierzenia się z różnymi formami, a tego mi właśnie zaczęło brakować.
Co więc mogę zaoferować Wam odpłatnie?
pisanie: artykułów, esejów, listów, opisu produktów, przemów i wszelkich innych tekstów (mój trigger to prace dyplomowe – nie polecam nawet pytania o takie usługi) – rozgość się na blogu i zobacz, czy odpowiada Ci to, jak piszę
pisanie recenzji: książek, filmów lub płyt – zajrzyj do kategorii „Z życia recenNzenta” i przejrzyj moje recenzje; na różnych etapach pisałam je w trochę inny sposób – sprawdź, który podoba Ci się najbardziej, ustalmy, czego potrzebujesz i czy będzie to zgodne ze mną; no i rzecz jasna, gdzie by się miało docelowo znaleźć
redakcję i korektę gotowych tekstów – jeśli masz już napisany tekst, ale chcesz go podrasować, uładzić, a przede wszystkim mieć pewność, że nie pozostaną w nim żadne błędy (których popełnianie przy pisaniu jest nieuniknione), chętnie służę redaktorską i korektorską parą oczu nNi
korepetycje z języka polskiego – tu na razie potrzebuję czasu, żeby się przygotować, ale wszystko jesteśmy w stanie omówić; uwielbiam kontakt z dziećmi i zagadnienia językowe, a do tego jestem dyplomowanym nauczycielem z bardzo krytycznym stosunkiem do polskiego szkolnictwa
a może jesteś wydawcą i interesuje Cię wydanie opowiadania lub książki – chętnie podejmę takie wyzwanie, jeśli okaże się, że patrzymy w tę samą stronę
Jeśli jesteście zainteresowani powyższymi propozycjami lub też macie jakieś własne, piszcie do mnie:
Pory roku działają na mnie bardziej niż bym tego chciała. Dlatego zresztą utworzyłam na blogu kategorię „Jak w porach roku Vivaldiego” – każda pora roku to trochę inNa ja, inNe moje postrzeganie świata; zmiana optyki, zmiana oczu… Brak którejś z nich potrafi mnie mocno rozchwiać. Nawet, jeśli za nią nie przepadam.
Czemu za wiosną nNie przepadam
fot. Bożena Szuj
Wiosna to zdecydowanie moja najmniej ulubiona pora roku. Kojarzy mi się przede wszystkim z wyłaniającymi się spod topniejącego śniegu psimi (oby tylko!) kupami na chodnikach. Coraz dłuższe dni przypieczętowane ostatecznie zmianą czasu z zimowego na letni oznaczają dla mnie w praktyce drastyczne skrócenie jedynej części dnia, podczas której czuję się stosunkowo bezpiecznie i spokojnie. Oczywiście milej wychodzić z pracy, kiedy nie otula nas zmrok, no a w lecie już w ogóle cudownie jest przebywać jak najdłużej poza domem, a potem chodzić na długie wieczorne spacery i obserwować piękne zachody słońca (zwłaszcza nad morzem). Jednak wiosna to nie lato. Podczas wiosny jest za ciepło na sweter, a za zimno na sukienkę. Przebywanie poza domem nie jest niczym przesadnie przyjemnym nawet, jeśli nie jest się alergikiem. Do tego wszystkiego ta wszechobecna presja by cieszyć się życiem, czy – wersja mniej wymagająca – by żyć. To bardzo wyczerpujące, kiedy trudno wykrzesać z siebie jakąkolwiek energię. Zwierzęta budzą się z zimowego snu, a ja, gdybym tylko mogła, przesypiałabym wiosnę. Chociaż oczywiście budząca się do życia przyroda jest na swój sposób piękna.
W poszukiwaniu straconej wiosny
fot. Bożena Szuj
W wiośnie na Podhalu lubię to, że prawie wcale jej nie widać. Objawia się wyższymi temperaturami i topniejącym śniegiem, a często też delikatnym, ciepłym wiatrem. Wreszcie można chodzić po mieście bez ryzyka skręcenia kostki na lodzie (Urząd Miasta Zakopane do wyższych rzeczy niż dbanie o odśnieżanie i odladzanie miasta jest stworzony). Jakimż więc rozczarowaniem był dla mnie w tym roku po tygodniu wiosny powrót zimy. Zimy, którą byłam zmęczona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo w Zakopanem to niestety zima z prawdziwego zdarzenia wypełniona aż po brzegi śniegiem. Trudno zrozumieć awersję do niego, kiedy widuje się go rzadko. Kilka miesięcy w śniegu po kolana może jednak z uwielbienia zimy skutecznie wyleczyć. Wypatrywałam więc tej swojej najmniej ulubionej wiosny jak zbawienia, ale nie nadchodziła.
(Stara) Ochota na wiosnę
fot. Bożena Szuj
Święta wielkanocne spędziłam w swoim rodzinnym domu na Starej Ochocie. Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia. Jednak, w przeciwieństwie do Zakopanego, wiosnę widać tu na drzewach. Jest zielono. A przynajmniej bywało.
W tym roku wiosna objawiła się wyłącznie nieadekwatnością przywiezionej przeze mnie garderoby. Z jednej strony w zimowych butach (wypranych już i gotowych do schowania przed niespodziewanym powrotem zimy) oraz takiejż kurtce było mi za ciepło, ale za to w przywiezionym wiosenno-jesiennym płaszczyku na ogół było mi jednak za chłodno. Oprócz kilku deszczowych dni, zdarzyły się też co prawda dni ciepłe i całkiem słoneczne, ale mijający tydzień trudno było nazwać wiosną w pełnej krasie. Przypomniały mi się kolory zieleni wyłaniające się w trakcie ciepłych wiosennych deszczy lata temu. Pamiętam, jak patrzyłam na nie przez wielkie okna w kuchni. Przyroda wydawała się wtedy soczysta i fascynująca.
Tylko wiosny żal
fot. Bożena Szuj
W myśl banalnej prawdy, że doceniamy coś dopiero, kiedy to stracimy, nie doświadczywszy w tym roku wiosny, odczuwam pewien brak. Pięknem wiosny były dla mnie bardzo nieliczne, ale intensywne momenty zachwytu w jej trakcie. Zachwytu tym, co ulotne i nieuchwytne. Ciepły wiatr smagający znienacka policzki, poruszając przy tym jakieś odległe, miłe wspomnienie nie wiadomo czego (czasem snu). Niewiarygodne odcienie zieleni po deszczu, kolory kwiatów. Między sennością a depresją, w oczekiwaniu na upragniony mrok, chwile przemożnego i niezrozumiałego szczęścia opanowującego całe ciało. Jednym z tysiąca moich ulubionych cytatów Woody’ego Allena jest ten z filmu „Annie Hall”:
Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: „jakie tu mają niedobre jedzenie”, a druga dodaje: „no i w dodatku takie małe porcje”. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.
– „Annie Hall” Woody Allen
Myślę, że idealnie podsumowuje mój stosunek do braku wiosny w tym roku.
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser mój cover piosenki „Happy” Pharrella Williamsa.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Któż z nas nie lubi czasem przeczytać opowiadania erotycznego, które rozpali zmysły, pobudzi wyobraźnię, a może stanie się inspiracją lub wstępem do namiętnych chwil z ukochaną osobą lub samym sobą? No właśnie… ja.
Być może przez swoje długoletnie uzależnienie od pornografii, być może przez naprawdę fatalne opowiadania, na które natrafiałam w sieci (nic nie gasi pożądania szybciej niż słaba interpunkcja), w końcu może przez gustowanie w wersjach hard nie soft nigdy nie ciągnęło mnie do czytania ani romansów, ani delikatnych opowiadań erotycznych dla pensjonarek (jak o nich zawsze myślałam).
Tymczasem na mojej fejsbukowej drodze życia stanęła przeurocza, arcyciepła Sylwia Parol, której e-bookowego debiutu byłam niezwykle ciekawa. Po pierwsze dlatego, że wiem, jak cudownie i zmysłowo posługuje się językiem. Po drugie dlatego, że na miejsce akcji swojego opowiadania wybrała Zakopane, w którym mieszkam już od trzynastu lat.
O czym jest opowiadanie?
fot. Bożena Szuj
Opowiadanie ma nieskomplikowaną fabułę, co przy jego długości (zaledwie 81 stron) jest atutem. Główna bohaterka Alicja jest trzydziestosześcioletnią mieszkanką Warszawy. To kobieta z lekką nadwagą, już prawie rozwódka, matka szesnastolatka, a przede wszystkim stereotypowa matka Polka, zamartwiająca się i zajmująca wszystkim, tylko nie sobą. Przekonana, że już nic jej w życiu nie spotka i nieznosząca swojego ciała, powoli wpada w schemat pruderyjnego myślenia oraz mentalną starość. Weekendowy samotny wyjazd do Zakopanego ma być dla niej odskocznią od trudnego i bolesnego rozwodu, a także możliwością podładowania akumulatorów. Choć wszyscy wokół pozwalają sobie na mniej lub bardziej subtelne aluzje, że
powinna sobie przygruchać jakiegoś górala na te kilka gorących nocy,
– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu
ją cieszy perspektywa odpoczynku w pięknej górskiej scenerii. Na przystojnego hydraulika nie trzeba długo czekać, a rozwój wypadków łatwo przewidzieć.
Warsztat językowy
fot. Bożena Szuj
Nie ukrywam, że była we mnie pewna obawa, że Sylwia zagubi się w góralszczyźnie równie spektakularnie jak twórcy „Szpilek na Giewoncie”, którzy popełnili wszystkie możliwe błędy od doboru garderoby swoich bohaterów po włożenie w ich usta koślawej, żenującej gwary góralsko-warszawskiej. Na szczęście w opowiadaniu „Zasługujesz na miłość” udało się uniknąć tego typu wpadek. Czego natomiast się nie udało uniknąć? Pewnej naiwności na samym początku, która jednak dość szybko ustąpiła miejsca stopniowemu budowaniu erotycznego napięcia, w czym Sylwia jest naprawdę doskonała! Jerzy Sosnowski, którego uważam za literackiego mentora, opowiadał nam podczas studiów na prowadzonych w naszej grupie przez dwa semestry warsztatach „twórcze pisanie”, że opisy erotyczne są szczególnie trudne i wymagające. Z jednej strony trzeba się dosyć mocno obnażyć, z drugiej trafić w jakiś uśredniony gust ogółu (ja ze swoim trafiłabym pewnie tylko do małej garstki zwyroli), z trzeciej z kolei nie stać się w tym wszystkim groteskowym. W pisaniu Sylwii bardzo cenię jej niesłychane wyczucie tego, co w erotyce jest uniwersalne. Mogę sobie pozwolić na drobne uszczypliwości w związku z fabułą, ale skłamałabym mówiąc, że opowiadanie na mnie nie zadziałało.
Podhale z marzeń i snów
fot. Bożena Szuj
Podhale ma swój niepowtarzalny urok. Tatry zapierają dech w piersiach nawet tym, którzy nie zamierzają ich zdobywać. Góralskie stroje są piękne, a górale to – mówiąc szczerze i obiektywnie – najprzystojniejsi mężczyźni w całej Polsce. Muzykę Skalnego Podhala się albo kocha, albo się jej nienawidzi. Surowa, szorstka, chropowata, z gruba ciosana, ostra – najlepiej odzwierciedla góralski charakter; górale choć słyną z gościnności i serca na dłoni, są też uparci, przekorni i charakterni. Zakopane przyciągające onegdaj najciekawszych artystów z całej Polski, stanowiło swego czasu jedną wielką artystyczną bohemę. To wszystko sprzyja budowaniu podhalańskiego mitu – mitu surowego i pięknego miejsca zamieszkanego przez surowych i pięknych ludzi będących bliżej Prawdy. Bliżej Absolutu…
Tymczasem w rzeczywistości jest trochę inaczej. Już nie czepiając się tego, że Tatry są owszem, cudowne, ale najwspanialsza ich część leży po stronie słowackiej. Czy tego, że góralskie portki mają kolor kremowy, a nie – jak u większości fiakrów po latach nieprania – brunatno-szary. Nie czepiając się też tego, że w karczmach – mimo zapewnień, że jest inaczej – od wielu lat kapele góralskie nie grają muzyki Skalnego Podhala, lecz łatwiejsze dla ucha przygrywki słowackie i węgierskie. (Oryginalną podhalańską muzykę usłyszymy już tylko na tradycyjnych weselach oraz pogrzebach.) Przymykając oko na fakt, że góralskie świętości sprowadzają się w praktyce przede wszystkim do dutków, czy inny, że górale nie są nauczeni etyki pracy z klientem, więc na turystów, do których nie potrafią dotrzeć, głównie narzekają. Spuszczając na to wszystko zasłonę milczenia i utrzymując, że to kwestia „zmieniających się czasów” (nie sądzę)… największym odstępstwem od tego mitu są mężczyźni. Rzeczywiście przypominający na ogół urodą samego Adonisa, jednak najczęściej kiedy otwierają usta, wydobywają z siebie dyskryminacyjne hasła podlane bogoojczyźnianym ciężkostrawnym sosem. Jeśli jest się, jak ja, kobietą sapioseksualną, trudno rozpatrywać przeciętnego górala nawet w kategoriach one night stand’u. Podczas swojej działalności w Strajku Kobiet Podhale usłyszałam mnóstwo dramatycznych historii o przemocy domowej. Zgodnie z tradycją sprawcami byli mężczyźni, a ofiarami kobiety i dzieci. (Niewybredne „żarty” niektórych radnych pokazują dobitnie, że patologia w tej części kraju jest niestety normą.) Nadal – większość, to nie wszyscy, jednak świadomość skali zła każe trochę przewartościować początkowy zachwyt.
Czytając opowiadanie Sylwii Parol, przeniosłam się w świat mitycznego magicznego Podhala z wyobrażeń i snów reszty Polski. Z sielanki wytrąciła mnie co prawda sytuacja, w której przystojny hydraulik Maksymilian zaproponował Alicji, że odwiezie ją na pogotowie – zmroziła mnie perspektywa przeniesienia akcji do Szpitala Powiatowego w Zakopanem, który wystarczyłoby opisać jeden do jednego, żeby uzyskać efekt opowiadania grozy. Na szczęście szybko odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że ta przyjemność ominie nieświadomą niczego Alicję.
Romantyczna wizja miłości
fot. Bożena Szuj
Z romantyczną wizją miłości, o czym już tu wielokrotnie pisałam, mam spory problem. Bo pociąg seksualny to jedno, a budowanie zdrowej więzi, to zupełnie co innego. Oczywiście kiedy mówimy o relacjach romantycznych, trudno o to drugie bez pierwszego. Jednak pierwsze nie jest gwarancją drugiego, co romantyczna literatura i filmy zdają się kompletnie pomijać.
Sylwia poradziła sobie z tym całkiem nieźle, pokazując czułość i rodzącą się między bohaterami intymność. Cieszy mnie bardzo, że bohaterką opowiadania jest kobieta dojrzała o sylwetce „nieidealnej”, która jednak rozpala zmysły mężczyzny „obiektywnie” bardzo atrakcyjnego. To doskonale pokazuje, że w przyciąganiu seksualnym nie chodzi o wykreowane przez media, kulturę i popkulturę wzorce, tylko o bardzo subiektywne potrzeby każdej jednostki, które kształtują się w człowieku na bardzo wczesnym etapie rozwoju pod wpływem często zupełnie przypadkowych sytuacji. Jest sporo prawdy w tym, że chociaż poczucie wartości trzeba sobie samemu w środku wypracować, nie żyjemy na pustyni; otaczają nas inni ludzie, którzy mogą nas albo swoją serdecznością i otwartością uskrzydlić, albo za pośrednictwem wrogości wbić w ziemię. To potrafi wpłynąć na poczucie wartości, zwłaszcza, gdy nie jest ono wysokie. Kiedy Maksymilian próbuje pokazać Alicji ją samą widzianą jego oczami, może na chwilę oderwać ją od perspektywy, do której się przyzwyczaiła, zasiać w niej ziarno samoakceptacji, zaintrygować. Jednak w pewnym momencie spada na niego cały ciężar odbudowania jej poczucia wartości, co nie jest niestety najlepszą wróżbą. Po pierwsze dlatego, że nie jest to jego rola, a po drugie dlatego, że to praca na długie lata. Lata, które może spędzą razem, a może nie, co nie powinno mieć wpływu na decyzję Alicji o tym, by wziąć za siebie i swoje szczęście odpowiedzialność. A na płynącą z tego satysfakcję i polepszoną jakość życia, jak każdy, zasługuje!
P.S. Opowiadanie „Zasługujesz na miłość” znajdziemy na platformach: